Marya (Orzeszkowa)/List VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Marya
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST  VIII.
Adam do Jerzego.

Ongród, d. 25 Listopada.

Dla czegoż, mój Jerzy, nie miałbym opisać ci tego, co jest piękném i rozweselającém życie. Widoków takich zbyt mało jest na świecie, abyśmy mieli zamykać na nie oczy własne i przyjaciół naszych. Czas mam zajęty bardzo, to prawda, ale każdemu wolno miéć chwilę spoczynku, a dla mnie pisanie do ciebie jest najprzyjemniejszym ze sposobów odpoczywania.
Trzy dni temu, otrzymałem od pani Iwickiéj list, wzywający mnie, abym jéj dom odwiedził. Nazajutrz więc zatrzymałem znowuż powóz mój przed szeroką bramą ruchliwego podwórza, i tym razem, przebywszy sklepioną sień, wstąpiłem na górne piętro kamienicy. Przedpokój był otwarty i pusty. Do mieszczańskiego mieszkania tego etykieta światowa mało ma snadź przystępu. Nie strzegą go anonsujący gościa lokaje.
Nie potrzebowałem zresztą zapytywać nikogo, czy państwo są w domu, gdyż z wnętrza mieszkania dochodziły mię zmieszane głosy i rozmowy. Wszedłem tedy naprzód do sali jadalnéj, widnéj i obszernéj, a tu od progu już, w ramie drzwi rozwartych, przedstawił mi się rodzajowy obraz, który, upewniam cię, mógłby rozweselić humor najzgryźliwszego pod słońcem hipochondryka.
Zamiast jednego z tych bawialnych pokojów, które znajdują się zazwyczaj za jadalnemi salami, zobaczyłem olbrzymi bukiet. Musiał on być olbrzymim, gdyż czarą czy koszem, który go zawierał nie było nic innego, tylko wielki, wysoki pokój. Nigdzie może, prócz chyba w cieplarniach, nie widziałem o téj porze roku tak wielkiego nagromadzenia roślin. Było ich pełno wszędzie, na oknach, na sprzętach, dokoła ścian, w wielkich koszach, ustawionych tu i owdzie bez ładu. W dodatku, nietylko zieleniły się one, ale i kwitły wszystkiemi kolorami tego świata. Pośrodku bukietu tego stał stół okrągły, piętrzący się mnóztwem najrozmaitszych przedmiotów; przy stole siedział pan Iwicki, z obu łokciami opartemi o stół i brodą schowaną w dłoniach, po obu zaś stronach tego ojca rodziny stało i siedziało troje dzieci w różnych postawach Cherubinów z obrazów. Głównym jednak punktem całego widoku była kobieta, wchodząca do pokoju przeciwległemi drzwiami, w chwili właśnie, gdym ja przestępował próg sali jadalnéj. Nie wiem, jak się nazywa to ubranie, które posiada widoczną predylekcyą pani Iwickiéj. Wiem tylko, że barwa jego jest ponsową, że okrywa ona kibić jéj tylko do połowy i że, gdy zjawiła się w pokoju podobnym do bukietu, wyglądała w nim jak kwiat, z najgorętszą ze wszystkich barwą. Nie postąpiła ku stołowi, przy którym zgromadzoną była jéj rodzina, tylko stanęła u samego progu i podniosła wysoko rękę, u któréj kołysał się kosz, przepełniony ciężkiemi gronami winnych jagód. Wejście jéj spostrzegł najprzód najmłodszy malec i dał hasło do ataku. Za nim poskoczyło dwoje starszych, trzy pary drobnych rąk wyciągnęły się ku podniesionemu w górę koszowi i trzy gamy śmiechu rozległy się po mieszkaniu. Ona sama nie śmiała się, tylko, z wejrzeniem spuszczoném ku dzieciom, uśmiechała się. Iwicki zato zawtórował grubym i donośnym basem dyszkantowym głosom dzieci.
Nagle, wiész, co się stało, Jerzy? Pani Iwicka podniosła spojrzenie, a zobaczywszy mię, opuściła w dół rękę z koszem i krzyknęła. Nie umiem zdać sprawy sobie, ni tobie, co było powodem tego wykrzyku. Najprawdopodobniéj wywołało go zdziwienie. To tylko pewna, że poznała mnie od jednego wejrzenia i że twarz jéj stała się na mgnienie oka tak szkarłatną, jak jéj ubranie.
Iwicki, idąc za kierunkiem wzroku żony, głowę odwrócił, zobaczył mię i z miejsca poskoczył.
— Marciu! — zawołał, chwytając moję rękę i, wstrząsając nią według zwyczaju swego — Marciu! — powtórzył z większym jeszcze wybuchem głosu, — oto pan Adam Strosz, który jest tak łaskaw, że...
Nie skończył, bo zdziwić się musiał. Pani Iwicka szła na spotkanie moje krokiem przyśpieszonym nieco, podała mi rękę na powitanie i mówiła:
— Witam pana, po długiém niewidzeniu!
— Jakto, Marciu — zawołał Iwicki — znałaś pana Strosza i nic mi o tém nie mówiłaś?
— Owszem, mówiłam — odpowiedziała z uśmiechem — nie wiem zresztą, czy można to nazwać znajomością, to pewna tylko, żeśmy się z panem raz w życiu spotkali.
— W chacie choréj Praxedy — wtrąciłem.
Iwicki uderzył się w czoło.
— A! — zawołał, i kilka sekund milczał.
— Tak, tak! — dokończył — mówiła mi Marcia o tém... mówiła...
Co ona takiego mówić mogła o naszém dawném spotkaniu, że przy wspomnieniu o tém siwe oczy jego zamigotały żywo i spuściły się ku ziemi. Zwyczajnie ma on wzrok bystry, lecz spokojny i prosto przed się patrzący.
— Nie wiedziałaś więc, Marciu — rzekł — że pan Strosz jest twoim dawnym znajomym.
— Nie wiedziałam — odpowiedziała, i stała przez chwilę, milcząc i patrząc na mnie. Ja także zdobyć się nie mogłem na piérwsze słowo. Przyznam się, że doświadczałem jakiegoś całkiem mi niezwykłego uczucia, o którém nie mogłem na pewno powiedziéć, czy było radością, czy smutkiem. Rozgniewało mię mazgajstwo to, którego cierpiéć nie mogę, i z pewną przykrością zmusiłem siebie do zwykłéj swéj roli. Bo naprawdę, pomimo niewyraźnego wspomnienia, które łączyło mnie z gospodynią domu tego, wszak byłem tu zupełnie obcym.
— Czy w domu państwa jest ktoś cierpiący, komu użytecznym być mogę? — zapytałem. Przez chwilę jeszcze nie otrzymałem odpowiedzi. Iwicki patrzał na mnie z taką uwagą, jak gdyby mnie widział piérwszy raz w życiu. Żona jego spuściła powieki i milczała; zdaje mi się, że szybkie przystąpienie moje do interesu sprawiło jéj pewną przykrość.
— Właściwie — odpowiedziała nakoniec — nikt z nas chorym nie jest. Ale dzieci nasze są słabego zdrowia i rozwijają się pod względem fizycznym nie tak dobrze i silnie, jak być powinno. Jestem pewną, że nie umiem sama skutecznie zapobiegać złemu i postanowiłam prosić pana o udzielenie mi rad i przepisów hygienicznych, co do urządzenia domu naszego i sposobu życia całéj naszéj rodziny.
W ciągu dziesięcioletniéj praktyki méj lekarskiéj, piérwszy to raz zdarzyło mi się usłyszéć z ust gospodyni domu i matki rodziny podobne żądanie. Spojrzałem uważnie na dzieci, które otaczały panią Iwicką. Najstarsza z nich, trzynastoletnia dziewczynka, stojąca za krzesłem matki, twarzyczkę ma ładną i inteligentną, ale kibić smukłą, nad wiek wybujałą. Średni chłopak, którego matka ze szczególną jakoby pieczołowitością otaczała ramieniem, posiada wyraz oczu i ust, zwyczajny dzieciom z powstrzymanym, w skutek ułomności jakiéjś, rozwojem umysłowym. Najmłodsze z dzieci, siedmioletni malec, najzdrowiéj i najsilniéj wygląda. Znać, że wcześniéj, niż nad starszemi, rozpostarła się nad nim umiejętna i troskliwa opieka. Prosiłem o pozwolenie przystąpienia do ściślejszego examinu. Iwicki usunął się na stronę, ale żona jego pozostała przy mnie, i w czasie, gdy oddawałem się zwykłym w podobnych razach czynnościom lekarskim, mówiła mi o różnych właściwościach organizmów i temperamentów swych dzieci. Wszystko, co mówiła, rozsądném było, logiczném i objawiającém niezwykły dar spostrzegania i kombinowania. Zna ona nawskróś nietylko organizmy, ale temperamenta, charaktery i zdolności przybranych dzieci swych, które widocznie stanowią dla niéj przedmiot nieustannych studyów. Jeżeli niegdyś zadziwiać mogła niepospolitém swém wykształceniem umysłowém, teraz znać w niéj wielkie wyrobienie praktyczne. Cień przesady ani sentymentalizmu, tak zwyczajnego kobietom i matkom, nie zabłąkał się w jéj mowie, gdy opowiadała mi o swych dzieciach. Że jednak ma ona do nich bardzo silne przywiązanie, spostrzegłem to najlepiéj w chwili, gdy, po odejściu dzieci, mówiłem jéj o średnim chłopcu, któremu wypadek jakiś, w niemowlęctwie zaszły, nadwerężył nieco układ nerwowy i mózgowy. Idyotą nie jest on, ale pozostać musi na zawsze ze słabemi zdolnościami umysłowemi. Kiedy powiedziałem jéj to, ręce jéj splotły się mimowolnym ruchem.
— Przecież, — zapytała ze wzruszeniem, — pilne starania i umiejętne rozwijanie władz jego mogą w części przynajmniéj zmniejszyć to nieszczęście?
Dałem odpowiedź potwierdzającą.
— A! — rzekła — spodziewałam się więcéj, ale trzeba czynić, co można.
Prosiła mię, abym obejrzéć chciał mieszkanie, rozkład i urządzenie pokojów. Chciała zaprowadzić w domu swym różne urządzenia hygieniczne, ale nie była pewną, czy pomysły jéj są trafnemi i w jaki sposób uskutecznić je należy.
Wskazała mi giestem głąb’ mieszkania. Poszedłem za nią.
Trzeba ci wiedziéć, mój Jerzy, iż poetyczna, jednodniowa bohdanka mojéj miłości, zajmuje teraz najprozaiczniejszy dom pod słońcem. Jest on budową zupełnie świeżéj daty.
Wzniósł ją sam już Iwicki, według smaku własnego, który nie jest ani artystycznym, ani arystokratycznym, ale po prostu praktycznym smakiem. Zewnętrzna strona kamienicy wygląda ciężko i trywialnie, wnętrze zaś jéj składa się z pokojów wielkich, wysokich, widnych i doskonale monotonnych. Komnat zaciemnionych, framug tajemniczych, sufitów nizko opuszczających spłowiałe malowania, spłowiałych również fantastycznych obić i obrazów, wszystkich słowem tych cieni i wspomnień, które napełniają stare domowstwa, niéma tu wcale. Niéma téż tu i wykwintu siedlisk ludzkich nowych, lecz zbytkownych, które, nie będąc właściwie poetycznemi, składają się przecież na pewną miękkość i promienistość, rozkoszną dla ciała i wyobraźni.
W domu Iwickich znać dostatek, ale połączony z mieszczańską prostotą. Sprzęty obfite, ale zupełnie zwyczajne; białe, wysokie sufity, okna liczne i duże, jednostajna prawie wielkość pokojów, ciągnących się monotonnym sznurem, świadczą o surowości przyzwyczajeń i całego sposobu życia. Kwiaty owe, nagromadzone tłumnie w bawialnym salonie, są tu jedynym przedmiotem zbytku i objawem poezyi. Zresztą marzycielstwo i poetyzowanie wszelkie zdaje się być wygnaném z domu tego, o którym mimowoli pomyślałem sobie, że jest typem siedliska pracowników nowych czasów, czynnych, przemyślnych, surowych dla teraźniejszości, bo o przyszłości myślących, pragnących wszystko dokoła siebie widziéć nie w zmroku i mgle, ale jasno i trzeźwo.
Oglądając wraz z gospodynią domu to mieszkanie jéj, tak jasne i trzeźwe, jak jéj własne spojrzenie, i tak surowe, jakiém być musi jéj życie, udzielając jéj różnych uwag i rad, których żądała, przypominałem sobie z wewnętrznym uśmiechem tę przeddziesięcioletnią chwilę, w któréj, idąc obok niéj prześliczną drogą leśną, nauczałem ją, jak ma ratować od panującéj podówczas epidemii, domowników i włościan.
Uśmiechałem się wewnętrznie ze zbliżenia tego, które jednak właściwie nic i nikogo nie zbliżało. Wtedy szła ze mną dziewczyna wolna, exaltowana, wrażliwa, fantastyczna, jak senne zjawisko; teraz, nad płomienistą szatą kobiety zamężnéj i matki cudzych dzieci, unosiła się twarz spokojna, jak woda w pogodę, z rozważném, chłodném prawie wejrzeniem pięknych oczu, z białém czołem, tak gładkiém, jak u dziewicy, ale zamyśloném i nieco dumném, pod skromną swą, chociaż bogatą, koroną z czarnych warkoczy.
Gdy się jednak ma do czynienia z kobietą, jakkolwiek była-by ona niepospolitą, należy zawsze spodziewać się niespodzianek. Niespodzianką taką był dla mnie pokój, przez który przechodzić mieliśmy, aby z sypialni dziecięcych przejść do dalszych pokojów. Pokój ten jest pracownią także, ale pracownią artystki, kobiety wytwornie ukształconéj, córki szlacheckiego rodu nakoniec, która snadź lubi uciekać niekiedy od trzeźwych świateł i surowéj monotonii mieszczańskiego domu, do tych półcieni i wykwintów, które wykołysały początek jej życia.
Gabinet to obszerny, jak i wszystkie inne pokoje domu, z dwoma oknami, wychodzącemi na ogród i na północ. Napełniają go sprzęty nizkie, miękkie, artystycznie wyrobione i ustawione. Ogromna szafa z książkami zakrywa tam ścianę jednę, aż do wysokiego sufitu, na drugiéj wisi kilka obrazów starych mistrzów, w rogach pokoju stoją posągi, u jednego z okien przyrządy malarskie, u drugiego biurko z różanego drzewa.
Nie wiem, jakiém uczuciem wiedziona, pani Iwicka chciała pokój ten minąć prędko; ale ja, pod groźbą stania się niedyskretnym, stanąłem i rozejrzałem się dokoła.
— Jest to pracownia pani — rzekłem.
Spuściła oczy na chwilę, potém jednak, podnosząc je, odpowiedziała:
— Nie; chciała-bym, aby pracownią moją był cały dom mój. Tu czytam i maluję... trochę...
Wyraz: trochę, nie przedstawiał rzeczy w istotnéj jéj proporcyi. Kilka stolików mniejszych i większych zarzuconych było książkami i broszurami, które, naprawdę, posiadały kartki rozcięte i nadwerężone czytaniem.
— Byłaż-by „błękitną pończochą?“ — pomyślałem. — Ale nie; „błękitne pończochy“ nie zajmują się tak troskliwie i rozsądnie zdrowiem i pomyślnym rozwojem swych rodzin, i nie malują tak ładnie. Przy oknie, na stalugach, rozpiętą była malarska robota, niewielkich rozmiarów i przedstawiająca rzecz nieważną, jasne jakiéś tło, usypane bez pozornego ładu kwiatami. Jakkolwiek nie jestem znawcą, malowanie to z fantastyczną nieco myślą, wydało mi się istotném dziełem sztuki.
Zauważyła, że przypatruję się jéj robocie i rzekła z uśmiechem:
— Obrazek ten nie jest jeszcze skończonym. Maluję go dla Natalki. Dziecko przepada za kwiatami, i pamiątka ta ode mnie uszczęśliwi ją.
Nie, stanowczo nie jest „błękitną pończochą“! W artystce odzywa się tu jeszcze matka.
Z obrazu przeniosłem mimo woli wzrok na okno i spostrzegłem, że widać z niego było, jak na dłoni, po-za ogrodem a ulicą, dom, w którym mieszkam.
— Jesteśmy blizkimi sąsiadami — rzekłem, wskazując dom mój.
— Tak — odpowiedziała — mąż mój mówił mi o tém. Szczególna to rzecz — dodała po chwili — że w ostatnich latach, często słysząc o panu, ani domyślałam się, że jesteśmy z sobą znajomi...
— Wszakże — zauważyłem — pani nie raczyłaś przed chwilą przelotnemu spotkaniu naszemu przyznać prawa do nazwy znajomości...
Nie wiem, doprawdy, dlaczego, ale czułem gwałtowną chęć dokuczenia jéj tą uwagą. Nie osiągnąłem celu. Podniosła na mnie śmiałe swe, jasne oczy, i odpowiedziała:
— Omyliłam się. Można w istocie spędzić z kimś kilka godzin i poznać go dobrze. Z nami stać się to mogło podówczas tém łatwiéj, że byliśmy bardzo młodzi.
Wskazała mi fotel przy jednym z małych stolików i sama usiadła.
— Czy pan całe te dziesięć lat przepędziłeś w miejscu, do którego udawałeś się wtedy? — zapytała.
— Tak, pani — odpowiedziałem.
Odkąd wszedłem do tego przyćmionego, miękkiego pokoju, ogarnęło mię nieprzezwyciężone zamyślenie. Doświadczałem uczucia gniewu czy żalu, z którego przyczyn zdać sobie sprawy nie mogłem. Milczałem więc, zapominając o podtrzymywaniu rozmowy. Kiedy nakoniec przezwyciężyłem się i podniosłem oczy, spotkałem wzrok jéj, utkwiony w méj twarzy z wyrazem pytającym. Pojąłem niewłaściwość znajdowania się mego, ale, cóż chcesz? nie darmo ludzie nazywają mnie dzikim odludkiem. Nie umiem naginać się do konwenansów. Czułem, że powszednia rozmowa z tą kobietą była mi w téj chwili niepodobną; wstałem więc w sposób, którym objawić pragnąłem zamiar pożegnania. Pani Iwicka zrozumiała mnie i wstała téż szybko. Przez chwilę stała, milcząc, prosta i zamyślona, ze spuszcznemi oczyma. Nagle, najniespodzianiéj dla mnie, postąpiła parę kroków i podała mi obie ręce.
— Panie Adamie! — rzekła — bądźmy przyjaciółmi!
W tém nazwaniu mnie nie po nazwisku, ale po imieniu, było takie odwołanie się do dawnego wspomnienia, a w głosie jéj tyle ciepłéj szczerości, giest jéj był tak przyjaznym, a spójrzenie tak przypomniało mi owe źrenice, utopione w blaskach wzruszeń, które niegdyś tak długo i uparcie szły wciąż za mną i przede mną, że wziąłem obie podane mi dłonie i uścisnąłem je silnie.
Wtedy odzyskała całą swobodę obejścia się, która opuściła ją była przed kilku minutami, a nawet stała się mówną i wesołą. Zaczęła pokazywać mi różne przedmioty, nagromadzone w pokoju, i istotnie godne uwagi. Mnie téż opuściło rozdrażnienie, którego doświadczałem, dopóki czułem się zupełnie dla niéj obcym. Zacząłem przeglądać książki, zawarte w wielkiéj szafie. Z niewymowną przyjemnością spotykałem tam dobrych znajomych moich, ze studenckich jeszcze czasów, a z którymi potém zerwałem był wszystkie stosunki. Uśmiechnęły się do mnie imiona pisarzy i dzieł, które były przedmiotem czci i źródłem zachwytów mojéj młodości. Ale zarazem ujrzałem długi szereg imion i tytułów, o których wadze i znaczeniu najlżejszego już nie miałem wyobrażenia. Przyznałem się pani Iwickiéj do téj mojéj ignorancyi.
— To szkoda, że oddaliłeś się pan w ten sposób od świata żyjących — rzekła z uśmiechem. — Mnie się zdaje, że w dziedzinie myśli ludzkiéj wszystko ma z sobą łączność, i że uprawianie jednéj z gałęzi prac umysłowych nie powinno pociągać za sobą zupełnego rozbratu z innemi.
Przyznałem, że miała słuszność, i wyspowiadałem się jéj ze zbytecznego zapewne zasklepienia się mego w obranym specyalizmie. Rozmawialiśmy dość długo na ten temat i nasunęła mi kilka myśli i uwag, które dotąd nie przyszły mi do głowy. Potém wydobyła z pod stosu innych druków parę broszur moich i ostatnią mą książkę o hygienie, i pokazała mi je z uśmiechem.
— Czy pan piszesz co teraz? — zapytała.
Czułem się wesołym. Śmiejąc się więc powiedziałem jéj, że tym razem z pod pióra mego wyjdzie wielce poetyczne i ponętne dzieło, traktujące o wpływach, jakie na losy ludzkości wywierają dobrze urządzone systemata ścieków miejskich. Zaśmiała się także, a w téj saméj chwili wbiegła do pokoju smukła, jasnowłosa Natalka i, obejmując ramionami kibić matki, oznajmiła, że ojciec pyta się, czy mama i pan Strosz prędko wrócą do salonu, bo potrzebuje wyjść za interesami, a chce pana Strosza pożegnać!
Gdy weszliśmy do salonu, Iwicki przechadzał się po nim zwykłym swym szerokim i zamaszystym krokiem. Doprawdy! człowiek ten, a raczéj mąż téj kobiety, mógł-by posiadać trochę estetyczniejszą powierzchowność, i mniéj głośno mówić i śmiać się. Ujrzawszy nas wchodzących, zawołał:
— Przybycie pana do Ongrodu, panie Strosz, jest wielkiém szczęściem dla naszego miasta, ale także i dla nas. Uspokoisz pan przynajmniéj moję Maryą. Najrozumniejsze nawet kobiety bywają zawsze exaltowane. Marya troszczy się zbytecznie o dom i dzieci, i nieraz wymyśla sobie zmartwienia nieistniejące. Ma ona tak drażliwe sumienie, że zawsze wątpi o tém czy robi to, co należy i jak należy. Teraz, pod przewodnictwem pana, będzie pod niektóremi przynajmniéj względami pewniejszą siebie.
Zbliżył się do mnie i zaczął formułować propozycyą, abym został domowym, stałym ich lekarzem. Wspomniał coś o sławie mojéj i o honoraryach, i o słabém zdrowiu swych dzieci, i o tém, iż w domu jego mieszkają urzędnicy z jego biura, którzy także chorują czasem; ale składał to wszystko niezręcznie i mówił wciąż niepewnym, wahającym się głosem. Nie przypuszczam, aby człowiek przemyślny, obrotny, jak on, i mający całe życie do czynienia z arytmetyką i ludźmi różnego gatunku, podobnéj trudności mógł doświadczać w mówieniu o interesach. Dlaczego plątał się i wahał się w swéj mowie, i dlaczego miał pozór człowieka, spełniającego coś dla niego ciężkiego, nie pojmuję. Pani Iwicka nie mówiła nic, ale z wyrazu jéj twarzy poznawałem, że niezręczna przemowa męża sprawiała jéj przykrość. Propozycyą naturalnie przyjąłem, i zobowiązałem się raz w tydzień, albo i częściéj, dom Iwickich odwiedzać.
W salonie znajdowała się osoba, któréj wprzódy tam nie było, a któréj pani Iwicka przedstawiła mię, jako pannie Klotyldzie Iwickiéj, siostrze swego męża. Stanowczo wieszczki wdzięku i dystynkcyi nie znajdowały się przy urodzinach rodu Iwickich. Twarzy panny Klotyldy nie pamiętam już wcale, ale wiem, że jest ona dużą, grubą osobą, i że na głowie swéj ma jakąś potworność, zbudowaną z włosów, trochę już siwiejących. Tylko co snadź wróciła była z miasta, bo na owéj włosianéj potworności miała jakiś malutki, dziewiczy kapelusik, zdobny w kwiatki tak niewinne, jak niewinnym był ukłon i wzrok spuszczony ku ziemi, z któremi mię powitała.
Gdy wychodziłem, państwo Iwiccy towarzyszyli mi aż do sali jadalnéj. Była to chęć przedłużenia przyjacielskiéj rozmowy ze mną, nie zaś objaw ceremonialnéj grzeczności. W sali zobaczyłem stół nakryty do obiadu zapewne. Sądząc z licznych nakryć, zasiąść miało przy nim osób kilkanaście.
— Myślisz pan może — zaśmiał się Iwicki — że mamy dziś u siebie jakiś obiad proszony. Bynajmniéj. Nie lubimy bawić się często w fety. Mam oto w biurze mojém kilku nieżonatych i niezamożnych urzędników, których Marya chciała do naszego domu przyciągnąć. I czy uwierzysz pan, że nie jest to nawet tak kosztowném, jakby się to zdawać mogło. Odkąd pomocnicy moi, zamiast jadać w garnkuchniach, siadają przy naszym stole, a w święta spędzają nieraz z nami całe wieczory, prowadzenie się ich i pilność w pracy uległy wielkim polepszeniom, co naturalnie wychodzić musi na korzyść interesom moim.
— Zdaje mi się — wtrąciła pani Iwicka — że tylko na téj drodze dojść można do rozwiązania wielkiéj i groźnéj kwestyi pracy i kapitału.
— Marya ma słuszność — potwierdził Iwicki — bo niech tam sobie, co chcą, mówią, uczciwość i oświata są co najmniéj zaraźliwemi, jak zepsucie i ciemnota. Jednak — dodał po chwili, z właściwym sobie uśmiechem pół-dobrodusznym, pół-przebiegłym — jednak mnie samemu nigdy to dawniéj na myśl nie przyszło.
Ona zawsze musi miéć słuszność. Zdaje mi się jednak że raz w życiu popełniła omyłkę. Może zresztą ja to jestem w błędzie, a ona pozostała tylko wierną swéj naturze. Natura zaś jéj musi być jedną z tych, które czyste, jak kryształ i jak kryształ chłodne, obcemi pozostają zarówno skazie, jak namiętności wszelkiéj.
Niegdyś przedstawiała mi się inaczéj, ale była to zapewne gra własnéj méj wyobraźni, chociaż z drugiéj strony, trudno przypuścić, aby, pod powierzchownością tak wymowną, ukrywał się temperament i charakter zimny. Z dawnych czasów pozostała w niéj skłonność do częstego rumienienia się. Nadaje to powierzchowności téj, blizko trzydziestoletniéj kobiety, pozór dziewiczy i razem dziwnie drażniący ciekawość. W twarzy jéj, nietylko oczy i usta, ale karnacya skóry, posiada swą wymowę. Widziałem to wczoraj jeszcze, kiedy, jadąc przez miasto, spotkałem idącą na przechadzkę rodzinę Iwickich. Szli sobie zupełnie po mieszczańsku, w zgodzie i pokoju. Mąż podawał ramię żonie, przed nimi starsza córka prowadziła młodszych synków. Wszystko było w ładnym i wzorowym porządku. Ale, gdy pozdrawialiśmy się ukłonami, na policzki pani Iwickiéj wystąpił cień różowy i wmgnieniu oka podniósł się na czoło, aż po czarne warkocze...
Co prawda, istnieją na świecie ludzie, którzy w czepkach się rodzą. Wyobrażam sobie naprzykład, że ten Iwicki musi być szalenie szczęśliwym człowiekiem!
Adam.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.