<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Łoziński
Tytuł Madonna Busowiska
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
T

Teraz dopiero nastąpił stanowczy przełom wżyciu Nasty, moment psychologiczny. Świat rozwidnił jej się znowu, jeśli nie pogodą serca, to światłem celu, stałego, wyraźnego, świadomego celu. Zaczęła zbierać pieniądze. Nie znała przedtem chciwości; teraz widok monety rozpalał jej bladosine oczy, brudna miedź czworaka zdawała się mrugać do niej uroczo, jak gwiazdka na szafirowem niebie w noc pogodną. Z dwóch złotych, płaconych jej miesięcznie za noszenie poczty, nie ruszała prawie teraz grosza; nie kupowała soli, tej jedynej bakalji nędzarzy; kawałek placka owsianego i kilka ziemniaków wystarczyło jej na pożywienie; mleko było dla niej zbytkiem. Przepadała za zarobkiem, pracowała jak bydlę robocze na polu, choćby najtaniej, byle ciągle, przędła dla sąsiadek całemi nocami, a stara żebraczka Nakoneczna podpatrzyła ją nawet, jak wracając z pocztą wyciągała rękę do przejezdnych, i zagroziła zawstydzonej, że jej kamieniem głowę rozwali jak sobace, bo ma pensyę, a rzetelnej żebraczce chleb odbiera!
Po dłuższym czasie takiego wysilenia, zdawało się Naście, że już zacząć może myśleć o tem, coby zrobić. I tu znalazła się wobec trudności wyboru. Była już teraz nieco poinformowana, jak się wyraża pamięć o duszach zmarłych. Powiadano jej, że trzeba na to modlitwy, mszy, dobrych uczynków. Modlitwa dobra, msza także byłaby dobra, choć nie odpowiadała całkowicie jej wymaganiom — ale co do „dobrych uczynków“, to już w żaden sposób znaczenia ich pojąć nie mogła. Wesprzeć biednego, dobry uczynek — mówił ksiądz Tarczanin z Terszowa. Ale kto w Busowiskach biedniejszy od Nasty? Chyba nikt, bo nawet Nakonecznę, tę samę co jej kamieniem rozwalić chciała głowę, widziała pijącą mleko i gotującą sobie w niedzielę jaja u Czereszynej — a ona, Nasta, żyje tylko owsianym chlebem i lebiodą, a jeśli się uda, naczerpie gdzie pod Starąsolą ropy, co jej jeszcze strażnicy nie zasypali, i to cała jej omasta. A choćby na ten przykład Nakoneczna jeszcze stokroć była nieszczęśliwsza, to jak da Nakonecznej, to będzie dla Nakonecznej, a nie dla Wasylka, a ona chce tylko dla Wasylka. Msza dobra jest ale krótka; ot chwila nieduża, i już jegomość wraca od ołtarza. Mało a drogo. A ona chce koniecznie wymyśleć coś takiego, coby się zawsze modliło za Wasylka i dla Wasylka.
Kunikowej ze Strzelbic, wielkiej bogaczce, bo ma gruntu morgów cały sorok[1], nie chowały się dzieci, a Kunikowa wymurowała kaplicę z Matką Boską, i syn jej rośnie zdrów jak dąbczak. I wszystko jej teraz udać się musi, Kunikowej, bo „fundatorka“. To słowo „fundatorka“, zasłyszane od strzelbickiego djaka, przejęło Nastę uczuciem jakiejś niewypowiedzianej admiracyi i zazdrosnego uniesienia. I ona musi być fundatorką dla Wasylka. Kaplicy nie wymuruje, to daremna, ale fundować będzie figurę. Taka figura to jest właśnie to „coś“, co zawsze modlić się będzie, bez ustanku, dniem i nocą, bo to jest kamienna modlitwa. A jeszcze każdy, kto ją mija, odda pokłon i przeżegna się i westchnie do Pana Boga, a te wszystkie westchnienia już oczywiście będą iść na rzecz Wasylka, a to zysk niemały. To tak coś będzie, jak z rogatką Mendlową — wszystkie wózki i na targ i z targu zatrzymać się przed nią muszą, a Mendel od każdego bierze pieniądze i bierze. Tak dobrze będzie.
Zaczęła teraz Nasta odbywać studya nad wszystkiemi figurami, jakie tylko się znajdowały na świecie jej znanym, a przedewszystkiem nad temi, które dłoń pobożna wzniosła przy gościńcu ze Spasa do Smolnicy. Mało tysiąc razy przebywała tę drogę, i zdawało się jej, że wszystkie te figury znała doskonale, a dziś mimo to były nowe dla niej i budziły najżywsze zajęcie.
Były tam rozmaite: od drewnianego krzyża z nagiemi ramionami aż do kamiennych figur i murowanej kapliczki z ołtarzykiem, pełnym papierowych kwiatów i z lampą blaszaną na drucianym łańcuszku. Był tam i św. Mikołaj z długą brodą i w wysokiej, bardzo spiczastej infule, i św. Jan Nepomucen w czarnym graniastym birecie i białej komeżce, i Pan Jezus siedzący przy drodze, jak zmęczony wędrowiec, z głową opartą na prawej dłoni, jakby się mocno kłopotał losami samborskiego cyrkułu; był trochę dalej, już po za rutą codzienną Nasty, bo aż pod Starąsolą, św. Archanioł Michał z dużemi skrzydłami, z pochyloną głową, patrzący flegmatycznie w paszczę powalonego smoka. Miał hełm z szumnemi piórami, ubrany był w pancerz rzymski i rozkroczył szeroko nogi, widocznie, aby zrobić miejsce dla szatana, któremu zwarycz[2] starosolski Dykij co wiosnę lakierował język na czerwono, tak, jak znowu kowal Lewandowski przybił wodzowi anielskich zastępów ogromne zębate ostrogi ex voto i własnego wyrobu.
Z tych wszystkich figur najlepiej się podobał i najwięcej przemówił do imaginacyi Nasty Archanioł, bo też stał najbardziej w związku z tem, co słyszała na kazaniu ks. Dzikowskiego. To właśnie to, czego chciała. Jakby to było pięknie, gdyby taki skrzydlaty Archanioł stanął z kamienia pod górą Horkawiecką tuż przy gościńcu, w tem samem miejscu, za tą samą kupką żwiru, z po za której bywało zawsze wychylało się najpierw duże biczysko, potem szerokie krysy słomianego kapelusza, a w końcu ciekawe oczy Wasylka!
Nie było co dalej myśleć; św. Michał zwyciężył na konkursie. Tylko gdzie dostać takiego archanioła i co też kosztować będzie? Nie widziała nigdy, aby coś podobnego ktoś robił w okolicy, ani na żadnym jarmarku nie uważała, aby był taki św. Michał na sprzedaż: były obrazki świętych, krzyżyki, medale, kropielnice z wiórów stolarskich, świece ołtarzowe, ale takiego kamiennego anioła, wielkości całego chłopa, nie spotkała nigdzie.
Na szczęście zaszła w Busowiskach bardzo ważna okoliczność, która ułatwiła Naście informacyę.
Mówiliśmy już, że w Busowiskach nie było cerkwi; dawniejsza stara, do której dojeżdżał co niedziela ksiądz terszowski, spaliła się przed kilku laty, o nowej długo nikt nie myślał. Ale jakoś zeszłego roku, około wiosny, wójt wróciwszy z kancelaryi spaskiej, zakomunikował przysiężnym, że pan „verwalter“ coś wspominał, że gromada musi wystawić nową cerkiew, i żeby to sobie wzięła na rozum. Gromada wzięła na rozum, a pierwszy skutek był taki, że chciano obić wójta, dlaczego odrazu nie powiedział, że gromada się tego „nie przyjmuje“, bo będzie zdzierka i z grosza i z roboty. Gromada biedna, a Boga i księdza, kto chce, znajdzie w Terszowie i w Topolnicy i w Strzyłkach.
Ale nim się uśmierzyło jeszcze pierwsze zaniepokojenie, przyjechał nagle ni ztąd ni zowąd sam ksiądz dziekan Turczmanowicz ze Strzelbic z księdzem Tarczaninem i djakiem Soroką z Terszowa, a zwoławszy gromadę do wójta na podwórze, zaczął przekładać, że tak bez cerkwi dłużej być nie może, że inne biedniejsze gromady nietylko własną cerkiew mają, ale i własnego parocha, że to wstyd i hańba ludzka a szkoda śmiertelna dla dusz; że on, ksiądz dziekan, przed władyką w Przemyślu oczu podnieść nie może, i że władyka bardzo markotny jest na gromadę busowiską, jako najopieszalsza jest w całej jego owczarni i podobna do drzewa suchego, co owoców nie rodzi i spalone będzie.
Słuchała w milczeniu i z wielkim frasunkiem gromada, a słowa o suchem drzewie, co spalone będzie, przeraziły ją bardzo; tamtego roku pogorzało dziesięciu gospodarzy a tego roku czterech; przecież w tem coś i być musi. I niezawodnie coś w tem być musiało, bo ledwie ksiądz dziekan Turczmanowicz skończył, zaturkotało na drodze i z tumanów kurzu wyłoniła się żółta najtyczanka, a z najtyczanki wysiadł sam p. verwalter Krzepela w czapeczce cesarskiej i z trzema złotemi różami na czerwonym kołnierzu.
Rozstąpiła się gromada z wielkim respektem, a p. Krzepela zaczął także mówić do niej jeszcze głośniej, niż miał zwyczaj, i jeszcze częściej sem, sem, rzucał między słowa, niż przy innych mniej ważnych okazyach. Co ksiądz tu mluwil, to on sem zupełnie podpisuje i to już tak podpisano i zapieczętowano jest, że gromada budować będzie cerkiew; wszystko mu jedno, czy chce czy nie chce; on sem tu przyjechał, aby oznajmić gromadzie, że Najjaśniejszy Cesarz-Kollator pozwolił wydać z lasów kameralnych materyał, a gromada ma dać majstrów i robotę, i aby sem zaraz wybrała komitet cerkiewny i zabrała się do dzieła.
Nie było rady: sprawa „podpisana i zapieczętowana“; i p. Krzepela nastaje, i Władyka nastaje, i ksiądz dziekan nastaje, i — co ułatwiało bardzo przymusową decyzyę — materyał z lasów cesarskich będzie; hodi, będziemy budowali!
Niemieckie przysłowie ma wielką racyę, utrzymując, że z konieczności wyrabia się cnota; stwierdziło się to na gromadzie busowiskiej. Za kilka dni po wyklarowaniu się pierwszej konfuzyi, gromada zaczęła być dumną z wielkiej decyzyi, tak, jakby ona wyszła wyłącznie z jej własnego natchnienia i dobrowolnej ofiarności. Sprawa budowy stała się rzeczą publiczną i kwestyą honoru całych Busowisk. Znaleźli się nawet ludzie z tak wygórowaną ambicyą, że objawiali życzenie, aby cerkiew była murowana jak w Strzelbicach, aby miała złoconą gałkę z krzyżem, jak w Baczynie, i aby zgodzić Kurzańskiego z Dobromila, żeby ją pomalował we środku. Tylko że pan Krzepela mówił wyraźnie, że da materyał z lasów, a o cegle nie wspomniał, i ta okoliczność ochłodziła trochę entuzyastów i zredukowała ich monumentalne plany. Będzie cerkiew drewniana, ale niechże będzie dziełem najlepszego majstra, choćby go o dwadzieścia mil sprowadzić. Karchut, co budował cerkiew w Strzyłkach, uczciwy majster, ale nie najlepszy; jest jeden sławny, najsławniejszy na całe Podgórze, od Boryni po Drohobycz: stary Kłymaszko, tensam, co wystawił cerkiew szlachcie jaworskiej, i w Koble i w Jasienicy Zamkowej także, a ta ostatnia cerkiew była „drukowana“. Tak jest, była drukowana; jakiś pan ze Lwowa, tak przynajmniej upewniał djak terszowski Soroka, zeszłego roku namalował ją umyślnie i wydrukował.
Ten Kłymaszko, to wielki majster jest; cieśla Zubek ze Spasa znał go dobrze, bo pod nim przy fabryce jasienickiej pracował i cuda on nim busowiskim ludziom opowiadał. Bywało, ludzie przyjdą do Kłymaszki, aby im cerkiew postawił; to Kłymaszko albo chce, albo nie chce; a jak chce, to idzie do „sadoczka“, bo ma sadek wiśniowy koło chaty i tam się kładzie wznak na murawie i ręce założy na krzyż, i tak leży i w sine niebo patrzy, a kiedy tak patrzy, to jemu przed oczami cerkiew rośnie i rośnie, tram na tramie, belek na belku, wieżyca na wieżycy, szczyt na szczycie aż po sam „chrest“ — i tak poleży jaką godzinkę, i już ma, i powiada ludziom, że cerkiew jest. A potem bierze lubrykę i pisze kreskę na kresce, i tak popisze chwilę, i ot cała cerkiew napisana. Tylko to bieda jest z Kłymaszką, że jego budowa jest bardzo „pożarliwa“, a to jest, że dużo materyału żre, że i ani nastarczyć, a zawsze musi być co najprzedniejszy. Bo Kłymaszko już taki, że ma bardzo wielkie oko, a jak widzi jaki odwieczny las duży, to mówi: ładny las, jakaby cerkiew z niego! Jak Strzelbiczanie budowali cerkiew, trzy lata temu, pojechał do Kłymaszki do Spryni cały komitet cerkiewny, już z tym papierem, na którym p. Berski z Sambora napisał był całą cerkiew, aby mu pokazać i jeszcze się poradzić, a on z nimi i gadać nie chciał.
— Kiedy murujecie, to murujcie, a ja nie murarz, ja po staremu tak: kiedy cerkiew chłopska, to z drzewa, bo to materyał Bogu miły; szumi las, szumi, jakby do Boga gadał i do człowieka, i zielenieje i pachnie, i ptaszki w jego liściach śpiewają; to jest materyał na święty chram, ale cegła, to pieczone błoto i koniec; murujcie sobie, murujcie zdrowi!
Takie i tym podobne historye opowiadał Zubek, a komitet cerkiewny uchwalił jednogłośnie wysłać deputacyę do Kłymaszki. Siedli na wózki i pojechali do Spryni, a jeszcze jak ruszali, nakazywano im, aby uprosili Kłymaszkę, żeby nowa cerkiew busowiska była koniecznie taka, jak ta „drukowana“. Nazajutrz Kłymaszko przyjechał, choć z góry zapowiedział, że sam budować nie będzie, bo już stary i bardzo nie domaga, ale zięć jego u niego się uczył; Kłymaszko mu powie, jak ma robić, a będzie dobrze. Sam przyjechał tylko po to, aby grunt opatrzyć i miarę dobrze wziąć, bo na mierze wszystko stoi; bez dobrej miary nic dobrego na świecie.
Przyjazd Kłymaszki poruszył wieś całą. Pewnie lud florencki nie patrzył z większem zajęciem na Giotta, który piętrzył ku niebu kampanillę, ani na Brunelleschiego, kiedy rozpinał gigantyczną kopułę nad kościołem Madonny del Fior. Kłymaszko już był staruszek; nosił się trochę z waszecia, miał sierakową kapotę z potrzebami i buty zamiast zwykłych w okolicy chodaków; ale postrzygał wąsy i nosił długie włosy, które spływając białą jak mleko strugą z pod czarnego góralskiego kapelusza z podgiętemi do góry kresami, nadawały mu coś bardzo czcigodnego, patryarchalnego. Był maleńki człowieczek, chudy jak trzaska, z drobną twarzą, zawsze jakby zlekka i filuternie uśmiechniętą, w której uderzały duże niebieskie oczy.
Miejsce, na którem stała dawna spalona cerkiewka, okazało się najlepszem; byłto dość duży plac gładki jak płyta, położony wyżej od sioła i otoczony dokoła odwiecznemi lipami. Kłymaszko mierzył długo sznurami, zapisywał sobie lubryką, pozabijał kołki w różnych punktach gruntu i nie kazał ich ruszać; dał wójtowi Senyszynowi instrukcyę, jaki ma być materyał, a poczęstowany, odjechał.
Od tej chwili zaczęła się w Busowiskach „fabryka“. Plac pusty, wytyczony kołkami, otrzymał tę nazwę, którą niebawem każde dziecko powtarzało z uroczystą powagą. Odtąd nie było nikogo w Busowiskach, ktoby choć raz na dzień nie szedł patrzeć na „fabrykę“, choć zawsze zastawał tensam plac goły i tesame kołki nietykalne, jakby były święte. O każdej godzinie prawie można było spotkać kilka bab i chłopów, pierwszych z podpartemi brodami, drugich z cybuszkami w zębach, jak stali przy kołkach i patrzyli na „fabrykę“, aż zdziwione i znudzone gęsi, które tu przychodziły na trawę, wynieść się musiały na inne samotniejsze miejsce.
Ale już w kilka miesięcy później fabryka przestała być honorowym tylko tytułem gruntu między lipami. Rozlegały się na nim echa toporów ciesielskich i zgrzyt pił i nawoływania furmanów, co zwozili materyał. Teraz Nasta mogła rozmówić się na fabryce z majstrami i dowiedzieć się, czego jej było potrzeba. Tak od niechcenia zrobiła jednemu z cieśli uwagę, że to pewnie ciężko tak równiutko i gładko ociosać grubą kłodę?
— Pewnie, że ciężko, a jakby nie ciężko!
— Ale kamień to jeszcze ciężej?
— A wy jak chcieli?
I tak dalej, słowo po słowie, Nasta dowiedziała się, że są cieśle i od kamienia, co kują figury całe, i że jeden taki jest w Samborze.
Nazajutrz Nasta wróciwszy z poczty, nawet nie wytchnęła, tylko zawróciła tą samą drogą do Sambora. Trzy mile tam, trzy mile nazad, ale jakoś to będzie; w nocy powróci. Był właśnie czwartek, a to targowy dzień w Samborze, więc i ludzie z Busowisk tam będą, i z Terszowa i ze Spasa; będzie babie śmielej w takiem wielkiem mieście, a z powrotem może ją kto i podwiezie. Nasta nie była jeszcze w Samborze, i jak żyje, takiego dużego miasta nie widziała; Staremiasto pewnie ładne, a gdzie jemu do Sambora! W Samborze taki rynek duży, cały kamieniem wykładany, i ratusz z wysoką wieżą, a na wieży zegar, a nad zegarem złoty jeleń z dużemi rogami świeci w słońcu i z wiatrem się kręci, a co godzina wychodzi na wieżę trębacz i chodzi dokoła i na cztery rogi świata trąbi; i murowane podcienia pełne kramów, że dostaniesz tam wszystkiego, czego dusza zapragnie; i wielkie białe kościoły z czerwonemi dachami, a narodu ze wszystkich stron świata z towarem i po towar moc wielka.
Pokazali Naście, gdzie jest trakt drohobycki, bo na tym trakcie za cmentarzem siedział kamieniarz. Zebrała Nasta wszystką śmiałość i wszystek rozum do kupy, całą swoją inteligencyę mocno ścisnęła jakby w jeden węzełek, i z pukającem sercem weszła na podwórze, na którem dwaj robotnicy w fartuchach, osypani białym pyłem, jakby z młyna wyszli, ciągle stukali młotkami o dłutka, a za każdym takim stukiem pryskały okruchy kamienia na ziemię. Choć miała na głowie bielutką chustkę i ubrana była w świąteczną zapaskę malowaną, a nawet od wielu lat po raz pierwszy szklane paciorki włożyła na szyję, wzięto ją za żebraczkę i kazano iść z Bogiem, ale Nasta nie dała się odprawić.
Najtrudniej było o pierwsze słowo, ale jak już raz padło szczęśliwie, mówiła bardzo głośno a szybko, jakby pacierz, wszystko odrazu: Przyszła tu po figurę; powiadano jej, że tu siedzi majster od figury ze skrzydłami, a ona chce z kamienia; ma być figura z kamienia, z twardego, białego kamienia, duża jak cały chłop, co ma skrzydła i pióra na głowie. Ten kamień ma mieć dwa skrzydła, a na głowie mają być pióra i szabla także, taka, jak starosolski kamień, co stoi pod rogatką zaraz koło szewca Sygierycza, a on jest archangeł. Nazywa się Michał i stoi pod daszkiem, tylko że już popsuty i trzebaby go połatać.
Kamieniarz przestał pukać młotkiem i wpatrzył się w Nastę, z której słów wypływać się zdawało, że Sygierycz nietylko jest szewcem ale i archaniołem w Starejsoli, że stoi pod daszkiem i nazywa się Michał.
— Jaki Michał Sygierycz? on tu nic nie zamówił — pomyślał kamieniarz, ale przecież zoryentował się w tem bałamuctwie. — To ma być figura Michała archanioła? Taka, jak pod Starąsolą? Znam, znam; a dla kogo?
— Dla mnie — odpowiedziała nieśmiało Nasta.
— Dla was? To wy sama jesteście fundatorka?
Naście wytrysnął ciemny rumieniec na twarz wybiedzoną, a serce zadrżało od wzruszenia i szczęścia.
— A macie na to pieniądze?
Nasta skinęła głową.
— A wiecie, jak się płaci taki św. Michał?
— Nie wiem.
— A ma to być z fundamentem?
Nasta nie wiedziała, co to jest fundament, ale niech będzie z fundamentem.
— To będzie akurat sto reńskich — zakonkludował majster.
Sto reńskich!!
Naście zaczęło okrutnie szumieć w uszach i głowa jej się zakręciła. Miała uczucie człowieka, co wydrapawszy się nadludzkiem wysileniem na szczyt wysoki, ledwie na nim postawił stopę, a już zleciał w przepaść bezdenną. Tak leciała z tej idealnej wysokości, na której widziała się przez jedną krótką chwilę, wtedy, kiedy majster nazwał ją fundatorką. To fatalne słówko „sto“ padło na nią jak urwana skała i pociągnęło za sobą w dół z samego szczytu apoteozy. Leciała i leciała z wielkim zawrotem głowy, leciała na dół, w otchłań, w nicość, w kurz i błoto tego gościńca, po którym jak stary siwy koń w Jolkowym kieracie biegała codziennie ze Spasa do Smolnicy, ze Smolnicy do Spasa, rachując w drodze, ile już ma pieniędzy!
Sto reńskich!
Nasta pewnie nie umiała liczyć do stu; nie próbowała tego nigdy; i na co by jej ten zbytek arytmetycznej wiedzy; w imaginacyi nawet nie zapuszczała się tak daleko, bo to była cyfra fantastyczna, która przenosiła siłę jej imaginacyi. Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, sorok, kopa — i koniec. A już najwyżej kopa, bo tak rachują snopy, tak się sprzedają jaja, i tyle idzie grajcarów na jeden srebrny reński.
Stała chwilę dobrą jak słup, nie wiedząc, jak wyjść z takiej sytuacyi. Nareszcie przyszła jej myśl zbawcza, że najlepiej będzie, kiedy ucieknie. Zwróciła się też i poczęła uciekać, ale uciekać naprawdę, bieżąc co tchu, jakby coś ukradła, tak, że kamieniarz z osłupieniem spostrzegł, że mu baba nagle zniknęła z oczu. Ruszył tylko ramionami, a Nasta uciekała dalej i opamiętała się dopiero za rogatką, na przemyskim trakcie.
Co wtedy czuła i myślała, a właściwie co czuła, z tego oczywiście sprawy zdaćby nie była mogła. Czuła się nieszczęśliwą, ale nieszczęśliwą nie bez własnej winy. W uczuciu tem nie było żalu nad własną niemocą, który już sam przez się jest pewnem ukojeniem; było w niem coś z piekącej świadomości zasłużonego upokorzenia. Gdyby Nasta była zdolną do refleksyi, byłaby sobie powiedziała, że nie jest bez winy, że w słabości ludzkiej odbiegła od pierwotnego marzenia matki, i że niewiedzieć jak i kiedy do czystego uczucia ofiary przyłączyło się coś z egoizmu i pychy, że obok matki stanęła „fundatorka“. Ale teraz fundatorka była upokorzona, zdeptana, a została tylko matka, i ta wstydziła się bardzo.
Po tem pierwszem przygnębiającem uczuciu, Nasta zaczęła przychodzić do równowagi, do rzewnej, spokojnej rezygnacyi. Głupia była i koniec — przed ludźmi na chwilę nie mogłaby uchodzić za co innego, jak tylko za nędzną zarobnicę, a przed Bogiem chciała udawać bogaczkę. Kogo tu durzyć — niby Pan Bóg nie wie, co jest Kuniczka, co fundowała murowaną kaplicę, a co Nasta pocztarka! Już teraz wie, jak zrobi. Malowanie tańsze niż kamień; jak będzie malowana blacha z Matką Boską, przybita do starego jesionu, co stoi właśnie pod Horkawiecką górą przy drodze, i jak się da daszek nad malowaniem, aby nie zamakało, będzie dobrze. Tak widziała na polach staromiejskich; ale trzeba rozpytać się dobrze, wiedzieć, co to kosztuje, a dopiero potem iść do malarza, tym razem już napewno, bez zuchwalstwa i bez obawy.
Szczęśliwy zbieg okoliczności utwierdził Nastę w tej myśli, której obiecywał nadspodziewane urzeczywistnienie.







  1. Czterdzieści.
  2. Zwarycz — robotnik przy warzelniach soli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Łoziński.