Mont-Oriol/Część druga/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mont-Oriol |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Mont-Oriol |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gontran był narzeczonym bez zarzutu, zarówno zakochanym, jak i zajętym swoją wybraną. Z pomocą pieniędzy Andermatta czynił podarunki wszystkim i ciągle był w pogoni za młodą dziewczyną, czy to u niej w domu, czy w domu pani Honorat.
Paweł towarzyszył mu zawsze, aby przy tej sposobności zobaczyć Karolinę, a po każdej wizycie postanawiał sobie nie zobaczyć jej więcej. Zachowała się ona dziwnie odważnie wobec małżeństwa siostry. Mówiła o tem wszędzie z zupełnym spokojem, nie odczuwając najmniejszej troski. Ale jej usposobienie zdawało się zmieniać. Była już mniej otwartą i szczerą. Bretigny rozmawiał z nią, podczas gdy Gontran półgłosem gdzieś w kącie prawił czułości Ludwice.
W sercu Bretignego tymczasem nowe uczucie wzbierać poczęło w sposób gwałtowny. Wiedział o tem i poddawał się temu, a myślał przytem: Ach, co będzie, to będzie, jeśli sprawa posunie się za daleko, odjadę i rzecz skończona.
Od Karoliny szedł do Krystyny, która teraz od rana do wieczora leżała na szezlongu. Już wchodząc do niej, odczuwał zdenerwowanie i gotowym był do sprzeczki, jak to zwykle bywa, gdy dwie istoty oddalają się od siebie. Wszystko cokolwiek mówiła, co myślała, gniewało go, jej zwłaszcza powierzchowność, wygląd chorobliwy, jej rezygnacya, jej pełne wyrzutu błagalne spojrzenia, wywoływały na jego usta gwałtowne słowa, które ze względów przyzwoitości po wstrzymywał. Uprzytomniał sobie zaś zawsze w jej nieobecności widok młodej dziewczyny, z którą dopiero co się rozstał.
Gdy go Krystyna, która boleśnie to odczuwała że go widuje teraz tak rzadko, zasypywała pytaniami, co robił cały dzień, wynajdywał historye, których z natężoną słuchała uwagą, aby dociec, czy on przypadkiem nie myśli o jakiej innej kobiecie. Była zazdrosną, sama nie wiedząc o kogo. Zazdrosną była o kobiety, które przechodziły pod jej oknami, a które wydawały jej się pięknemi, nie wiedząc zgoła, czy Bretigny kiedykolwiek z niemi mówił.
Rzucała mu pytanie:
— Czy widziałeś pan bardzo piękną kobietę, brunetę, wysmukłą, którą przed chwilą widziałam przechodzącą, musiała zapewne w tych dniach przyjechać?
Gdy jej odpowiadał:
— Nie, nie znam jej! — podejrzywała go, że kłamie, bladła i mówiła:
— Ależ musiałeś pan ją widzieć! Wydawała mi się bardzo ładną!
Był zdumiony jej uporem:
— Przysięgam pani, że jej nigdy nie widziałem, ale będę się starał zobaczyć ją.
Ona zaś myślała sobie: To ta niewątpliwie!
Była też niekiedy przekonaną, że on ma jakiś tajemny romans, gdzieś w okolicy, że przedmiot swej miłości z Paryża, może ową aktorkę sprowadził sobie i wypytywała wszystkich, swego ojca, brata, męża o wszystkie młode interesujące kobiety, o których w Enval wiedziano. Gdyby choć mogła chodzić, poszłaby za nim i odkryłaby — ją a tak zupełna niemoc poruszania się, na jaką teraz była skazaną, sprawiała jej nieopisaną mękę.
Gdy mówiła z Pawłem, ton głosu jej zdradzał ból wewnętrzny i budził w nim nerwowy niepokój. Mógł on z nią teraz rozmawiać o jednym tylko przedmiocie spokojnie, t. j. o bliskiem małżeństwie Gontrana. To dawało mu sposobność wymawiania imienia Karoliny i wracania myślą do tej dziewczyny, a sprawiało mu nawet dziwną rozkosz słyszeć, jak Krystyna wymawia jej imię, jak chwali wdzięk i zalety jego wybranej, jak żałowała jej i współczuła z nią z powodu, że brat jej tak ją podszedł, i wyrażała życzenie, aby znalazł się jaki dzielny, zacny mężczyzna, któryby ją pokochał i zaślubił.
On odpowiadał na to:
— Tak jest, Gontran popełnił głupstwo, ta dziewczyna jest bardzo pociągająca!
Krystyna odpowiadała, nie podejrzywając niczego:
— W istocie, to prawdziwa perła, niezmiernie miłe stworzenie!
Nie była skłonną ani na chwilę przypuścić, że taki mężczyzna, jak Paweł, mógłby taką dziewczynę pokochać, a tem mniej z nią się ożenić. Obawiała się tylko jego miłostek.
Pochwały te z ust Krystyny nabierały dlań niesłychanej wartości, podsycały jego uczucie i jego pragnienia i czyniły dlań młodą dziewczynę tem bardziej pożądaną.
Pewnego razu, gdy przyszli z Gontranem do pani Honorat, aby tam spotkać się z małemi Oriolkami, zastali tam doktora Mazelli. Siedział on już między kobietami i zachowywał się, jak we własnym domu. Wyciągnął do obu mężczyzn ręce ze swoim włoskim uśmiechem i niezmierną serdecznością.
Gontran, który z nim zawarł ścisłą przy jaźń, zapytał, śmiejąc się:
— I cóż porabia pańska piękność z lasu Sanssouci?
Włoch odparł z uśmiechem:
— Ochłódliśmy dla siebie zupełnie. Jest to jedna z tych kobiet, które wszystko obiecują, ale niczego nie dotrzymują.
I rozpoczęła się pogadanka. Piękny lekarz prawił dziewczętom grzeczności, a przedewszystkiem Karolinie. Gdy mówił o kobietach podziw jego przebijał się w głosie, przejęciu się i spojrzeniu. Cała jego postać od stóp do głowy zdawała się mówić: Kocham panią! Było w jego wzięciu się coś, co nieodbicie pociągało doń kobiety. Miał on maniery aktorki, ruchy tancerki, gesty miękkie, jak prestidigitator, ujawniał cały system naturalnych i udanych sztuczek, któremi nieustannie się posługiwał.
Gdy Paweł z Gontranem wrócili do hotelu, odezwał się Paweł tonem pogardliwym:
Cóż ten szarlatan ma do czynienia w tym domu?
Gontran odpowiedział przezornie:
— Z takimi awanturnikami różnie bywa. Wkręcają się oni, jak skorki. Zdaje mi się, że ten ma już dosyć włóczęgi i tego wysługiwania się kaprysom Hiszpanki, której jest więcej kamerdynerem, jak lekarzem. A być może, że szuka on tam czegoś więcej. Córka profesora Cloche była dlań zdrową potrawą, druga Oriolka mogłaby także być nie do odrzucenia. Wietrzy on widocznie, próbuje, bada. Miałby może ochotę zostać współwłaścicielem zdrojowiska, wyprzeć stąd tego bałwana Latonne’a i zdobyć sobie w istocie każdego lata dostateczną ilość pacyentów na zimę. Tak, tak, takie są prawdopodobnie jego plany.
W sercu Pawła obudziła się tłumiona wściekłość i rodząca się z zazdrości nienawiść.
Za nimi odezwał się głos:
— He! he!
Był to Mazelli, który przyszedł za nimi. Bretigny odezwał się doń z odcieniem złośliwej ironii:
Gdzież to pan tak biegniesz, doktorze? Wyglądasz pan, jakbyś był w pogoni za szczęściem.
Włoch uśmiechnął się, zanurzył obie ręce zręcznym ruchem w kieszenie, wywrócił je i pokazał, że są próżne, poczem odpowiedział:
— Dotąd nic jeszcze nie znalazłem!
Zakręciwszy się zgrabnie na pięcie, zniknął, jak człowiek, który się spieszy.
Następnych dni spotykali go kilkakrotnie u doktora Honorata, gdzie ten starał się stać się trzem kobietom użytecznym, świadcząc im tysiączne drobne usługi i grzeczności. Umiał on wszystko wybornie, od komplimentów aż do robienia makaronu.
Pozatem był wybornym kucharzem i często ubrany w niebieski fartuch kuchenny i czapkę papierową kuchmistrza gotował, przyśpiewując pieśni neapolitańskie.
Zamiary jego niebawem stały się widoczne i Paweł nie wątpił, że on czekał tylko na sposobność, aby zdobyć serce Karoliny. Zdawało się nawet, że los mu sprzyja, umiał bowiem tak pochlebiać, był tak rozrywanym w świecie kobiecym, że młoda dziewczyna miała zawsze minę wielce zadowoloną w jego obecności i zdradzała żywe nim zainteresowanie się.
Paweł ze swej strony, nie zdając sobie zgoła sprawy ze swego zachowania się, grał rolę zakochanego i rywala. Gdy tylko widział doktora u boku Karoliny, podchodził do niej i dokładał wszelkich starań, aby uwagę jej odciągnąć od rywala i zwrócić na siebie. Był on delikatnym w obejściu z nią, a przecież energicznym i powtarzał tak często, że nie można tego było uważać za oświadczenie miłosne: Kocham panią bardzo!
I tak trwała walka z dnia na dzień, gdy obaj się zeszli, pomimo że na razie ani jeden, ani drugi nie mieli jasno wytkniętego celu. Nie chcieli oni ustąpić sobie miejsca, jak dwa psy, gryzące się o ten sam kawałek mięsa.
Karolina odzyskała napowrót swój dobry humor, ale stała się złośliwszą, w jej uśmiechu i spojrzeniu nie było już tej szczerości i wydawało się, jakby okoliczność, iż Gontran ją porzucił otworzyła jej oczy i przygotowała ją na wszelkie możliwe rozczarowania i uczyniła roztropniejszą. Lawirowała zręcznie pomiędzy obu zakochanymi, mówiąc każdemu z nich to, co nie mogło zrazić drugiego i nie okazując, że jednego lub drugiego wyróżnia, że żartuje sobie z któregokolwiek, lub że bierze którego na seryo.
Ale nadeszła chwila, że zdawało się, jak gdyby szanse Mazellego nagle poszły w górę. Obejście się jego z nią zaczęło być poufalsze, jakgdyby nastąpiło pomiędzy niemi jakie porozumienie. W czasie rozmowy z nią bawił się jej parasolką, lub wstążką jej sukni, co Pawłowi wydawało się, jakby utrwaleniem stanu posiadania z jego strony i wywoływało u niego taką wściekłość, że z rozkoszą chciałby Włochowi wymierzyć kilka policzków. Pewnego dnia w domu starego Oriola, Bretigny rozmawiając z Ludwiką i Gontranem, przyczem nie spuszczał oczu z Mazellego, który Karolinie cichym głosem opowiadał różne historye, zauważył nagle, że dziewczyna poczerwieniała i tak była wzruszoną, że nie ulegało wątpliwości, że Mazelli mówił jej o miłości.
Oczy miała spuszczone, przestała się uśmiechać i słuchała go uważnie. Na ten widok Paweł o mało, że nie wybuchnął. Odezwał się do Gontrana:
— Proszę cię, wyjdź ze mną na chwilę.
Gontran przeprosił narzeczoną i poszedł za przyjacielem. Gdy stanęli na ulicy, Paweł za wołał wzburzony: Słuchaj, trzeba za każdą cenę przeszkodzić temu, aby ten przeklęty Włoch nie zdobył tego dziecka.
— Cóż ja mam na to poradzić?
— Powinienbyś jej powiedzieć, że jest to zwykły awanturnik.
— Mnie to przecież nic nie obchodzi!
— Wiesz przecież, że ma ona być twoją szwagierką.
— Zapewne, ale nie mam żadnego dowodu na to, że Mazelli zbliża się do niej w jakichś nieuczciwych zamiarach. Jest on dla wszystkich kobiet zarówno uprzejmy i nadskakujący i nigdy dotąd nie popełnił, ani nie powiedział nic zdrożnego lub niewłaściwego.
— Ha, skoro ty tego nie chcesz zrobić, to ja to będę musiał uczynić, pomimo, że mnie to znacznie mniej obchodzi, niż ciebie.
— Czy kochasz Karolinę
— Nie, ale ja widzę zamiary tego awanturnika
— Ależ ty troszczysz się o sprawy, które cię zgoła obchodzić nie powinny, skoro nie kochasz Karoliny!
— Nie, ja jej nie kocham, ale ja nie dopuszczę do tego, aby taki obieżyświat...
— Cóż w takim razie zamierzasz?
— Obić gałgana!
— Byłby to niewątpliwie najlepszy środek, aby ją skłonić do zakochania się w nim. Będziecie się bić, a czy on ciebie zrani, czy ty jego, w jej oczach zawsze on będzie bohaterem.
— A cóżbyś ty uczynił?
— Ja na twojem miejscu, rozmawiałbym z tą małą, jak dobry przyjaciel, gdyż ona ma wielkie do ciebie zaufanie. W kilku słowach objaśniłbym ją o tym wyrzutku społeczeństwa, co i ty zresztą doskonale byś potrafił, gdyż masz kolosalną wymowę. Powiedziałbym jej przede wszystkiem, jak się rzecz ma z ową Hiszpanką, następnie dlaczego kręcił się około córki profesora Cloche, a po trzecie, dlaczego, gdy mu się z tamtą nie udało, próbuje szczęścia u panny Karoliny.
— A więc, dlaczego nie możesz tego zrobić, skoro masz być jej szwagrem?
— Dlatego, że jak wiesz, zaszła pomiędzy nami ta historya. Zrozumiesz, że wobec tego ja przecież nie mogę...
— Masz słuszność, ja z nią pomówię.
— Czy mam ci natychmiast dostarczyć sposobności?
— Naturalnie!
— Dobrze, przechadzaj się tu jeszcze przez dziesięć minut, a ja przyprowadzę tu Ludwikę i Mazellego, a gdy potem nadejdziesz, ona będzie już samą.
Paweł Bretigny poszedł do Enval i układał w myśli, jak ma rozpocząć tę trudną rozmowę. Gdy powrócił, znalazł w istocie Karolinę Oriol samą w wybielonej wapnem świetlicy domu ojcowskiego. Przysiadłszy się do niej, rozpoczął:
— Łaskawa pani, uprosiłem Gontrana, ażeby mi tę rozmowę z panią w cztery oczy ułatwił.
Popatrzyła nań jasnem spojrzeniem:
— A to w jakim celu?
— Chcę, jak prawdziwy przyjaciel, jak wierny przyjaciel, który chciałby pani dobrej rady udzielić, pomówić z panią.
Zaczął okrążać rzecz zwolna, powoływał się na swe doświadczenie i na jej niedoświadczenie, ażeby zupełnie ogólnikowo mówić z nią o awanturnikach, którzy wszędzie szukają szczęścia, wszędzie z właściwą sobie zręcznością wciskają się i oplątują naiwnych i dobrych ludzi, mężczyzn lub kobiety i sondują nie tyle serce, ile kieszeń.
Karolina pobladła nieco i słuchała uważnie i z powagą.
— Niby rozumiem, a przecież nie rozumiem. Zdaje się, że pan masz na myśli kogoś upatrzonego.
— Mówię o doktorze Mazellim.
Spuściła oczy, nie odpowiadała przez kilka sekund, potem odezwała się drżącym głosem:
— Jesteś pan tak otwartym, że ja uczynię to samo. Od czasu od czasu zaręczyn mojej siostry, stałam się cokolwiek inną, trochę mniej głupią i domyślałam się po trochu tego, o czem mi pan mówi, ale w cichości ducha bawi mnie to, gdy się do mnie zbliża.
Podniosła twarz, a w jej uśmiechu i spojrzeniu było tyle słodyczy, tyle wesołej pustoty, że Bretigny uczuł się nagle porwanym i podbitym w zupełności. Jego serce tłukło się niespokojnie, czuł, że Mazelli nie był owym wybranym, że zatem on był tym zwycięzcą.
— A więc pani go nie kocha?
— Kogo, Mazellego?
— Tak.
Spojrzała na niego wzrokiem tak pełnym wyrzutu, że uczuł się poruszonym do głębi i bełkotał błagalnym głosem:
— Nie kochasz pani nikogo?
Odpowiedziała szeptem ze spuszczonemi oczami:
— Nie wiem, kocham tych, co mnie kochają.
Pochwycił nagle ręce dziewczęcia i okrył je gorącymi pocałunkami. Była to jedna z tych chwil, w których się traci rozum pod wpływem namiętności, gdy słowa, które się wymawia, wypływają więcej z wzburzonych nerwów, niż z rozumu.
— Ależ ja panią kocham, moja mała Karolciu, ja kocham panią!
Wyrwała mu szybko jednę rękę, położyła ją na jego ustach i szeptała:
— Nie mów pan, proszę, takich rzeczy, nie mów pan. Byłoby dla mnie zbyt bolesnem, gdyby to było również kłamstwem.
Wyprostowała się, a on wstał, porwał ją w ramiona i począł namiętnie całować.
Bliski szmer przerwał ten wybuch czułości. Ojciec Oriol, który wszedł po cichu, patrzył na nich przerażonym wzrokiem. Po chwili zawołał:
— Boże skaż mię, Boże skaż mię, co za łajdak!
Karolina uciekła, a obaj mężczyźni stanęli naprzeciw siebie. Paweł usiłował wytłómaczyć się:
— Mój Boże, panie Oriol, ja wprawdzie zachowałem się, jak... jak...
Ale stary nie słuchał go wcale. Wściekłość, przerażająca wściekłość opanowała go. Z zaciśniętemi pięściami rzucił się na Bretigny’ego, wykrzykując:
— Skaranie Boże, co za łajdak!
Gdy w końcu stanęli tak blisko naprzeciw siebie, że nosy ich prawie się stykały, porwał go swemi obiema chłopskiemi dłońmi za kołnierz. Ale tamten, równie wielki i silny wskutek uprawiania wszelakich sportów, odepchnął Owerniaka silnym ruchem ręki i rzucił nim o ścianę.
— Słuchaj pan, panie Oriol, tu nie chodzi o to, aby się bić wzajemnie, lecz aby się porozumieć. Pocałowałem pańską córkę, to prawda, ale przysięgam panu, że to było po raz pierwszy i przysięgam także, że chcę się z nią ożenić.
Stary, którego wściekłość opuściła trochę pod wpływem natarcia przeciwnika, ale wzburzenie utrzymało się dalej, bełkotał:
— Zapewne, to piękna historya sprzątać komuś córkę dlatego, że się chce mieć pieniądze. Przeklęty oszust!
I w długich, jednym tchem wyrzuconych zdaniach wykrztusił wszystko, co miał na sercu. Nie mógł się uspokoić z powodu posagu, jaki musiał oddać starszej córce, z powodu winnic, które przeszły w inne ręce. Domyślał on się teraz stanu majątkowego Gontrana i zrozumiał, podstęp Andermatta, a nie myśląc wcale o niespodzianie nań spadłych pieniądzach, które zawdzięczał bankierowi, wylewał całą swą żółć i całą utajoną nienawiść przeciw tym zbrodniarzom, którzy go pozbawili spokojnego snu w nocy. Wyglądało to w jego ustach tak, jakgdyby Andermatt, jego rodzina i jego przyjaciele go obrabowali, jemu cośkolwiek zabrali, jego grunta, jego źródła, albo jego córkę i zarzuty te ciskał Pawłowi w twarz, oskarżając, że sięga po jego majątek, że jest oszustem, który chce pojąć Karolinę, aby dostać grunta.
Ale tamten, który już stracił cierpliwość, huknął na niego:
— Przeklęta brudota! Ja jestem bogatszym od pana, ja panu jeszcze mogę dać pieniędzy, rozumiesz pan!
Stary milczał, niedowierzając, ale uważał dobrze i po chwili w tonie nieco uspokojonym rozpoczął swe skargi na nowo.
Teraz znowu odpowiadał Paweł, a czując się skrępowanym sytuacyą, której sam był sprawcą, oświadczył, że chce poślubić Karolinę zupełnie bez posagu.
Stary Oriol trząsł głową, kazał sobie to jeszcze raz powtórzyć, nie mogąc tego pojąć. Dla niego Paweł był ciągle jeszcze gołym łowcą posagowym, a gdy Bretigny zniecierpliwiony oświadczył mu:
— Ależ, stary ośle, ja mam przeszło sto dwadzieścia tysięcy franków renty, słyszysz pan, jest to dochód od trzech milionów!... — zapytał nagle:
— Czy chciałbyś pan to zeznać na piśmie?
— Zapewne, że mogę zeznać.
— I nazwisko swoje także pan pod tem podpisze?
— Tak jest, podpiszę moje nazwisko.
— Na stemplowym papierze?
— Tak, tak, na stemplowym.
Na to stary wstał, otworzył szafę, wyjął z niej dwa arkusze stemplowego papieru, odszukał umowę, jaką przed kilku dniami zawarł z Andermattem, i wystawił szalone przyrzeczenie małżeństwa, w którem wymienił cyfrę trzech milionów, jakie narzeczony gwarantuje, poczem Bretigny musiał na tem podpis swój położyć.
Paweł, gdy znalazł się na dworze, wydawało mu się, że ziemia kręci się dokoła niego. Był więc chcąc nie chcąc zaręczonym skutkiem jednego z tych dziwnych zrządzeń losu, które niekiedy strącają człowieka w otchłań nędzy i mówił do siebie:
— Cóż za szaleństwo!
Potem myślał sobie:
— Ale co tam! Zdaje mi się chwilami, że na całym świecie nie znalazłbym lepszej.
I w głębi serca czuł się szczęśliwym z powodu tej łapki, jaką na niego los zastawił.