<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Mont-Oriol
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mont-Oriol
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


GUY DE MAUPASSANT.
MONT - ORIOL
POWIEŚĆ.

KRAKÓW; G. GEBETHNER I SKA
WARSZAWA; GEBETHNER I WOLFF
1912.


Czcionkami drukarni Literackiej w Krakowie,
pod zarządem L. K. Górskiego.




CZĘŚĆ PIERWSZA[1].
I.

Pierwsi goście kąpielowi, ranne ptaszki, już spacerowali powolnie param i lub pojedynczo, w cienistej alei, wzdłuż potoku, spływającego z wąwozów Enval.
Inni przybywali z wioski i spiesznie zaludniali zakład. Był to wielki budynek, którego parter służył jako sala kuracyjna, a pierwsze piętro mieściło kasyno, kawiarnią i salą bilardową.
Od czasu odkrycia przez Doktora Bonnefille, w głębi wąwozu Enval, wielkiego źródła, nazwanego jego imieniem, kilku właścicieli z okolic, ostrożnych spekulantów, zdecydowało się pobudować w środku tej wspaniałej doliny Owernii, dzikiej a jednak wesołej, zacienionej orzechami, obszerny dom do użytku rozmaitego; w dole sprzedawano wodą mineralną, tusze i łazienki, w górze piwo i likiery.
Cześć wzgórza, wzdłuż potoku, oddzielono w celu urządzenia parku, niezbędnego w miejscu kąpielowem; zrobiono trzy aleje, jedną prostą a dwie w zygzaki, na końcu pierwszej urządzono sztuczne źródło mineralne, niezależnie od głównego, w specyalnie na ten cel wymurowanym, cementowanym rezerwoarze, nad którym się wznosił domek słomiany. Strzegła zaś źródła tego kobieta apatycznie nieruchoma, którą wszyscy nazywali po prostu: Maryą. Spokojna ta Owerniaczka, ubrana zawsze w biały czepiec, w biały, szeroki fartuch, pokrywający w zupełności prawie jej codzienną sukienką, spostrzegłszy gościa, zbliżającego się do źródła, podnosiła się powolnie z siedzenia. Poznawszy zaś, wyszukiwała jego szklanką w małej, oszklonej, ruchomej szafie i zdejmowała ją za pomocą osobnego przyrządu, umocowanego na końcu laski.
Gość, posępny, uśmiechał sią, wypijał wodą, podając szklanką, mówił: dziękuę — i odchodził. Marya zasiadała znowu na swojem krzesełku, wyplecionem słomą i oczekiwała nowego gościa.
A goście nie byli tu liczni. Stacya klimatyczna Enval, od sześciu lat dopiero otwartą była dla chorych i nie miała wcale więcej gości po tych sześciu latach próby, niż pierwszego roku.
Przyjeżdżało ich może około pięćdziesięciu, nęconych przedewszystkiem pięknością okolicy, czarem małej wiosczyny, schowanej w cieniu olbrzymich drzew, których pnie wyrównywały, zdawało sią, wielkości domów i głośnej sławie wąwozów, rozwartych na wielką płaszczyzną Owernii, a zakończonych raptownie u podnóża wysokiej góry, najeżonej wygasłymi kraterami i rozpadliną wspaniałą i dziką, pełną poszarpanych skał, otoczonych jakąś prozą, pośród których płynął strumień w kaskadach po olbrzym mich kamieniach, tworząc przed każdym małe jeziorko.
Stacya owa lecznicza rozpoczęła swoją egzystencyę tak, jak rozpoczynają wszystkie: broszurą Doktora Bonnefille o źródle, zachwalającą alpejską przyrodą stylem majestatycznym i sentymentalnym. Używał on tylko przymiotników wyborowych, zbytkowych, sprawiających wrażenie, a nie mówiących nic. Wszystkie okolice były malownicze, pełne wspaniałych widoków lub też obrazów spokojnych; wszystkie najbliższe miejsca spacerowe nosiły jakąś piecząć samodzielności, zachwycającej artystów i podróżników. Po tem wszystkiem bez żadnych przegrywek, przechodził wprost do własności termicznych źródła Bonnefille, które było przesycone dwuwęglanem, sodą, kwasami, litem, żelazem i posiadało własność leczenia wszelkich chorób. Zresztą wyliczył on te choroby pod odrębnym tytułem: słabości chroniczne i ostre, specyalnie leczone w Enval; a liczba tych chorób była dość długą, rozmaitą i wielce pocieszającą dla rozmaitych kategoryj.
Broszurka kończyła się wskazówką co do życia praktycznego, ceną mieszkania, utrzymania, wyliczeniem hotelów, gdyż trzy hotele powstały równocześnie z zakładem leczniczym.
Pierwszy hotel, zupełnie nowy, zbudowany na pochyłości wzgórza, panującego nad doliną, nazywał się Splendid, drugi — Hôtel des Thermes, był starą oberżą odświeżoną nieco, a trzeci, Hôtel Vidaillet, powstał po prostu wskutek kupna trzech domów sąsiednich, połączonych w jeden.
Potem, znienacka, dwóch nowych lekarzy zainstalowało się pewnego pięknego poranku w okolicy, a nikt nie wiedział nawet, skąd się tu wzięli. Lekarze w miejscach kąpielowych wychodzą ze źródeł, jak bańki gazu. Jeden nazywał się Doktor Honorat, Owernijczyk, a drugi Dr Latonne z Paryża. Szalona nienawiść wyrodziła się wkrótce między Drem Latonne a Drem Bonnefille, Dr Honorat zaś, gruby, czysty, uśmiechnięty, ogolony, wyciągał prawą rękę ku pierwszemu a lewą ku drugiemu i w dobrych stosunkach pozostał z obydwoma. Ale Dr Bonnefille z tytułem inspektora źródła i zakładu kąpielowego w Enval, panował nad sytuacyą.
Tytuł był jego siłą a zakład jego dziełem. On spędzał tam dnie, można nawet powiedzieć noce. Sto razy na dzień szedł ze swego domku, położonego tuż w pobliżu wioski, do gabinetu konsultacyjnego, umieszczonego na prawo od wejścia do zakładu. Zamknięty tam, jak pająk w sieci, śledził spacerujących chorych — spojrzeniem surowem, obcych — spojrzeniem pełnem gniewu. Ze wszystkimi rozmawiał na sposób kapitana okrętu i maltretował nowoprzybyłych, jeżeli nie zdołali sobie jego łaski zaskarbić.
Tego ranka właśnie, kiedy przechodził bystrym krokiem, tak że mu się poły od surduta rozwiewały, jak dwa skrzydła, zatrzymało go raptowne wołanie: Panie doktorze!
Odwrócił się. Szczupła jego postać, okryta zmarszczkami, na dnie których brud spoczywał, okolona siwiejącą, przystrzyżoną brodą, złożyła się do uśmiechu i doktor uchylił jedwabnego kapelusza, wysokiego, brudnego, zatłuszczonego, który mu płowe włosy pokrywał, „brudn-płowe“ — jak utrzymywał jego rywal, Dr Latonne. Doktor zrobił krok naprzód, pochylił się nieco i rzekł:
— Dzień dobry, panie markizie, — jakże się pan czuje?
Maleńkiego wzrostu, bardzo starannie ubrany markiz de Ravenel, wyciągnął ku niemu rękę i odrzekł:
— Bardzo dobrze, panie doktorze, bardzo dobrze, a przynajmniej nie źle. Czuję zawsze ból w pasie, ale nareszcie lepiej m i jest nieco, znacznie lepiej — a ja wziąłem dopiero dziesiątą kąpiel. Zeszłego roku poczułem ulgę przy szesnastej dozie, pan sobie przypomina?
— O, tak, doskonale.
— Ale nie o tem chciałem z panem mówić. Córka moja przyjechała dziś rano, chciałbym o niej pomówić z panem, gdyż zięć mój, pan Andermatt, Wilhelm Andermatt, bankier...
— Wiem, wiem...
— Mój zięć ma list rekomendacyjny do doktora Latonne. Co do mnie, ufam tylko panu i prosiłbym, abyś pan był łaskaw zajść do hotelu wcześniej... pan rozumie... Wolę być z panem otwarcie... ma pan czas teraz?
Dr Bonnefille nakrył głową, był jakiś nie-spokojny, wzruszony.
— O, tak, mam czas... Czy mogą panu towarzyszyć?
— Alei naturalnie.
Zwróciwszy się tyłem do zakładu, poszli pod górą szybkim krokiem aleją, wiodącą do hotelu Splendid, zbudowanego na stoku góry, ażeby dać podróżnikom więcej widoków.
Na pierwszem piętrze weszli do salonu, do’ tykającego pokojów familijnych Ravenel’ów i Andermattów, i markiz poszedł do córki, zostawiwszy w salonie doktora.
Powrócił z nią prawie natychmiast. Była to kobieta młoda, blondynka, małego wzrostu, bardzo piękna, której rysy przypominały coś dziewiczego, a błękitne oko, patrzące śmiało, rzucało na młodych ludzi spojrzenia, nadające tej wątłej i małej osobie jakiś piękny rys stałości i niepospolitości charakteru. Do zdrowia brakowało jej nie wiele, nie miała żadnych nieokreślonych chorób, smutków, napadu łez i gniewu bez przyczyny, anemii, — pragnęła przedewszystkiem dziecka od dwóch lat, jak była zamężną.
Dr Bonnefille utrzymywał, że wody w Enval były znakomite i zabrał się natychmiast do spisania przepisów lekarskich, długością swoją przypominających protokóły sądowe.
Na wązkim, białym arkuszu papieru, przepisy jego układały się w liczne ustępy, każdy po kilka wierszy, kreślone pismem niespokojnem, najeżonem literami, jak punktami.
Flaszeczki, pigułki; proszki, przeznaczone do wzięcia na czczo, rano, w południe, wieczorem, zdawało się, spoglądały na ciebie z jakąś grozą, jakby było napisano: zważywszy, że pani X. jest chorą na chorobę chroniczną, niewyleczalną i śmiertelną:
Przyjmie: 1) siarkanu chiny, który ją nabawi głuchoty i utraty pamięci;
2) Bromku potasu, który jej zniszczy żołądek, osłabi wszystkie zdolności, twarz jej pokryje wyrzutami i zakazi jej oddech.
3) Jodku potasu, który wysuszając źródło wszystkich gruczołów wydzielających mózgu, zarówno jak i innych, da z czasem nepotyzm fizyczny, jak i głupotę;
4) Sylicatu sody, którego skutek leczniczy nie jest jeszcze udowodniony, ale który zdaje się prowadzić chorych a leczonych tym śródkiem do śmierci gwałtownej; w dodatku do tego: chloralu, sprowadzającego szaleństwo, belladonę, dającą ślepotę, wszystkie mieszaniny mineralne, zakażające krew, toczące organa, rozkładające kości, jednem słowem, niszczące za pomocą leczenia wszystko, co jeszcze choroba oszczędziła.
Doktor pisał długo na jednej, potem na drugiej stronie kartki, następnie podpisał to wszystko z miną urzędnika, podpisującego wyrok.
Młoda kobieta, siedząca naprzeciwko, spoglądała na niego z takiem pragnieniem śmiechu że kąty ust podnosiły się jej prawie.
Po wyjściu doktora, po konwencyonalnym ukłonie, wzięła kartkę zamazaną atramentem, skręciła ją w rurkę i na kominek rzuciła, potem głośnym śmiechem wybuchła:
— Ach, ojcze, — gdzieżeś ty wynalazł to zwierzę kopalne? On ma minę jakiegoś przekupnia starych rzeczy... O, tak, to w twoim guście umieć wyszukać takiego lekarza z przed-rewolucyi! Jaki on śmieszny... a brudny... ach brudny! Prawdziwie, zdaje m i się, że walał moją obsadką od pióra!
W tej chwili drzwi się otworzyły i dał się słyszeć głos p. Andermatt:
— Proszą wejść, doktorze.
We drzwiach ukazał się doktor Latonne. Prosty, szczupły, sztywny; twarz jego nie wyrażała żadnego wieku, miał na sobie krótki, elegancki surducik, a w ręku trzymał jedwabny kapelusz, charakteryzujący specyalnie lekarzy stacyj leczniczych Owernii, lekarzy paryskich, nie noszących brody i wąsów i podobnych raczej do aktorów, szukających odpoczynku na wsi.
Markiz, zdziwiony, nie wiedział, co począć, a córka udała, że kaszle do chustki, ażeby się nie roześmiać w twarz nowoprzybyłemu. On ukłonił się z pewnością siebie i na znak dany przez młodą kobietą, usiadł. P. Andermatt, który uważał nań pilnie, opowiedział ze szczegółami stan swojej żony, różne niedyspozycye i ich objawy, opinie lekarzy paryskich, poparte własnemi opiniami, uzasadnionemi odpowiednio technicznymi terminami.
Był to człowiek jeszcze bardzo młody, żyd, aferzysta. Rzucał się do wszystkiego, poznawał się na wszystkiem z giętkością umysłu, bystrą przenikliwością i zadziwiającą pewnością sądu.
Trochę za gruby do niezbyt wysokiej talii, jaką posiadał, o wydętych policzkach, łysy, z nieokreślonym wyrazem twarzy, o mięsistych rękach, krótkich nogach, miał minę złośliwą, a mówił z ogłuszającą łatwością.
Tylko wskutek zręczności poślubił córkę markiza de Ravenel, ażeby rozciągnąć swoje spekulacye na obcy sobie świat. Markiz posiadał wprawdzie trzydzieści tysięcy franków dochodu i tylko dwoje dzieci; ale p. Andermatt, żeniąc się w trzydziestym roku zaledwie, posiadał sześć czy siedem milionów, miał więc z czego zebrać jeszcze dziesięć lub dwanaście. Pan de Ravenel, człowiek niezdecydowany, niepewny, zmienny i słaby, odsunął z początku z gniewem rozpoczęte starania bankiera, oburzał się na samą myśl ujrzenia córki swojej połączonej z żydem. Potem, po sześciu miesiącach oporu, ustąpił, pod ciśnieniem zgromadzonego złota, z warunkiem, że dzieci będą wychowane w religii katolickiej.
Oczekiwano ciągle, ale dziecko nie zapowiadało się jeszcze. Wtedy to właśnie markiz, zachwycony od dwóch lat wodami w Enval, przypomniał sobie, że broszurka doktora Bonnefilie obiecywała także skuteczną kuracyę na bezpłodność.
Sprowadził więc córkę, której zięć towarzyszył, ażeby ją zainstalować i powierzyć, według rady paryskiego lekarza, staraniom doktora Latonne. Szukał go więc Andermatt natychmiast po przybyciu i zaraz zaczął wyliczać symptomy chorób już skonstatowane. Zakończył skargą, ile on cierpi na tem, że jego nadzieje ojcostwa idą na marne.
Doktor Latonne pozwolił mu wygadać się do końca, poczem zwrócił się do młodej kobiety:
— Czy pani ma cokolwiek dodać do tego?
Ona odpowiedziała poważnie:
— Nic a nic, panie.
— W takim razie poproszę panią zdjąć podróżne ubranie i gorset, a włożyć natomiast biały kaftanik, zupełnie biały.
Widząc jej zdziwienie, wytłómaczył swój system.
— To rzecz zupełnie jasna, proszę pani. Dawniej myślano, że wszystkie choroby pochodziły z wadliwego obiegu krwi lub wady organicznej, dziś sądzimy poprostu, że w większej ilości wypadków, szczególnie w tym wypadku, jaki u pani zachodzi, niezdecydowane słabości, na jakie pani cierpi, a nawet stan ciężki, bardzo ciężki, śmiertelny, może mieć swoją przyczynę w tem jedynie, że jakiś organ zewnętrzny pod wpływem łatwo określić się dającym, rozwinął się anormalnie kosztem sąsiednich, niszczy więc całą harmonię, całą równowagę ciała ludzkiego, modyfikuje lub powstrzymuje jego funkcye, przeszkadza działaniu wszystkich innych organów. Wystarczy prostego rozdęcia żołądka, ażeby przypuścić istnienie choroby serca; tamowane w swych ruchach staje się ono gwałtownem, nieregularnem, nawet mogą te ruchy ustawać zupełnie. Rozszerzenie się wątroby, albo pewnych gruczołów może takie zniszczenie wywołać, jakie lekarze, niezbyt pilnie obserwując, przypisują tysiącom najdziwniejszych przyczyn. Pierwszą więc rzeczą, jaką zrobimy, będzie skonstatowanie, czy wszystkie organy chorego mają normalną objętość i są na swojem miejscu; gdyż wystarczy nieraz drobnej rzeczy, aby zdrowie ludzkie zrujnować. Przystąpię więc, jeżeli pani pozwoli, do badania bardzo ścisłego i narysuję na kaftaniku granice, wielkość i położenie organów pani.
Doktor położył kapelusz na krześle i mówił swobodnie. Szerokie usta, otwierając się i zamykając, rysowały na jego różowych policzkach dwie głębokie bruzdy, które mu nadawały księżą minę.
Andermatt w zachwyceniu wołał:
— Uważasz, uważasz, to bardzo dobre, bardzo dowcipne, zupełnie nowe!
„Zupełnie nowe“ w jego ustach brzmiało nadmiarem pochwały.
Młoda kobieta, bardzo tem zainteresowana, wstała, poszła do swego pokoju i w kilka
chwil potem, wróciła w białym kaftaniku. Doktor kazał jej się rozciągnąć na kanapie, następnie wyjmując z kieszeni ołówek trójkolorowy — czarny, różowy i błękitny, rozpoczął opukiwać nową klientkę, kreśląc na kaftaniku małe, kolorowe linie i zapisując każdą obserwacyę.
Po kwadransie takiej pracy pani Andermatt była podobna do karty geograficznej, wskazującej lądy, morza, przylądki, rzeki, państwa, miasta z napisami tego wszystkiego, gdyż doktor na każdej linii demarkacyjnej notował dwa lub trzy wyrazy łacińskie, zrozumiałe jemu tylko samemu.
Tak więc po wysłuchaniu wszystkich wewnętrznych odgłosów pani Andermatt, opukawszy wszystkie jej części głuche i dźwięki wydające, wyjął notatnik z czerwonej skóry o brzegach złoconych, ułożony w porządku alfabetycznym, otworzył go i zapisał: „Badanie 6.347, pani Andermatt, lat 21“.
Później, oglądając z góry do dołu kolorowe notatki, zrobione na kaftaniku, czytał je, jak egiptolog hieroglify i wpisywał do książeczki.
Skończywszy, rzekł:
— Nic niepokojącego, nienormalnego, oprócz lekkiego, bardzo lekkiego zboczenia, które za pomocą trzydziestu kąpieli da się usunąć. Oprócz tego będzie pani pić codziennie trzy pół szklanki wody, codziennie przed południem. Nic innego. Za cztery lub pięć dni odwiedzę panią.
Podniósł się, ukłonił i wyszedł z taką szybkością, ze wszyscy pozostali zdziwieni. Była to jego metoda, jego szyk, jego właściwość. Wydawało mu się, że jest to w bardzo dobrym tonie i wywołuje wielkie wrażenie na chorych.
Pani Andermatt pobiegła do lustra przypatrzyć się i śmiejąc się szalonymi wybuchami śmiechu wesołego dziecka, wołała:
— Ach, jacy oni zabawni! jacy śmieszni! Może jest jeszcze jeden, chcę go oglądać na tychmast! Will, idź, przyprowadź mi go! Musi być koniecznie jeszcze trzeci, chcę go widzieć!
Mąż zdziwiony pytał:
— Jakto — trzeci? Po cóż trzeci?
Markiz się tłómaczył, gdyż obawiał się trochę swego zięcia. Opowiedział więc, że doktora Bonnefille, który niedawno przyszedł do niego, przedstawił Krystynie w celu zasięgnięcia jego rady, gdyż sam posiadał wielkie zaufanie do wytrawnego, starego lekarza krajowca, który to źródło odkrył.
Andermatt wzruszył ramionami i powiedział, że jedynie tylko doktor Latonne obejmie kuracyę żony; markiz zaś trochę zaniepokojony, przemyśliwał nad tem, jakby ułożyć rzecz całą, aby nie obrazić starego lekarza.
Krystyna spytała:
— Czy Gontran jest tutaj? — Był to jej brat.
Ojciec odrzekł:
— Tak, od czterech dni, z jednym ze swoich przyjaciół, o którym często nam mówił, Pawłem Bretigny. Robią razem wycieczki po Owernii. Wrócili właśnie z Mont-Dore i Bourbole, a w końcu tygodnia pójdą do Cantal.
Potem zapytał młodej kobiety, czy nie pragnęłaby odpocząć przed śniadaniem po całonocnej podróży koleją; ale ona spała doskonale w wagonie sypialnym i prosiła tylko o godzinę czasu dla uporządkowania toalety, poczem przyrzekła odwiedzić zakład i wioskę.
Ojciec i mąż weszli do swoich pokojów, oczekując aż się ubierze.
Wkrótce poprosiła ich i zeszli razem. Zachwycała się przedewszystkiem wsią, rozłożoną w lesie i głębokiej dolinie, która zdawała się być ze wszech stron zamkniętą kasztanowemi drzewami, wysokiemi jak góry. Wszędzie było ich pełno, ich pnie kilkowiekowe wznosiły się przed drzwiami, na dziedzińcu, na ulicy; wszędzie studnie pionowe z czarnego kamienia ciosowego, z małym otworkiem, przez który wypływał strumień przeźroczystej wody i w łuk wyginając się, spadał do rezerwoaru. Świeży zapach zieleni i stajni unosił się pod olbrzymimi, zielonymi czubami drzew, a ulicą przechodziły powolnym, poważnym krokiem Owernianki, lub stojąc przy progu domostw, przędły żywem poruszeniem palców czarną wełnę, obwiniętą koło pasa. Krótkie ich spódniczki odkrywały chude kostki nóg, obciągnięte błękitną pończochą, a gorset, przymocowany do ramion czemś podobnem do szelek, odkrywał rękawy płóciennej koszuli, z pod których wysuwały się twarde, suche, kościste ręce.
Nagle skoczna, wesoła muzyka uderzyła spacerujących. Wydawało się, ze grają organy samogrające, ze świszczącymi fletami, organy zużyte, dychawiczne. Krystyna zawołała:
— Co to takiego?
Ojciec począł się śmiać.
— To orkiestra kasynowa. We czterech tak hałasują.
Przyprowadził ją do czerwonego afisza, naklejonego na rogu fermy, na którym czarnemi literami było wydrukowane:

KASYNO ENVAL

pod dyrekcyą p. Piotra Martel z Odeonu. Sobota 6-go lipca. Wielki koncert, organizowany przez maestro Saint-Landri, druga wielka na*groda konserwatoryum.
Na fortepianie grać będzie p. Savel, laureat konserwatoryum.
Flet — p. Noiret, laureat konserwatoryum.
Kontrabas — p. Nicordi, laureat królewskiej akademii w Brukseli.
Po ukończeniu koncertu wielkie przedstawwienie: Perdus dans le forét, komedya w jednym akcie p. Pointillet.
Osoby: Piotr Lapointe — p. Piotr Martel, z Odeonu. Oskar Leveille — p. Petitnivelle, z Vaudevillu. Jean — p. Le Palmę, z Wielkiego teatru w Bordeaux. Philipine p. Odelin, z Odeonu.
W czasie przedstawienia orkiestrą będzie również dyrygować maestro Saint-Landri.
Krystyna czytała głośno i śmiała się.
Ojciec rzekł:
— O, ubawisz się niewątpliwie. Ale, chodźmy ich oglądać!
Zawrócili na prawo i weszli do parku. Kuracyusze spacerowali poważnie, spokojnie we wszystkich alejach, wypijali swoją porcyę wody i odchodzili. Niektórzy, siedząc na ławeczkach, końcem laski lub parasolki kreślili linie na piasku. Zdawało się, ze nie myśleli wcale, nie mówili, żyli zaledwie, ogłupieni, sparaliżowani nudą stacyi leczniczej. W powietrzu tylko drżały odgłosy jakiejś spokojnej i łagodnej muzyki, niewiedzieć zkąd pochodzące, rozpływające się pomiędzy liściami drzew i budzące do ruchu niemych gości.
Wtem rozległ się głos: Krystyno! Ona się odwróciła, był to jej brat. Przybiegł do niej, pocałował i, uścisnąwszy rękę p. Andermatt, wziął siostrą pod rękę, odprowadził, pozostaw wiwszy za sobą ojca i szwagra.
I rozmawiali na uboczu. Był to dobrego wzrostu zgrabny chłopiec, śmieszek jak i ona, ruchliwy jak markiz, obojętny na wszystko, a zawsze poszukujący tysiąca franków.
Sądziłem, ze śpisz jeszcze — rzekł — inaczej, już byłbym dawno przyszedł przywitać się z tobą. Przytem wiesz, ten Paweł zaprowadził mię do zamku Tournoël.
— Kto to, Paweł? Ach, prawda, twój przyjaciel!
— Paweł Bretigny — nie wiedziałaś o tem? W tej chwili właśnie kąpie się.
— Czy on chory?
— Nie, ale pomimo to leczy się. Niedawno się zakochał.
— I bierze kwaśne kąpiele, ażeby przyjść do siebie?
— Mówią kwaśne — prawda?
— Tak. Robi wszystko, co mu powiesz. O, on był okropnie wzruszony. Jest to chłopiec śmiały, pełen temperamentu. O mało nie umarł. Chciał się zabić. Poszło o aktorką znaną; przytem, wiesz, nie była mu wierną, naturalnie. Z tego się zrobił dramat okropny. No, i zabrałem go. W tej chwili ma się lepiej, ale zawsze jeszcze myśli o niej.
Ona się uśmiechnęła, a potem przybrawszy minę poważną, rzekła:
— Ciekawa byłabym go zobaczyć.
Według niej jednak, miłość nie była rzeczą wielkiej wagi. Myślała wprawdzie o niej niekiedy, jak myśli ubogi o naszyjniku z pereł, o dyademie brylantowym z obudzoną żądzą tych rzeczy dostępnych, ale oddalonych. Wyobrażała ją sobie według romansów, czytanych niekiedy z braku zajęcia i nieprzywiązując wielkiej wagi do tego, co czytała. Nigdy nie marzyła wiele, gdyś się urodziła z duszą szczęśliwą, spokojną, zadowoloną; i chociaż już od dwóch lat była zamężną, nie obudziła się jeszcze z tego snu, którym żyją młode, naiwne dziewczęta, ze snu serca, myśli, uczuć, który trwa u niektórych kobiet aż do śmierci. Życie wydawało się jej prostem, dobrem, bez żadnych kłopotów; nigdy nie sięgała do rdzeni jego, nie pytała: dlaczego? Żyła, spała, ubierała się gustownie, śmiała się i była szczęśliwą! Czegóż miała żądać więcej?
Kiedy jej przedstawiono p. Andermatt, jako narzeczonego, odmówiła z początku z oburzeniem dziecka nie chcąc zostać żoną żyda. Ojciec i brat, podzielając jej wstręt, odmówili mu formalnie, jak i ona. Andermatt zniknął, jakby umarły; ale po trzech miesiącach pożyczył przeszło dwadzieścia tysięcy franków Gontranowi, a markiz, z innych wprawdzie powodów, ale także zmienił przekonanie. Najprzód z zasady ustępował zawsze, ile razy chodziło o egoistyczne zamiłowanie spokoju. Córka mówiła o nim:
— O, u ojca wszystkie myśli pomieszane! — i było to prawdą.
Bez opinii, bez przekonań, bez wiary, posiadał tylko pewną dozę zachwytu, zmieniającego się, stosownie do okoliczności. Niekiedy, z egzaltacyą przelotną i poetyczną, stał po stronie starych tradycyj rasy, pragnął króla, ale króla rozumnego, liberalnego, oświeconego, idącego równo z wiekiem; to znowu po przeczytaniu jakiejś książki Michelet’a, lub innego demokratycznego myśliciela, zapalał się do równości ludzkiej, do idei nowożytnych, do ustępstw dla biednych, podeptanych, cierpiących. Wierzył we wszystko, stosownie do chwili, i kiedy jego stara przyjaciółka, pani Icardon, związana ściśle z żydami, pragnęła związku Krystyny z Andersmatt’em i propagowała ten związek, wiedziała dobrze, jakiem rozumowaniem do niego trafić.
Wskazywała mu rasę żydowską, zemstą przypędzoną, rasę prześladowaną, jak naród francuzki przed rewolucyą, która jednak dziś uciska innych przewagą złota. Markiz nie posiadał religii, ale wierzył, że idea Boga była tylko ideą prawodawczą, silniejszą może, ażeby podtrzymać głupich, niewiedzących, niż proste idee sprawiedliwości; dogmaty szanował z obojętnością względów i z szacunkiem jednakowo szczerym był dla Konfucyusza, Mahometa i Chrystusa; fakt zaś ukrzyżowania Chrystusa uważał tylko jako wielką niezręczność polityczną. Wystarczyło przeto kilka tygodni, aby go nakłonić niejako do podziwiania pracy żydów, niewidzialnej, ustawicznej, potężnej. Z drugiej strony, widząc ich tryumf bijący w oczy, uważał go tylko jako słuszną nagrodę królów, panujących nad narodami, że podtrzymują lub gruchoczą bramy, że mogą do bankructwa doprowadzić jakiegoś kupca win, że są dumni wobec spokorniałych książąt i rzucają swoje nieczyste złoto do otwartej skrzyni, najbardziej katolickich władców świata, którzy się im odwdzięczają tytułam i szlachectwa i koncesyami na nowe linie kolei żelaznych.
Wobec tego zgodził się na małżeństwo Wiliama Andermatt’a z Krystyną Ravenel. Co do niej, będąc pod niesmaczną presyą pani Icardon, dawnej przyjaciółki jej matki, a po jej śmierci, występującej w roli doradczyni markiza, pod presyą, wspólnie z ojcem wywieraną, pod wpływem obojętności zainteresowanego brata, zdecydowała się zaślubić tego grubego i bogatego człowieka, który nie był brzydkim, ale się jej nie podobał, zdecydowała się tak samo, jak na spędzenie lata w nieprzyjemnej okolicy.
Teraz widziała w nim dobrego człowieka, usłużnego, nie głupiego, grzecznego w domowem pożyciu, ale śmiała się z niego często wraz z Gontranem.
On jej mówił:
— Twój mąż coraz bardziej różowieje i łysieje. Ma minę chorobliwego kwiatu lub ogolonego prosięcia. Skąd on nabiera tych kolorów?
Ona odpowiadała:
— Ręczę ci, ze ja temu nic nie jestem winną. Mnie samej przychodzi nieraz myśl nakleić go na jakiem pudełku cukierków!
Zbliżyli się nareszcie do zakładu.
Dwóch mężczyzn siedziało na krzesłach wyplecionych słomą, plecami zwróconych do muru i paliło fajki.
Gontran rzekł:
— Uważaj, co za dwa typy! Patrz na tego na prawo: garbaty w czapeczce greckiej. To ojciec Printemps, niegdyś dozorca więzienia w Riom, obecnie jest prawie dyrektorem zakładu w Enval. Dla niego nic się nie zmieniło, on tak samo rządzi tu chorymi, jak niegdyś więźniami. Goście kąpielowi są także więźniami: kabiny — to ich celki, sala tuszów — więzieniem, a miejsce, gdzie Dr Bonnefille odbywa mycie brzuchów za pomocą sondy Baraduc’a, salą dyscyplinarną. Nie kłania się nikomu z tej zasady, że więźniowie są tylko godni pogardy. Kobiety traktuje z pewnem wyróżnieniem, z odcieniem podziwu, gdyż pod jego strażą w więzieniu Riom kobiet nie było. Kryminał ten był przeznaczony tylko dla mężczyzn, nie miał więc sposobności nauczenia się przemawiania do kobiet. Drugi jest kasyerem. Trzeba ażebyś zapisała się u niego; obaczysz...
Gontran, zwróciwszy się do mężczyzny, z lewej strony siedzącego, odezwał się zwolna:
— Panie Séminois, moja siostra, pani Andermatt, pragnie wziąść abonament na dwanaście kąpieli.
Kasyer, wysoki, chudy, nędzny, podniósł się, wszedł do swego biura, położonego tuż naprzeciwko gabinetu lekarza inspekcyjnego, otworzył książkę i zapytał:
— Jak nazwisko?
— Andermatt.
— Jak pan mówi?
— Andermatt.
— Jak, jak się pani nazywa?
— Amdermatt.
— Bardzo dobrze.
I począł pisać powoli. Kiedy skończył, Gontran zapytał powtórnie:
— Jak pan zapisał nazwisko mojej siostry?
— Pani Anderpat.
Krystyna, śmiejąc się do łez, zapłaciła należność, poczem spytała:
— Co tam słychać na górze?
Gontran wziął ją pod ramią.
— Chcesz widzieć?
Jakieś głosy gwałtowne dolatywały ze schodów. Otworzyli drzwi i spostrzegli wielką salą kawiarni z bilardem pośrodku. Przy bilardzie stało dwóch mężczyzn, z odwróconemi rąkawami, z kijami bilardowemi w reku i sprzeczało sią.
— Osiemnaście.
— Siedemnaście.
— A ja panu mówią, ze osiemnaście.
— Alei nieprawda, pan masz tylko siedemnaście.
Był to dyrektor kasyna, Piotr Martel z Odeonu, grający zwyczajną swoją partyą z komikiem swojej trupy, panem Lapalme, z wielkiego teatru w Bordeaux.
Piotr Martel, którego potężny okrągły brzuch trząsł się pod koszulą nad pantalonami, niewiadomo jakim sposobem umocowanemi, wycierał już niejeden kąt, zanim zdobył rządy w kasynie w Enval, gdzie spijał wszystko, co było przeznaczone dla gości kąpielowych. Nosił olbrzymie wąsy oficerskie, moczone od rana do wieczora w pianie boków i likierach. Zdołał on obudzić w starym komiku, którego zaangażował, niepomiarkowaną pasyą do bilardu.
Zaledwie wstali rano, stawali zaraz do swojej partyi, łajali się, grozili, ścierali sobie punkty, rozpoczynali na nowo, natychmiast po śniadaniu brali się znowu do roboty, niecierpliwiąc się, jeśli klijenci spędzali ich z zielonego pola.
Odpędzali więc wszystkich, nie skarżąc się wcale na nudy życia, chociaż z końcem sezonu oczekiwano upadłości pana Piotra Martel.
Markier zmęczony, od rana do nocy spoglądał na tę nigdy niekończącą się partyę, od rana do wieczora słuchał dyskusyi bez końca i nosił od rana do wieczora szklanki i kieliszki nieznużonym graczom.
Gontran pociągnął siostrę.
— Chodźmy do parku, tam przyjemniej.
Na końcu zakładu spostrzegli naraz orkiestrę, ulokowaną w chińskim kiosku.
Młody człowiek, blondyn, grał na skrzypcach z jakąś finezyą i dyrygował za pomocą głowy, rozwianych włosów, całego torsu, zginającego się, prostującego, pochylającego się z prawa na lewo, jak pałeczka szefa orkiestry, trzema muzykantami, siedzącymi naprzeciwko niego. Był to maestro Saint-Landri.
On i jego pomocnicy: pianista, którego fortepian przewożono co rano z przedpokoju do kiosku; flecista, olbrzym, mający minę, jakby ssał zapałkę, obracając ją swymi tłustymi palcami i kontrabas o wyglądzie suchotniczym, — wykonywali z wielkim wysiłkiem tę imitacyę organów samogrających, które tak uderzyły Krystyną na ulicy wioski.
Kiedy się zatrzymała, aby się im przypatrzeć, jakiś pan ukłonił się jej bratu.
— Dzień dobry, kochany hrabio.
— Dzień dobry, doktorze.
Gontran przedstawił:
— Moja siostra — doktór Honorat.
Krystyna zaledwie powstrzymała się od uśmiechu na widok trzeciego doktora.
Doktor ukłonił się z wyszukaną grzecznością.
— Spodziewam sią, ze pani nie jest chorą.
— O, tak — trochą.
Nie nalegał i zmienił tok rozmowy.
— Wie pan, panie hrabio, ze wkrótce będziemy mieli tutaj ciekawe widowisko?
— Jakie, doktorze?
— Stary Oriol chce wysadzić w powietrze swój kamień. Naturalnie, dla pana jest to bagatela, ale dla nas ważny wypadek.
I wytłómaczył jego ważność.
Stary Oriol, najbogatszy chłop w całej okolicy, liczono go na pięćdziesiąt tysięcy franków dochodu, posiadał wszystkie winnice nad zdrojom wiskiem w Enval. Przy samem wyjściu z wioski, nieco na uboczu, była niewielka góra a raczej pagórek, na którym znajdowały się najlepsze winnice ojca Oriol. Pośrodku jednej z nich, naprzeciwko drogi, o parą kroków od strumienia, leżał olbrzymi kamień jak góra, utrudniający uprawą winnic i ocieniający znaczną część pola.
Od dziesięciu lat ojciec Oriol zapowiadał co tygodnia, ze skale wysadzi w powietrze, ale nigdy nie decydował się na ten krok. Każdym razem, gdy ktoś ze wsi odchodził na służbą wojskową, stary mawiał:
— Jak wrócisz na urlop, przynieś-no mi prochu do mojej skały.
I każdy z żołnierzy przynosił w woreczku trochę prochu kradzionego dla ojca Oriol. Miał go pełną skrzynią, ale skały nie wysadzał.
Nareszcie od tygodnia zauważono, że świdruje kamień wraz z synem Jakóbem, z przezwiskiem olbrzym. Tego rana już nawet napełnili wnętrze skały prochem, następnie zatkali otwór, zostawiając tylko miejsce na knot, kupiony w sklepiku z tytoniem. O drugiej godznie podłożono ogień. Skała miała wylecieć w powietrze dopiero o godzinie drugiej i minut pięć lub dziesięć, gdyż lont był dość długi.
Krystyna bardzo się interesowała tą całą historyą, bawiła ją sama myśl eksplozyi, która jej przypominała zabawy dziecinne.
Przybyli do końca parku.
— Gdzież pójdziemy dalej? — spytała.
— Na koniec świata, pani — odpowiedział doktor Honorat — to jest do wąwozu, sławnego na całą Owernię. Jest to jedna z najpiękniejszych osobliwości kraju.
Za nimi odezwał się głos dzwonka.
— Patrzaj — rzekł Gontran — już śniadanie.
Wrócili tedy z powrotem.
Naprzeciwko nich szedł człowiek wysokiego wzrostu.
— Krystyno — rzekł Gontran — przedstawiam ci Pawła Bretigny.
Potem, zwróciwszy się do przyjaciela, dodał:
— Siostra moja, mój drogi.
Jej wydał się on brzydkim. Miał włosy czarne, rzadkie, proste, oczy nadto okrągłe, z wyrazem prawie ostrym, głowę okrągłą, silną, jedną z tych, które są podobne do kul armatnich, plecy Herkulesa, cały wygląd nieco dziki, ciężki, brutalny. Jego surdut, bielizna, ciało może, wydzielało jakiś zapach, bardzo delikatny, którego młoda kobieta nie znała i pytała sama siebie: co to za zapach?
On spytał:
— Pani dzisiaj rano przybyła?
Głos jego był nieco głuchy.
— Tak, panie — odpowiedziała.
Gontran dojrzał markiza i Andermatta, który dawał znaki młodym ludziom, aby spieszyli na śniadanie.
Krystyna potwierdziła, ze pójdzie i pochyl łona na ramienia brata, pociągając go do hotelu, szeptała:
— Głodną jestem jak wilczyca. Wstyd mi będzie tak jeść w obecności twojego przyjaciela.

II.

Śniadanie trwało długo, jak zwykle przy table d’hôte. Krystyna, nie znając nikogo, roz^ mawiała z ojcem i bratem. Potem poszła do swego pokoju odpocząć nieco przed zapowiedzianem wysadzeniem skały w powietrze.
Za godzinę była zupełnie wypoczętą i nakłaniała wszystkich do pośpiechu, aby być obecną przy eksplozyi.
Przy wyjściu ze wsi, w rozwarciu doliny, widać było rzeczywiście pagórek, górę prawie, którą towarzystwo przeszło drożyną, prowadzącą między winnicami pod palącem słońcem południa. Kiedy stanęli na wierzchołku, młoda kobieta krzyknęła z zachwytu i podziwu na widok bezbrzeżnego obrazu, ścielącego się przed jej oczyma. Naprzeciwko niej ciągnęła się nieskończona równina, sprawiająca wrażenie oceanu. Ciągnęła się ona lekką mgłą otoczona, łagodnie aż do podnóża dalekich gór, ledwie dostrzegalnych w oddaleniu jakich pięćdziesięciu, lub sześćdziesięciu kilometrów. Po za tą przeźroczystą i delikatną mgłą widać było miasto, wsie, lasy wielkie, żółte szachownice dojrzałych zbóż, fabryki z wysokimi, czerwonymi kominami i czarne dzwonnice, budowane z lawy wygasłych wulkanów.
— Obróć się rzekł brat.
Obróciła się i poza sobą ujrzała olbrzymią górę, uwieńczoną kraterem. Najprzód roztaczało się zagłębienie doliny Enval, jako szeroka fala zieleni, pośród której zaledwie widać było wy stępy skalne wąwozów. Fala drzew wnosiła się na pochyłości coraz wyżej i wyżej aż do pierwszego zaklęśnięcia, uniemożebniającego widok dalszych załamów. Ponieważ znajdowano się właśnie na linii podziału płaszczyzn i gór, widać było, jak pasma tych ostatnich, ciągnące się na prawo ku Clermont-Ferrand, oddalając się, tworzyły na błękitach nieba dziwne, najeżone szczyty były to wygasłe wulkany.
Dalej znowu w perspektywie, pomiędzy dwoma wierzchołkami gór, wznosił się inny szczyt, wyższy, dalszy, okrągły, majestatyczny, na którego czubie widniało coś na podobieństwo ruin.
Był to szczyt pasma gór owerneńskich, potężny, ociężały, noszący na swojej głowie koronę, włożoną mu przez jednego z największych narodów — świątynię rzymską.
Krystyna zawołała:
— O, jakże byłabym szczęśliwą tutaj!
Czuła się rzeczywiście szczęśliwą, przepełnioną samozadowoleniem, przenikającem ciało i serce, pozwalającem oddychać swobodnie, nadającem człowiekowi jakąś świeżość i lekkość, ile razy przybywa do okolicy, która pieści oczy, czaruje, upaja i zdaje się roztwierać do ciebie ramiona, jakbyś był dla niej stworzony.
Posłyszawszy wołanie:
— Pani! pani! — spostrzegła nieco dalej doktora Honorata, którego poznała po kapeluszu. Doktor zbliżył się i od prowadził całą rodzinę na inny stok góry, w stronę lasku, porosłego niewielkiemi drzewami, gdzie oczekiwało ze trzydzieści osób, cudzoziemców i gospodarzy miejscowych.
U nóg ich była spadzista pochyłość, schodząca aż do drogi z Riom, ocienionej wierzbami, osłaniającemi mały strumień; po środku zaś winnicy, nad brzegiem strumienia wznosiła się wielka, spiczasta skała, przed którą klęcząc, jakby się modliło dwóch ludzi. Był to właśnie ów kamień ojca Oriol.
Oriolowie, ojciec i syn, przymocowywali lont. Na drodze tłum ciekawych, gospodarzy, gromadka niespokojnych gapiów spoglądała ku nim.
Doktor Honorat wybrał wygodne miejsce dla Krystyny, która usiadła z bijącem sercem, jakby wraz ze skałą miano wysadzić w powietrze i zgromadzonych tu ludzi. Markiz, Andermatt i Paweł Bretigny położyli się na trawie obok młodej kobiety, a Gontran stał i żartował z doktora Honorata.
— Kochany doktor ma pewnie więcej czasu, niż jego koledzy, którzy prawdopodobnie nie mają chwili do stracenia, ażeby na tę małą przybyć uroczystość.
— Doktor Honorat odpowiedział dobrodusznie:
— O, nie! Ja nie jestem wcale mniej zajęty tylko moi chorzy nie pochłaniają mi obecnie tak wiele czasu.
A potem dodał:
— Zresztą, ja wolę rozrywać moich chorych, niż karmić ich lekarstwami.
Mówiąc to, miał minę drwiącą, która się bardzo podobała Gontranowi.
Przybywało coraz więcej osób, sąsiadki z table d’hôte, panie Pailledeux, matka z córką, panowie Monécu, ojciec i syn i mały gruby człowieczek, sapiący jak kocioł parowy, pan Aubry Pasteur, niegdyś inżynier kopalń, który w Rosyi dorobił się fortuny.
Usiadł on z wielkim trudem, z pewnymi przygotowawczymi ruchami ostrożności, które bardzo bawiły Krystynę. Gontran oddalił się nieco, aby się przypatrzyć innym ciekawym osobom, zgromadzonym na wzgórzu.
Paweł Bretigny pokazywał Krystynie krajobraz, rozwijający się w dali. Widać było najprzód Riom, przedstawiające się jako plama różowa, potem kępę topoli na równinie, następnie Ennezat, Meringues, Leroux, gromadkę wiosek ledwie dostrzegalną, tworzących jakby ciemne piętno na tle nieprzerwanej zieloności, a dalej u podnóża góry Forez, zdawało mu się, że widzi Thiers. Ożywiając się, mówił:
— Uważa pani? Proszę patrzeć prosto na mój palec. Ja widzę bardzo dobrze.
Ona nie widziała nic, ale nie dziwiła się wcale, że on widzi, gdyż patrzył swojem okrągłem, bystrem okiem drapieżnego ptaka, które, zdawało się, sięgało tak daleko, jak luneta morska.
Potem zabrał głos znowu:
— Illier płynie przed nami, pośród tej równiny, ale niepodobna go dojrzeć. Jest on za daleko — około trzydziestu kilometrów stąd.
Krystyna nie starała się wcale wyszukać tego, co on wskazywał, gdyż cała jej uwaga, myśl i spojrzenie skoncentrowane były na skale. Myślała sobie, że za chwilę ten wielki kamień już istnieć nie będzie, że się w proch rozsypie i jakieś współczucie uczuła dla tego kamienia, współczucie małej dziewczynki dla rozbitej zabawki. Kamień ten już od tak dawna siedział na tem samem miejscu i tak mu było z tem dobrze. Dwaj owi ludzie powstali w tej chwili i poczęli zgromadzać kamyczki u nóg swoich rozrzucone, robiąc przyspieszone ruchy łopatą.
Tłum ludzi, coraz wzrastający na drodze, zbliżył się nieco. Chłopcy kręcili się koło obu pracowników, potrącali ich, biegali jak młode, wesołe zwierzątka. Z wyniosłego pagórka, na którym znajdowała się Krystyna, ludzie ci wydawali się małymi, gromadką mrówek, pracujących na mrowisku. Szmer głosów ludzkich podnosił się do góry to ledwie dosłyszalnymi dźwiękami, to żywiej; ten zmieszany tłum głosów i ruchów ludzkich, rozpraszający się w powietrzu, stanowił coś podobnego do pyłu, powstałego ze sproszkowanej mowy ludzkiej.
Na wzgórzu tłum powiększał się także przy bywającymi ciągle ze wsi i pokrywał pochyłość, dominującą nad skazaną na rozsadzenie skałą.
Nawoływano się wzajemnie, łączono się hotelami, klasami, kastami. Najgłośniejsze było zgromadzenie aktorów i muzykantów, na którego czele stał i rządził Piotr Martel z Odeonu, porzuciwszy zwykłą swoją partyę bilardu.
W panamie na głowie, z zarzuconą na ramiona czarną zarzutką, z pod której wychylał się przód bez kamizelki, uważanej widocznie w polu za zbyteczną, z brzuchem, jak garb sterczącym, wąsaty aktor miał minę dowódcy, wskazującego, tłómaczącego, koncentrującego wszystkie ruchy obu Oriolów.
Podwładni jego, komik Lapalme, pierwszy kochanek Petitniville i muzykanci maestra Saint-Landri, pianista Javel, gruby flecista Noiret i kontr-bas Nicordi otaczali go i słuchali. Przed nimi siedziały trzy kobiety, zasłonięte trzema parasolkami białą, różową i błękitną, które pod słońcem południa tworzyły dziwną i jaskrawą chorągiew francuską. Były to: panna Odelin, młoda aktorka, jej matka matka od lokacyi[2], jak mawiał Gontran, i kasyerka z kawiarni, zwyczajna towarzyszka tych pań. Stworzenie narodowych kolorów z parasolek było pomysłem Piotra Martel, który spostrzegłszy na początku sezonu kąpielowego błękitną i białą parasolkę u pań Odelin, dał kasyerce w prezencie różową.
Tuż obok nich zwracała na siebie uwagę i spojrzenia inna grupa, z kucharzy i kuchcików hotelowych złożona, w liczbie ośmiu, kłocących się z pomywaczami naczyń. Wszyscy oni stali, mając minę jakiegoś dziwacznego sztabu białych ułanów lub delegacyi kucharskiej, a słońce oświecało prosto ich płaskie czapeczki.
Markiz zapytał doktora Honorata:
— Skąd tu się wzięło tylu ludzi? Nie sądziłem nigdy, że Enval jest tak zaludnione!
— O! ludzie zeszli się ze wszystkich stron; są tu z Châtel-Guyon, z Tournoël, z Roche-Radiere, z Sant-Hippolite. Mówią tu już o tem w okolicy oddawna, przytem ojciec Oriol jest znakomitością, wskutek swego wpływu i fortuny, jest to zresztą prawdziwy Owerniak, który pozostał chłopem, pracuje sam, zbiera złoto, rozumny, pełen rozmaitych myśli i projektów względem swoich dzieci.
Gontran powrócił zaanimowany, z okiem błyszczącem i rzekł półgłosem:
— Pawle, Pawle! Chodź ze mną, pokażę ci dwie ładne dziewczyny; ale przyzwoite wiesz.
Przyjaciel podniósł głowę i odpowiedział:
— Mnie tu bardzo dobrze... ja się nie ruszę.
— Głupstwo robisz — ładne są, powiadam ci.
Później głosem podniesionym rzekł:
— Ależ doktor powie mi, co to są za jedne! Dwie dziewczynki: osiemnastu, dziewiętnastu lat, wyglądają na damy z okolicy, ubrane nieco dziwacznie w jedwabne, czarne suknie o re kawach obcisłych, coś w rodzaju ubrania klasztornego dwie brunetki...
Doktor Honorat przerwał mu:
— Dosyć tego. Są to dwie córki ojca Oriol, dwie ładne chłopki, wychowane w klasztorze w Clermont... i które dobrze wyjdą za mąż. Są to dwa typy naszej owerniackiej rasy i ja jestem Owernijczykiem, panie markizie; pokażę panu później te dzieciaki...
Gontran przerwał mu mowę złośliwie:
— Pan jesteś lekarzem rodziny Oriol?
Doktor zrozumiał tę złośliwość i odpowie dział mu tylko:
— Parbleu! — pełen ukrytej wesołości.
Młody człowiek spytał znowu:
— Jakimże sposobem doszedłeś pan do zdobycia zaufania tak bogatego klienta?
— Radząc mu pić dużo wina.
I opowiedział szczegóły o rodzinie Oriola. Zresztą był jej krewnym i znał ją oddawna. Stary Oriol, oryginał, dumnym był ze swego gatunku wina, jednego z tych, które spożywa tylko rodzina i zaproszeni goście. Były lata, kiedy wypijano go olbrzymią beczkę, ledwie z trudnością mogąc się z nią uporać.
W maju lub czerwcu, kiedy ojciec widział, że tego, co zostało, sam nie pokona, zachęcał swego syna, Olbrzyma, powtarzając:
— Słuchajno, czopie, trzeba się z tem załatwić.
Wtedy od rana do wieczora wlewali sobie do gardła litry czerwonego wina. Dwadzieścia razy w czasie każdego jedzenia, nachylając koneweczkę nad szklanką syna, mówił:
— Trzeba skończyć.
Ponieważ zaś wino, przesycone alkoholem, rozgrzewało mu krew i spać przeszkadzało, wstawał w nocy, zapalał latarkę, wdziewał spodnie i budził swego kolosa, poczem wziąwszy po kawałku chleba ruszali do beczki z winem. Kiedy już sobie brzuchy napełnili, że aż im dudniły, ojciec stukał w beczkę i próbował, o ile poziom płynu obniżył się.
Markiz przerwał:
— To oni pracują przy skale?
— Tak, oni.
W tej chwili właśnie obaj mężczyźni oddalili się od skały, podsypanej prochem, a cały tłum ludzi na dole uciekać począł, jak armia w odwrocie. Jedni zwrócili się w kierunku ku Riom, drudzy w kierunku Enval, zostawiwszy skałę znowu samotną na małem wzgórzu, porosłem trawą i zarzuconem kamieniami, gdyż, jak powiedzieliśmy, skała dzieliła winnicę na dwie połowy, a części, dotykające bezpośrednio do owego kamienia, oczyszczone jeszcze nie były.
Tłum na górze również liczny, jak na dole, drżał z niecierpliwości, kiedy silny głos Piotra Martel zawołał:
— Ostrożnie! Lont zapalony!
Krystyna dostała jakiejś drżączki z oczekiwania. Doktor szeptał jej z tyłu:
— Jeżeli oni włożyli cały lont, który kupili, będziemy jeszcze z dziesięć minut czekać.
Wszystkie spojrzenia skierowane były na kamień, kiedy mały, czarny piesek zbliżył się doń. Obiegł naokoło, pokręcił się i poczuwszy zapewne jakiś zapach odrębny, począł szczekać z całej siły, wytężywszy nogi, najeżywszy włosy na grzbiecie, wyprostowawszy ogon i uszy.
Przez tłum przeleciał śmiech dziki; spodziewano się, że nie ucieknie przed czasem. Poczęto wołać na pieska, mężczyźni świstali, rzucali kamienie, które nie dosięgały nawet pół drogi. Pies ani się poruszył i zajadle na skałę szczekał.
Krystyna drżeć poczęła, przestrach ją ogarnął na myśl, że będzie musiała patrzeć na śmierć niechybną; cała przyjemność była zepsutą. Chciała odejść i głosem nerwowym, pełnym niepokoju, mówiła:
— Ach! Boże mój! Boże! Biedaczek zginie! Nie chcę patrzeć na to, nie chcę... Chodźmy!
Sąsiad jej, Paweł Bretigny, wstał i nie mówiąc ani słowa, biedz począł ku skale z całą szybkością, na jaką mu długie nogi starczyły.
Krzyk przestrachu wyrwał się z ust wszystkich, wrażenie grozy przebiegło tłum cały; piesek, widząc zbliżającego się ku niemu człowieka, schował się za skałą, Paweł pobiegł za nim, pies znowu obiegł wkoło i tak chwilparę biegali wkoło niej, jakby się bawili w chowanego.
Widząc nareszcie, że psa nie spędzi, młody człowiek wrócił na miejsce, a pies z jeszcze większą wściekłością rozpoczął szczekanie.
Nieopatrznego śmiałka przywitano wykrzykami gniewu, gdyż ludzie nigdy nie przebaczają tym, którzy im napędzają strachu.
Krystynę wzruszenie pozbawiło oddechu, obiema rękami przycisnęła serce, mocno bijące.
Straciła głowę do tego stopnia, że pytała Pawła:
— Pan nie jesteś raniony, prawda?
Gontran rozwścieczony wołał:
— Ależ to bałwan! On zawsze z jakiemś głupstwem wyskoczy; nie znam podobnego idyoty!
Wtem zadrżała ziemia, gwałtowny wybuch wstrząsnął całą okolicą i długą chwilę echo powtarzało go, jak wystrzał armatni w górach.
Krystyna widziała tylko deszcz kamieni, spadających i wysoką kolumnę sproszkowanej ziemi.
Natychmiast cały tłum z góry poruszył się, jak fale, i z krzykiem w dół się rzucił; przodem wyskakiwał cały batalion kuchcików po wzgórzu, pozostawiwszy z tyłu za sobą tłum komedyantów, spuszczających się w dół z Piotrem Martel na czele.
Trzy różnokolorowe parasolki zostały zagarnięte także w tym pochodzie.
Wszyscy biegli, mężczyźni, kobiety, chłopi, mieszczanie. Padali, podnosili się, biegli znowu i zmieszawszy się razem na drodze podążali do miejsca eksplozyi.
— Poczekajmy trochę — rzekł markiz — zobaczymy wszystko potem, niech się ciekawość powszechna zaspokoi nieco.
Inżynier Aubry-Pasteur upadł i podniósłszy się z wielkim trudem odrzekł:
— Ja wracam do wsi ścieżkami. Nie mam tu więcej już nic do widzenia.
Uścisnął ręce wszystkich, ukłonił się i poszedł.
Doktor Honorat znikł także. Rozmawiano o nim właśnie. Markiz zwrócił się do syna:
— Znasz go dopiero od trzech dni, a wyśmiewasz ciągle; skończy się na tem, że go obrazisz.
Gontran wzruszył ramionami.
— Oh, nie! To filozof, to sceptyk. Ręczę ci, że się nie rozgniewa. Kiedy jesteśmy sami, on śmieje się z całego świata i ze wszystkich, poczynając od chorych a kończąc na swoim zakładzie leczniczym. Ręczę ci, że on nigdy nie rozgniewa się za moje żarty!
W dole, na miejscu roztrzaskanej skały, panowało jednak nadzwyczajne wrzenie. Olbrzymi tłum poruszał się, trącał, falował, krzyczał pod wpływem jakiegoś wzruszenia, jakiegoś niespodziewanego podziwu.
Andermatt, zawsze czynny i ciekawy, powtarzał:
— Co tam takiego? co tam takiego?
Gontran obwieścił, że pójdzie zobaczyć i poszedł, Krystyna zaś, uspokojona teraz, myślała, że przecież, gdyby lont był trochę krótszy, są siad jej byłby roztrzaskany odłamkami kamieni, dla tego tylko, że ona obawiała się o życie psa. Myślała sobie, że człowiek ten musi być przecież silnym i odważnym, ażeby się wystawiać na niebezpieczeństwo bez racyi żadnej, dlatego tylko, że nieznajoma kobieta tego chciała.
Na drodze widać było ludzi biegnących do wsi. Markiz z kolei zapytał:
— Co się tam stało?
Andermatt, nie mogąc dłużej wytrzymać, począł schodzić. Gontran z dołu dał im znak, aby przyszli.
Paweł Bretigny zapytał:
— Mogę pani służyć ramieniem?
Przyjęła jego ramię, które się jej wydało żelaznem; ponieważ noga jej ślizgała się po trawie, opierała się na jego ramieniu z całem zaufaniem, jak na poręczy od schodów.
Gontran, idąc na ich spotkanie, wołał:
— Jest źródło! Eksplozya przyczyniła się do jego wytryśnięcia.
Weszli wszyscy w tłum. Paweł i Gontran, idąc przodem, odtrącali ciekawych i nie troszcząc się o głosy niezadowolenia, otwierali drogę Krystynie i jej ojcu.
Postępowali śród stosów kamieni ostrych, złamanych, poczerniałych od prochu i stanęli nareszcie przed jamką, napełnioną błotnistą wodą, która kłębiąc się, spływała do strumienia pomiędzy nogami ciekawych. Andermatt był już na miejscu, ująwszy sobie publiczność szczególnym sposobem — co, jak mawiał Gontran, było jego właściwością, a wpatrywał się z głęboką uwagą w ziemię i wypływającą wodę.
Doktor Honorat, stojąc naprzeciwko niego z drugiej strony szczeliny, z której wypływała woda, wpatrywał się także w twarz, wyrażającą znużone oczekiwanie. Andermatt rzekł:
— Trzeba pokosztować, może to mineralna woda.
Lekarz odpowiedział:
— Z pewnością mineralna; tu każda woda mineralna. Mamy więcej źródeł, niż chorych.
Andermatt rzekł znowu:
— Pomimo to należy jej spróbować.
Doktor niewiele sobie robił z tej uwagi.
Trzeba przynajmniej poczekać, aż będzie czystą — odrzekł.
Każdy pragnął oglądać źródło. Ci, co stali w drugim rzędzie, napierali na pierwszych. Dziecko jakieś wpadło do wody — śmiech powstał.
Oriolowie, ojciec i syn, stali także, spoglądając poważnie na tę niespodziankę, nie wiedząc, co myśleć o tem wszystkiem. Ojciec był wysoki, suchy, szczupły, chudy, z kościstą i ociężałą głową, ogolony; syn, jeszcze wyższy, olbrzym prawie, równie szczupły, nosił wąsy, miał minę trochę wojskową, a trochę plantatora winnic.
Źródło biło, zdawało się, z coraz większą siłą, powiększało się, a woda oczyszczała.
Wśród publiczności ruch powstał i doktor Latonne ukazał się ze szklanką w ręku. Potniał, sapał i nareszcie, spostrzegłszy doktora Honorata z nogą postawioną na brzegu źródła, jak jenerała, stawiającego pierwszy krok na miejscu zdobytem, uczuł się jakby przygnębionym.
Spytał go zadyszany:
— Próbowałeś pan?
— Nie, czekałem aż się oczyści.
Poczem doktor Latonne pogrążył swoją szklankę i pił z miną skupioną, jak znawcy piją wino, smakując, poczem dodał:
— Doskonała!
Co prawda, to określenie to nic nie mówiło. Poczem, wyciągając szklankę do rywala, rzekł:
— Pozwolisz pan?
Doktor Honorat nie lubił widocznie wód mineralnych, gdyż odrzekł mu z uśmiechem:
— Dziękuję, wystarcza mi, ze pan ją oceniłeś. Ja znam jej smak.
Następnie, zwracając się do ojca Oriol, rzekł:
— Pańskie wino więcej warte!
Starem u to pochlebiło.
Krystyna miała już dosyć tego widoku i chciała odejść. Brat jej i Paweł znowu przez tłum torowali jej drogę, a ona szła oparta na ramieniu ojca. Nagle pośliznęła się, ledwie nie upadła i, spojrzawszy pod nogi, spostrzegła, ze stąpiła właśnie na kawałek skrwawionego ciała, okrytego czarną sierścią, powalanego błotem; była to cząstka psa rozszarpanego roztrzaskaną skałą i stratowanego nogami przechodniów.
Oddech się jej zatamował i wzburzona do głębi, od łez się powstrzymać nie mogła. Obcierając łzy chustką, szeptała:
— Biedne, biedne małe stworzenie!
Nie chciała nic więcej słuchać, tylko wracać do domu i zamknąć się w pokoju. Dzień tak wesoło rozpoczęty, tak smutnie zakończył się dla niej. Czyżby to było złą wróżbą? Sciśnięte serce mocno jej biło.
Kiedy już byli sami na drodze, spostrzegli przed sobą wysoki kapelusz i duże poły surduta, które jak dwa czarne skrzydła wiatr rozwiewał. Był to doktor Bonnefille, który uwiadomiony ostatni, biegł do źródła, podobnie jak doktor Latonne, z szklanką w ręku.
Spostrzegłszy markiza, zatrzymał się.
— Co się tam stało, panie markizie? Mówiono mi, że... źródło... źródło mineralne...
— Tak, kochany doktorze.
— Obfite?
— O, tak...
— Czy oni... czy oni są tam?
Gontran odpowiedział poważnie:
— Są, naturalnie. Doktor Latonne dokonał już nawet analizy.
Doktor Bonnefille począł biedz znowu, kiedy Krystyna, już nieco uspokojona i rozśmieszona figurą doktora, rzekła:
— Ach! nie, niechcę iść do hotelu! Usiądźmy nieco w parku.
Andermatt pozostał na dole i przyglądał się, jak woda płynie.

III.

Table d’hôte tego wieczora w hotelu Splendid był bardzo ożywiony. Rozmowa toczyła się o skale i źródle. Obiadujących było niewielu, około dwudziestu osób. Ludzie milczący zwykle, spokojni, należeli do kategoryi tych chorych, którzy, spróbowawszy już wszystkich wód znanych, próbowali jeszcze nieznanych. Przy końcu stołu, zajętego przez Ravenelów i Andermattów, siedzieli najprzód państwo Monécu; on, człowieczek mały, biały i córka, smukła dziewczyna, blada, która często wśród obiadu wstawała, zostawiając jedzenie na talerzu; gruby p. Aubry Pasteur, dawny inżynier; państwo Chaufour, małżeństwo w czarnem ubraniu, które można było widzieć przez cały dzień w alei parku, idące za wózkiem, w którym wieziono chorowite dziecko i panie Paille, matka i córka, obie wdowy, rosłe, silnie zbudowane ze wszech stron z przodu i z tyłu.
— Uważacie — mówił Gontran — one zjadły swoich mężów i to niedobrze oddziałało im na żołądek.
W istocie obie cierpiały na żołądek.
Dalej nieco mężczyzna czerwony jak cegła, p. Riquier, także cierpiący na żołądek i potem kilka osób bezbarwnych, z kategoryi tych milczących podróżnych, którzy wchodzą do sali jadalnej cichym krokiem, przodem kobieta, potem mężczyzna, kłaniają się od drzwi i siadają z miną skromną i trwożną.
Przy drugim końcu stołu nie było nikogo, chociaż talerze i nakrycia oczekiwały gości.
Andermatt rozmawiał ożywiony. Całe popołudnie przegawędził z doktorem Latonne, puszczając z biegiem wody projekta swoje, dotyczące przyszłości Enval.
Doktor wyliczał z żywem przejęciem się moc, wartość i znaczenie wód w Enval, o wiele wyższych od Châtel-Guyon, których wziętość jednak od dwóch lat była już zapewnioną.
— Na prawo była ta dziura Royot, tryumfująca, w pełni życia — na lewo Châtel-Guyon, które zdobyło sobie rozgłos od niedawna. Co by to można było zrobić z Enval, gdyby się wziąć do niego jak należy.
Andermatt mówił, zwracając się do inżyniera:
— Tak, panie, wszystko polega na tem, ażeby się umieć wziąć do rzeczy. Wszystko za leży od zręczności, taktu, od śmiałości. Ażeby stworzyć zakład kąpieli mineralnych, trzeba potrafić popchnąć go tylko, tak, popchnąć, zainteresować czasowych lekarzy paryskich. Co do mnie, udawało mi się zawsze wszystko to, co przedsięwziąłem, gdyż ja zawsze szukam dróg praktycznych, mogących jedynie zabezpieczyć powodzenie, w każdej sprawie, którą się zajmuję. Dopóki nic nie znajduję odpowiedniego — wolę czekać. Nie sztuka posiadać wodę, należy umieć zmusić ludzi, ażeby ją pili; do tego nie dość jest krzyczeć samemu po dziennikach, że woda jest nieporównana, trzeba, ażeby to w sposób właściwy wypowiedzieli ludzie, wywierający wpływ na publiczność pijącą, na publiczność chorą, jedynie nam potrzebną, publiczność niezmiernie łatwowierną. W trybunale niechaj przemawiają adwokaci; tam tylko ich słuchają, rozumieją; do chorych trzeba mówić za pośrednictwem lekarzy — oni tylko są słuchani.
Markiz, podziwiając wielki zmysł praktyczny swego zięcia, zawołał:
— O, to wielka prawda! Ty zresztą mój kochany jesteś jedyny do tego, aby sądzić sprawiedliwie!
Andermatt, pogłaskany pochlebstwem, ciągnął:
— Tu możnaby zrobić majątek. Kraj piękny, klimat wyborny; jedno tylko mnie niepokoi: czybyśmy mieli dosyć wody na wielki zakład? Rzecz na połowę zrobiona zawsze chybia! Należałoby tylko urządzić zakład na wielką skalę, a więc oczywiście mieć dużo wody, tyle, ażeby obsłużyć przynajmniej dwieście wanien jednocześnie — nowe zaś źródło, gdyby go nawet złączyć z tem, co jest, zaledwie wystarczyłoby na pięćdziesiąt, pomimo, że doktor Latonne mówi...
Aubry-Pasteur mu przerwał:
— O, jeśli o wodę chodzi, dam panu tyle, ile pan zechcesz.
Zdziwiło to p. Andermatta.
— Pan? — Tak, ja. Pana to dziwi? Wytłómaczę się zaraz. Zeszłego roku, w tym samym czasie byłem tutaj. Mnie służą bardzo dobrze kąpiele w Enval. Otóż pewnego poranku odpoczywałem w pokoju, kiedy wszedł jakiś gruby mężczyzna. Był to prezes rady administracyjnej zakładu. Miał minę nieco strwożoną z następującego powodu. Źródło Bonnefille zmalało tak nagle, że była obawa zupełnego zaniknięcia. Wiedząc, że jestem inżynierem kopalń, przy szedł mię prosić o radę w celu ratowania zakładu.
Począłem więc studyować geologiczny system okolicy. Panu wiadomo, że w każdym za kątku kraju pierwotne kataklizmy wywołały rozmaite zmiany i rozmaite gatunki gleby.
Główna rzecz polegała na tem, ażeby odkryć, skąd wydobywała się woda mineralna, przez jakie szczeliny, jaki był ich kierunek, pochodzenie, charakter. Zwiedziłem przede wszystkiem bardzo pilnie cały zakład i spostrzegłszy w kącie nieużywaną rurę od wanny, zauważyłem, że była prawie zatkaną wydzielinami wapiennemi. A więc woda, wydzielając sole w niej zawarte i osadzając na ścianach przewodów, po pewnym prze ciągu czasu zatkała je. Zważywszy, że pokład gruntu był granitowy, można było przypuścić wydzieliny na ścianach szczelin; źródło Bonnefille było więc tylko zatkane — nic więcej. Należało go poszukać nieco niżej. Wszyscy szukali przyczyny przy samem wyjściu pierwotnego źródła, ja zaś po całomiesiecznych studyach, obserwacyach, rozumowaniach szukałem źródła i znalazłem je o pięćdziesiąt metrów dalej. Zaraz panu powiem dlaczego. Należy, jak wspominałem, przedewszystkiem oznaczyć pochodzenie, charakter i kierunek granitowych szczelin, doprowadzających wodę. Z łatwością spostrzegłem, że szczeliny pochyliły się od równiny do wzgórz, do góry, a nie w odwrotnym kierunku, nakształt dachu, skutkiem prawdopodobnie zaklęśnięcia doliny, które pociągnęło za sobą osunięcie się podstaw góry. Woda więc zamiast spływać, podnosiła się nieco i wciskała w szczeliny granitowego pokładu. Odkryłem także przyczyny tego niezwykłego zjawiska.
Niegdyś Limagne, ten obszerny pas piasczystej i gliniastej ziemi, którego granic ledwie gołem okiem dosięgnąć można, znajdował się na jednym poziomie wzgórz, ale skutkiem budowy geologicznej swoich podstaw, obniżył się, pociągając za sobą brzegi góry — jak to przed chwilą mówiłem. Olbrzymie to przesuwanie się wywołało w samem miejscu oddzielenia się ziemi od granitu wielką gliniastą groblę, nadzwyczajnej głębokości, niedostępną dla płynów.
Z wodą tak się rzecz dzieje: W oda mineralna pochodzi z ognisk dawnych wulkanów. Ta, która daleką przepływa drogę, ochładza się i wytryska chłodną, jak woda zwyczajnych źródeł; ta zaś, która pochodzi z ognisk bliższych, wytryska jeszcze ciepłą, naturalnie, przy rozmai tych stopniach ciepłoty, stosownie do oddalenia od ogniska. Droga, jaką woda mineralna nasza odbywa, jest następująca: przedewszystkiem schodzi do niewiadomej głębiny, dopóki nie napotka grobli z gliny Limagne. Nie mogąc jej przebić, szuka pod wpływem wielkiego ciśnienia wyjścia, a znajdując pochylone szczeliny granitu, wchodzi w nie, podnosi się do góry, aż dopóki nie napotka powierzchni ziemi. Wtedy przyjmuje kierunek pierwotny spływając po równinie do strumienia. Dodaję, że my nie widzimy setnej części wód mineralnych tutejszej doliny, odkrywamy tylko te, które wychodzą na zewnątrz. Co do innych, dosięgających okrain granitowych szczelin i gubiących się pod gęstym pokładem ziemi uprawnej lub innej, to one, zabsorbowane, gubią się w tych ziemiach.
Z czego wnoszę, że:
1) Ażeby posiadać dostateczny zapas wody, należy jej szukać, idąc w kierunku pochylenia złomów granitowych, leżących nieskładnie.
2) Ażeby ją posiadać zawsze, należy prze szkodzić zatykaniu się szczelin przez wydzieliny wapienne, a w tym celu wyryć i utrzymywać starannie małe, sztuczne studnie.
3) Ażeby odebrać źródło sąsiadowi, należy go wziąć za pomocą sondy, zapuszczonej do tej samej szczeliny granitu, z której ona wypływa, z warunkiem naturalnie ulokowania się z tej strony grobli z gliny, zmuszającej podnoszenie się wody do góry.
Pod tym względem źródło dziś odkryte jest znakomicie umieszczone i od owej grobli oddalone zaledwie o kilka metrów. Gdyby kto pragnął nowy zakład stworzyć, w tem właśnie miejscu powinien to uczynić.
Po ukończeniu tej przemowy nastąpiło milczenie. Andermatt, zachwycony, rzekł tylko:
— Otóż to właśnie! Jak się tylko zasłona podniesie, tajemnica znika. Jesteś pan nieocenionym człowiekiem, panie Aubry-Pasteur.
Tylko markiz i Paweł Bretigny zrozumieli, o co chodzi. Gontran nie słuchał wcale. Inni z otwartemi uszami, ze spojrzeniem, skierowanem w usta mówiącego inżyniera, milczeli ze zdziwienia. Szczególnie panie Paille, bigotki, za pytywały siebie, czy w wytłómaczeniu tego zjawiska, nakazanego i wywołanego przez Boga, wedle Jego niezbadanych wyroków, niema czego niezgodnego z religią. Matka czuła się w obowiązku powiedzieć:
— Opatrzność jest jednak niezbadana!
Inne panie przy stole potwierdziły to skinieniem głowy, niespokojne na sam fakt, że niezrozumiałą mowę słyszały.
P. Riquier, człowiek o ceglastej twarzy, zawołał:
— Mniejsza o to, czy woda w Enval pochodzi z wulkanów, czy z księżyca, ja tylko tyle wiem, że już dziesięć dni ją piję bez żadnego skutku!
Państwo Chaufour zaprotestowali imieniem dziecka, które poczęło odzyskiwać ruch w prawej nodze, czego jednak od sześciu lat kuracyi nie można było w innem miejscu uzyskać.
P. Riquier na to odrzekł:
— To tylko dowodzi, że choroby nasze są różne, ale nie dowodzi wcale, że woda Enval leczy choroby żołądka.
Zdawało się, że ten nowy, niepożyteczny protest we wściekłość go wprawiał.
Wtem zabrał głos p. Monécu i imieniem swojej córki utrzymywał, że od ośmiu dni już zaczyna trawić normalnie, chociaż jeszcze do każdego obiadu wychodzić nie może. Córka na tę uwagę spiekła olbrzymiego raka i oczy utkwiła w talerzu.
Panie Paille utrzymywały także, że się czują lepiej. Riquier rozgniewany zwrócił się do nich:
— Panie cierpią na żołądek? Panie?
One odpowiedziały jednocześnie:
— Ale tak, tak panie, niezawodnie. Nie możemy nic trawić.
Riquier o mało z krzesła nie wyskoczył, przemawiając do nich:
— Panie... nie mogą... Ależ dosyć na panie spojrzeć! Jeżeli panie cierpią na żołądek, to chyba dla tego, że za wiele jedzą.
To doprowadziło panią Paille do wściekłości.
— Co do pana, nie ulega to żadnej wątpliwości, że pan cierpieć musisz. Na panu sprawdza się, co mówią powszechnie: że tylko zdrowy żołądek czyni ludzi grzecznymi.
— Stara jakaś kobieta, bardzo chuda, której nazwiska nikt nie znał, zauważyła poważnie:
— Mnie się zdaje, że wszyscy byliby bardzo zadowoleni z wód w Enval, gdyby właściciel hotelu nie zapominał o tem, że dla chorych potrzebną jest dobra kuchnia. Prawdziwie, niekiedy każe nam spożywać pokarmy niemożebne do strawienia.
W tym punkcie wszyscy zgodzili się jednomyślnie. Wszyscy oburzeni byli na właściciela, który karmił chorych rakami morskimi, wędliną, węgorzami, kapustą — tak, kapustą, z kiełbasami, — potrawami najniestrawniejszemi pod słońcem dla chorych, którym wszyscy trzej doktorowie Bonnefille, Latonne i Honorat, polecali jadać białe mięso, chude i kruche, jarzyny świeże i nabiał.
Riquier drżał z gniewu.
— Przecież to jest rzeczą lekarzy czuwać nad pożywieniem chorych na stacyach leczniczych, a nie pozostawiać ich na łasce bylejakich wyzyskiwaczy. Nic dziwnego, że wobec tego co dzień nas karmią jajami na twardo, anżowisami z szynką.
P. Monécu przerwał:
— O, przepraszam, moja córka doskonale trawi szynkę, która zresztą jest jej poleconą przez panów Mass-Roussel i Rémusé.
Riquier krzyczał:
— Szynkę! szynkę! Ależ to trucizna, panie!
W jednej chwili wszyscy goście przy stole podzielili się na dwa obozy, jedni — za szynką, drudzy — przeciw szynce. Rozpoczęła się dyskusya bez końca, każdego dnia wszczynana na nowo o klasyfikacyę potraw.
Nawet pożyteczność mleka była zakwestyonowaną, gdyż Riquier nie mógł go wypić nawet szklaneczki od wina bez tego, ażeby mu nie wywołało niedyspozycyi żołądka.
Aubry-Pasteur ubóstwiał mleko i podraźniony tem, że je ganić śmiano, zawołał:
— Ależ, mój panie, jeżeli pan cierpisz na niedyspozycyę żołądka, a ja na atonię, rzec oczywista, że potrzeba nam zupełnie odmiennych potraw; to zupełnie tak samo, jak krótkowidz i dalekowidz potrzebujący każdy innych okularów, chociaż jeden i drugi cierpią na chorobę wzroku.
Potem dodał:
— Ja się duszę, kiedy wypiję szklankę czerwonego wina i zdaje mi się, że niema nic szkodliwszego od wina. Ci, którzy wodę tylko piją, żyją po sto lat, a my...
Gontran przerwał mu:
— Co do mnie, uważałbym doprawdy, że bez wina i bez... małżeństwa życie byłoby bardzo jednostajnem.
Panie Paille spuściły oczy. One spijały obficie dobre wino bordo, bez dodatku wody, a wdowieństwo ich zdawało się dowodzić, że metodę powyższą aplikowały także i do mężów, gdyż córka miała dwadzieścia dwa lat, a matka zaledwie czterdzieści.
Andermatt, rozmowny zwykle, siedział zamyślony, milczący i znienacka zagadnął Gontrana:
— Czy pan wie, gdzie mieszkają Oriolowie?
— Wiem, pokazywano mi ich dom.
— Mógłbyś mię pan zaprowadzić tam po obiedzie?
— Oczywiście, z przyjemnością nawet będę panu towarzyszyć; mam nadzieję, że jeszcze raz będę mógł zobaczyć panienki.
Natychmiast po skończeniu obiadu wyszli, Krystyna zaś zmęczona, razem z markizem i Pawłem Bretigny poszła do salonu.
Do wieczora było jeszcze daleko, gdyż na stacyach leczniczych obiadują wcześnie. Andermatt, wziąwszy szwagra pod rękę, mówił:
— Mój kochany Gontranie, jeśli ten stary ma racyę, jeżeli analiza wykaże to, czego się spodziewa doktór Latonne, bardzo być może że spróbuję nawiązać tu wielki interes: stworzę miasto wód! Wiesz, miasto, którego wody mineralna byłyby centrum przyciągającem.
Zatrzymał się na środku ulicy i biorąc towarzysza za dwie klapy surduta, ciągnął:
— Ach! wy nie rozumiecie, wy zwyczajni ludzie, nie rozumiecie, co to za ciekawa rzecz — interes, afera, nie jakaś kupiecka, handlowa afera, ale wielka. Wsłuchawszy się w tętno jej życia, odnajdziesz tam wszystko: politykę, walkę, dyplomacyę. Trzeba zawsze szukać, znaleźć, wymyśleć, wszystko zrozumieć, wszystko przewidzieć, wszystko skombinować, wszystkiego spróbować. Wielkie bitwy nowoczesne toczą się za pomocą pieniędzy. Przed moim wzrokiem stoją wyraźnie stosusowe sztuki, jako mali żołnierze, w czerwonych spodniach, dwudziesto-frankówki, jak błyszczący porucznicy, bilety stufrankowe, jak kapitanowie, a tysiącfrankowe, jak generałowie. I ja walczę, walczę zawzięcie, od rana do wieczora, przeciwko całemu światu. To się nazywa żyć, żyć szeroko, jak niegdyś żyli potentaci. Dziś my jesteśmy potentatami, prawdziwymi, jedynymi potentatami. Patrzaj! Uważasz tę biedną, malutką wioskę? Ja z niej zrobię miasto — ja! Miasto wielkie, białe, z mnóstwem hoteli, przepełnionych ludźmi, z masą służby, powozów, z tłumem bogatych, obsługiwanych przez tłum biednych. Wszystko to dla tego, że mnie się podobało pewnego wieczora wydać bitwę Royal, które leży na prawo, Châtel-Guyon, leżącem na lewo, Mont-Dare, La Bourboule, Châteauneuf, Saint-Nechaire, leżącemi za nami, Vichy, które przed nami leży. Zwyciężę ich, gdyż posiadam na to sposób jedyny. Widzę ich wszystkich jednem spojrzeniem oka z taką jasnością, jak wielki generał widzi słabe strony nieprzyjaciela. Trzeba umieć prowadzić ludzi, pociągnąć ich za sobą i powstrzymać. O tak! Życie staje się innem, kiedy można podobne interesa prowadzić. Teraz będę miał na trzy lata uciechy z mojem miastem. Uważaj przytem, co za szansa znaleźć tutaj tego inżyniera, który zadziwiające rzeczy dziś po obiedzie opowiadał. System jego jasny, jak dzień. Dzięki jemu ja mogę zrujnować dawne stowarzyszenie, nie potrzebując go wcale kupować.
Poszli drogą, idącą lekko pod górę i prowadzącą do Châtel-Guyon.
Gontran ciągnął dalej:
— Ile razy przechodzę koło mego szwagra, słyszę zawsze w jego głowie taki sam szum, jak w salach Monte-Carlo. Jest to szum, pochodzący z dźwięku rzucanego, przesuwanego, wy granego i przegranego złota.
Andermatt przedstawiał rzeczywiście podobieństwo do jakiejś dziwnej maszyny ludzkiej, zrobionej jedynie do rachowania i manipulowania pieniędzmi. On w tej gałęzi posiadał na wet pewną specyalną kokieteryę i dumnym był z tego, że potrafi na pierwszy rzut oka oznaczyć rzeczywistą wartość każdej rzeczy. Dlatego też w każdej chwili, w każdem miejscu, gdzie się tylko znajdował, zajęty był zawsze badaniem, obracaniem czegoś, co kończyło się uwagą: to tyle a tyle kosztuje.
Żona i szwagier, wiedząc o tej manii, żartowali z niego i starali się go oszukać, podsuwając mu do ocenienia jakieś drobiazgi, a spostrzegłszy niepewność lub wahanie się, śmiali się oboje jak szaleńcy. Często bardzo, w Pa ryżu jeszcze, Gontran zatrzymywał go na ulicy przed magazynem jakimś i zmuszał do ocenienia całej wystawy w witrynie, kulawego konia fiakra, wozu, przewożącego kogoś z mieszkania do mieszkania wraz ze wszystkiemi meblami.
Przy stole, wieczorem, w czasie przyjęcia u siostry, męczył Williama, aby mu powiedział, jaką może przedstawiać wartość np. obelisk; kiedy Andermatt zacytował jakąś liczbę, Gontran zarzucał go nowem pytaniem: co kosztuje most Solferino lub łuk tryumfalny L’Etoile. Wysłuchawszy tego konkludował poważnie:
— Pan mógłbyś podjąć się bardzo ciekawej pracy, obliczenia wartości najgłówniejszych pomników świata całego.
Andermatt nigdy się nie gniewał, a wszystkie żarty znosił spokojnie, jako człowiek wyższy i pewny siebie.
Pewnego dnia zagadnął go Gontran:
— A ja — ile też wart jestem?
William odmówił odpowiedzi, a Gontran dopytywał się natarczywie:
— Przypuśćmy, żebym został przez zbójów pochwycony ile dałbyś pan, ażeby mnie wykupić?
Po chwilce odrzekł:
— Cóż... naturalnie... wymieniłbym ciebie na bilety bankowe.
Uśmiech jego był tak znaczący, że Gontran nie śmiał dopytywać się dalej.
Andermatt, posiadając umysł wyrafinowany, lubił drobne wyroby artystyczne, znał się na nich wybornie i zbierał je z takiem samem drobiazgowem znawstwem, jakie poświęcał wszyst kim sprawom handlowym.
Idąc, zbliżali się właśnie do jakiegoś domu, mającego wygląd mieszczański. Gontran zatrzymał go.
— Tutaj rzekł.
Na ciężkich drzwiach dębowych wisiał żelazny młot; zastukali i po chwili chuda służąca wyszła im otworzyć.
Andermatt spytał:
— Czy pan Oriol w domu?
Na co odpowiedziano:
— Proszę wejść.
Obaj weszli do kuchni, do obszernej wiejskiej kuchni, w której dopalał się jeszcze ogień pod kociołkiem. Stąd przeszli do innej izby, w której zgromadzoną była rodzina Oriolów. Ojciec spał, oparty plecami o poręcze krzesła, z nogami wyciągniętemi na inne krzesło. Syn, na dwóch łokciach wsparty, czytał Petit Journal z silnem natężeniem słabej głowy, która cudze myśli zatrzymywała z wielkim trudem, a w wycięciu okna siedziały dwie córki i pracowały razem, wyszywając wielką serwetę, każda pracując z innego końca.
Spostrzegłszy nieznajomych, powstały jednocześnie zdziwione, nieoczekiwaną wizytą; potem olbrzymi Jakób podniósł leniwie głowę, ociężałą zbytnią pracą mózgu, następnie obudził się stary Oriol i przyciągnął ku sobie jednę po drugiej obie nogi, spoczywające na krześle.
Izba była bardzo skromną, wybielona wapnem, o kamiennej podłodze, miała krzesełka wyplatane słomą, komodę z czerwonego drzewa, cztery oszklone ryciny Epinala i wielkie białe firanki.
Wszyscy patrzyli na siebie, a na progu stała służąca z podniesioną do kolan spódnicą, przykuta do miejsca ciekawością.
Andermatt przedstawił swego szwagra, hrabiego Ravenel, ukłonił się długim, eleganckim ukłonem obu panienkom, następnie usiadł spokojnie i rzekł:
— Panie Oriol, przychodzę do pana w interesie. Nie będę się długo rozwodził, ażeby panu całą sprawę wyłuszczyć. Rzecz się tak ma. W winnicy pańskiej odkryło się źródło. Za kilka dni analiza chemiczna wody będzie dokonaną. Jeżeli ona wykaże, że źródło nic nie warte, naturalnie transakcya upada; jeżeli zaś rzecz będzie się miała przeciwnie — jak mam powody przypuszczać — proponuję panu nabycie tego miejsca i gruntów przylegających. Proszę o tem pomyśleć. Nikt inny prócz mnie nie może panu zrobić tej propozycyi, jaką ja robię. Dawne stowarzyszenie dobiega już końca życia, niema więc nadziei, ażeby mogło nowy zakład zbudować; niepowodzenie zaś przedsięwzięcia prawdopodobnie nie zachęci nikogo do prób nowych. Dziś nie żądam jeszcze od pana stanowczej odpowiedzi; proszę się naradzić z rodziną. Kiedy analiza będzie dokonaną, naznaczy mi pan cenę; jeżeli ona odpowie moim warunkom zgodzę się, jeżeli nie to nie. Nie mam zwyczaju nigdy targować się.
— Chłop, człowiek kuty w interesach po swojemu, przebiegły jak rzadko, odpowiedział bardzo grzecznie, że obaczy, jak to jeszcze będzie, że pomyśli, że rad jest bardzo z zaszczytu, jaki go spotyka — i zaproponował szklaneczkę wina.
— Przynieście-no światła, dziewczęta.
— Podniosły się obie, przeszły razem do sąsiedniego pokoju i wróciły, jedna niosąc w ręku dwie zapalone świece, druga cztery małe szklaneczki do wina, proste, bez nóżek, jakie zwykle ubodzy ludzie używają na wsi. Świece były nienadpalone jeszcze, ozdobione u dołu nacinanym różowym papierem i widocznie zdobiły kominek dziewcząt.
Olbrzym powstał, aby pójść do piwnicy; było to przywilejem mężczyzn.
Wtedy Andermatt zagadnął Oriola:
— Byłbym rad bardzo oglądać pańską piwnicę. Musi ona być dobra, bo pan jesteś uważany za najlepszego winiarza w okolicy.
Oriol, wzruszony tą uwagą, sam ofiarował się zaprowadzić ich i biorąc jednę ze świec, poszedł pierwszy. Przeszli znowu przez kuchnię, weszli na dziedziniec, gdzie o zmroku widać było jeszcze wypróżnione beczki, sztorcem stojące, olbrzymie granitowe kamienie młyńskie w kąt zatoczone, z dziurą wydrążoną pośrodku, podobne do kół jakiegoś olbrzymiego, starożytnego wozu, następnie stara tłocznia do wina, zużyta, poczerniała, której zawiasy połyskiwały do światła, rozmaite narzędzia pracy, których stal wypolerowana robotą przypominała blaskiem broń wojskową. Wszystkie te rzeczy i narzędzia oświetlały się powoli, w miarę, jak przechodził koło nich Oriol ze świecą.
Już czuć było zapach wina i rodzynek suszonych, gniecionych. Nareszcie stanęli przed drzwiami na dwa zamki zamkniętemi. Oriol otworzył je i nagle, podnosząc ponad głową świecę, ukazał długi szereg beczułek, ustawionych rzędem, a ponad niemi, a raczej na ich bokach spoczywał drugi szereg mniejszych. Najprzód pokazał, że piwnica ciągnęła się aż pod górę, następnie mówił, co zawiera każda kadź i beczułka, ile lat, z jakich zbiorów pochodzi, jaka jej specyalna wartość, a kiedy się zbliżyli do beczki familijnej, stary pogładził ją tak, jak się gładzi grzywę ukochanego konia i rzekł z dumą:
— Panowie popróbują z tej. Niema takiego wina w butelkach, które byłoby warte tego, ani tu, ani w Bordeaux, ani gdzieindziej.
On kochał chłopską miłością wino, pozostałe w beczkach.
Olbrzym, który szedł za nim z konewką w ręku, pochylił się, pokręcił kran, a ojciec przyświecał mu z taką uwagą, jakby wykonywał niezmiernie ważną robotę.
Świeca rzucała światło wprost na twarz i starą głowę chłopa.
Andermatt szepnął na ucho Gontranowi:
— Jakie ciekawe typy!
Młody człowiek na to:
— Mnie się więcej podobają dziewczęta.
Wrócili z powrotem.
— Należałoby teraz pić przyniesione wino i pić dużo, ażeby się Oriolom przypodobać.
Dziewczęta zbliżyły się do stołu i robiły dalej swoją robotę, tak, jakby oprócz nich w izbie nie było nikogo. Gontran prawie oka z nich nie spuszczał, sam siebie zapytując: czy one bliźnięta? — tak mu się wydawały podobnemi do siebie. Bliższa uwaga pozwalała dopatrzeć różnicy: jedna była nieco pełniejszą, mniejszą, druga posiadała lepsze ułożenie. Włosy ich ciemne, ale nie czarne, kręcące się w małe pukle na skroniach, za najlżejszem poruszeniem głowy połyskiwały. Szczęki i czoło posiadały nieco wydatne — charakterystyczny rys rasy owerniackiej — policzki nieco za pełne, przytem usta zachwycające, oko piękne, brwi nieposzlakowanej równości, a obok tego wszystkiego jakąś ponętną świeżość twarzy. Patrząc na nie, można było z łatwością zgadnąć, że się w tym domu nie wychowały, ale na jakiejś eleganckiej pensyi, w klasztorze, gdzie się kształcą bogate szlacheckie panienki z Owernii i tam nauczyły się światowych manier.
Gontran, spoglądając ze wstrętem na różową szklankę, stojącą przed nim, trącił nogą Andermatta, ażeby go do wyjścia przynaglić. Wstali wreszcie, uścisnęli energicznie ręce chłopów i pożegnali ceremonialnie obie panienki, które tym razem nie powstały z krzeseł, a tylko lekkiem skinieniem głowy na pożegnanie odpowiedziały.
Gdy się tylko znaleźli na ulicy, Andermatt począł mówić:
— Uważasz, mój drogi, co za ciekawa rodzina! Jak ona wymownie świadczy o zaludnieniu się świata. Przedewszystkiem potrzebny syn, ażeby było komu winnicę uprawić i oszczędzać — głupia wprawdzie oszczędność — ale on tworzy naród. Co do kobiet, one stanowią zawsze to, co się u nas nazywa światem. Niech tylko wyjdą dobrze za mąż, a ręczę ci, że będą takie same, jak nasze żony, nawet lepsze od wielu. Bardzo rad jestem, żem poznał tę rodzinę, jest to radość geologa, który znalazł zwierzę trzeciorzędowej formacyi.
Gontran spytał:
— Która się panu lepiej podoba?
— Jakto, która? Z czego która?
— Z tych dwóch dziewczynek.
— A, mój Boże! To mię nic nie interesuje! Nie patrzyłem na nie wcale tyle, ażeby módz porównywać. Ale, cóż to pana może obchodzić, przecież nie masz pewnie zamiaru wykraść której z nich?
Gontran śmiać się począł:
— O, nie! Ale jestem zachwycony tem, że raz przecież widzę kobiety świeże, prawdziwie świeże, jakich u nas nie napotyka się nigdy. Lubię patrzeć na nie tak, jak pan patrzysz na chłopskie typy. Nic mnie bardziej nie zachwyca, jak ładna dziewczyna, mniejsza o to skąd i z jakiej klasy. Są to moje cacka artystyczne. Nie zbieram ich, ale podziwiam, podziwiam namiętnie, jak prawdziwy artysta, bezinteresownie! Co pan chcesz — mnie się to podoba! A propos, czy nie mógłbyś mi pan pożyczyć pięciu tysięcy franków?
Andermatt zatrzymał się i zawołał energicznie:
— Jeszcze!
Gontran odrzekł mu z pewną prostotą:
— Zawsze!
Potem obaj podążali dalej spokojnie. Andermatt nie mógł wytrzymać.
— Co pan u licha robisz z pieniędzmi? — spytał:
— Wydaje...
— Tak, ale pan wydajesz za wiele.
— Mój przyjacielu, wydawać pieniądze jest taką moją namiętnością, jak pańską — gromadzić. To jasne.
— Bardzo dobrze, ale pan wydanych pieniędzy nie zarabiasz.
— To prawda... Nie umiem... Nie można umieć wszystkiego. Pan n. p., umiesz zebrać pieniądze, ale nie umiesz ich wydać. Panu się zdaje, że pieniądz służy tylko do interesu. Co do mnie, nie umiem wprawdzie zarobić, ale potrafię doskonale wydać. Pieniądze dają mi tysiące przyjemności, których pan nie znasz wcale. Jesteśmy stworzeni na szwagrów: doskonale się uzupełniamy.
— Jaki adwokat! Nie, ja panu nie dam pięciu tysięcy franków, ale pożyczę panu piętnaście tysięcy... gdyż... za kilka dni może mi pan będzie potrzebny.
Gontran odrzekł mu bardzo spokojnie:
— W takim razie daj mi pan pięć tysięcy na rachunek.
Andermatt, milcząc, poklepał go po ramieniu.
Zbliżali się do parku, oświetlonego lampionami, wiszącymi na gałęziach drzew. Orkiestra z kasyna grała jakąś klasyczną aryę powolnie, wyglądającą kulawo, pełną dziur; ci sami czterej artyści znudzeni już nareszcie byli graniem dla liści drzew i strumyków górskich, przybici myślą, że w końcu miesiąca nie otrzymają należnej im gaży, gdyż Piotr Martel spłacał należności koszami wina i butelkami likierów, którychby nie wypili nigdy goście kąpielowi.
Pośród harmideru, wywołanego koncertem, można było odróżnić szum od bilardu dochodzący, uderzenia bil i głosy wołające: dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa...
Andermatt i Gontran poszli na górę. Tylko panowie Aubry-Pasteur i doktor Honorat, pili kawę obok muzykantów. Piotr Martel i Lapalme, grali zwyczajną swoją gwałtowną partyę, a kasyerka budziła się z drzemki, pytając?

— Czego chcą ci panowie?

IV.

Jak tylko dziewczęta spać poszły, obaj Oriolowie długo szeptali coś ze sobą. Podburzeni i zachęceni propozycyą p. Andermatt, radzi byli zgodzić się na nią, obawiali się jednak, aby w czemkolwiek interesu na szwank nie narazić. Jako prawowici, praktyczni chłopi, ważyli wszystko za i przeciw i nie spuszczali z uwagi tej okoliczności, że w okolicy, gdzie źródła mineralne wybuchały u podnóża wszystkich pagórków, zbyt wygórowanem żądaniem nie należałoby odpychać tak niespodziewanego amatora, tembardziej, że inny nie prędkoby się znalazł. Z tem wszystkiem obawiali się oddać mu źródło, z którego kiedyś mogło popłynąć złoto, jak mieli dobry przykład na Royal i Châtel-Guyon.
Szukali więc obaj sposobu zachęcenia kupca i w tym celu wymyślali fikcyjne oferty nieegzystujących stowarzyszeń, zgłaszających się niby do nich i tym podobne niedorzeczne kombinacye, których niezręczność sami czuli najlepiej. To im sen odbierało; rano, stary, budząc się, pytał syna, czy im źródło nie znikło. Było to zresztą rzeczą możebną: źródło mogło tak samo niespodzianie w głębi zaniknąć, jak niespodzianie wytrysnęło. Niepokojony tą myślą, przestrachem skąpca, stary zrywał się, budził Olbrzyma, który, wyciągnąwszy nogi z pod szarej kołdry, ubierał się i szedł z ojcem przekonać się, czy źródło bije jeszcze.
Obaj pracowali przy niem, oczyszczali go z kamieni, upiększali, jednem słowem tak, jak się wygładza i upiększa bydlę na sprzedaż prze znaczone.
Wstawszy, ubrali się, wzięli swoje rydle i łopaty i wielkim, balansującym krokiem poszli.
Szli, nierozglądając się dokoła, zajęci tylko własnemi sprawami, odpowiadając monosylabami na pozdrowienia sąsiadów i przyjaciół, z którymi się spotykali po drodze. Kiedy już weszli na drogę ku Riom, wzruszenie jakieś ich opanowało i wytężali wzrok, czy nie dojrzą w świetle rannego słońca kłębiącej się wody źródła. Na białej, opylonej drodze, przy której wił się wierzbami ocieniony strumień, nie było nikogo. Pod jedną z wierzb Oriol zauważył nagle wysunięte dwie nogi, a zbliżywszy się parę kroków, poznał Ojca Klaudyusza, siedzącego na trawie, z rozłożonemi torbami obok.
Był to stary paralityk, znany w całej okolicy, po której od dziesięciu lat włóczył się powoli na drewnianych kulach. Niegdyś myśliwy na cudzą zwierzynę, wodną i leśną, nieraz przydybany na przestępstwie, nieraz sądzony; przeziębił się podczas swoich nocnych wycieczek po lasach, gdzie godzinami w trawie leżał, lub w wodzie się moczył. Teraz włóczył się o kulach i chodził jak żuk, któremu nogę oderwano; prawą nogę włóczył za sobą, a lewą miał zgiętą we dwoje. Ale chłopcy z okolic, którzy szarą godziną biegali za dziewczętami, lub za zającem, utrzymywali, że widzieli nieraz ojca Klaudyusza, który przez krzaki i polanki sadził jak jeleń, lub ślizgał się jak wąż i że te wszystkie jego reumatyzmy były poprostu kpinami z żandarmów. Olbrzym szczególnie upierał się przy tem, że go widział nie raz, ale sto razy, zmykającego równemi nogami, z manatkami pod pachą.
Stary Oriol zatrzymał się naprzeciwko dziada Klaudyusza, uderzony jakąś myślą, która jeszcze nie zarysowała się wyraźnie w kwadratowej głowie Owerniaka.
Powiedział mu dzień dobry, dziad odpowiedział także. Później zaczęła się rozmowa o pogodzie, o winnicach, jeszcze o czemś; ponieważ zaś Olbrzym poszedł przodem, Oriol dopędził go niebawem.
Strumień ich płynął jak zawsze, czysty teraz, ale za to dno otworu miało piękne, różowe zabarwienie, powstałe skutkiem obfitego osadzania się żelaza.
Obaj spojrzeli na siebie z uśmiechem, poczem wzięli się do oczyszczania brzegów studzienki z kamieni, które układali na kupę. Natrafiwszy na resztki rozerwanego psa, zakopali je w ziemię, żartując. Nagle stary Oriol odłożył łopatę. Złośliwy uśmiech radości przebiegł mu po twarzy i osiadł w kątach jego ust płaskich.
— Chodźmy zobaczyć go — rzekł do syna.
Olbrzym posłuchał. Zeszli więc znowu na drogę i poszli w odwrotnym kierunku.
Dziad Klaudyusz grzał jeszcze na słońcu swoje kości i swoje łachmany. Oriol stanął naprzeciwko niego i zapytał:
— Chcesz zarobić sto franków?
Mądry dziad nie odpowiadał. Oriol ciągnął dalej:
— He? Sto franków.
Dziad mruknął:
— Jeszcze macie pytać o to!
— Więc dobrze, ojcze, dam wam możność zarobienia tej sumy.
Wykładał mu długo, przebiegle, półsłówkami, powtarzając się bez końca, że jeżeli on zdecyduje się brać co dnia kąpiel od 10 do 11 rano w tej jamie, którą on z olbrzymem wykopią obok źródła, dostanie za to sto franków w srebrnych écus[3].
Paralityk słuchał z głupią miną.
— Ponieważ wszystkich lekarstw już próbowałem i nic mi nie pomogły, może przecie wasza woda pomoże.
Olbrzym rozgniewał się.
— Co pleciesz stary! Znam ja twoją chorobę, nie masz co się wykręcać. A co to robiłeś zeszłego poniedziałku w lesie Comberombe o jedenastej godzinie w nocy?
Dziad odrzekł żywo:
— To nieprawda.
Olbrzym zapalał się.
— Słuchajno, łotrze, i to nieprawda, żeś skakał przez fosę w Jean Manneret i żeś potem poszedł jarem Paulin?
Dziad protestował energicznie.
Olbrzymi Jakób, rozszalały z gniewu, wołał:
— Aaa, to nieprawda? Słuchaj więc, stary kuternogo: jak tylko cię spotkam w lesie w nocy, albo w wodzie, złapię — uważ to sobie — ja mam dłuższe nogi od twoich, przywiążę cię do drzewa i zostawię tak do rana, potem zwołam całą wieś, aby cię oglądała...
Ojciec Oriol powstrzymał gwałtowne wybuchy syna i rzekł łagodnie:
— Słuchaj, stary, ty możesz popróbować... Ja i mój Olbrzym wydrążymy ci wannę i ty będziesz się kąpać co dnia, przez miesiąc. Dam ci za to nie sto franków, jak powiedziałem, ale dwieście. Potem, uważasz, jeżeli wyzdrowiejesz po miesiącu, będziesz miał pięćset jeszcze. Uważajno dobrze: pięćset w srebrnych écus i dwieście to czyni razem siedemset. Tak więc dwieście na kąpiele w ciągu miesiąca, a następnie za wyleczenie się pięćset. Przytem uważasz: choroba może powrócić. Jak wróci w jesieni — nie będę miał żadnej pretensyi do ciebie, woda zawsze dobry skutek wywarła.
Dziad odpowiedział spokojnie:
— W takim razie zgadzam się. Jeżeli kuracya uda się, no rzecz będzie widoczna.
Wszyscy trzej ścisnęli sobie ręce, jakby na zapieczętowanie targu, poczem obaj Oriolowie wrócili do źródła, ażeby wykopać dół dla ojca Klaudyusza.
Pracowali już może kwadrans, kiedy na drodze za sobą posłyszeli jakieś głosy.
Byli to Andermatt i Dr Latonne. Chłopi przymrużyli oczy i przestali kopać ziemię.
Bankier zbliżył się do nich i rękę im podał, później wszyscy czterej wpatrywali się w wodę, nie mówiąc do siebie ani słowa.
Woda podnosiła się, jakby się gotowała przy ogniu, rozbryzgiwała wokoło krople i gaz, później małą bruzdką, którą zdołała już sobie wyżłobić, spływała do strumienia. Oriol z uśmiechem dumy na ustach rzekł znienacka?
— Hę? Jest tu żelazo...
Dno wyżłobienia było w rzeczy samej różowe, a małe kamyki, przez które przepływała woda, nosiły na sobie ślady purpurowe.
Dr Latonne odrzekł mu:
—Tak, ale to jeszcze nic nie znaczy. Trzeba zbadać inne właściwości.
— Mój Olbrzym i ja już próbowaliśmy ciągnął stary — wypiliśmy wczoraj po jednej szklance i to, tak nas orzeźwiło dobrze... Prawda, synu?
Olbrzymi gap z akcentem mocnego przekonania odrzekł:
— Naturalnie, bardzo nas orzeźwiło...
Andermatt stał milczący z nogą wysuniętą na brzeg źródła, później zwrócił się do lekarza.
— Potrzeba nam przynajmniej sześć razy tyle objętości wody, ażeby zrobić to, co chcę zrobić prawda?
— Tak, mniej więcej.
— Sądzi pan, że ją znajdziemy?
— O, nie! Co do tego ja nic nie wiem.
— Widzi pan! kupno gruntu można więc będzie uskutecznić po dokonaniu badań przedwstępnych. Trzeba przedewszystkiem spisać wstępną notaryalną umowę, z charakterem przyrzeczenia kupna, mającego się ostatecznie zdecydować po dokonaniu analizy i sondowania, które nam powie, czy możemy odpowiednich spodziewać się rezultatów.
Ojciec Oriol stał nieruchomy, nic z tego, co mówiono, nie rozumiejąc. Więc Andermatt wytłómaczył mu najprzód niedostateczność jednego źródła i że nareszcie sprzedaż może się uskutecznić dopiero wtedy, kiedy się odkryje więcej źródeł, a do poszukiwania ich on nie może się wziąć inaczej, jak posiadając notaryalne przyrzeczenie sprzedaży gruntu.
Chłopi byli tego przekonania, że na ich polu znajduje się tyle źródeł, ile krzewów winnych; tylko kopać należy nieco i wnet wytrysną.
Andermatt rzekł z pewną prostotą:
— Obaczymy, obaczymy.
Ojciec Oriol zanurzył rękę w wodę.
— Widzi pan — rzekł — woda jest tak gorąca, że w niejby jaja można gotować, bardziej gorąca, niż w Bonnefille.
Dr Latonne zanurzył palec z kolei i zauważył, że to możebne.
Chłop ciągnął dalej:
— Przytem ona ma więcej smaku... i lepszy; nie posiada złego zapachu jak inne. O, znam ja dobrze wszystkie wody naszej okolicy! Od pięćdziesięciu lat już patrzę jak płyną; lepszej, jak ta, nigdy nie widziałem.
Kilka chwil trwało milczenie, potem znów mówił:
— Chwalę ją nie dlatego, ażebym miał za miar napisać zaraz artykuł dziennikarski... o, nie, z pewnością! Gotów byłbym zrobić doświadcznie — nie przy pomocy lekarstw i apteki; założyłbym się, że moja woda wyleczy nawet paralityka — gdyż jest i ciepła i smaczna! nie Zamyślił się chwilkę, potem spojrzeniem prowadził po górach sąsiednich, jakby tam paralityka szukał, a nie znajdując odwracał oczy na drogę.
O dwieście metrów od tego miejsca, gdzie wszyscy stali, wystawały ku drodze dwie nogi, zupełnie bezwładne, włóczęgi, którego cała postać kryła się za wierzbą.
Oriol przyłożył rękę do czoła, jakby się od słońca chciał zakryć i rzekł do syna:
— Nie wiem, czy stary Klaudyusz jest tam jeszcze?
— O, tak, tak... jest... Ten nie ucieknie tak szybko jak zając!
Oriol zbliżył się do p. Andermatt i rzekł mu poważnie, tonem mocnego przekonania:
— Słuchajno pan... Tam właśnie jest paralityk... doktor zna go bardzo dobrze... prawdziwy paralityk, który od dziesięciu lat kroku nie może zrobić czy prawda, panie doktorze?
Latonne potwierdził.
— O, jeżeli tego pan wyleczysz, obowiązuję się panu zapłacić po franku za każdą szklankę.
A zwracając się do pana Andermatt, dodał:
— To stary, zreumatyzmowany kaleka, który posiada spazmatyczny skurcz lewej nogi i zupełnie sparaliżowaną prawą; koniec końców chory nieuleczalny.
Oriol pozwolił mu się wygadać, a potem rzekł powolnie:
— Dobrze, dobrze, panie doktorze — chce pan zrobić doświadczenie na nim w ciągu miesiąca? Ja nie twierdzę wcale, że się kuracya uda; nie, wcale nie, proszę tylko, ażeby p. doktor zrobił doświadczenie. Olbrzym i ja wykopiemy dół dla ojca Klaudyusza, niech on prze siaduje w niej po godzinie co rana — obaczymy co z tego wyniknie.
— Możesz pan spróbować odpowiedział dr Latonne — ja tylko zaręczyć mogę, że się to nie uda.
Andermatt, zachwycony samą myślą, że kuracya może się udać, zaakceptował bardzo chętnie myśl ojca Oriol i wszyscy czterej poszli do włóczęgi, leżącego nieruchomo na słońcu.
Stary przemytnik i złodziej, odgadnął o co chodzi, udawał, że odmawia, waha się, nareszcie dał się niby przekonać z warunkiem, że Andermatt zapłaci mu po dwa franki dziennie, za każdą godzinę, w wodzie spędzoną.
W ten sposób interes ułożył się. Zdecydowano nawet, że jak się tylko dół wykopie, ojciec Klaudyusz natychmiast kąpiel weźmie. Następnie stanęło na tem, że Andermatt dostarczy sam odzieży do ubrania się, a Oriolowie postawią budę pastuszą, znajdującą się u nich na dziedzińcu, ażeby się miał gdzie przebrać.
Doktor i bankier wrócili do wsi. Nie dochodząc wioski, każdy poszedł swoją drogą: jeden wrócił do chorych, oczekujących nań, drugi do żony, która o wpół do dziesiątej miała wrócić do kąpielowego zakładu. Jakoź niebawem nadeszła. Wyglądała różowo od góry do dołu, miała różową suknię, różowy kapelusz, różową parasolkę i twarz różową; w ubraniu tem podobną była do poranka; schodziła ze schodów jak ptaszek, skacząc z kamienia na kamień, nie otwierając skrzydeł. Spostrzegłszy męża, wołała zdaleka:\
— Cudowna okolica! Jestem zachwyconą!
Kilku gości kąpielowych, błąkających się samotnie w cichych alejach parku, usuwało się z drogi przed nią; Piotr Martel, paląc fajkę i stojąc w koszuli w oknie sali bilardowej, zawołał kolegę Lapalme, siedzącego w kącie przy szklance białego wina i mlaskając językiem, rzekł:
— Uważasz? To ci kąsek...
Krystyna weszła do zakładu kąpielowego, skłoniła się z uśmiechem kasyerowi, siedzącemu na lewo od wejścia, powiedziała dzień dobry staremu dozorcy więzienia, następnie wręczając bilet stróżce od łazienek, poszła za nią długim korytarzem, prowadzącym do wanien.
Wpuszczono ją do jednego pokoiku, dość obszernego, o gołych ścianach, ozdobionych tylko lustrem, w którem obszerny rezerwoar, cementowany na żółto, służył do kąpieli.
Krystyna odkręciła kran, podobny do tych, jakie się znajdują przy schodach na ulicy; woda trysnęła małym, okrągłym otworem i wkrótce rezerwoar napełnił się po brzegi, aż do najwyższej linii, oznaczonej bocznym otworem w jednej ze ścian jego, przeznaczonym do odpływu zbytecznej wody. Pomimo tego, że panny służącej przy niej nie było, Krystyna nie przyjęła ofiarowanej sobie pomocy Owerniaczki, mówiąc, że zadzwoni na nią w razie potrzeby, — została sama.
I rozbierała się powoli, spoglądając na ledwie widoczny ruch fali, kołyszącej się w przeźroczystym rezerwoarze, kiedy się rozebrała do naga, umoczyła nogę w wodzie i ciepło łagodne od dołu aż po szyję przejęło ją; potem wsunęła najprzód jednę nogę, potem drugą i usiadła nareszcie w łagodno-ciepłej wodzie przeźroczystej, która ją otoczyła dokoła, okryła jej ciało małymi bąblami gazu na nogach, rękach, piersiach. Przyglądała się z pewnem zdziwieniem tym niezliczonym i drobnym kropelkom powietrza, które otaczały ją od nóg do głowy, jakby pancerzem z pereł. Malutkie te perły odrywały się ciągle od jej ciała białego, ulatywały kędyś, ulatniały się w pokoju pędzone przez inne, które z jej własnego ciała powstawały.
Rodziły się na niem, jak lekkie, niepochwytne, czarujące owoce na tem ciele różowem i świeżem, które perły wydzielało z siebie.
Krystyna czuła, że jej tam tak dobrze, tak rozkosznie, tak miękko, że otoczona żywą, bijącą falą źródła, tryskającego u jej podnóża uciekającą bocznym otworem wanny, pragnęłaby była pozostać tam zawsze bez ruchu, bez czucia. Wrażenie spokojnego szczęścia, polegającego na cichem, w dostatku pędzonem życiu, na niezamąconej myśli, zdrowiu fizycznem, wewnętrznem dobrem zadowoleniu, przenikało ją całą, zdaje się, wraz z łagodnem ciepłem wody. Poczęła marzyć, kołysana monotonnym dźwiękiem odpływającej wody o tem, co zrobi teraz, co będzie robić jutro, o spacerach, o ojcu, o mężu, o bracie, o tym tęgim chłopaku, który ją nieco ambarasował od owego wypadku z pieskiem. Krystyna nie lubiła ludzi gwałtownych.
Żadne pragnienie nie burzyło jej duszy, spokojnej jak i serce, oprócz niejasnych pragnień dziecka, żadne pragnienie nie budziło jej do innego życia, do wzruszeń, do namiętności. Czuła się zupełnie zadowoloną i szczęśliwą.
Nagle przestraszyła się — ktoś drzwi otwierać począł — to Owerniaczka przyniosła prześcieradła, dwadzieścia minut już minęło, należało się ubierać. Przebudzenie wydało się jej jakiemś zmartwieniem, nieszczęściem prawie; z początku chciała prosić posługaczkę, ażeby jej pozwoliła jeszcze w wannie pozostać kilka minut przynajmniej, później rozmyśliła się, że przecież tę przyjemność co dnia mieć może; wyszła więc z wody z pewną przykrością i owinęła się w ciepłe prześcieradło, które wydało się jej za gorącem.
Kiedy już wychodziła, dr Bonnefille otworzył właśnie swój gabinet konsultacyjny i z ukłonem bardzo ceremonialnym, zaprosił ją do siebie. Zapytał o zdrowie, obliczył puls, opatrzył język, zasięgnął wiadomości co do apetytu, snu, trawienia i odprowadzając do drzwi, powtarzał:
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze... Dobrze idzie... Proszę oświadczyć w mojem imieniu szacunek ojcu, którego uważam za jednego z najlepszych ludzi, jakich w mojej długiej karyerze spotkałem.
Wyszła nareszcie z gabinetu, znudzona nieco natręctwem lekarza i spostrzegła opodal markiza, rozmawiającego z Andermattem, Gontranem i Pawłem Bretigny.
Mąż jej, w którego głowie brzęczała bezustannie nowa idea, jak mucha w butelce, opowiadał całe zdarzenie o paralityku i gotów był pędzić znowu do źródła, ażeby się przekonać, czy stary wziął kąpiel.
Poszli wszyscy razem, ażeby się mu nie sprzeciwiać!
Krystyna z lekka szarpnęła brata, zatrzymała i, kiedy reszta towarzystwa wysunęła się nieco naprzód, rzekła:
— Chciałam już mówić z tobą o tem. — Powiedz mi, kto to taki ten twój kolega? On mi się nie podoba...
Gontran znał Pawła od lat kilku, opowiadał więc o jego naturze namiętnej, szorstkiej, szczerej, dobrej i wylanej.
— Jest to — mówił chłopak inteligentny, którego prosta dusza rzuciła się w świat na oślep. Pod wpływem tych popędów, nie umiejąc panować nad sobą, ani kierować się, ani też zwalczać doznanych wrażeń za pomocą rozumowania, nie potrafił ująć swego życia w karby wyrozumowanej metody, szedł za popędami zarówno dobrymi, jak i złymi, ile razy myśl jakaś, wrażenie lub wzruszenie zamąciły jego egzaltowaną naturę.
Sześć razy stawał już do pojedynku, zarówno skory obrazić człowieka, jak zostać potem jego przyjacielem; z ślepem jakiemś szaleństwem kochał kobiety różnych warstw, począwszy od robotnicy, uprowadzonej z przededrzwi fabryki, do aktorki, pochwyconej gwałtem zaraz po pierwszem jej wystąpieniu w teatrze, w chwili wsiadania jej do powozu.
Skończywszy, Gontran zakonkludował
— Widzisz więc — jest to dobry chłopiec, ale szaleniec, waryat, zdolny do wszystkiego, jak tylko głowę straci...
Krystyna rzekła:
— Jakiś szczególniejszy zapach czuję koło niego... bardzo przyjemny — co to jest?
— Nie wiem... On nie chce o tem mówić; sądzę, że pachnidło to ma on z Rosyi. To aktorka — wiesz, ta, z której go wyleczyłem, dała mu je... Tak, ono ma zapach bardzo przyjemny.
Na drodze widać było masę ludzi chłopów i gości kąpielowych, którzy zwykle co rana tłoczyli się na drodze, spacerując.
Krystyna i Gontran zbliżyli się do markiza, Andermatta i Pawła i spostrzegli wkrótce na tem miejscu, gdzie wczoraj jeszcze sterczała skała, jakąś dziwaczną głowę ludzką, nakrytą szarym pilśniowym kapeluszem w strzępkach o wielkiej siwej brodzie, podobną do odciętej głowy, która tam wrośniętą była, zdaje się, jak roślina. Wkoło niej gromadzili się i stali w milczeniu właściciele winnic. — Owerniacy śmiać się nie lubią — ale jacyś trzej grubi panowie, goście z drugorzędnego hotelu, śmiali się i żartowali głośno.
Oriol wraz z synem spoglądali na włóczęgę, który siedział na kamieniu w dole, wypełnionym wodą, po brodę w niej zanurzony. Miał minę skazanego na siedzenie w wodzie za jakieś czarodziejstwa, jak to się niegdyś praktykowało, a obok niego mokły także kule, na których chodził.
Andermatt zachwycony powtarzał:
— Brawo! Brawo! oto jest przykład, który powinni naśladować wszyscy chorzy.
A nachylając się ku poczciwcowi, pytał:
— No, jakże się pan czujesz?
Zapytany, jakby obezwładniony gorącością wody, odrzekł:
— Zdaje się, że się tu roztopię! Niech ją licho porwie, jaka gorąca!
Stary Oriol zauważył:
— Im gorętsza, tem ci na lepsze wyjdzie.
Z poza pleców markiza odezwał się głos jakiś:
— Co to takiego?
Był to głos p. Aubry-Pasteur, który zatrzymał się, wróciwszy z codziennej wycieczki i sapał.
Andermatt wytłómaczył mu swój projekt kuracyi.
Włóczęga powtarzał ustawicznie:
— A niech ją! jaka gorąca...
Chciał wyjść z wody, prosząc, ażeby mu kto pomógł. Bankier uspokoił go, obiecawszy dopłacić jeszcze po dwadzieścia sous za każdą kąpiel.
Wszyscy otoczyli dół z wodą, w której włóczęga moczył swe ciało.
— Oto ci garnek z wodą! — zauważył jeden― jabym w niej nie rozmoczył mego chleba do zupy!
— A ja — odpowiedział ktoś inny — nie gotowałbym w niej mego mięsa!
Markiz zauważył, że bąble kwasu węglowego wydawały mu się liczniejsze, większe, bardziej energiczne w tem nowem źródle, niż w łazienkach hotelowych.
Kiedy stary paralityk już się ubrał, bąble wystąpiły na powierzchnię w takiej obfitości, że woda zdawała się być przewleczoną nieskończonymi łańcuszkami, z małych brylantów złożonymi, w których promienie południowego słońca tysiącem barw grały.
Aubry-Pasteur począł się śmiać.
— Słuchajcie państwo, co robią w zakładzie. Wiecie, że źródło trzeba wziąć podstępem, w samotrzask, jak ptaka, albo raczej nakryć go kloszem. To się nazywa, uwięzić je. Otóż, zeszłego roku co się stało ze źródłem, zaopatrującem zakład. Kwas węglowy, lżejszy od wody, zgromadził się w ilości nadto wielkiej pod kloszem i pod wpływem nacisku cofnął się do rur, napełnił w wielkiej ilości kabiny i był przyczyną uduszenia chorych. Były trzy takie wypadki w ciągu dwóch miesięcy. Udano się tedy znowu po radę do mnie, a ja wymyśliłem bardzo prosty aparat, składający się z dwóch rurek, które doprowadzały oddzielnie płyn i gaz z pod klosza wprost do wanny; w ten sposób wodę można było doprowadzić do stanu normalnego, nie narażając się na szkodliwy zbytek kwasu węglowego. Ale mój aparat kosztował parę tysięcy franków... Wiecie państwo, co zrobił dozorca? Zrobił otwór w kloszu, ażeby się pozbyć gazu naturalnie, gaz ulotnił się. W ten sposób sprzedają wam, szanowni państwo, wodę niby kwaśną, a w rzeczy samej, brakuje jej kwasu węglowego, lub są takie minimalne ilości, które skutku wywierać nie mogą. Tutaj co innego proszę patrzeć!
Wszyscy byli obecni, przestano śmiać się i spoglądano tylko z pewną zazdrością na paralityka. Każdy z gości kąpielowych radby był pochwycić za łopatę i zrobić sobie dół na wzór tego, jaki włóczęga posiadał.
Andermatt wziął pod rękę inżyniera i obaj, rozmawiając, poszli. Od czasu do czasu Aubry Pasteur zatrzymywał się, rysował jakieś linie, wskazywał punkty, a bankier robił notatki.
Krystyna i bankier Bretigny poczęli rozmawiać. On opowiadał jej o podróży swojej do Owernii, o tem, co widział i czuł. Kochał wieś z jej namiętnymi instynktami, z po za których przeglądała brutalność zwierzęca, kochał ją pod względem zmysłowym, bo budziła w nim nerwy i życie.
— Co do mnie, pani — mówił — ja jestem człowiekiem prostym, wszystko, co mnie przenika, albo wzrusza mnie do łez, albo zmusza mnie zgrzytać zębami. Kiedy patrzę na tę pochyłość naprzeciwko, na tę wielką, zieloną fałdę, te drzewa, pnące się pod górę, cały las jest w moich oczach, on przenika mnie, w krwi mojej płynie, zdaje mi się, że go spożywam, jem, że mi wypełnia żołądek; — staję się lasem.
Opowiadając to, śmiał się, otwierał swoje wielkie, okrągłe oczy, patrząc naprzemian na las i na Krystynę, a ona zdziwiona i łatwo zapalająca się cudzem wrażeniem, czuła się także jak las, pożeraną jego bystrem, chciwem spojrzeniem.
Krystyna słuchała opowiadań jego zdziwiona, nie dlatego, ażeby było w nich coś nadzwyczajnego, ale, że różniły się tak bardzo od tego, co się zwykle mówiło koło niej codziennie i myśl jej czuła się porwaną, uniesioną tem wszystkiem.
On ciągle mówił dalej, swoim głosem, nieco głuchym, ale namiętnym.
— Czy pani rozpoznaje w powietrzu, na drogach, kiedy jest nieco gorąco, lekki zapach piżma? Prawda? Pani wie, co to jest? To... to wie pani — nie mogę przecie tego powiedzieć...
W tej chwili markiz i Gontran przyłączyli się do nich. Markiz podał ramię córce; po drodze mówił:
— Słuchajcie, dzieci, to się dotyczy was wszystkich trojga. William staje się szaleńcem, kiedy mu jakaś idea zaświta w głowie, teraz marzy tylko o mieście, mającem się zbudować, pragnie więc przypodobać się rodzinie Oriol, a życzeniem jego jest, ażeby Krystyna zapoznała się z panienkami, córkami jego, jeżeli to okaże się możebnem. Trzeba, naturalnie, rzecz tak prowadzić, ażeby stary Oriol nie domyślał się podstępu z naszej strony; otóż, przyszła mi myśl do głowy — zorganizować zabawę na cel dobroczynny. Trzeba, ażebyś ty, moje dziecko, poszła do księdza i poprosiła, aby ci wskazał dwie parafianki do kwestowania wspólnego, podsuniesz mu myśl zaproszenia panien Oriol i on sam je zaprosi, bez żadnej odpowiedzialności z naszej strony. Co zaś do was, moi panowie, wy urządzicie tombolę w kasynie. Zaprosicie oczywiście do pomocy Piotra Martel, jego trupę i orkiestrę. Jeżeli się zaś okaże, że panny Oriol są grzeczne i dobrze wychowane, jak o tem mówią, Krystyna podbije je z łatwością.

V.

Przez ośm dni Krystyna była bezustannie zajęta przygotowaniem do zabawy. Ksiądz proboszcz, w istocie, pomiędzy parafiankami uznał, że jedynie tylko dwie córki starego Oriola godne były zaszczytu kwestowania z córką markiza de Ravenel. Zadowolony z tego, że będzie mógł stanąć na czele, porobił wszystkie kroki, wszystko zorganizował, uregulował i sam zaprosił dziewczęta, jakby pierwsza myśl od niego wyszła.
Cała gmina była rozgorączkowana, a walczący goście kąpielowi zdobyli nowy temat do konwersacyi i przy table-d’hôte roztrząsali rozmaite poglądy na możebne dochody z kwesty kościelnej i świeckiej.
Dzień rozpoczął się pięknie. Była wspaniała, letnia pogoda, gorąca, jasna, migotliwa i słoneczna pod gołem niebem, łagodna w cieniu drzew wiejskich.
Msza miała się rozpocząć o dziewiątej. Krystyna weszła do kościoła wcześniej nieco, ażeby rzucić okiem na dokonane upiększenia z girland i kwiatów, sprowadzonych w tym celu z Royal i Clermont-Ferrand. Posłyszawszy za sobą kroki czyjeś, odwróciła się i poznała idącego za nią księdza Litré w towarzystwie panien Oriol; nastąpiła prezentacya. Krystyna zaprosiła natychmiast obie panienki na śniadanie. Obie przy jęły zaproszenie, rumieniąc się, ale z podziękowaniami i ukłonami.
Parafianie poczęli się schodzić
Wszystkie trzy usiadły na trzech honorowych krzesłach, ustawionych na brzegu chóru naprzeciwko trzech innych, zajętych przez młodych ludzi, wyelegantowanych po niedzielnemu, z których jeden był synem mera, drugi — zastępcy, trzeci — radcy miejskiego; wszyscy trzej byli wybrani do asystowania kwestującym, dla pogłaskania trochę władzy miejscowej.
Wszystko poszło bardzo dobrze.
Msza trwała krótko; kwesta dała sto dziesięć franków, które dołączone do pięciuset, przeznaczonych przez Andermatta, pięćdziesięciu przez markiza i stu przez Pawła Bretigny, stanowiły razem siedemset sześćdziesiąt — czego nigdy nie było jeszcze w gminie Enval.
Po dokonanej ceremonii odprowadzono dziewczęta Oriol do hotelu. Wydawały się one nieco zakłopotane wprawdzie, ale nie zdradziły się żadną niezręcznością i mówiły mało, więcej przez skromność, niż z bojaźni. Śniadanie jadły przy table-d’hôte i podobały się wogóle wszystkim mężczyznom.
Starsza wyglądała na poważniejszą, młodsza — na żywszą; starsza była tęższą, w zwykłem znaczeniu tego wyrazu, młodsza posiadała więcej gracyi; mimo to jednak tak były podobne do siebie, że na pierwszy rzut oka, poznawało się w nich dwie siostry.
Po skończeniu śniadania, udano się do kasyna dla ciągnienia biletów tomboli, co miało nastąpić o drugiej.
Park przepełniony był gośćmi kąpielowymi, pomieszanymi z wieśniakami, co całemu zgromadzeniu nadawało charakter jarmarcznego święta.
W chińskim kiosku muzykanci rzępolili symfonię wiejską, arcydzieło samego p. Saint-Landri. Paweł, towarzyszący Krystynie, zatrzymał się.
— Uważa pani, to ładne — rzekł. — Chłopiec ma talent. W orkiestrze, toby robiło efekt.
Później zapytał:
— Pani lubi muzykę?
— Bardzo.
— Mnie ona pochłania. Kiedy słucham utworu, który lubię, zdaje mi się, że pierwsze dźwięki zdzierają skórę z mego ciała, roztapiają w sobie, niszczą ją i pozostawiają mnie, jakby żywcem odartego ze skóry, na wszystkie ataki instrumentów. W rzeczywistości, orkiestra gra na moich nerwach obnażonych, kurczących się, drżących na każdy dźwięk nuty. Ja słucham muzyki nietylko uchem, ale całą wrażliwością mego ciała, drżąc od stóp do głowy. Nic nie jest w stanie sprawić mi większej przyjemności, lub przynajmniej równego temu szczęściu.
Krystyna uśmiechnęła się.
— Pan odczuwasz żywo rzekła.
— Parbleu! A cóż warte byłoby życie, gdyby się go nie odczuwało? Ja nie zazdroszczę wcale ludziom, którzy serce mają pokryte skorupą żółwia lub skórą hipopotama. Ci tylko są szczęśliwi, którzy cierpią na wrażliwość, otrzymują ją, jak pchnięcia jakieś, a spożywają, jak przysmaki. Trzeba się zastanawiać nad wszystkiemi naszemi wrażeniami, wesołemi i smutnemi, nasycać się niemi, upijać się szczęściem aż do zapomnienia, aż do najboleśniejszej rozpaczy.
Krystyna podniosła ku niemu nieco zdziwione spojrzenie, jak to już od kilku dni czyniła, ile razy mówił.
— Od ośmiu dni, w istocie, ten nowy przyjaciel — a został nim natychmiast po poznaniu się — pomimo oporu, jaki mu stawiła z początku, przy każdej sposobności wstrząsał jej duszą, poruszał nią tak, jak się porusza sadzawkę, rzucając w nią kamienie. On właśnie to robił: rzucał wielkie kamienie w jej myśl uśpioną jeszcze.
Ojciec Krystyny, jak wszyscy ojcowie, traktował ją zawsze, jak małą dziewczynkę, której nie należy byle czego mówić; brat zmuszał ją do uśmiechów, ale nie do zastanowienia się; mężowi ani przez głowę nie przeszło, ażeby z żoną można było o czemś mówić poza obrębem domowych spraw i interesów, — żyła więc dotychczas w spokoju ducha, pełna zadowolenia i słodyczy.
Paweł otworzył drogę do jej inteligencyi uderzeniem pewnych idei, podobnem do ciosów topora. Był to zresztą jeden z tych ludzi, którzy się podobają kobietom wszystkim bez wyjątku, z powodu natury swojej, charakteru, z powodu gwałtowności swoich wzruszeń! On potrafił przemawiać do nich, umiał powiedzieć wszystko i zmusić, ażeby go zrozumiano. Niezdolny do ciągłego, równego natężenia, ale rozumny i śmiały, kochając i nienawidząc z namiętnością, rozprawiając o wszystkiem ze śmiałą pewnością i przekonaniem, zmienny na tyle, na ile był entuzyastą, posiadał on temperament prawdziwie kobiecy, ich czar, ich ruchliwość, ich nerwy, ale przewyższał je większą inteligencyą męską, czynną i przenikającą.
Gontran zbliżył się ku nim.
— Odwróćcie się — rzekł — i obaczcie małżeństwo Honorat.
Odwróciwszy się, spostrzegli doktora Honorata przy boku otyłej i starej kobiety w błękitnej sukni; jej głowa wydawała się jak ogródek, tyle najrozmaitszych roślin i kwiatów miała nagromadzonych na kapeluszu.
— Krystyna zapytała zdziwiona:
— To jego żona? Ależ ona przynajmniej o piętnaście lat starsza od niego.
— Tak, ma sześćdziesiąt pięć lat. — Jest to stara akuszerka, w której on podkochiwał się, opatrując chore. To zresztą jedno z tych małżeństw, które kłócą się od rana do wieczora.
Wszyscy nawrócili do kasyna, skąd słychać było pewne poruszenia publiczności. Na wielkim stole, przed zakładem, rozłożone były przedmioty do wylosowania, które Piotr Martel przy pomocy panny Odelin z Odeonu, małej brunetki, brał i wykrzykiwał numera z zadowoleniem i werwą szarlatana, bawiącego tłum zgromadzony. Markiz w towarzystwie panien Oriol i Andermatta, zbliżywszy się, zapytał:
— Zostaniemy tutaj?... Tu nadto głośno...
Zdecydowano przejść się drogą, prowadzącą wzgórzem z Enval do La Roche Pradière. Ażeby dojść do drogi, poszli najprzód jeden za drugim wązką ścieżką, między winnicami wiodącą. Krystyna szła przodem, krokiem pewnym i bystrym. Od czasu przybycia w te okolice czuła, że żyje jakiemś nowem życiem, nieznanem przed tem, pełnem ruchliwości i zadowolenia. Może kąpiele, sprawiając niedostrzegalną ulgę w równie małych cierpieniach fizycznych organizmu, które bezwiednie, zdaje się, bez żadnej przyczyny, wpływają na humor i usposobienie, uczyniły ją zdolniejszą do wrażeń i odczuwania; może czuła się poprostu ożywioną, podniecana obecnością tego nieznanego jej chłopaka, o żywym umyśle, który przed nią otwierał świat inny.
Krystyna wciągała w siebie powietrze długim oddechem, myśląc o tem wszystkiem, co mówił jej Paweł o zapachu, przepełniającym powietrze.
— On mnie nauczył wdychać powietrze — myślała.
I rzeczywiście odnajdywała w niem wszystkie odcienia zapachów, szczególnie winnego krzewu, lekki, delikatny, lotny.
Doszła nareszcie do drogi i grupy poczęły się tworzyć. Andermatt i Ludwika Oriol, starsza, poszli przodem, rozmawiając o wydajności ziemi w Owernii. Młoda Owerniaczka, jako córka godna swego ojca, obdarzona instynktem dziedzicznym, znała wszystkie szczegóły kultury rolnej i gospodarstwa i wypowiadała je rozumnie, spokojnie, z pewnym akcentem wstrzemięźliwości słowa, który wyniosła z klasztornej nauki.
Słuchając jej, Andermatt spoglądał na nią z boku i zachwycał się tą poważną dziewczyną, tak praktycznie wykształconą. Niekiedy nie mógł się powstrzymać od okrzyku:
— Jakto? W Limagne hektar ziemi kosztuje do trzydziestu tysięcy franków!
— Tak, panie, — jeżeli zasadzono na niej jabłonie wysokiego gatunku, dające jabłka deserowe. Nasza to właśnie okolica dostarcza owoców dla całego Paryża.
Andermatt odwrócił się i spojrzał z pewnym szacunkiem na Limagne, którą widać było z drogi, daleko ścielącą się na równinie, przykrytej lekką zasłoną mgły błękitnej.
Krystyna i Paweł zatrzymali się także, aby się przypatrzyć bezbrzeżnej, zda się, zakwefionej okolicy, takiej łagodnej, że gotowi byli zo stać nieskończenie długo i wpatrywać się w jej oblicze.
Droga była wysadzona olbrzymiemi drzewami włoskiego orzecha, których świeżość i cień dawały się odczuwać; dalej już nie podnosiła się do góry, ale kręciła się wężykiem po pochyłości, zasłanej kobiercami winnic, a dalej zieleniejącą trawą.
— Czy to piękne? Proszę powiedzieć, czy to piękne? — na pół szeptem mówił Paweł. — Dla czego ten widok tak mię wzruszył? Dla czego? Jakiś urok głęboki wieje ztamtąd do mnie, przenika aż do serca. Patrząc na tę równinę, zdaje się, że myśl rozwiera skrzydła czyż nie prawda? Gdzieś ulatuje, buja, znika, ucieka, zdaje się, do tych krajów wymarzonych, których nie obaczymy nigdy. O, tak, to podobne raczej do marzenia, niż do rzeczy widzianej.
Krystyna słuchała go w milczeniu z pewnym niepokojem, pochłaniając każde jego słowo i czuła się także wzruszoną, nie wiedząc dobrze dla czego. Przed jej wzrokiem przesuwały się w samej rzeczy inne kraje, jakieś różowe, błękitne, nieprawdopodobne, nieegzystujące, a jednak pełne cudowności, poszukiwane zawsze, kraje jakieś piękniejsze od tych, które się ogląda.
On myśl jej odgadnął i gniewał się sam na siebie, że jej nie potrafił udzielić swoich wrażeń i uczuć, które wypowiedział jednak tak, jak czuł, więc ciągnął dalej z pewnym odcieniem ironicznym:
— Głupcem jestem, że próbuję zmusić panią odczuć tę poezyę, którą sam czuję. Sądzę jednak, że przyjdzie dzień, kiedy ją pani będzie odczuwać tak, jak i ja. Kobiety obdarzone są większą zdolnością intuicyi, niż pojmowania, nie mogą pochwycić zakrytych czarów piękna wcześniej, aż się znajdzie sposobność sympatycznego zakołatania do ich myśli.
Żegnając się z nią, dodał:
— Będę starał, pani, do jej myśli zakołatać.
Zachowanie jego nie wydało się jej niegrzecznem, lecz dziwnem. Nie starała się nawet odgadnąć tego, uderzona uwagą, która się jej nagle nastręczyła: był bardzo zgrabnym, wysokim, dobrze zbudowanym, jednem słowem posiadał wygląd prawdziwie męzki, którego nie dostrzegła odrazu za wyszukaną i elegancką toaletą.
Głowa jego miała w sobie coś prostego, grubego, niewykończonego i nadawała całej jego postaci wyraz ociężały, szczególnie na pierwszy rzut oka. Przyzwyczaiwszy się nieco do tych rysów, widziało się w nich urok pewien, urok pełen mocy, szorstkości, który jednak wydawał się chwilami łagodnym, stosownie do modulacyi jego głosu.
Krystyna, spostrzegłszy po raz pierwszy, jak starannie od stóp do głowy był ubrany, zauważyła:
— Rzeczywiście, jest to człowiek, którego dobre strony jednę po drugiej odkrywać trzeba.
Gontran dopędzał ją, wołając:
— Krystyno, chodź, proszę cię, posłuchać małej Oriol — jest ona tak dziwną, a jednak ma rozum niepospolity. Ojciec potrafił ją nieco rozruszać, — opowiada nam też ciekawe rzeczy. Poczekajmy na nich.
Poczekali chwilkę na markiza, który wkrótce zbliżył się z młodszą panną Oriol, Karoliną.
Opowiadała z dziecinną werwą rozmaite zdarzenia wiejskie, pokazywała naiwność i szorstkość chłopów, imitowała ich giesty, ich ociężałe postacie, powtarzała ulubione ich wyrazy, modulując głos odpowiednio, co nadawało całej postaci, jej kształtnej, ożywionej figurze, całą ruchliwość chłopskiej fizyognomii. Żywe jej oczy połyskiwały, usta, nieco za wielkie, otwierały się szeroko, ukazując szereg pięknych, białych zębów; nos nieco zadarty, nadawał fizyognomii wyraz rozumny, a cała twarz posiadała świeżość kwiatu.
Markiz, który przepędził życie niemal wy łącznie na wsi, w swoich posiadłościach, Krystyna i Gontran, wychowani w rodzinnym zamku, pośród dumnych i grubych normandzkich farmerów, zasiadających niekiedy, według zwyczaju, do wspólnego stołu, których dzieci, towarzyszów ich pierwszej komunii, traktowano w zamku z pewną poufałością, umieli przemawiać do tej wieśniaczki, w trzech czwartych częściach już zmodernizowanej, z pewną przyjazną otwartością, z pewnym serdecznym taktem, który wzajemnie budził wesołość i szczerość.
Andermatt i Ludwika zbliżyli się już do wsi, ale nie chcąc tam iść, wrócili się napowrót.
Wszyscy usiedli u podnóża drzewa, na trawie, rosnącej przy rowie nad drogą.
Siedzieli tam długo, rozmawiając wesoło o wszystkiem i o niczem, w pewnej, łagodnej bezwładności, z samozadowolenia płynącej. Niekiedy tylko przesuwał się koło nich wóz, w krowy zaprzężony, które szły w jarzmie z pochylonemi głowami, poprzedzone przez chłopa z wklęsłym brzuchem, w olbrzymim, czarnym kapeluszu, kierowane małym prętem, którym wywijał, jak szef orkiestry.
Chłop zdejmował kapelusz, kłaniał się pannom Oriol, a dziewczęta odpowiadały poufałem: dzień dobry, dźwięcznym, młodym głosem.
Ponieważ godzina była już spóźnioną, po stanowiono wracać do domu. Zbliżając się do parku, Karolina Oriol zawołała:
— O! la bourrée! la bourrée[4]!
W istocie, na otwartem powietrzu, starym owerniackim zwyczajem, tańczono „la bourrée“.
Chłopi i chłopki, postępowali ku sobie w podskokach, z grzecznym ruchem, obracali się i kłaniali, kobiety dwoma palcami każdej ręki podnosiły nieco spódnice, mężczyźni pod nosili ręce do góry, lub podpierali się pod boki w pasie.
Jednostajna i łagodna arya, zdawało się, tańczyła także i ożywiała się świeżym wieczornym wiatrem, był to zawsze jednakowy frazes muzykalny, wydobyty ostrymi tonami skrzypców, do których inne instrumenty dorabiały rytm i nadawały melodyi wyraz jeszcze większej skoczności. Muzyka była to prosta, chłopska, wesoła, bez żadnego artyzmu, ale odpo wiadająca ciężkiemu, wiejskiemu tańcowi.
Goście kąpielowi próbowali tańczyć także. Piotr Martel podskakiwał naprzeciw małej Odelin, przybierającej pozy baletniczki; komik Lapalme kręcił się w szalonem tempie około kasyerki z kasyna.
Nagle Gontran dostrzegł doktora Honorata, który tańczył z całem przejęciem się, całą siłą nóg klasyczną bourrée, jako Owernijczyk czystej krwi.
Orkiestra przestała grać. Taniec ustał. Doktor zbliżył się i ukłonił markizowi.
Ocierał czoło i sapał.
— Jak to dobrze — mówił — być czasem młodym.
Gontran położył mu rękę na ramieniu i z miną złośliwą mówił:
— Nic mi pan nie powiedziałeś, żeś żonaty.
Lekarz przestał ocierać czoło i odpowiedział z pewną powagą:
— Tak, i to nieszczególnie.
— Co pan mówi?
— Nieszczególnie — powtórzył. — Nie rób pan, pókiś młody, nigdy tego głupstwa.
— Dlaczego?
— Dlaczego? Patrz pan, od dwudziestu lat jestem już żonaty i jeszcze nie mogę przyzwyczaić się do tego. Co wieczór, wchodząc do mieszkania, powtarzam: Ta stara jeszcze tu siedzi? Czyż nigdy już się jej nie pozbędę?
Wszyscy zaczęli się śmiać, taką miał minę poważną i stanowczą.
Dzwon hotelowy wołał na obiad, uroczystość była skończoną. Odprowadzono Ludwikę i Karolinę Oriol do domu, a później rozmawiano o nich.
Obie wydały się zachwycające. Andermatt wolał jednak starszą. Markiz zauważył:
— Jakto natura kobieca jest giętką. Sąsiedztwo ojcowskiego złota, którego one wartości nie znały, zrobiło z wieśniaczek damy światowe.
Krystyna, zwróciwszy się do Pawła Bretigny, spytała:
— A panu która podoba się więcej?
— Mnie? Nie patrzyłem nawet na nie. Nie na nie wogóle zwracałem uwagę.
Mówił bardzo cicho, a Krystyna nic nie odpowiedziała.

VI.

Następne dni wydały się Krystynie Andermatt zachwycającemi. Żyła lekkiem sercem i radosną duszą. Ranna kąpiel była jej pierwszą przyjemnością, rozkoszą dla ciała; półgodzina spędzona w ciepłej, płynącej wodzie, usposabiała ją wesoło i napawała zadowoleniem na dzień cały. W samej rzeczy czuła się szczęśliwą we wszystkich swoich myślach i pragnieniach. Miłość, jaką się czuła otoczoną i przesiąkniętą, upojenie młodego życia, tętniącego w jej żyłach, przytem to nowe otoczenie, ten kraj cudowny, stworzony, zda się, dla odpoczynku i marzeń, rozrzucony daleko, aromatyczny, pieścił ją jakąś wielką pieszczotą natury i budził coraz to nowe wrażenia. Wszystko, co się zbliżało do niej, co ją dotykało, było jakby dalszym ciągiem wrażeń rannych, zaczerpniętych z ciepłej kąpieli, w wielkiej kąpieli szczęścia, w której zanurzała się jej dusza i ciało.
Andermatt miał zabawić w Enval tylko parę tygodni, odjechał więc do Paryża, polecając żonie czuwać pilnie nad tem, by paralityk nie zaniedbywał kąpieli.
Co dzień więc przed śniadaniem, Krystyna, jej ojciec, brat i Paweł, szli oglądać to, co Gontran nazywał „zupą ubogiego“. Inni przyłączali się do nich, otaczano dokoła miejsce kąpieli włóczęgi i rozmawiano z nim.
Nie chodził on jeszcze, ale mówił, że czuje wewnątrz nóg, niby pełno mrówek; opowiadał, jak te mrówki biegały mu aż do pasa, a potem schodziły aż do kończyn palców. Obecność ich czuł nawet w nocy, czuł, jak te zwierzątka biegały, kąsały go i sen odejmowały.
Patrzący na to cudzoziemcy i chłopi, dzielili się na dwa obozy, wierzących i niewierzących w skuteczność kuracyi, a interesujących się tem zarówno.
Po śniadaniu Krystyna szła często do panien Oriol i razem udawały się na spacer. Były to jedyne kobiety, z któremi mogła rozmawiać, mogła je darzyć pewnem zaufaniem przyjaznem i żądać nieco kobiecego współczucia. Od pierwszej chwili poznania ich, bardzo jej się podobał zdrowy, wesoły, otwarty charakter starszej, a więcej jeszcze lekko sarkastyczne usposobienie młodszej. Szukała ich towarzystwa nie tyle dla przy podobania się mężowi, ile dla własnej przyjemności.
Robiono wycieczki, albo w starem na sześć osób landzie, które się znalazło u dorożkarza w Riom, albo też pieszo.
Szczególnie podobała się mała, dzika dolina, niedaleko Châtel-Guyon, prowadząca do ustronnego klasztoru w Sans-Souci.
Na wązkiej drożynie, idąc powolnym krokiem w cieniu jodeł, brzegiem niewielkiego ruczaju, całe towarzystwo szeregowało się parami. Przy każdem przejściu strumienia, przez który prowadziła ścieżka, Paweł i Gontran stawali na kamieniach, pomiędzy którymi wił się strumień, brali kobiety za ręce i jednym ruchem przenosili je na brzeg drugi. Każda przeprawa przez bród zmieniała porządek spacerujących.
Krystyna jednak zawsze znalazła sposób pozostać czas jakiś sam na sam z Pawłem Bretigny, bądź wysuwając się przodem, bądź pozo stając nieco z tyłu.
On nie zachowywał się już wobec niej tak, jak pierwszych dni, mniej śmiał się, mniej był szorstki, mniej dobry koleżka, ale bardziej nadskakujący, więcej okazujący szacunku.
Rozmowy ich przybierały charakter poufały i sprawy sercowe traktowały się szeroko. Mówił o uczuciu i miłości, jak człowiek, znający się na rzeczy, który zgłębił wartość pieszczot kobiet, wiedział, ile one przynoszą szczęścia i goryczy.
Ona zachwycona, wzruszona nieco, sama go zachęcała do wyznań, z ciekawością, pełną przebiegłości i pragnień. To, co wiedziała o nim, budziło w niej nieprzezwyciężoną chęć poznania go bliżej, chęć przeniknięcia myślą, oglądania go pośród burz i tajemnic miłości.
Zmuszany niejako przez nią, opowiadał jej codzień po trochu ze swego życia, swoje przejścia, swoje smutki, a wspomnienia te rozpalały jeszcze bardziej chęć podobania się.
Otwierał on przed jej oczyma nieznany jej świat i wyszukiwał słów wymownych, żeby wyrazić delikatność pragnień i oczekiwań, okropność rosnących nadziei, religię kwiatów, gwałtowność nagłych wątpliwości, niepokojących podejrzeń, tortury zazdrości i niewysłowione szaleństwo, spoczywające w pierwszym pocałunku.
Umiał opowiadać to wszystko w sposób bardzo przyzwoity, poetyczny, pociągający, okryty jakąś zasłoną. Jak każdy człowiek, unoszony bezustannie myślą i pragnieniem kobiety, opowiadał wpół tajemniczo o tych, których kochał jeszcze z bijącem sercem; przypominał tysiące miłych drobiazgów, jakby umyślnie na to stworzonych, aby wzruszać serce, tysiące drobnych okoliczności, wyciskających łzy z kącików ocznych, wszystkie te nieprzeliczone, niepochwytne dowody grzeczności, które wytwarzają stosunek miłosny między ludźmi, obdarzonymi wrażliwą duszą i wykształconym umysłem, to jest tem, co można uznać za najbardziej wykwintnego i pięknego na świecie.
Wszystkie te rozmowy, pełne wzruszeń i poufałości, codziennie odnawiane, co dzień dłuższe, zapadały w serce Krystyny, jak ziarno w ziemię. Czarująca okolica Limagne, o balsamicznem powietrzu, błękitem otoczona, jak marzenie, rozległa tak, że zdaje się, pośród niej i dusza rozszerzała się, te kratery wygasłe na górach, stare, nieużyteczne już kominy świata, ogrzewające teraz wodę tylko dla chorych, świeżość cienia, lekki szmer strumieni, sączących się pomiędzy kamienie — wszystko to wnikało do serca i w ciało młodej kobiety, przenikało je, zmiękczało jak deszcz łagodny i ciepły dziewiczą ziemię, na której później kwiaty porosną.
Ona czuła dobrze, że ten chłopiec nadskakiwał jej trochę, że ją znajdował ładną, nawet więcej niż ładną, a rosnąca chęć przypodobania się, poddawała jej tysiące, myśli prostych, ale niepozbawionych przebiegłości, w celu łatwiejszego podbicia go.
Kiedy widziała go zmęczonym, opuszczała nagle, kiedy przeczuwała, że mu z ust wybiedz gotowe jakie czułe porównanie, jeszcze przed dokończeniem frazesu, rzucała mu jedno z tych krótkich spojrzeń, które przenikają głęboko i wchodzą jak ogień do serca mężczyzny.
Miała zawsze na zawołanie sprytne słowa, łagodny ruch głową, roztargnione kiwnięcie ręką, melancholijny wyraz twarzy, nagle rozjaśniony uśmiechem, ażeby mu pokazać, nie mówiąc ani słowa, że usiłowania jego nie były stracone.
Czego ona chciała? Nic. Czego oczekiwała? Nic. Bawiła się w tę grę dlatego tylko, że była kobietą, dlatego, że nie przeczuwała wcale nie bezpieczeństwa, a nie przeczuwając, chciała wiedzieć, co on zrobi.
Przytem rozwinęła się w niej nagle wrodzona kokieterya, która się wylęga w żyłach każdej istoty żeńskiej. Do niedawna jeszcze spokojne i uśpione dziecko, zbudziło się nagle kobietą, giętką i przezorną wobec człowieka, mówiącego jej ciągle o miłości. Odgadywała rosnący niepokój jego myśli, ile razy wobec niej się znalazł, widziała rodzący się niepokój jego spojrzeń, rozumiała rozmaite zmiany jego głosu z tą subtelną intuicyą kobiet, odgadujących niewypowiedziane prośby o miłość.
Już inni dawniej nadskakiwali jej w salo nie, ale nie zdołali nic otrzymać więcej nad żarty wesołej panienki. Banalność komplimentów ba wiła ją; ich miny wzdychające i smutne napełniały ją radością, więc złośliwymi figlami od powiadała na okazywane jej wzruszenie i smutki.
Z tym było inaczej; poczuła odrazu, że stoi naprzeciwko nieprzyjaciela niebezpiecznego i pełnego uroku; stała się więc istotą zręczną, prze widującą instynktem, uzbrojona śmiałością i krwią zimną, która, dopóki serce jest wolnem, chłoszcze, wabi i pociąga ludzi w niewidzialne sieci swego uczucia.
Z początku wydała mu się mazgajowatą. Przyzwyczajonemu do kobiet z charakterem awanturniczym, zaprawionych na miłostkach, jak stary żołnierz na manewrach, wyćwiczonemu we wszystkich przebiegłościach galanteryi i uczucia, Krystyna wydała się banalną i traktował ją z pewnem lekceważeniem.
Czystość jej bawiła go z początku, potem oczarowała; idąc więc za popędem swojej namiętnej natury, począł otaczać młodą kobietę uczuciem tajonej miłości.
Wiedział, że najlepszym sposobem zamącenia czystej duszy, jest mówienie jej bezustannie o miłości, z miną człowieka, myślącego o innych kobietach; począł więc, idąc torem za obudzoną w niej ciekawością, pragnącą zaspokojenia, wykładać jej, pod pretekstem zwierzeń, w cieniu lasów, prawdziwą teoryę uczucia.
I on bawił się, jak i ona, okazując, przy każdej nadarzonej sposobności, którą mężczyźni wynaleźć potrafią, rosnącą ku niej sympatyę; pozował na zakochanego, nie domyślając się jednak, że się zakocha na seryo.
Robił to w czasie długich wycieczek tak naturalnie, jak się naturalnie bierze kąpiel, kiedy się jest w dzień gorący nad brzegiem rzeki.
Z chwilą jednak, kiedy w Krystynie obudziła się prawdziwa kokieterya, z chwilą, kiedy odkrył w niej wszystkie wrodzone kobiecie talenta, którymi się zjednywa mężczyznę, kiedy widział ją gotową zmusić go do uklęknięcia przed nią, począł kochać.
Wtedy stał się jakimś niespokojnym, niezgrabnym, nerwowym, a ona poczęła go traktować, jak kota w mysz przekształconego.
Przy innej on by się nie bardzo krępował; byłby jej mówił o tem i zdobył swoją porywającą namiętnością; z nią nie mógł tak postępować — o tyle mu się wydawała inną od tych, które znał niegdyś.
Inne kobiety, wogóle mówiąc, znały już życie, jego ciernie i ogień, można im było wszystko mówić, można było stosować do nich najśmielsze wyzwanie i szeptać wyrazy, krew rozpalające. On znał siebie, wiedział, że nie napotka oporu, ile razy można było komunikować swobodnie duszy, sercu i zmysłom tej, którą kochał, pragnienia, które go pożerały.
Wobec niej czuł się, jakby wobec niewinnej dziewczyny, o tyle widział ją niewtajemniczoną jeszcze we wszystko; a jednak, co tylko robił, spełzło na niczem. Szanował ją w sposób zupełnie odmienny, niż inne — jak dziecko i jednocześnie, jak narzeczoną. Pożądał jej, ale lekał się dotknąć jej, zbrukać, zmiąć. Nie miał wcale zamiaru przyciągnąć ją ku sobie i gruchotać w swoich ramionach, jak to robił z innemi, ale paść przed nią na kolana, całować jej szaty i objąć łagodnie, z jakimś spokojem nieskończenie czystym i miłosnym, całować włosy, wychylające się na jej skroni, kąciki ust, jej oczy, te oczy o błękitnem spojrzeniu, pełnem czarującego uroku, patrzącem z poza powiek nawisłych. On pragnąłby ją bronić przeciwko całemu światu, przeciwko wszystkim i wszystkiemu, nie pozwolić, aby ludzie zwyczajni potrącali ją łokciami, brzydale spoglądali na nią, brudni — ocierali się o jej szaty. On pragnąłby przed nią usunąć błoto z ulicy, którą przechodziła, kamienie z drogi, odchylić każdą gałązkę w lesie, nagiętą ku niej, drogę jej ułatwić, uczynić wszystko rozkosznem koło niej i nieść ją zawsze na swojem ręku. Gniewało go, że ona musi rozmawiać z pierwszym lepszym w hotelu, jadać jakieś obrzydliwe potrawy przy table d’hôte i podlegać wszystkim i nieuniknionym drobiazgom życia.
Nie wiedział nareszcie co do niej mówić, tyle tłoczyło mu się myśli w głowie; ta właśnie niemożność wyrażenia stanu swego serca, nieuczynienia tego, co uczynić pragnął, niemożność wypowiedzenia jej tych pragnień, które mu krew zapalały, dawały mu pozór dzikiego zwierzęcia, uwiązanego na łańcuchu i jednocześnie usposabiały go do gwałtownego płaczu.
Ona spostrzegała to wszystko, a nie mogąc — bawiła się z radosną złośliwością zrozumieć kokietek.
Kiedy szli z tyłu za innymi, kiedy czuła z jego zachowania się, że pragnie coś głębokiego powiedzieć, nagle poczynała biedz, dopędzać ojca i złączywszy się z nim, mówiła:
— Czybyśmy nie mogli zabawić się w bie ganego?
Zabawa w bieganego służyła zawsze jako pretekst do wszelkich wycieczek. Szukano tedy jakiejś polanki przy drodze i bawiono się z dziecinną swobodą.
Panny Oriol i Gontran nawet, bardzo żywy udział brali w zabawie, która czyniła zadość tej niepohamowanej żądzy biegania, jaką czują wszyscy młodzi ludzie. Tylko Paweł Bretigny mruczał z początku, o czem innem myśląc, potem ożywiał się pomału, a nareszcie stawał do partyi jeszcze z większą zajadłością, niż inni, ażeby schwycić Krystynę, dotknąć się jej, położyć gwałtownie rękę na jej ramieniu lub gorsecie.
Markiz, natura obojętna i leniwa, godził się na wszystko, aby mu tylko nie mącono spokoju, siadał pod drzewem i przyglądał się, jak się bawi jego pensyonat — jak mówił. Takie spokojne życie podobało mu się bardzo, a świat cały gotów był uważać za doskonałość.
Wkrótce jednak, zachowanie się Pawła zaczęło niepokoić Krystynę. Pewnego dnia nawet była bardzo o niego niespokojną.
Owego dnia rano razem z Gontranem poszli na spacer w celu zwiedzenia rozpadliny górskiej, nazywanej końcem świata, z której potok Enval wypływa.
Szczelina ta, coraz bardziej zwężająca się i kręta, zagłębia się w góry. Przeleźli przez olbrzymie skały, przeszli przez kamienie, na dnie potoku leżące i otoczywszy skałę najmniej pięćdziesiąt metrów wysoką, która zagrodziła im wejście na wzgórza, znaleźli się w ten sposób w rodzaju wąskiej fosy, jakby między dwoma olbrzymimi murami nagimi, aż do szczytów porosłymi drzewami i zielenią.
Strumień formował jezioro niewielkie, w rodzaju miednicy, a cała miejscowość była jakimś dzikim, dziwnym otworem, miejscowość, której opisy częściej się spotyka w książce, niż w na turze.
Paweł, spoglądając na wysoką skałę, zagradzającą im drogę, zauważył, że były na niej ślady niewyraźnych schodów.
— Ależ można iść dalej — rzekł.
I poszedł; przekroczywszy nie bez trudu ścianę, na prawo, zawołał:
— O, jak tu cudownie! Mały gaik w wodzie! Proszę iść prędzej!
Położył się na skale, nachylił się, wziął Krystynę w obie ręce i podnosił ją, a Gontran ustawiał i umocowywał jej stopy w niewyraźnych śladach skalnych.
Ziemia, spadła ze szczytów, uformowała tu malutki, dziki ogród, pełen zieleni, a strumień przepływał prawie między korzeniami drzew.
Dalej znowu przejście w tej wązkiej szczelinie górskiej było zatamowane, ale przekroczyli jeszcze jeden schodek, potem drugi i stanęli nareszcie u stóp niemożebnej do przekroczenia ściany, z której prosto spadała przeźroczysta kaskada wody, nie większa nad dwadzieścia metrów, do głębokiego, wyżłobionego przez nią basenu i chowała się pośród liści roślin i gałęzi dna.
Szczelina skały stawała się tak wązka, że we dwóch idąc, dotykali ścian; u góry widać było tylko wąziutką linię błękitnego nieba a słychać tylko szum wody. Mógłby ktoś słusznie przypuścić, że jest to jeden z tych kącików, w których starożytni poeci nimfy chowali. Krystynie zdało się, że mąci tutaj spokój jakiejś bogini.
Paweł Bretigny milczał.
— Jakby to było cudownie — zawołał Gontran widzieć jasnowłosą, różową nimfę, kąpiącą się w tej wodzie!
Ale należało wrócić. Z dwóch pierwszych schodków zeszli łatwo, trzeciego lękała się Krystyna, tak był wysoki i prostopadły, bez nacięć wyraźnych.
Bretigny ześliznął się ze skały, a następnie, wyciągając ręce do niej, rzekł:
— Proszę skakać!
Nie miała odwagi. Nie dlatego, ażeby się obawiała upaść, ale obawiała się jego, przedewszystkiem jego oczu.
On spoglądał na nią z pożądliwością głodnego zwierzęcia, a otwarte ramiona wyciągał ku niej z taką gwałtownością, że go się nagle przelękła i poczuła jakąś dziką potrzebę uciec od niego, wdrapać się na szczyt skały, byle uniknąć tego gwałtownego wołania.
Za nią stał brat, mówiąc:
— No, idź... — i trącał ją lekko.
Spodziewając się upadnięcia, zamknęła oczy i osunęła się, później poczuła uścisk słodki i mocny i dotknęła sobą, nie widząc nic, postaci młodego człowieka, a jego gorący i nierówny oddech owionął ją całą.
Potem stanęła na nogi uśmiechnięta, że bojaźń nareszcie przeminęła, a tymczasem za nią schodził ze skały Gontran...
Wzruszenie to zmusiło ją do ostrożności w ciągu kilku dni następnych; unikała spotkania się z Bretignym, który krążył koło niej, jak wilk w bajce koło owcy.
Pewnego dnia postanowiono zrobić daleką wycieczkę. Miano zabrać do landa o sześciu miejscach prowianty, zaprosić panny Oriol i pojechać nad brzegi małego jeziorka Tazenat, które włościanie miejscowi nazywali tykwą na wodę, zjeść tam obiad i przy księżycu szosą wrócić do domu.
Wyjechano po południu pewnego gorącego dnia, pod działaniem pionowych promieni słonecznych, które rozpalały granity gór.
Powóz toczył się pochyłością góry powoli, konie, pokryte pianą, szły, sapiąc; furman drzemał na koźle, z głową pochyloną; tysiące zielonych jaszczurek, spłoszonych, uciekało pomiędzy kamienie przydrożne. Rozpalone powietrze, zdawało się być przepełnionem niewidzialnym, gorącym, jak ogień, pyłem.
W powozie milczeli wszyscy. Trzy kobiety w głębi jego, pod przykryciem różowych parasolek, zamykały oślepione słońcem oczy; markiz i Gontran, okrywszy głowy chustkami, zwieszającemi się nad czołem, drzemali. Paweł wpatrywał się w Krystynę, która także z poza zwieszonych powiek spoglądała na niego.
Tymczasem lando, podnosząc za sobą słup białego kurzu, powoli posuwało się pod górę, która wydawała się nieskończoną.
Kiedy nareszcie dojechano do równiny, furman rozruszał się trochę, a konie poczęły biedz kłusem; jechano jakąś falistą okolicą, pełną lasów, uprawną, nasadzoną wioskami i domkami, rozrzuconymi pojedynczo. Daleko, na lewo, widniały nagie szczyty wulkanów. Jezioro Tazenat, do którego właśnie zdążano, utworzyło się na ostatnim kraterze pasma gór owernijskich.
Po trzech godzinach drogi Paweł zawołał:
— Widzi pani, lawa.
Brunatne skały, poszarpane w nieładzie, żłobiły się w zygzaki na brzegu drogi. Na prawo widać było górę, której szeroki szczyt miał pozór wklęsły i płaski, skierowano się ku tej stronie, jakby miano zamiar wejść w jej wnętrze roztwierającym się trójkątem, a Krystyna, podniósłszy się, dostrzegła nagle we wklęsłości krateru piękne, świeże, okrągłe jezioro. Stromo pochylone wzgórze, na prawo pokryte było lasem, na lewo nagiemi skałami, otaczającemi jezioro wysoką, regularną ścianą. Cicha, równa, połyskująca jak metal woda odbijała drzewa z jednej strony, a z drugiej nagi brzeg z taką czystością i dokładnością, że nie można było rozpoznać brzegów, a widniał tylko w tem niezgłębionem zaklęśnięciu, w którego środku odzwierciadlało się błękitne niebo, jasny otwór, przenikający, zda się, aż do drugiej półkuli.
Powóz nie mógł już jechać dalej. Wszyscy wysiedli i poszli ścieżką, otaczającą jezioro, wijącą się mniej więcej na połowie wysokości stokiem góry. Ścieżka ta, którą chodzili tylko drwale, była wokół zieloną trawą porośnięta, a przez gałęzie drzew migała przeciwległa strona jeziora i połyskiwała tafla wodna.
Następnie towarzystwo poszło polanką i zbliżyło się do pochyłości, porosłej trawą, ocienionej dębami. Wszyscy rozciągnęli się na trawie z prawdziwą rozkoszą i radością.
Mężczyźni formalnie tarzali się w trawie, zanurzali się w niej, kobiety, siedząc na skraju, twarzą dotykały trawy, jakby spragnione były jej świeżych pieszczot.
Markiz zdrzemnął się znowu; Gontran wkrótce poszedł jego śladem, Paweł zaś począł rozmawiać z Krystyną i z panienkami. O czem? Pewnie nie o wielkich rzeczach! Od czasu do czasu któreś z nich wykrztusiło frazes — po minucie milczenia, ktoś odpowiedział i powolne słowa, zdawało się, grzęzły w ustach, jak myśli w ich mózgu.
Wtem furman przyniósł koszyk z prowiantami. Panny Oriol, przyzwyczajone u siebie do zajmowania się domem, przywykłe do rozmaitych posług domowych, zabrały się natychmiast do wypakowania wszystkiego na murawie i do przygotowania posiłku.
Paweł wyciągnął się jak długi, obok zamyślonej i rozmarzonej Krystyny. I szeptał sam do siebie tak cicho, że go ledwie słyszała, że słowa muskały, zda się, tylko jej ucho, jak szmer jakiś na skrzydłach wiatru przyniesiony:
— To są najmilsze chwile w mojem życiu.
Dlaczego te słowa tak ją wzruszyły do głębi duszy? Dlaczego czuła się nagle porwaną niemi?
Wzrok jej biegł na drzewa, jeszcze dalej, zatrzymał się potem na małym domku, jakiejś siedzibie strzelca, czy rybaka, tak małym, że zdawało się, jakby tam była tylko jedna izba, nic więcej.
Paweł wzrokiem śledził jej spojrzenia.
— Czy pani kiedy myślała o tem, czem byłyby dnie dla dwóch istot szalenie zakochanych, dnie, spędzone w takiej naprzykład chatce? Oni żyliby tam sami, zupełnie sami, we dwoje tylko. A gdyby podobna rzecz była możebną, czyż nie należałoby wszystko porzucić, aby tę myśl zrealizować. Wszak szczęście tak jest rzadkie, tak niepochwytne, tak krótkie. Czyż jest co smutniejszego w życiu, jak wstawać co rano bez jakichś gorących nadziei i pragnień, wypełniać spokojnie zwykłą robotę, pić i jeść z umiarkowaniem i spać spokojnie, jak zmęczone bydlę?
Krystyna myślała istotnie, że byłoby dobrze we dwoje w tym małym domku, schowanym w cieniu drzew, mając naprzeciwko jezioro, prawdziwe zwierciadło miłości! Jakby to było dobrze, gdyby koło nich nie było nikogo, są siadów żadnych, żadnego krzyku żyjącej istoty, żadnego gwaru życia; gdyby była sama tylko z człowiekiem ukochanym, któryby ją ubóstwiał, klęcząc patrzył w nią, zapatrzoną w błękit jeziora i szeptał jej słowa miłości, całując końce jej palców.
Żyliby tam spokojnie, pod drzewami, w głębi krateru, który pochłonąłby ich uczucia i zamknął je w swoich ściśniętych i regularnych granicach. Dla ich oka nie byłoby innego horyzontu, jak zaokrąglone linie brzegów, a dla ich pragnień — tylko długie i nieskończone pocałunki.
— Czyż w istocie są ludzie na świecie, którzyby takiem szczęściem nasycać się mogli? O, pewnie! Dlaczego nie? Ale dlaczego ona nie wie działa pierwej o tem, że takie chwile istnieć mogą?
Dziewczęta oznajmiły, że obiad gotów. Była już szósta godzina. Obudzono markiza i Gontrana i obaj usiedli po turecku nieco dalej, obok połyskujących w trawie grabek. Obie siostry służyły dalej, panowie, jakby nie zwracali na to uwagi; jedli powoli, rzucając niedojedzone resztki i ogryzione kości kurczęcia do wody. Przyniesiono szampana; pierwszy korek wystrzelony wszystkich poruszył — tak dziwnym wydał się huk przezeń sprawiony.
Dzień się kończył; powietrze napełniło się świeżością, która ze zmierzchem razem opuszczała się na wodę, drzemiącą w głębi krateru.
Kiedy już słońce zajść miało, niebo pokryło się purpurą, a jezioro wydawało się wielką kadzią, napełnioną ogniem; po zachodzie słońca, kiedy przybrało kolor różowy, jak głownia rozpalona, mająca zagasnąć, jezioro wydawało się kadzią krwi pełną. Nagle na szczytach wzgórza podniósł się księżyc, blady cały na tle jeszcze jasnego nieba. Później, w miarę rozpościerania się zmroku na ziemi, podnosił się do góry połyskujący i krągły ponad kraterem, równie jak i on okrągłym. Zdawało się, że wpadnie doń. A kiedy się już podniósł wysoko na niebie, jezioro wydało się kadzią, napełnioną srebrem. Wtedy na jego powierzchni, cały dzień nieruchomej, widoczne były jakieś drżenia, raz powolne, drugi raz szybsze. Zdawało się, że jakieś niewidzialne duchy harcują na jeziorze i po szklistej jego szybie, ciągną równie niewidzialną zasłonę.
To wielkie ryby, z głębiny, stoletnie karpie i szczupaki, podpływały w górę igrać z blaskiem księżyca.
Panny Oriol włożyły napowrót naczynia i butelki do kosza, które furman zabrał. Całe towarzystwo ruszyło z powrotem.
Przechodząc aleę, pod drzewami, dokąd przez gałęzie przedzierały się smugi światła i jak deszcz padały na trawę, Krystyna, która szła przodem, posłyszała nagle za sobą drżący głos Pawła, szepcącego jej do ucha:
— Kocham cię!
Serce poczęło jej tak gwałtownie bić, że nie mogąc utrzymać się na nogach, o mało nie upadła. Szła jednak. Szła, jak szalona, gotowa co chwila odwrócić się i paść w otwarte ramiona, przechylić się do ust, pragnących pocałunku. Schwyciła gorączkowo koniec narzuconego na ramiona szala i całowała go. Mimo to wszystko, szła naprzód tak omdlała, że ledwie mogła utrzymać się na nogach.
Nagle wyszła z pod arkad drzew i znalazłszy się w otoczeniu światła, gwałtownie zapanowała nad swojem wzruszeniem; przed wsiadaniem do powozu zwróciła się jeszcze w stronę jeziora i pożegnała je dwoma namiętnymi pocałunkami, posłanymi ręką — ale znaczenie tych pocałunków zrozumiał także mężczyzna, idący za nią.
W czasie powrotu była zupełnie nieczułą duszą i ciałem, ogłuszoną, zmiażdżoną, jakby po jakiem gwałtownem upadnięciu; ledwie wrócili do hotelu, pobiegła żywo na górę i zamknęła się w swoim pokoju. Wszedłszy, drzwi za sobą na klucz zamknęła, gdyż czuła, że śledzą ją jeszcze spojrzenia i pragnienia Pawła. Potem, stanąwszy na środku apartamentu ciemnego i pustego, uczuła drżenie. Świeca, postawiona na stole, rzucała na mury, meble i firanki jakiś blask migotliwy. Krystyna rzuciła się na fotel. Wszystkie jej myśli gdzieś biegły, znikały tak szybko, że nie mogła ich pochwycić, zatrzymać, w jeden łańcuch powiązać. Czuła się blizką płaczu, nie wiedząc dlaczego, czuła, że ma serce rozdarte, że jest nieszczęśliwą, opuszczoną w tej pustej izbie, że błądzi w życiu, jak w lesie.
Oddychając z trudem, podniosła się, otworzyła okno i oparła się na balustradzie. Powietrze było świeże. W próżni niezmierzonego nieba, daleki, samotny, zamyślony księżyc, wiszący w błękitnawych wyżynach nocy, rozlewał chłodne jakieś światło na liście drzew i góry.
Cała okolica już spała. Tylko samotny głos skrzypców Saint-Landri, który się ćwiczył zwykle do późna, rozpływał się jakimś jękiem pośród głębokiej ciszy doliny. Krystyna ledwie echo słyszała. Gra urywała się, rozpoczynała się potem na nowo, a struny jęczały jakimś bolesnym, nerwowym jękiem.
Ten księżyc, błądzący po samotnem niebie, te słabe dźwięki muzyki, gubiące się wśród niemej nocy, rzuciły w jej serce takie poczucie samotności, iż łkać głośno poczęła. Drgała i trzęsła się, jak człowiek jakimś strasznym bólem miotany, gdy spostrzeże nagle, że samotny idzie przez życie.
Nie rozumiała go do tej chwili; dziś czuła się tak złamaną cierpieniem duszy, że od zmysłów prawie odchodziła.
Miała ojca, brata, męża. Wszyscy kochali ją przecież i ona ich kochała. Teraz spostrzegła, że się oddala od nich, że staje się im obcą, jakby ich znała zaledwie. Spokojna miłość ojca, koleżeńska przyjaźń brata, chłodne pieszczoty męża, wszystko to zdawało się jej niczem, niczem! Mąż! Przecież on jest jej mężem, przecież to on, ten różowy gaduła, który do niej co rano obojętnie mówi:
— Jakże się, moja droga, czujesz dzisiaj?
Ona należała do tego człowieka duszą i ciałem, mocą zawartej umowy. Czyż to możebne? O, jakże się czuła samotną i znękaną! Zamknęła oczy, ażeby spojrzeć w głębię samej siebie, w głębię własnej myśli.
W miarę wywoływania przesuwały się przed nią postacie tych wszystkich, którzy żyli koło niej: ojciec spokojny, obojętny, szczęśliwy, jeżeli mu tylko spokoju nie mącą; brat, śmieszek i sceptyk, mąż ruchliwy, wypełniony, zda się, liczbami, mówiący do niej: „dobrze mi się ta sprawa powiodła“, zamiast: „kocham ciebie.“
Wyraz ten wyszeptał jej niedawno inny, to słowo, dźwięczące jeszcze w jej uszach i sercu. Ona tego innego spostrzegła także, kiedy ją pożerał swoim wzrokiem, i czuje, że gdyby teraz był przy niej, bez namysłu rzuciłaby mu się w objęcia.

VII.

Krystyna, chociaż położyła się bardzo późno, obudziła się, jak tylko słońce zajrzało do niej przez otwarte okno, falą różowych promieni.
Spojrzała na zegarek piąta godzina, leżała więc rozkosznie na wznak w ciepłem jeszcze łóżku. Czuła, że jej dusza jest tak spokojną, wesołą, jakby wśród nocy spłynęło na nią jakieś wielkie, nieskończone szczęście. Jakie? Szukała go, pragnęła wiedzieć, jaka to radosna nowina jej serce wypełniła wesołością. Smutek wieczorny zniknął, w śnie się rozpłynął.
A więc Paweł Bretigny kochał ją! O ileź on teraz przedstawiał się jej odmienniejszym, jak dnia pierwszego! Pomimo najszczerszej chęci i usiłowań, nie mogła w nim odnaleźć tego człowieka, którego widziała i znała; nie widziała w nim już tego, którego jej brat przedstawił. Człowiek ten dziś w niczem nie był podobny do dawnego ani z twarzy, ani z ruchów, gdyż pierwszy jego obraz przeistaczał się powoli, co dnia, przebywał wszystkie stopnie zmian, jakie wywołuje w umyśle istota, poznawana z początku, potem zażyła, nareszcie kochana. Zdobywa się ją godzina po godzinie, przyswaja się ruchy, położenie, rysy tej istoty fizyczne i moralne. Postać ta wciska się do oka, do serca, głosem, ruchami, myślą swoją. Pochłania się ją, rozumie, odgaduje wszystkie pragnienia jej uśmiechu i mowy; zdaje się nareszcie, że ona należy do nas w całości, tak bez samowiedzy kocha się wszystko, co od niej pochodzi, co w niej jest.
Tak więc Paweł Bretigny kochał ją! W Krystynie myśl ta nie wywołała ani uczucia strachu, ani cierpienia, ale jakieś rozczulenie głębokie, jakąś radość bezbrzeźną, nową, łagodną, na wspomnienie, że jest kochaną i że wie o tem.
Niepokoiło ją trochę to, jak on się względem niej zachowa a ona względem niego. Ponieważ wydało się jej rzeczą zbyt drażliwą myśleć o tem, przestała myśleć, pozostawiwszy rozwój dalszych wypadków jego i swojej własnej zręczności. O zwykłej godzinie zeszła i spostrzegła Pawła, stojącego przy drzwiach hotelu i palącego papierosa.
— Dzień dobry... Jak się pani czuje dzisiaj?
Krystyna odrzekła z uśmiechem:
— Bardzo dobrze. Spałam doskonale.
Wyciągnęła ku niemu rękę z pewną tajemną obawą, aby jej za długo nie przytrzymał. Ale on zaledwie ją uścisnął. Rozpoczęła się obojętna rozmowa, jak gdyby oboje zapomnieli już o wszystkiem.
Cały dzień przeszedł i nic nie zaszło, coby mogło przypomnieć jego namiętny wybuch wczorajszy. Paweł następnych dni zachowywał się równie dyskretnie i spokojnie, a ona bardziej poczęła mu ufać. Odgadł, myślała sobie że ją zrani, będąc bardziej śmiałym, spodziewała się więc, nawet wierzyła mocno, że staną oboje na tym przesmyku miłości, gdzie się można kochać, spoglądając tylko w głębię ócz, bez wyrzutów sumienia, bez plam na życiu.
Powzięła nawet postanowienie nigdy się z nim samotnie nie oddalać.
W sobotę wieczorem tego samego tygodnia, kiedy zwiedzali jezioro Tazenat, około godziny dziesiątej, markiz, Krystyna i Paweł wracali do hotelu — Gontran pozostał z Aubry-Pasteurem, Riquier i doktorem Honorat, grając w kasynie w écarté; Paweł Bretigny, spostrzegłszy księżyc, migocący pomiędzy gałęziami drzew, zawołał:
— Jakby to było pięknie w taką noc, jak ta, zwiedzić ruiny Tournoel!
Już myśl sama wzburzyła Krystynę; księżyc i ruiny wpływały na nią tak, jak prawie na każdą duszę kobiecą.
Ścisnęła więc za rękę markiza.
— Ach, ojczulku, gdybyś zechciał!
On wahał się, mając ochotę pójść spać co prędzej. Krystyna nalegała.
— Pomyśl tylko — Tournoel, tak piękne w dzień nawet! Ty sam mówiłeś, że nie widziałeś nigdy ruin bardziej malowniczych, z tą wielką basztą, wznoszącą się ponad zamkiem. Jakże tam pięknie musi być teraz!
Markiz zgodził się nareszcie.
— Dobrze, chodźmy — rzekł — ale będziemy tam tylko pięć minut i wrócimy napowrót. Ja stanowczo chcę się położyć spać o jedenastej.
— O, tak, wrócimy zaraz. Na to, żeby tam pójść, trzeba przecie zaledwie dwadzieścia minut.
Poszli więc wszyscy troje. Krystynie podał ramię ojciec, a Paweł szedł obok niej.
Mówił o podróżach odbytych, o Szwajcaryii, Włoszech, Sycylii. Opowiadał doznane wrażenia, zachwyt swój na widok wspaniałej uczty na Mont-Rose, kiedy słońce pokazuje się na lodowatych szczytach gór, ponad światem wiecznych śniegów i rzuca na każdy z olbrzymich szczytów jasność białą i rażącą, zapala je, jak blade latarnie, mające oświecać królestwo umarłych. Później opowiedział wzruszenie, jakie go opanowało na widok potwornego krateru Etny, kiedy się czuł maluczkiem żyjątkiem, rzuconem na trzy tysiące metrów w obłoki, mając obok siebie tylko morze i niebo, morze błękitne u dołu i pochylone nad otwartą paszczą ziemi, której oddech duszność mu sprawiał.
Pogłębiał obrazy umyślnie, ażeby wzruszyć młodą kobietę, a ona słuchała go z bijącem sercem, sama dostrzegając w jego myśli wielkie, widziane przez niego obrazy.
Nagle, na skręcie drogi, ukazały się ruiny Tournoël. Starożytny zamek, sterczący na wierzchołku góry, z wysoką i cienką basztą, wznoszącą się nad nim, przedziurawioną na wylot, obraną z ozdób przez czas i wojny, przedstawiał się, jak jakaś olbrzymia sylwetka fantastycznej siedziby.
Wszyscy troje zatrzymali się z podziwu.
— W istocie, to bardzo piękne zauważył markiz zdawałoby się, że to jakieś marzenie z Gustawa Doré, przeniesione w rzeczywistość. Spocznijmy pięć minut.
I usiadł w trawie, przy rowie.
Ale Krystyna w porywie entuzyazmu wołała:
— Ach, ojcze, chodźmy dalej! Tu tak pięknie, tak pięknie! Chodźmy do podnóża góry, błagam cię!
Markiz tym razem stanowczo odmówił:
— Nie, moja kochana — już dosyć; nie mogę więcej. Jeżeli chcesz ją zobaczyć zblizka, idźcie z panem Bretigny — ja na was tu za czekam
— Życzy sobie pani? — spytał Paweł.
Ona wahała się, mając dwa powody do obawy; być samą z nim i obrazić może uczciwego człowieka, dając mu do poznania, że się go obawia.
Markiz naglił:
— Idź, idź... ja na was poczekam!
Więc poszli, jedno obok drugiego. Szli dopiero kilka minut zaledwie, kiedy nagle opanowało ją jakieś bolesne wzruszenie, jakiś strach niepewny, tajemniczy, bojaźń nocy, ruin, tego człowieka. Naraz nogi jej stały się bezwładne, jak tego wieczoru, kiedy robiono wycieczki do Tazenat, zginały się pod nią, wypowiadały służbę; zdawało się jej, że grzęzły w drodze, jakby ktoś je trzymał, ile razy usiłowała podnieść.
Wielki kasztan, rosnący przy drodze, przykrywał cieniem swoim brzeg łąki. Krystyna, zdyszana, jakby biegła długo, usiadła obok niego.
— Zatrzymam się tutaj — wyszeptała; — ztąd widać bardzo dobrze.
Paweł usiadł przy niej. Słyszała, jak mu serce biło.
Po krótkiej chwili milczenia spytał jej:
— Czy sądzi pani, żeśmy już żyli?
Wzruszona, nie rozumiejąc dobrze tego, o co ją pytał, wyszeptała nieśmiało:
— Nie wiem... Nie myślałam wcale o tem.
On ciągnął dalej:
— Ja wierzę w to chwilami... a raczej czuję... Istota ludzka, będąc złożoną z ducha i ciała, które są tak różne, a jednak bezwątpienia jednakiej natury, odradza się, kiedy z tych składników, z których złożoną jest sama, wytwarza się po raz drugi. Nie będzie to oczywiście taki sam osobnik, ale będzie niezawodnie ten sam człowiek, powracający, wytwarzający się, kiedy ciało, podobne do formy poprzedniej, ożywi się duszą, podobną do tej, która go niegdyś ożywiała. Otóż, wie pani, ja dziś, tego wieczoru, jestem pewny, że żyłem kiedyś w tym zamku, że go posiadałem, walczyłem w nim, broniłem go. Poznaję go, on należał niegdyś do mnie, jestem tego pewny. Jestem także pewny, że w nim kochałem kobietę, podobną do pani, która się nawet nazywała, jak pani, Krystyną. Z tyłu, za zamkiem, jest tam las, schylający się do głębokiego parowu. Spacerowaliśmy tam często. Pani miałaś na sobie lekką suknię, a ja odziany byłem w ciężką zbroję, dzwoniącą o gałęzie drzew.
Pani sobie tego nie przypomina? Proszę przypomnieć sobie, Krystyno! Ależ imię pani jest mi także znane, jakby się je słyszało od dzieciństwa. Przepatrzywszy starannie każdy kamień tego zamku, znalazłbym te, które rysowałem moją ręką. Zaręczam pani, że poznaję moją siedzibę, mój kraj, jak panią poznałem, obaczywszy ją po raz pierwszy.
Mówił to z jakiemś przekonaniem namiętnem, upojony poezyą przez samo zetknięcie się z tą kobietą, nieodgadniętym czarem nocy, księżyca, zwalisk.
Gwałtownie padł na kolana przed Krystyną.
— Pozwól mi — mówił głosem drżącym ― czcić ciebie, pani, kiedy cię już raz odszukałem! Tak długo, długo szukałem pani!
Ona pragnęła powstać, iść co rychlej do ojca, ale nie miała siły, nie miała odwagi, przy kuta do miejsca, sparaliżowana namiętnem żądaniem słuchać go jeszcze, czuć, jak wchodzą do jej serca te słowa zachwycające. Zdało się, że ją sen owładnął, sen pełen nadziei, słodyczy, poezyi, pełen światła, księżyca i pieśni.
Pochwycił jej ręce, całował kończyny paznogci i szeptał:
— Krystyno... Krystyno... weź mnie... za bij... Kocham ciebie... Krystyno...
Czuła, jak drżał u jej nóg. Paweł całował jej kolana, szlochając płaczem, z głębin piersi idącym. Krystyna przestraszona, powstała i chciała iść coprędzej. Ale on zerwał się prędzej od niej, pochwycił ją w ramiona i do ust się schylił gwałtownie.
Wtedy, bez krzyku, bez obrony, bez oburzenia, upadła znowu na trawę, jakby pieszczoty jego złamały jej nogi i wolę.
Ledwie ją wypuścił z namiętnego uścisku, wstała i jak szaloną, drżąca jeszcze cała, pobiegła; była skostniałą, jak człowiek, który wpadł do wody. Paweł dopędził ją, ujął za ramię i szepnął: ojciec...
— Krystyno... Krystyno... bądź uważną...
Ona szła jednak, nie odpowiadając, nie oglądając się, szła naprzód ciągle, krokiem sztywnym, nierównym. Paweł podążał za nią, nie śmiejąc mówić.
Markiz, dostrzegłszy ich, powstał.
— Chodźmy prędzej — rzekł — zaczyna mi być zimno. Są to rzeczy bardzo piękne niezawodnie, ale bardzo szkodliwe dla kuracyi.
Natychmiast po wejściu do pokoju, rozebrała się, poszła do łóżka i kołdrą głowę przykryła; potem, odwróciwszy twarz do poduszki, płakała długo, długo, bezwładna, złamana. Nie myślała o tem, co się stało, nie cierpiała nad tem, nie żałowała. Płakała, nie myśląc, nie wiedząc dlaczego. Płakała instynktownie, jak się śpiewa, kiedy się jest wesołym. Później, kiedy się już łzy wyczerpały, złamana samym wysiłkiem łkań i płaczu, zasnęła ze zmęczenia i wyczerpania.
Obudziła się, posłyszawszy lekkie pukanie do drzwi swoich od strony salonu. Już dzień był pełny — dziewiąta godzina. Zawołała: Proszę wejść — i na progu ukazał się jej mąż, wesoły, ożywiony, w podróżnej czapeczce na głowie, mając przy boku mały woreczek na pieniądze, z którym w drodze nie rozstawał się nigdy.
— Jakto? Jeszcze śpisz, moja droga! — wołał. — Jakże niepotrzebnie cię budzę! Przyjechałem, nie zawiadomiwszy cię nawet. Spodziewam się, że jesteś zdrową. W Paryżu cudowna pogoda.
Rozebrawszy się, zbliżył się ku niej, chcąc ją pocałować. Ona odchyliła się do muru, czując strach jakiś nerwowy przed tym różowym, zadowolonym człowiekiem, który wyciągał ku niej swoje usta.
Poczem gwałtownie wysunęła ku niemu czoło i zamknęła oczy. On złożył na tem czole spokojny pocałunek i spytał:
— Pozwolisz mi się umyć w twoim pokoju. Ponieważ nie spodziewano się mnie dzisiaj, mój pokój nie jest przygotowany.
— Ależ naturalnie.
I wsunął się w drzwi, nieopodal łóżka będące.
Krystyna słyszała, jak się tam ruszał, bryzgał wodą, sapał, potem zawołał:
— Co tutaj nowego słychać? Mam doskonałe nowiny. Analiza wody dała nadspodziewanie dobre rezultaty. Będziemy mogli wyleczyć o trzecią część więcej chorób, jak w Royal. To wspaniałe!
Usiadła na łóżku, dusząc się, jakby jej brakło powietrza, z głową zamąconą niespodziewanym powrotem, który jej jakąś boleść sprawiał, dusił ją jak zmora. Andermatt wszedł zadowolniony, pachnący werweną, usiadł poufale na brzegu łóżka i pytał:
— A paralityk? Jak on się miewa? Niepodobna, ażeby się nie wyleczył tem wszystkiem, co analiza wykryła w wodzie!
Ona od kilku dni zapomniała o nim, odpowiedziała mu przeto niejasno:
— Sądzę, że ma się lepiej... zresztą w ciągu ubiegłego tygodnia nie widziałam go nawet... jestem cierpiąca nieco.
Spojrzał na nią uważnie i rzekł:
— Istotnie, wyglądasz nieco blado... Zresztą, kąpiele ci służą — bardzo ci z tem do twarzy... bardzo...
Zbliżył się, pochylił się ku niej i posunął rękę, chcąc ją wpół objąć.
Ale ona odsunęła się w tył z takim ruchem oburzenia, że mąż, jakby zastygł ze zdziwienia, z ręką wyciągniętą, z ustami wysuniętemi naprzód. Po chwilce spytał:
— Co ci jest? Nie można się zbliżyć do ciebie... Upewniam cię, że ci nic złego zrobić nie chcę...
I zbliżył się znowu, z pewną gorączką, z okiem, zapalonem pożądliwością.
— Nie... zostaw mnie... zostaw... — mówiła niewyraźnie Krystyna — zdaje się... ja sądzę, że jestem w stanie...
Wymówiła to umyślnie jakimś szalonym bólem popychana, nie myśląc o tem wcale, powiedziała dla tego jedynie, aby uniknąć jego dotknięcia; powiedziała z tem wrażeniem, jak się mówi: jestem zarażona trądem lub dżumą!
Andermatt pobladł wzruszony głęboko i wyszeptał tylko: Już! Miał mimo to chęć uściskania jej długo, słodko, miłośnie, jak szczęśliwy i wdzięczny ojciec. Nagle opanowała go wątpliwość.
— Czy to możebne? Jakże? Czy sądzisz? Tak prędko...
— O, tak, to możebne — odpowiedziała mu.
Podskoczył z radości i zacierając sobie ręce, wołał:
— Cristi, cristi, co za dzień!
Wtem, znowu ktoś do drzwi zapukał. Służąca oznajmiła:
— Doktor Latonne chce z panem mówić.
— Bardzo pięknie. Proś go do salonu — idę zaraz.
Poszedł do sąsiedniego pokoju; na progu ukazał się doktor. Miał jakiś uroczysty wygląd twarzy, a całą postawę sztywną i zimną. Ukłonił się, ledwie dotknął ręki, którą doń zdziwiony bankier wyciągnął, usiadł i począł mówić tonem świadka w sprawie honorowej.
— Spotkała mnie, mój kochany panie, bardzo niemiła historya, z której muszę panu zdać sprawę, ażeby moje zachowanie się wy tłómaczyć. Kiedy mi pan zrobiłeś zaszczyt i wezwałeś do żony, stawiłem się natychmiast; tymczasem, zdaje się, że kilka minut przed mojem przybyciem, kolega mój, lekarz-inspektor, który zapewne więcej budził zaufania w pani Andermatt, przywołany został za pośrednictwem markiza de Ravenel. Stąd wynika, że przyszedłszy z kolei drugim, musiałem dać do myślenia, że za pomocą przebiegłości odbieram doktorowi Bonnefille klientkę, która do niego należała już przedtem; w ten sposób mógłby ktoś przypuszczać, że popełniłem czyn niedelikatny, złośliwy, który nie powinienby mieć miejsca między kolegami. My powinniśmy spełniać naszą powinność, panie, z nadzwyczajną ostrożnością i taktem, ażeby uniknąć wszystkich starć, mogących pociągnąć przykre następstwa. Doktor Bonnefille, powiadomiony o tej wizycie u państwa, sądził, że jest ona winą mojej niedelikatności, tembardziej, że w rzeczy samej wszelkie pozory były przeciwko mnie; opowiadał więc o tem zdarzeniu w tak ostrych słowach, że gdyby nie jego wiek poważny, zażądałbym niezawodnie usprawiedliwienia. Pozostaje mi tylko jedno do zrobienia, ażeby się w jego oczach uniewinnić, jako też w oczach wszystkich lekarzy okolicy; środkiem tym jest, ku wielkiemu mojemu zmartwieniu, konieczność cofnięcia się od dalszej kuracyi żony pańskiej, prosząc pana o wytłómaczenie tego kroku.
Andermatt z pewnem zakłopotaniem odpowiedział:
— Rozumiem bardzo dobrze, doktorze, trudną pozycyę, w jakiej się pan znajdujesz. Jest to błąd, popełniony nie przezemnie lub moją żonę, ale przez mego teścia, który zawezwał doktora Bonnefille, nie uprzedziwszy mnie. Gotów jestem pójść i wytłómaczyć całe zajście szanowne mu koledze pana...
Doktor Latonne przerwał mu:
— To zbyteczne, kochany panie; jest to kwestya godności i uczciwości profesyonalnej, których przedewszystkiem obowiązany jestem przestrzegać, dlatego też pomimo głębokiego żalu...
Andermatt z kolei przerwał mu mowę. Człowiek bogaty, człowiek, który płaci, kupuje radę lekarską za pięć, dziesięć, dwadzieścia, lub czterdzieści franków, z taką swobodą, jak się kupuje pudełeczko zapałek za trzy su, do którego samą siłą pieniędzy wszystko należeć powinno, który ocenia ludzi i rzeczy tylko miarą pieniędzy, miarą stosunku między monetą a niemi, oburzał się oporem tego handlarza środków leczniczych na papierze. Więc tonem sztywnym rzekł mu:
— Dobrze, doktorze. Niech cała sprawa na tym punkcie zostanie. Co do mnie, pozwalam sobie wyrazić życzenie, ażeby ona nie wywarła tylko szkodliwego wpływu na karyerę pana. Zobaczymy, który z nas dwóch bardziej pożałuje pańskiego postanowienia.
Lekarz, urażony, powstał i ukłonił się z wyszukaną grzecznością.
— Ja, panie — rzekł — nie wątpię o tem. To, co zmuszony byłem dziś uczynić, jest mi przykrem pod każdym względem, ale nie waham się nigdy, ile razy mam do wyboru między interesem a sumieniem.
Po tych słowach wyszedł. We drzwiach zetknął się z markizem, wchodzącym z listem w ręku. Znalazłszy się sam na sam z zięciem, markiz de Ravenel zawołał:
— Patrzaj, mój kochany, spotkała mnie bardzo nieprzyjemna sprawa z powodu twojej omyłki. Doktor Bonnefille, urażony, że zawezwałeś do Krystyny jego kolegę, przysłał mi notę z bardzo suchym dodatkiem, że nadal na jego doświadczenie nie mam co liczyć.
Andermatt wybuchnął gniewem; chodził po pokoju, ożywiał się i mówił, gestykulował, gniewał się tym nieszkodliwym gniewem, którego nikt na seryo nie brał. Wykrzykiwał swoje argumenty. Koniec końców, czyja wina? Markiz sam przywołał przecie tego osła Bonnefille’a, nie uprzedziwszy nawet Andermatta, który był przecie poinformowany, dzięki jego lekarzowi z Paryża, o względnej wartości trzech szarlatanów z Enval.
Wyrazy mój lekarz“, „moje doświadczenie“ wymawiał z powagą człowieka, wierzącego w to, co mówi. Zaimki dzierżawcze miały w jego ustach dźwięk metalu. Kiedy wymawiał: „moja żona“, czuć było wyraźnie, że markiz nie miał już żadnego prawa do córki, gdyż Andermatt poślubił ją; poślubić i kupić — miały w jego umyśle jednakie znaczenie.
W czasie najzażartszej dyskusyi wszedł Gontran i usiadł w fotelu z uśmiechem wesołym na ustach. Nie mówił nic; słuchał i bawił się.
Kiedy bankier zamilkł, Gontran podniósł rękę do góry.
— Proszę o głos — zawołał. — Pozostaliście obaj bez lekarza. Śmiem więc zaproponować mego kandydata, doktora Honorata, jedynego, który ma o wodach w Enval najdokładniejsze pojęcie i niewzruszone. On gotów je polecać do picia, ale sam nie będzie pić za nic w świecie. Czy życzycie sobie, abym go przyprowadził. Biorę na siebie załatwienie tej sprawy.
Była to jedyna droga, którą pójść należało, proszono więc Gontrana, ażeby go sprowadził zaraz. Markiz, zaniepokojony myślą zmiany trybu życia i kuracyi, pragnął natychmiast zasięgnąć rady nowego lekarza; również Andermatt pragnął się zaradzić względem Krystyny.
Przez drzwi Krystyna słyszała rozmowę, ale nie wsłuchiwała się w treść jej. Jak tylko mąż wyszedł z pokoju, wyskoczyła natychmiast z łóżka, niby z miejsca niebezpiecznego i ubierała się prędko, bez pomocy pokojówki, z głową pełną niedawnych wspomnień.
Świat, otaczający ją, wydawał się zmienionym, życie innem, niż wczoraj, nawet ludzie odmiennymi.
Wtem posłyszała znowu głos męża:
— Jakże się miewasz, kochany Bretigny?
Nie dodawał nawet wyrazu pan.
Inny głos mu odpowiedział:
— Doskonale, kochany Andermatt — pan powróciłeś dziś rano?
Krystyna, która w tej chwili właśnie podnosiła włosy, zatrzymała się, z rękami wzniesionemi do góry. Zdało się jej, że przez drzwi zamknięte widzi, jak ściskają sobie ręce. Usiadła, nie mogła dłużej utrzymać się na nogach, a rozpuszczone jej włosy opadły znowu na ramiona.
W tej chwili właśnie Paweł mówił, słyszała go i na każdy dźwięk jego głosu drżenie ją jakieś opanowało od stóp do głowy. Każdy wyraz, którego znaczenia pochwycić nie mogła, spadał w jej serce, dzwonił w niem, jak dzwonek.
Nagle z ust jej wybiegły wyrazy, półgłosem wyszeptane: Ależ ja kocham... kocham! — jak gdyby w nich coś nowego, nieznanego przedtem odkryła, coś nadzwyczajnego, co było dla niej zbawieniem, pociechą, uspokajało ją wobec własnego sumienia. Jakiś gwałtowny wybuch energii podniósł ją na nogi; w jednej chwili powzięła postanowienie. Podniósłszy się, poczęła zbierać i układać włosy, szepcząc do siebie:
— Mam kochanka — stało się... mam kochanka...
Ażeby umocnić samą siebie, ażeby się po zbyć wszelkich cierpień, postanowiła z pewną namiętną stanowczością kochać go gorąco, oddać mu swoje życie, szczęście, poświęcić mu wszystko; była to wygórowana moralność zwalczonego, ale uczciwego serca, które w nowej miłości szuka oczyszczenia.
Przez mur, oddzielający ich, posyłała mu pocałunki. Wszystko się skończyło; oddawała się mu bez żadnych zastrzeżeń, tak, jak się od daje Bogu. Dziecko, trochę przebiegłe i wabiące, ale jeszcze bojaźliwe i drżące, zniknęło nagle, a zrodziła się kobieta, zdecydowana na cierpienia, zrezygnowana, silna w przedsięwzięciu.
Słyszała, że ktoś drzwi otwiera, ale nie odwróciła się, domyślawszy się obecności męża, jak gdyby się w niej budził nowy jakiś zmysł przeczucia.
— Będziesz prędko gotowa? — spytał mąż. — Idziemy zaraz, ażeby zobaczyć, czy paralityk ma się lepiej w istocie.
— Za pięć minut, mój drogi — odpowie działa mu spokojnie.
Wtem do salonu wszedł Gontran i odwołał na stronę Andermatt’a.
— Wyobraź sobie — mówił — spotkałem w parku tego hebesa Honorata i on także od mawia pomocy lekarskiej, bojąc się innych. Mówi mi o prawie pierwszeństwa, o względach rozmaitych, o zwyczajach... Wydaje się, jakby miał minę... Krótko mówiąc, jest to bydlę takie same, jak i jego dwaj koledzy. Prawdziwie, myślałem, że on jeden nie jest małpą...
Markiz osłupiał na to. Sama myśl picia wody bez kontroli lekarza, używania kąpieli przez pięć minut dłużej, lub też wypicia jednej szklanki mniej, przejmowała go strachem, gdyż zdawało mu się, że wszystkie dozy, wszystkie godziny i zwroty kuracyi, są ściśle uregulowane przez prawa natury, która myślała o chorych, tworząc wody mineralne, a lekarze znają wszystkie ich tajemnice, jak natchnieni kapłani i uczeni.
Wołał więc przestraszony:
— Tu można umrzeć, zginąć jak pies, a żaden z tych panów nie pofatyguje się na ratunek!
Gniew go opanował, gniew egoistyczny, szalony, na myśl o zagrożonem zdrowiu.
— Czyż ci łotrzy mają prawo tak robić dla tego, że płacą za patenty, jak episierzy? Powinno się przecie zmusić ich do pielęgnowania chorych, jak się zmusza naczelnika pociągu do zabrania wszystkich podróżnych. Napiszę do gazet, aby tej sprawie rozgłos nadać.
Markiz chodził wzburzony, a zwróciwszy się do syna, ciągnął:
— Słuchaj, trzeba sprowadzić którego z Royal albo z Clermont. Nie możemy przecie pozostać bez porady!
Gontran odrzekł mu z uśmiechem:
— Ależ lekarze z Clermont i Royal nie znają się na wodzie w Enval, która inaczej działać może na organa trawienia i krążenia. Zresztą można być pewnym, że i oni nie przybędą tu.
Markiz, zmieszany, mówił:
— W takim razie, cóż się z nami stanie?
Andermatt pochwycił kapelusz.
— Proszę mnie to zostawić — rzekł — a ręczę, że dziś jeszcze wieczorem będziemy ich tu mieli wszystkich trzech — wszystkich trzech u nóg naszych. Chodźmy teraz zobaczyć paralityka!
Krystyna ukazała się na progu bardzo blada, ale w postawie zrezygnowanej. Uściskawszy ojca i brata, zwróciła się do Pawła i podała mu rękę. Kiedy Markiz, Andermatt i Gontran poszli, rozmawiając, nie troszcząc się o nich, Krystyna głosem stanowczym, ze spojrzeniem, pełnem miłości, wpatrzona w niego, rzekła:
— Należę do pana duszą i ciałem. Od dziś proszę robić ze mną, co ci się podoba.
Potem wyszła, nie dając mu czasu na odpowiedź.
Zbliżając się do źródła Oriolów, spostrzeżono olbrzymi, na podobieństwo grzyba, kapelusz ojca Klaudyusza; stary drzemał pod słońcem w ciepłej wodzie, siedząc w głębi wykopanego dołu. Całe ranki spędzał tu teraz, przyzwyczaiwszy się do gorącej kąpieli, która robiła go tak wesołym, jak nowożeńca.
Andermatt zbudził go.
— A cóż tam, mój kochany, lepiej ci?
Poznawszy swego dobrodzieja, stary uśmiechnął się zadowolony.
— O, tak, tak... wszystko idzie doskonale...
— Zaczynasz już chodzić?
— Jak królik, panie, jak królik. Już myślę w przyszłą niedzielę tańczyć bourrée z moją przyjaciółką.
Andermatt czuł, jak mu serce bije.
— A więc już chodzisz? — wołał.
Ojciec Klaudyusz przestał żartować i rzekł poważnie:
— Niezbyt dobrze... ale zawsze idzie ku lepszemu.
Bankier chciał widzieć natychmiast, jak chodzi stary włóczęga. Chodził koło cysterny, w której chory siedział, niepokoił się, dawał rozkazy.
— Gontran, bierz go pod prawe ramię...
— Panie Bretigny — pan pod lewe... ja go za krzyż podtrzymam... No, razem! Raz — dwa trzy... Kochany teściu, proszę nogę ku sobie pociągnąć... nie tę... tę, która jeszcze w wodzie... Prędzej... Nie mogę już więcej trzymać... A, nareszcie! Raz — dwa — trzy — otóż i koniec!
Posadzono poczciwca na ziemi, a ten z miną głupkowatą pozwalał ze sobą robić wszystko. — Następnie podniesiono go, postawiono na nogi i dano mu kule do rąk, któremi posługując się jak laskami, począł powoli chodzić zgięty we dwoje, ciągnąc za sobą nogi i sapiąc. Posuwał się jak ślimak, zostawiając za sobą na białym piasku drogi długą smugę wody.
Andermatt, pełen zachwytu, bił w dłonie i krzyczał, jak w teatrze przy wywoływaniu aktorów:
— Brawo! brawo! doskonale! Brawo!
Potem, kiedy starzec uczuł się nieco zmęczony, zbliżył się ku niemu, wziął go za ramiona, pomimo, że łachmany ociekały wodą i powtarzał:
— Dosyć, dosyć, nie męcz się stary... Zaraz wsadzimy cię napowrót do kąpieli.
Wszyscy czterej, biorąc ostrożnie brata Klaudyusza, jakby jaki przedmiot łamiący się i kruchy a drogocenny, opuścili go znowu do sadzawki. Paralityk z akcentem mocnego przekonania rzekł:
— W każdym razie, to dobra woda... żadna inna z nią się nie porówna... Taka woda, to skarb prawdziwy.
Andermatt, zwróciwszy się do teścia, rzekł:
Proszę mnie nie czekać na śniadanie — rzekł. — Idę do Oriolów i nie wiem, kiedy będę wolny. Nie należy przedłużać tej sprawy.
I poszedł przyspieszonym krokiem, biegnąc prawie z miną człowieka czemś zachwyconego.
Reszta towarzystwa usiadła pod wierzbami przy drodze, naprzeciwko sadzawki ojca Oriola. Krystyna siedziała koło Pawła, spoglądając na ten pagórek, z którego niegdyś patrzyła na skałę, wysadzoną w powietrze. Zaledwie miesiąc minął od tej doby! Ona siedziała wtedy także na tej pożółkłej trawie. Miesiąc temu, jeden miesiąc tylko! Przypominała sobie najdrobniejsze szczegóły, trójkolorowe parasolki, zgraje kuchcików, najmniejsze słowa każdego... i psa rozszarpanego roztrzaskaną skałą... i tego nieznajomego mężczyznę, który na jej jedno słowo rzucił się ratować biedne stworzenie! Dziś ten mężczyzna był jej kochankiem — a ona jego kochanką! Powtarzała sobie te wyrazy w cichości własnego serca. Jak to się wszystko stało dziwnie i niespodzianie! Czyż go kocham w istocie? — pytała sama siebie, rzucając na niego bystre spojrzenie. Oczy ich spotkały się — i uczuła taką pieszczotę w jego namiętnym wzroku, że od głowy do nóg zadrżała. Opanowało ją teraz jakieś szalone, nieprzezwyciężone pragnienie pochwycić tę rękę, muskającą trawę i ścisnąć ją mocno, ażeby módz wyrazić wszystko, co w uścisku wyrazić można. Zsunęła ją więc lekko po sukni aż do trawy i zostawiła nieruchomą z palcami otwartymi; wtem dostrzegła, jak droga ręka zbliżała się ku niej łagodnie, jakby zwierzątko zakochane, szukające towarzyszki, przysuwała się coraz bliżej i bliżej i nareszcie ich palce zetknęły się, ocierały się kończynami, ledwie się dotykając, gubiły się, odnajdywały znowu, jak całujące się usta. Ta pieszczota ledwie dostrzeżona, te lekkie muskania przenikały ją tak gwałtownie, że się czuła osłabioną, jakgdyby dusił ją w swojem objęciu.
Wtedy dopiero zrozumiała, co to jest należeć do kogoś, jaką się jest nicością wobec uczucia miłości, jak ktoś zabrać może duszę, ciało, myśl, wolę, krew, nerwy wszystko, wszystko co jest w tobie, jakby ptak olbrzymi, krwiożerczy, chwytający w swoje szpony skowronka.
Markiz i Gontran rozmawiali o przyszłej stacyi, bezwiednie jakoś ulegając zachwytom Willa. Rozmawiali o charakterze bankiera, o jego rozumie, pewności jego sądu, nieomylności jego metody brania się do interesu, śmiałości i stanowczości jego charakteru. Teść i szwagier wobec niechybnego powodzenia, którego obaj byli pewni, cieszyli się z małżeństwa Krystyny.
Krystyna i Paweł tak byli sobą zajęci, że zdawało się uwagi na to nie zwracali wcale.
Markiz zwrócił się do córki:
— Ha, kochanie, z czasem możesz się stać jedną z najbogatszych kobiet we Francyi i będą twoje imię wymawiać, jak Rotszyldów. Prawdziwie, Will jest niepospolitym człowiekiem, potężną inteligencyą.
Nagle w sercu Pawła odezwało się gwałtowne uczucie zazdrości.
— Znam ja dobrze — rzekł — inteligencye tych wszystkich fabrykantów afer. U nich w głowie jedna tylko rzecz: pieniądze! Wszystkie myśli, które my poświęcamy pięknu, cały czas tracony przez nas niejednokrotnie na zachcianki, wszystkie chwile, poświęcone rozrywkom i przyjemnościom, cały zapał i potęga miłości, boskiej — oni to wszystko używają na poszukiwanie złota, na myślenie o tem, na gromadzenie go. Człowiek prawdziwie rozumny, żyje dla wszystkiego, co daje rozkosz bezinteresowną miłości — dla sztuki, miłości, nauki, podróży, książek; jeżeli i on poszukuje pieniędzy, to tylko dla tego, że zaspakajają one pragnienia umysłu i szczęśliwość serca. Ale oni w ich umyśle i sercu jest tylko obrzydliwe zamiłowanie handlu. Oni na tyle niepodobni do człowieka prawdziwej wartości, o ile kupiec, gromadzący malowidła, podobny do malarza-artysty, o ile wydawca-księgarz podobny do pisarza, a dyrektor teatru do poety, którego sztukę wystawia.
Nagle umilkł, spostrzegłszy się, że poszedł za daleko; ciągnął więc dalej głosem spokojnym:
— Nie odnoszę tego do p. Andermatt, którego bardzo poważam, gdyż jest wyższy od tych wszystkich...
Krystyna odsunęła rękę. Paweł przestał mówić. Gontran począł się śmiać, potem swoim głosem złośliwym, ze zwykłą mu szczerą śmiałością, rzekł:
— W każdym razie, mój drogi, ci panowie posiadają rzadką zdolność: umieją zaślubiać nasze siostry i posiadać bogate córki, które później stają się naszemi żonami.
Markiza to oburzyło; powstał rozgniewany.
— Słuchaj, Gontran — ty jesteś niekiedy oburzający!
Paweł zwrócił się do Krystyny i rzekł półgłosem:
— Czy potrafiłby on umrzeć dla kobiety, albo jej poświęcić całą fortunę — całą — nic sobie niezostawiwszy?
Słowa powyższe miały takie znaczenie:
„Wszystko, co posiadam, nawet życie moje, do ciebie należy“. To ją głęboko wzruszyło; pragnęła mu podać rękę i zrobiła to z całą przebiegłością.
— Niech pan wstanie i mnie proszę podnieść rzekła, wyciągając ku niemu ręce zdrętwiałam zupełnie tak, że powstać nie mogę.
Paweł powstał, ujął ją za ręce, przyciągnął ku sobie, postawił na skraju drogi i szepnął jej miłośnie, patrząc w oczy: kocham panią. Odwróciła się szybko, ażeby nie odpowiedzieć mu temi samemi słowami, które pragnęły zerwać się z ust i lecieć do niego.
Całe towarzystwo powróciło do hotelu. Godzina kąpielowa już przeszła; czekano na śniadanie. Andermatta nie było, nie wrócił jeszcze. Po małej przechadzce w parku, zdecydowano się zjeść śniadanie. Długo ciągnący się posiłek skończył się nareszcie a bankier nie wracał. Zeszli znowu wszyscy do ogrodu i usiedli w cieniu drzew. Godziny jedna za drugą upływały; słońce, ślizgając się po liściach, schylało się już za góry, a Willa jak nie było, tak nie było.
Wtem spostrzeżono go. Wszedł szybkim krokiem, trzymając w ręku kapelusz i ocierając czoło; krawat mu się przekrzywił, kamizelka rozpięła się, jakby po podróży jakiejś, po jakiejś strasznej i długiej walce.
Spostrzegłszy teścia, zawołał:
— Zwycięztwo! Stało się! Ach, co za dzień, moi kochani! Ten stary lis wymęczył mnie!
Począł opowiadać, co robił i jakie miał kłopoty.
Ojciec Oriol okazał się z początku tak nieprzystępnym, że Andermatt wyszedł z niczem, układy były niemożebne. Potem zawołano go z drogi. Chłop nie chciał sprzedawać ziemi, ale oddawał ją do dyspozycyi stowarzyszenia z prawem ponownego objęcia w posiadanie, gdyby stowarzyszenie upadło. W razie zaś powodzenia żądał w połowie zysków.
Bankier musiał mu wykazać liczbami na papierze, że wartość ziemi w chwili obecnej nie przenosiła osiemdziesięciu tysięcy franków, a stowarzyszenie będzie musiało włożyć odrazu milion.
Owernijczyk utrzymywał, że powinien być wynagrodzonym nadwartością, jakiej ziemia nabierze wskutek pobudowania zakładów i hoteli, wydaje mu się więc słusznem żądanie procentów od wartości w danej chwili, a nie od wartości poprzedniej.
Ostatecznie zgodzono się na to, że ojciec Oriol ustępuje stowarzyszeniu grunta, ciągnące się wzdłuż strumienia, t. j. te wszystkie, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa mogły być źródła wody mineralnej, nadto ów znany pagórek, na którem miało być zbudowanem kasyno i hotel oraz winnice na pochyłości wzgórza.
Chłop oceniał to wszystko na sto pięćdziesiąt tysięcy franków, t. j. cztery razy wyżej, niż było warte i z czwartą częścią przystępował jako wspólnik. Ponieważ pozostawało mu jeszcze dziesięć razy więcej gruntu, niż ustąpił, miał jeszcze skryte zamiary sprzedaży cząstkowej, po dobrej cenie, na korzyść posagu córek.
Skoro tylko warunki ustalono, Will pociągnął ojca i syna do notaryusza, ażeby zredagować akt warunkowej sprzedaży w razie, gdyby się okazało, że niema dostatecznej ilości wody mineralnej.
Redakcya artykułów, dyskusya nad każdym punktem, nieskończone powtarzania tych samych argumentów, słuchanie tych samych rozumowań, wszystko to trwało całe popołudnie.
Nareszcie skończyło się. Bankier był już pewnym swego, ale, trawiony żalem, powtarzał:
— Trzeba tymczasem poprzestać na źródłach mineralnych tylko, potem pomyślę o nabyciu gruntu. Ależ to chytra sztuka ta stara małpa!
Potem dodał:
— Ba! kupię dawne stowarzyszenie i na tem mogę zarobić trochę... Trzeba dziś jeszcze wracać do Paryża.
Markiz zdziwiony, zawołał:
— Jakto? dziś wieczorem?
— Tak, kochany teściu; muszę przygotować stanowczą umowę, a tymczasem p. Aubry Pasteur będzie tu robić poszukiwania. Muszę także uregulować interesa, ażeby po dwóch tygodniach przystąpić do roboty. Nie mam ani godziny do stracenia. Przy sposobności jednak uprzedzam, że pan wejdziesz do rady administracyjnej, gdyż ja muszę mieć tam poważną większość. Panu i Gontranowi dam po dziesięć akcyj.
Gontran począł się śmiać:
— Dziękuję, mój kochany. Mogę je przecież odsprzedać... za pięć tysięcy franków, któreś mi pan winien.
Andermatt nie żartował nigdy w ważnych sprawach, zauważył więc sucho:
— Jeżeli pan takich rzeczy nie traktuje poważnie, poszukam sobie kogo innego.
Gontran, zaniepokojony, przestał się śmiać.
— Ależ nie, mój kochany... pan przecież wiesz, że jestem zawsze na pańskie usługi.
Andermatt zwrócił się do Pawłaz:
— Mój drogi panie, jeżeli chcesz mi wyświadczyć przyjacielską usługę — proszę także wziąć dziesięć akcyj z tytułem administratora.
Paweł, z ukłonem, odpowiedział:
— Pan mi pozwoli nieprzyjąć tak zaszczytnego obowiązku, ale gotów jestem włożyć w interes, który wydaje mi się doskonałym, sto tysięcy franków. Jest moim obowiązkiem prosić pana o tę przyjacielską usługę.
William, zachwycony, ujął go za ręce; takie zaufanie podbiło go zupełnie. Zresztą, uczu wał on zawsze jakąś chęć nieprzepartą ściskania ludzi, którzy mu do jego interesu dostarczali pieniędzy.
Krystyna, wzruszona, poczerwieniała. Zdało się jej, że to ją kupiono i sprzedano. Gdyby Paweł jej nie kochał, czyżby ofiarował był sto tysięcy franków mężowi? Z pewnością nie. Ale nie powinien był przynajmniej traktować tego interesu w jej obecności.
Zadzwoniono na obiad. Wszyscy ruszyli do hotelu. Kiedy już siedzieli przy stole, Andermatt, zwróciwszy się do p. Aubry-Pasteur, rzekł:
— Pan mi wybaczy, że o interesie śmiem mówić przy obiedzie, ale ponieważ natychmiast jadę do Paryża, a czas nagli — więc muszę. Czybyś się pan nie zgodził robić poszukiwania większej ilości wody?
Inżynierowi to pochlebiło, zgodził się więc, a pośród ogólnej ciszy obaj układali wybitniejsze punkty, mających się rozpocząć natychmiast poszukiwań. Wszystkie kwestye były przedyskutowane i oznaczone w ciągu kilku minut z akuratnością i ścisłością, które Andermatt wnosił zawsze do każdego interesu. Potem rozmawiano o paralityku. Widziano go przechodzącego przez park w południe, o lasce tylko, kiedy rano jeszcze chodził o dwóch. Bankier powtarzał: „To cud, prawdziwy cud! Jego kuracya postępuje olbrzymim krokiem“.
Ogólnym śmiechem zadowolenia wybuchnęli wszyscy, potem wszystkie spojrzenia skierowały się na Willa, wszyscy mu winszowali. Garsonowie hotelowi podawali mu półmisek z wyrazem szacunku na twarzy, który zacierał się natychmiast, jak tylko zbliżali półmisek do innej osoby.
Jeden ze służących przyniósł mu bilet na talerzu. Andermatt wziął go i przeczytał półgłosem: „Doktor Latonne z Paryża byłby bardzo szczęśliwy, gdybyś mu pan udzielił chwilkę rozmowy przed wyjazdem“.
Proszę odpowiedzieć, że nie mam czasu, ale za dni osiem lub dziesięć powrócę.
W tymże czasie Krystyna otrzymała kosz kwiatów od doktora Honorata.
Gontran śmiał się.
Ojciec Bonnefille przyjdzie na ostatku.
Obiad się kończył. Zakomunikowano Andermattowi, że powóz czeka już. Poszedł jeszcze na górę po woreczek podróżny, a kiedy wracał, widział połowę wsi zgromadzoną przed bramą.
Nagle zjawił się dr Bonnefille, biegł, zaaferowany, jak zwykle. Gontran utrzymywał, że ma minę, jakby od śmierci uciekał. Przechodząc koło Willa, ukłonił mu się, jak zwykle i rzekł:
— Szczęśliwej podróży, panie baronie...
— Dziękuję pięknie — rzekł cicho Gontran.
Andermatt tryumfujący, nadęty radością i dumą, ściskał ręce, dziękował, powtarzał na około:
— Do widzenia! Do widzenia!
O mało nie zapomniał uściskać żonę, tak był zajęty czem innem. Ta obojętność sprawiła jej ulgę, a kiedy ujrzała nareszcie oddalający się i ginący w wieczornym mroku powóz, zdało się jej, że już nikogo przez resztę życia obawiać się nie będzie.
Cały wieczór przesiedziała przed hotelem między ojcem a Pawłem Bretigny; Gontran poszedł do kasyna, jak zwykle co dzień.
Krystyna nie chciała ani chodzić, ani mówić; siedziała nieruchoma, z rękami skrzyżowanemi na kolanach, ze wzrokiem, gubiącym się w ciemności, zmęczona, osłabiona, niespokojna trochę a jednak szczęśliwa.
Do pokoju udała się wcześnie — pragnęła być sama i myśleć. Usiadłszy w głębi fotelu, w peignoir’ze tylko, patrzyła przez otwarte okno na gwiazdy, iskrzące się na niebie i w myśli przywoływała do okna Pawła. Widziała go dobrym, łagodnym, namiętnym, uległym.
On ją, zdobył, zdobył na zawsze, czuła to. W pokoju nie była już samą, biły tam dwa serca, które tworzyły jedno, dwie dusze, zlewające się w jednę. Gdzie on był wtedy — nie wiedziała; wiedziała tylko, że on marzy o niej tak samo, jak ona o nim. Przy każdem uderzeniu serca zdawało się jej, iż słyszy, jak cicho odpowiada drugie bicie. Czuła, jak krąży koło niej jakieś pragnienie, okalające ją, jakby skrzydłem ptaka; czuła, jak to pragnienie, płynące od niego, wciskało się do niej przez otwarte okno, gorące, namiętne i posyłało ku niej jakieś błagania w cichości nocy.
Wyciągnęła ku gwiazdom białe ramiona. Nagle krzyk wyrwał się z jej piersi. Wielki, czarny cień prześliznął się przez balkon i stanął w oknie.
Przestraszona, cofnęła się. To był Paweł! Nie przypuściwszy nawet, że ich mogą dojrzeć, rzuciła mu się w objęcia.

VIII.

Nieobecność Andermatta przedłużała się. P. Aubry-Pasteur robił dalej poszukiwania; odkrył znowu cztery źródła, które nowemu Towarzystwu mogły dostarczyć dwa razy więcej wody, niż było potrzeba. Cała okolica jakby oszalała pod wpływem tych odkryć i poszukiwań, pod wpływem wielkich nowin, obiegających, pod wpływem zapowiadającej się świetnej przyszłości, burzyła się, entuzyazmowała, nie mówiono, nie myślano o niczem innem. Nawet markiz i Gontran spędzali dnie przy robotnikach, sondujących granitowe szczeliny i słuchali z coraz bardziej wzrastającym interesem wykładu i objaśnień inżyniera o charakterze geologicznych pokładów Owernii. Paweł i Krystyna kochali się swobodnie, spokojnie, bezpiecznie, nikt nimi nie zajmował się, nie interesował, nie domyślał się niczego, nikomu na myśl nie wpadło szpiegować ich, gdyż cała uwaga, cała ciekawość wszystkich, pochłoniętą była przyszłością nowej stacyi.
Krystyna zachowywała się, jak młodzieniec, który się upił po raz pierwszy. Pierwszy puhar, pierwszy pocałunek upoił ją, ogłuszył; wypiła co rychlej drugi ten smakował jej więcej, teraz upijała się swobodnie.
Od chwili, kiedy Paweł wszedł do jej pokoju przez okno, nie widziała nic, co się dzieje koło niej. Czas, ludzie — wszystko to nie istniało już dla niej — istniał tylko jeden człowiek. Na ziemi i na niebie istniał dla niej tylko jeden człowiek— ten, którego kochała. Oczy jej tylko jego widziały, rozum tylko o nim myślał, nadzieje wiązały się tylko do niego. Żyła, zmieniała miejsce, jadła, ubierała się, słuchała, odpowiadała nie rozumiejąc i nie wiedząc, co robi. Żadne niebezpieczeństwo nie straszyło jej, gdyż nieszczęście nie mogło jej doścignąć. Stała się nieczułą na wszystko. Żaden ból fizyczny nie imał się jej ciała, które w stan drżenia tylko miłość wprawić mogła; żadne cierpienie moralne nie oddziaływało na jej duszę, ubezwładnioną przez szczęście.
On inaczej — kochał z całem uniesieniem, które było nieodłączne od każdego jego czynu i jego więc miłość młodej kobiety doprowadzała do szaleństwa prawie. Często pod wieczór, kiedy wiedział, że markiz i Gontran poszli do źródeł, mówił do niej:
— Chodźmy zobaczyć nasze niebo!
Tak nazywał grupę sosen, rosnących na pochyłości góry, ponad samą szczeliną górską. Dochodzili tam wązką, przez lasek niewielki wiodącą drożyną, która męczyła Krystynę. Ponieważ czasu było mało, szli prędko, ażeby skrócić pochód, on obejmował ją wpół i unosił. Położywszy rękę na jego ramieniu, pozwalała się unosić i czasem, pochyliwszy się mu na szyi, całowała go w usta. W miarę, jak się wznosili, powietrze stawało się świeższem, a kiedy nareszcie doszli do kępy sosen, zapach żywicy odświeżał ich oddech, jak powiew wiatru od morza.
Siadali pod drzewami, ona na uschłej trawie, on u nóg jej, niżej. Wiatr, przeciskając się przez gałęzie, wydobywał z sosen śpiew tak podobny do płaczu, a daleko rozesłana Limagne, kąpiąca się we mgle, sprawiała wrażenie oceanu. O, tak! morze było w dole, pod niemi! Czuli jego oddech na własnych twarzach.
Paweł pieścił ją jak dziecko.
— Daj mi twoje paluszki — mówił niech je zjem, to moje cukierki.
Brał je jeden po drugim, kładł do ust i smakował z uczuciem jakiegoś łakotnisia.
Później klękał i oparłszy się o kolana Krystyny, szeptał:
— Liano, spójrz na mnie[5].
Nazywał ją Lianą, gdyż w objęciach przytulała się do niego tak, jak się roślina przytula do drzewa.
I patrzyli oboje na siebie wzrokiem nieruchomym, upartym, który naprawdę zdawał się łączyć te dwie istoty wspólnym węzłem.
— Tylko tam jest miłość — mówił — gdzie jest wzajemne posiadanie, reszta to tylko zabawka miłosna.
Siedząc naprzeciwko siebie, szukali się wzajemnie w głębinach ócz własnych.
I kiedy tak długo, długo wpatrywali się w siebie, zbliżali się potem, ściskali się i znowu w oczy sobie patrzyli. Czasem chwytał ją w ramiona i niósł brzegiem strumienia, staczającego się do szczeliny w Enval. Była to wązka dolina, zasiana łąkami i lasem. Paweł szedł po trawie, zatrzymywał się chwilkę i podnosząc w mocnych swoich ramionach młodą kobietę, wołał:
— Liano, lećmy, lećmy stąd.
Ta chęć odlotu, ta miłość namiętna, draźniły ich tylko bardziej, ból jakiś zostawiały. A wkoło nich wszystko podniecało to pragnienie; powietrze było takie lekkie, takie swobodne, błękitny horyzont rozciągał się szeroko, jakby ich nęcił do siebie, zachęcał do ujęcia się za ręce, ażeby polecieć w jego nieskończoną głębię, jak tylko noc swoje szaty rozwiesi. Chcieliby lecieć oboje przez ten błękit nieba, mgłą zasnuty, ażeby już nie wrócić. Dokąd się oni rwali? Nie wiedzieli wcale — było to tylko marzenie.
Kiedy się zmęczył, unosząc Krystynę, stawiał ją na jakiejś skale i klękał przed nią. Całując stopy jej, szeptał wyrazy pełne dziecinnej miłości.
Od ciebie — rzekła mu pewnego dnia — już nie czuć tego zapachu, który czuć było dawniej.
— Nie chcę nic zachować z przeszłości — odpowiedział. — Życie moje rozpoczęło się te raz na nowo. Tamten zapach należał do innej.
Gdyby się kochali w mieście, uczucie ich przybrałoby charakter odmienny: byłoby bardziej rozumne, bardziej zmysłowe, mniej eteryczne, mniej niepochwytne i romantyczne. Ale tu, pośród zielonej okolicy, której szeroki horyzont, zdaje się, rozszerzał duszę, sami, bez żadnych rozrywek, bez żadnych wpływów, mogących przygłuszyć budzącą się miłość, kochali się miłością pełną swobody, namiętności, poezyi. Tu, okolica otaczająca ich, wiatr ciepły, lasy, zapach wiejski — wszystko to dniem i nocą rozbrzmiewało muzyką miłości; a muzyka ta podniecała ich zmysły do szaleństwa, jak ostre dźwięki tamburinu i fletu podniecają do dzikiej radości derwisza.
Pewnego wieczoru, kiedy zeszli na obiad, markiz rzekł:
— Za cztery dni przyjedzie Andermatt; wszystkie interesy już załatwione. Nazajutrz po jego przyjeździe, wyjeżdżamy wszyscy. Za długo już tu jesteśmy; nie należy nadto przedłużać sezonu.
Oboje mową tą byli tak zdziwieni, jakby im kto zwiastował koniec świata; w czasie obiadu nie mówili nawet do siebie, tak zajmowała ich myśl o tem, co ma nastąpić. Więc, za kilka dni rozłączą się i już nigdy może nie będą się widywać swobodnie. Wydało się to im tak niemożebnem i tak dziwnem, że wierzyć temu nie chcieli.
Andermatt w istocie w końcu tygodnia powrócił. Telegrafował, ażeby po niego wysłano dwa powozy do pierwszego pociągu. Krystyna nie mogła wcale zasnąć, tak ją wzruszyła ta wiadomość, budząc w niej nieznane przedtem uczucia, rodzaj strachu przed mężem, bojaźni, zmieszanej z gniewem, z jakąś niewytłómaczoną pogardą, z chęcią stawienia mu czoła. Wstała rano i oczekiwała go. Przyjechał nareszcie w pierwszym powozie, w towarzystwie trzech panów dobrze, ale skromnie ubranych. W drugim powozie siedziało ich czterech, których pozycya była widocznie skromniejszą od pierw szych. Markiz i Gontran byli trochę zdziwieni tą niespodzianką.
— Co to za panowie? — spytał Gontran.
— Moi akcyonaryusze — odpowiedział Andermatt. — Mamy zamiar dziś właśnie utworzyć stowarzyszenie i natychmiast zamianować radę administracyjną.
Uścisnął żonę, nie spojrzawszy prawie na nią, nie rzekłszy ani słówka, tak był zajęty, i zwróciwszy się do sześciu panów, stojących w pokorze i z uszanowaniem przed nim, rzekł:
— Każcie sobie panowie podać śniadanie, pospacerujcie trochę, a w południe zobaczymy się.
Odeszli w milczeniu, jak żołnierze, posłuszni rozkazowi i schodząc po dwóch ze schodów, zniknęli wkrótce w hotelu.
Gontran, patrząc za odchodzącymi, zapytał ponownie:
— Gdzie pan wydobyłeś tych figurantów?
Bankier uśmiechnął się.
— O, to są bardzo porządni ludzie, kapitaliści, giełdowicze. A po chwili milczenia dodał ze znaczącym uśmiechem: zajmują się mymi interesami.
Wkrótce potem udał się do notaryusza, ażeby odczytać raz jeszcze przysłane mu dokumenty.
Spotkał się tam z doktorem Latonne, z którym już wymienił kilka listów.
Gabinet notaryusza przystrojony był jak na koncert. Przed stołem mistrza Alain stały krzesła rzędem dla akcyonaryuszów, a sam Alain do tej uroczystości wdział nowe ubranie. O drugiej godzinie wszedł Andermatt w towarzystwie markiza, Gontrana, Bretigny i siedmiu panów, których Gontran nazywał figurantami. Przyszedł także ojciec Oriol z Olbrzymem. Obaj wydawali się trochę niespokojni, niedowierzający, jakimi są zwykle chłopi, ile razy rzecz się dotyczy podpisania dokumentów. Latonne wszedł ostatni; pogodził się on zupełnie z Andermattem i ofiarował mu powolne służby bez żadnych zastrzeżeń.
Kiedy wszyscy usiedli, Andermatt, stojąc na przedzie, miał krótką przemowę do zgromadzonych, których poinformował o zawiązującem się Towarzystwie, o jego przyszłości, możebnych walkach, pewnem zwycięztwie. Trzeba było dać imię zakładowi.
— Mam w tym celu następującą zrobić propozycyę — rzekł Andermatt. — Chociaż zakład kąpielowy będzie się znajdował u podnóża pagórka, którego właściciel, p. Oriol, jest tu właśnie obecny, kasyno mamy zbudować na wzgórzu. Można więc powiedzieć, że ten pagórek, ta góra raczej gdyż to jest góra stanie się zawiązkiem niejako zakładu, stanowiąc podnóże i szczyt jego. Czyż nie byłoby to rzeczą naturalną nasz zakład kąpielowy nazwać „Bains du Mont-Oriol“ i z tą nową stacyą leczniczą, która z pewnością stanie się jedną z najważniejszych na świecie, związać imię jej dawnego właściciela. Oddajmy cesarzowi, co jest cesarskiego. Będą mówić Mont-Oriol tak samo, jak wymawiają Mont-Dore. Doskonałe imię!
Zatrzymuje się jakoś gwałtem we wzroku, w uszach, widać go, słychać, czuć, iż w nas jest... Mont-Oriol! — Mont-Oriol! — Zakład kąpielowy Mont-Oriol!
— Czy ma kto z panów zrobić jaką uwagę?
Akcyonaryusze odpowiedzieli chórem;
— Nie, żadnej!
Wtedy Andermatt, zwróciwszy się do notaryusza, rzekł:
— Niech pan każe przeczytać akt zawiązania się Towarzystwa.
— No, dalej, Marinet — rzekł notaryusz.
Marinet, biedne stworzenie rachityczne, kaszląc, rozpoczął czytanie, raz mu nadając ton kazania, wygłaszanego z kazalnicy, drugi raz nieco deklamatorskiej intonacyi.
Ojciec Oriol przerwał mu:
— Poczekaj chwilkę. — rzekł. — Wyciągnął z kieszeni kajet szarego papieru, z którym obchodził już od ośmiu dni wszystkich z kolei notaryuszów departamentu. Była to kopia punktów, które razem z synem znał już na pamięć.
Marinet czytał dalej. Ojciec Oriol zmuszony jednocześnie śledzić wyraz za wyrazem to, co czytał pisarz i uważać, czy Andermatt nie robi jakich tajemnych znaków notaryuszowi, gubił myśl główną.
Zwróciwszy się do Olbrzyma, pytał:
— Co on tam czyta?
— Olbrzym więcej panował nad sobą, niż ojciec.
— Dobrze, dobrze... zostaw go ojcze, do brze...
Ale chłop nie ufał. Końcem chropowatego palca prowadził po papierze i słuchał; dwie te czynności, wykonywane naraz, wydawały mu się niemożebne — kiedy mówił, nie mógł słuchać, kiedy słuchał — nie mógł konfrontować tego, co słyszał, z tem, co miał zapisane.
Andermatt niecierpliwił się i stukał nogą o ziemię. Gontran, spostrzegłszy na stole „Moniteur du Puy-de-Drôme“, wziął go i czytać począł. Paweł siedział okrakiem na krześle z czołem pochylonem, z sercem ściśniętem, myśląc o tym małym, różowym, grubym człowieku, stojącym przed nim, który jutro zabierze mu z przed nosa, ukochaną całą duszą kobietę, jego Krystynę jasnowłosą, która do niego jednego tylko należała. I zapytał sam siebie: czy nie należałoby jej porwać dziś jeszcze wieczorem?
Siedmiu panów zachowywało się poważnie i spokojnie.
Po godzinie męczarni, wszystko się nareszcie zakończyło: akt podpisano.
Po załatwieniu formalności, przystąpiono do wyboru rady administracyjnej i prezesa. Na prezesa, wszystkie z wyjątkiem dwóch głosów, padły na Andermatta; owe zaś dwa brakujące na Oriolów. Bretigny wybranym został na jeneralnego kontrolera. Rada administracyjna składała się z następujących osób: Andermatt, markiz i hrabia de Ravenel, Bretigny, Oriol ojciec i syn, doktor Latonne, Abraham Lévy i Szymon Zidler. Kiedy reszta akcyonaryuszów wyszła, a Rada administracyjna pozostała dla dalszych deliberacyj, Andermatt znowu głos zabrał:
— Panowie — rzekł — mamy przed sobą bardzo żywe zadanie i kwestyę zysków, które muszą być naszym udziałem. Posiadamy wody mineralne, jak i wszyscy — tego nie dosyć; trzeba, ażeby o nich mówiono często i wiele, trzeba, ażeby chorzy je pili. Wielką dźwignią nowożytną, panowie, jest reklama; to bóg handlu i przemysłu nowożytnego. Bez reklamy niema zbawienia. Sztuka reklamowania się jednakże jest trudną, skomplikowaną, wymaga wiele i wielkiego taktu. Pierwsi, którzy zastosowali tę metodę, robili to nadto brutalnie, zwracali uwagę nadto głośno za pomocą pieniędzy lub bębenka. Dziś wszelki taki hałas jest podejrzany, reklama widocznie budzi uśmiech... nazwiska, wykrzykiwane na ulicy, wywołują więcej podejrzliwości, niż ciekawości. Mimo to jednak, należy przyciągnąć uwagę publiczną, trzeba ją zainteresować, ośmielić. My, panowie, mamy do sprzedania wody mineralne, a więc tylko za pośrednictwem lekarzy możemy przyciągnąć chorych. Ja nie mam wcale na myśli przekupienia ich. Reputacya znakomitych mistrzów, którzy właśnie są nam obecnie potrzebni, stawi ich ponad wszelkie podejrzenia. A przecież pozyskać można każdego człowieka, biorąc się tylko do tego odpowiednio. Otóż, panowie, przedyskutowawszy tę kwestyę długo z doktorem Latonne, czynię następującą propozycyę:
Rozklasyfikowaliśmy przedewszystkiem choroby, dające się tu leczyć, na trzy kategorye. Są to: 1-o reumatyzm wszelkiego rodzaju, artretyzm, wyrzuty skórne, podagra etc.; 2-o choroby żołądka, śledziony i t. p.; 3-o wszystkie nienormalności, wynikające z krążenia krwi, gdyż jest to rzecz niezaprzeczona, że nasze kwaśne wody działają w tym kierunku skutecznie. Zresztą, panowie, cudowna kuracya Klaudyusza obiecuje nam niepospolite powodzenie.
Tak więc, wyliczywszy wszystkie choroby, które się naszą wodą leczyć dadzą, udamy się do specyalistów w tych gałęziach z następującą propozycyą: Panowie, powiemy im, przyjdźcie zobaczyć na własne oczy, my ofiarujemy wam chętnie gościnność u siebie. Okolica nasza czarująca, wy potrzebujecie także wypoczynku po ciężkiej pracy zimowej — przyjeżdżajcie nie do nas, panowie profesorowie, ale do siebie, gdyż, jeżeli tylko zapragniecie, ofiarujemy wam willę na wyjątkowych warunkach.
Myśl tę chcę urzeczywistnić w następujący sposób: Wybraliśmy sześć kawałków gruntu, każdy po tysiąc metrów. Na każdym z nich Berneńskie stowarzyszenie ruchomych szaletów[6] obowiązuje się zbudować po jednym domku. Oddamy te mieszkania początkowo bez zapłaty żadnej do dyspozycyi lekarzy; kiedy się im okolica nasza spodoba — niech sobie szalety nabędą u Towarzystwa, co zaś do ziemi — damy ją za darmo, a właściwie... oni zapłacą nam za nią chorymi. Korzyść z tego będzie taka, panowie, że terytorya, należące do zakładu, ozdobimy pięknymi budynkami, które nic nas kosztować nie będą, następnie, ściągniemy tutaj pierwszorzędnych lekarzy i legion ich klientów, a przedewszystkiem zdołamy przekonać lekarzy najsłynniejszych o skuteczności naszych wód, tembardziej, że ci lekarze staną się właścicielami ziemi w okolicy. Co się tyczy porozumienia się w tym przedmiocie, które do pożądanych rezultatów doprowadzić powinno, trud ten ja biorę na siebie i całą sprawę przeprowadzę, nie jako spekulant, ale jako człowiek światowy.
Ojciec Oriol przerwał mu. Skąpy Owerniak oburzał się na ten akt darowizny ziemi.
Andermatt chciał go wziąć swoją wymową; porównał gospodarza wielkiej własności, rzucającego ziarno w urodzajną glebę, pełną garścią do skąpego chłopa, liczącego ziarna, który nigdy połowy zbiorów nie otrzymuje.
Ponieważ Oriol upierał się przy swojem, bankier poddał tę sprawę głosowaniu i sześciu głosami przeciwko dwom przegłosował go.
Więc podpisali wszystko wraz z innymi członkami Rady i posiedzenie zostało zamknięte.
Wszyscy, wieś cała, zgromadziła się przed domem, oczekując na nich z pewnem wzruszeniem. Wychodzącym kłaniano się z uszanowaniem. Ponieważ Oriolowie mieli zamiar wrócić do siebie, Andermatt rzekł:
— Proszę nie zapominać, że obiadujemy wszyscy razem w hotelu; dziewczęta proszę przyprowadzić także — przywiozłem dla nich maleńki prezencik z Paryża.
Naznaczono godzinę zejścia na siódmą wieczorem w Splendid-hôtel.
Był to wielki obiad, na który bankier zaprosił wybitniejszych chorych gości i władze miejscowe. Krystyna zajmowała honorowe miejsce, mając przy sobie na prawo księdza — na lewo mera.
Rozmawiali tylko o przyszłym zakładzie kąpielowym i o przyszłości okolicy. Panny Oriol znalazły pod serwetkami dwa pudełeczka, zawierające bransoletki, ozdobione perłami i szmaragdami i uszczęśliwione rozmawiały tak za wzięcie, jak nigdy, z Gontranem, siedzącym pomiędzy niemi. Starsza śmiała się na całe gardło z żartów młodego człowieka, który ożywiał się w rozmowie i sam przed sobą formował zdanie — jedno z tych zuchwałych, tajemnych — które mężczyźnie często przychodzą do głowy, ile razy zetknie się z kobietą pożądaną.
Po skończonym obiedzie, w salonie, Paweł zbliżył się na chwilę do Krystyny.
— Pragnąłbym widzieć cię wieczorem, dziś, zaraz, gdyż nie jestem pewny, czy prędko bedziemy sami.
— Słuchaj — ciągnął dalej — będę cię czekać na drodze do La Roche Predière, przed wioską, pod kasztanami. Nikt twej nieobecności nie dostrzeże. Przyjdź powiedzieć mi, do widzenia, bo jutro już się rozłączymy.
— Za kwadrans będę tam odrzekła.
On wyszedł, ażeby chwili dłużej nie bawić pośród tego tłumu, który go niecierpliwił tylko.
Poszedł ścieżką pomiędzy winnice, tą samą, którą niegdyś szli oboje, patrząc na Limagne po raz pierwszy. Wkrótce doszedł do wielkiej drogi. Był sam i czuł się takim samotnym na świecie! Nieskończona, nieprześcignięta okiem równina, powiększała w nim jeszcze niewidzialnie uczucie osamotnienia. Zatrzymał się, jak raz w tem miejscu, na którem niegdyś deklamował jej wiersze Baudelaire’a o pięknie. Jakże mu się to wydało dawno. Godzina po godzinie odgrzebywał w swojej pamięci wszystko, co zaszło od tego czasu. Przypomniał sobie wieczór w kotlinie Tazenat — miesiąc temu — las świeży, skąpany w bladem świetle, małe, srebrne jezioro i wielkie ryby, trące się o powierzchnię wody; powrót ich, kiedy ją widział idącą przed nim w cieniu i świetle na przemian, pod jasnemi kroplami księżyca, spadającemi na włosy, na plecy, na ramiona przez liście drzewne. Były to najsłodsze godziny jego życia.
Odwrócił się, ażeby spojrzeć, czy nie idzie.
Nie widział jej, ale spostrzegł księżyc, wysuwający się na horyzont.
Dreszcz lodowaty przebiegł mu po ciele. Zbliżała się jesień — zwiastunka zimy. Dotychczas nie odczuwał tego pierwszego dotknięcia się chłodu, który go na wskroś przenikał — jakby jakaś groźba nieszczęścia.
Nagle, na zakręcie, ukazała się jakaś postać. Poznał ją natychmiast i oczekiwał nieruchomy, oszołomiony tajemniczem szczęściem, zbliżającem się ku niemu. Szła powolnym krokiem, nie śmiejąc go wołać, niespokojna, że go dotychczas nie widzi, zmieszana nieco wielką ciszą, jasnością nieba i ziemi.
Krystyna zatrzymała się, a przed nią nieruchomie położył się na drodze cień. Paweł zrobił nagle kilka kroków i zbliżył się ku niej na kolanach, jak niewolnik, cień jej całując. Zdziwiło ją to i przestraszyło nieco; wyciągnęła więc ku niemu obie ręce, pytając:
— Co ci jest dzisiaj?
— Liano — odpowiedział — ja czuję, że stracę ciebie.
Ona wszystkie palce wsunęła jemu we włosy, nachyliła się, podniosła mu czoło i oczy go pocałowała.
— Dlaczego mnie masz stracić? — rzekła z uśmiechem pełnym wiary.
— Jutro musimy się przecież rozłączyć.
— Rozłączyć się? To tak na krótko, mój drogi.
— Kto wie. Dnie, któreśmy tutaj przeżyli, już nie wrócą nigdy.
— Będą inne, piękniejsze jeszcze od tych.
Podniosła go, zaprowadziła pod drzewo, pod którem jej oczekiwał, posadziła go obok siebie niżej, aby rękę swoją w jego włosach trzymać mogła i mówiła do niego poważnie, z rozwagą i namiętnością kobiety zdecydowanej, kochającej, która wszystko obmyśliła, wszystko przewidziała, która instynktem zgaduje, co trzeba robić i zdecydowaną jest na wszystko.
— Słuchaj, mój drogi, — w Paryżu jestem bardzo swobodną, nie krępowaną niczem. William nigdy się moją osobą nie zajmuje. Interesy wystarczają mu w zupełności. Ponieważ ty nie jesteś żonaty, będę mogła odwiedzać cię. Będę przychodziła codzień, rano, przed śniadaniem lub wieczorem, z powodu służby, która mogłaby się domyślać czegoś, gdybym wychodziła o jednej godzinie. Możemy się widywać tak samo, jak tutaj, nawet częściej, gdyż nie będziemy się lękać ciekawych.
On, głowę schyliwszy na jej kolana, stan jej ściskając, szeptał:
— Liano, Liano! Ja stracę ciebie! Czuję, że cię stracę.
Ten smutek niewytłómaczony niepokoił ją, smutek dziecinny w tem olbrzymiem ciele. Ona, tak wątła w porównaniu z nim, a jednak taka pewna siebie, taka pewna, że, zdaje się, nic nie mogło zachwiać tej pewności.
— Gdybyś ty chciała, Liano — szeptał jej — ucieklibyśmy razem daleko, daleko, do jakiegoś pięknego kraju, pełnego kwiatów, ażeby się tam kochać. Powiedz, czy zgodzisz się na to, ażeby dziś natychmiast wieczorem odjechać?
Ona ściągnęła ramiona, trochę niespokojna, trochę niezadowolona, że jej nie słuchał wcale, gdyż nie była to chwila do marzeń i do dziecinnych miłosnych pieszczot. Należało teraz wykazać energię i rozsądek i szukać sposobów, ażeby można było kochać się jak najdłużej, nie budząc niczyich podejrzeń.
— Słuchaj, mój drogi — ciągnęła dalej — możemy się dobrze porozumieć, ażeby nie robić niedorzeczności i błędów. Przedewszystkiem, czy jesteś pewnym twojej służby? Najwięcej należy się obawiać denuncyacyi, anonimowego listu do męża. Sam on nie domyśli się niczego. Ja znam dobrze Williama...
Imię to, powtórzone dwukrotnie, wzburzyło Pawła. Rzekł więc do niej głosem nerwowym.
— Dziś przynajmniej nie mów mi o nim...
To ją zdziwiło.
— Dla czego? Należy przecież mówić... O, ręczę ci, że mnie na nim także nic nie za leży.
Ona zgadła jego myśli.
Jakaś zazdrość, ciemna i niewyraźna jeszcze, budziła się w nim. Nagle przyklęknął, pochwycił jej obie ręce i zawołał:
— Słuchaj, Liano!...
Zamilkł. Nie śmiał powiedzieć swego niepokoju, podejrzeń, cisnących mu się do głowy, nie wiedział jak się wyrazić.
— Słuchaj, Liano... jak ty z nim jesteś?
Ona nie zrozumiała go.
— Tak... bardzo... dobrze...
— Wiem... ale słuchaj... chciałbym, abyś mnie dobrze zrozumiała... Jest to twój mąż... koniec końców... i... ty nie wiesz, jak ja o tem myślę od pewnego czasu... To mnie draźni, me czy ty przecież rozumiesz? Powiedz...
Po kilku chwilach milczenia i wahania się odgadła nagle myśl jego i tonem serdecznej szczerości rzekła:
— O, mój drogi... mój drogi... czy możesz ty przypuszczać? Należę do ciebie tylko... do nikogo więcej, tylko do ciebie, bo ciebie kocham, Pawle!
Głowa jego spadła jej na kolana, a on głosem miękkim mówił dalej:
— Ale... koniec końców, moja droga Liano... ponieważ on jest twoim mężem — co ty zrobisz? Czy myślałaś o tem? Powiedz... Co ty zrobisz dziś wieczorem lub jutro... Ty nie możesz przecie codzień i zawsze mówić mu jedno: nie!
Ona równie cicho odpowiedziała mu:
— Powiedziałam, ze jestem, zdaje się, w stanie poważnym — i to mu wystarczy... O, jemu to wszystko jedno... Nie mówmy więcej o tych sprawach, mój drogi, — ty nie domyślasz się, jak mnie to rani boleśnie. Wierz mi i ufaj, bo kocham ciebie...
On klęczał nieruchomie, oddychał tylko i całował jej suknię, a ona gładziła mu twarz ręką miłośnie. Nagle rzekła:
— Musimy wracać, gdyż spostrzegą łatwo naszą nieobecność.

Krystyna poszła pierwsza, biegnąc prawie, ażeby być w hotelu najprędzej, a on patrzył, jak się oddalała i znikła, z takim smutkiem, jakby całe jego szczęście, wszystkie nadzieje oddaliły się i znikły z nią razem.

CZĘŚĆ DRUGA.
I.

Po upływie roku, zaledwie można było poznać małą stacyę leczniczą w Enval.
Na szczycie wzgórza, w samym środku dwóch odnóg doliny, wznosiła się piękna budowa w maurytańskim stylu, a na jej frontonie, u góry, złotemi literami połyskiwał napis: Kasyno.
Mały lasek sąsiedni przeistoczono w park, główną stroną zwrócony ku Limagne. Wielki, podmurowany taras, ozdobiony pięknemi, wielkiemi wazami z imitacyi marmuru, okalał całą budowę, dominując nad obszerną równiną Owernii.
Niżej nieco, z pośród winnic, sześć małych szaletów wychylało ozdobne fasady z pokostowanego drzewa.
Na pochyłości, zwróconej na południe, olbrzymia biała budowla wabiła podróżnych, jadących z Riom. Był to Grand-hôtel du Mont-Oriol. Niżej nieco, u podnóża pagórka, stał dom czworograniasty, skromny, ale obszerny, otoczony ogrodem, przez który strumień przepływał, sączący się ze szczeliny górskiej; był to dom, wyłącznie dla chorych, poddających się cudownej kuracyi, obiecanej w broszurce doktora Latonne. Na fasadzie jego świecił napis: Cieplice Mont-Oriol; na prawem skrzydle literami nieco mniejszemi: Hydroterapia. Przemywanie żołądków. Sadzawki o wodzie płynącej; na lewem zaś: Instytut leczniczy gimnastyki automatycznej.
Wszystko było białe, połyskujące białością nową, świeżą. Robotnicy pracowali jeszcze, chociaż zakład otwarty już był dla publiczności od miesiąca.
Powodzenie od pierwszego dnia przeszło wszelkie oczekiwania i nadzieje założycieli. Trzech wielkich lekarzy, trzy znakomitości, profesorowie Mac-Roussel, Cloche i Rémusot, wzięli pod swoją opiekę nową stacyę i przyobiecali zamieszkać jakiś czas w willach Towarzystwa Berneńskiego, ofiarowanych im uprzejmie przez gościnnych administratorów.
Wpływ ich sprowadził mnóstwo gości. Grand-hôtel du Mont-Oriol był przepełniony chorymi. Chociaż już od pierwszego czerwca kąpiele rozpoczęto wydawać, oficyalne otwarcie stacyi odłożono do pierwszego lipca, ażeby ile możności jak najwięcej zgromadziło się osób.
Uroczystość miała się rozpocząć o trzeciej godzinie, poświęceniem źródła. Wieczorem zaś urządzano wielkie przedstawienie z ogniami sztucznymi i bal, na który zaproszono wszystkich gości kąpielowych, nietylko miejscowych, ale nawet z sąsiedztwa, jakoteż wybitniejszych mieszkańców okolicy.
Piotr Martel, któremu powierzono dyrekcyę nowego kasyna, czuł się pośród tych licznych flag i sztandarów kapitanem jakiegoś fantastycznego okrętu; chłopcu w białym fartuchu wydawał rozkazy głosem donośnym i strasznym, jakim przemawiają zapewne admirałowie pod gradem kul. Słowa jego, unoszone przez wiatr, słychać było aż na drugim końcu wsi.
Andermatt, zadyszany, zjawił się na tarasie. Piotr Martel wybiegł na spotkanie i powitał go ukłonem pełnym uszanowania.
— Jakże tam idzie? — spytał bankier.
— Wszystko bardzo dobrze, panie prezesie.
— Jeżeli będą mnie potrzebować, proszę powiedzieć, że jestem w gabinecie lekarza-inspektora. Rano mamy właśnie posiedzenie.
Przed drzwiami zakładu kąpielowego, dozorca i kasyer, którzy przeszli także z dawnego stowarzyszenia, rywalizującego teraz z nowem, ale z góry skazanego na bankructwo, zbliżyli się szybko na powitanie swego chlebodawcy. Eksdozorca więzień pozdrowił go po wojskowemu; drugi nachylił się, jak ubogi po jałmużnę.
Andermatt spytał:
— Czy pan inspektor jest tutaj?
— Tak, panie prezesie — odpowiedział dozorca — wszyscy panowie już się zgromadzili.
Bankier wszedł do przedpokoju, pośród dziewcząt i chłopców kąpielowych, stojących z uszanowaniem, powrócił na prawo, otworzył drzwi i ujrzał w pokoju, o wyglądzie poważnym, pełnym ksiąg i posągów ludzi nauki, zgromadzoną całą Radę administracyjną: swego teścia markiza, szwagra Gontrana, Oriola z synem, odzianych z pańska, w surduty, tak długie, że wyglądały, jak reklamy, z magazynów żałoby, Pawła Bretigny i doktora Latonne.
Po szybkiem przywitaniu się, Andermatt usiadł.
— Pozostaje nam — rzekł po chwili — uregulować kwestyę nazwy źródeł. Pod tym względem jestem zupełnie innego zdania, jak pan inspektor. Doktor proponuje nadać trzem naszym głównym źródłom imiona trzech znakomitości medycznych, obecnych w Enval. W istocie, byłaby to grzeczność, wzruszająca ich i podbijająca niejako ostatecznie, ale w ten sposób odsunęlibyśmy od siebie zupełnie tych światłych kolegów-profesorów, którzy jeszcze nie odpowiedzieli na nasze zaprosiny, a których musimy przekonać o skuteczności wód naszych. Tak, panowie, natura ludzka wszędzie i zawsze niezmienna, potrzeba ją tylko poznać i posługiwać się nią. Nigdy profesorowie Plantureau, de Larenard i Pascalis — że się ograniczę tylko na wyliczeniu tych trzech specyalistów od chorób żołądka i kiszek — nie pozwolą swoim chorym, najznakomitszym, najwyżej postawionym klientom, książętom, arcyksiążętom i innym znakomitościom świata, którzy pracują na ich fortunę i opinię — pić wodę ze źródeł Mac-Roussel, Cloche i Rémusot. Klienci i publiczność gotowi są myśleć, że panowie profesorowie Rémusot, Cloche i Mac-Roussel są odkrywcami tych źródeł i ich własności terapeutycznych.
Proponuję więc panom pierwsze źródło nazwać imieniem mojej żony, po prostu, a dwom następnym dać imiona dwóch panien Oriol. W ten sposób, źródła nosiłyby nazwę Krystyny, Ludwiki i Karoliny. Wszystkie te imiona doskonale się nadają, co panowie na to mówicie?
Projekt jego przyjęli wszyscy.
— A więc — zejdziemy się o trzeciej godzinie w kościele, gdzie się orszak sformuje — zawołał Andermatt i odszedł szybkim krokiem.
Markiz i Gontran poszli za nim. Obaj Oriolowie, w wysokich kapeluszach, wyszli także, poważnie nastrojeni, a czarne ich postacie odbijały się daleko na białej drodze. Doktor Latonne zwrócił się do Pawła, który dopiero wczoraj przybył na tę uroczystość:
— Zatrzymałem kochanego pana, ażeby mu pokazać coś, od czego się cudów spodziewam — jest to mój instytut leczniczy gimna styki automatycznej.
Wziął go pod ramię i poszli. Zaledwie we szli do przedpokoju, chłopiec kąpielowy zatrzymał lekarza:
— Pan Riquier oczekuje płukania.
Doktor Latonne ganił roku zeszłego tak zwane płukanie żołądków, chwalone i polecane przez doktora Bonnefille w zakładzie, którego był inspektorem. Czas zmodyfikował jego opinie, a sonda Baraduc’a stała się narzędziem tortury w ręku nowego inspektora, który ją w każdy kanał pokarmowy pakował z radością dziecinną.
— Widziałeś pan kiedy — zapytywał Pawła Bretigny — jak się odbywa podobna operacya?
— Nie, nigdy.
— Chodź więc pan — zaręczam panu, że to arcyciekawe.
Weszli więc do sali tuszów, gdzie Riquier, ów człowiek o ceglastej twarzy, siedział w fotelu drewnianym.
Podobny do jakiegoś skazańca dawnych czasów, ściśnięty, zamknięty w kamizelkę z gumowanej materyi, uniemożebniającej ruch, która miała chronić ubranie jego od powalania. Minę miał męczeńską, rozpaczliwą, niespokojną, jak pacyent, oczekujący operacyi.
Jak się tylko doktor ukazał w sali, chłopiec pochwycił rurę, podzieloną ku środkowi na trzy części, mającą pozór węża o dwóch ogonach. Następnie, jeden z końców przymocował do krana, komunikującego ze źródłem mineralnem; drugi, wpuszczono do szklannej retorty, dokąd za chwilę miały spłynąć odchody żołądkowe chorego. Poczem inspektor spokojną i pewną ręką ujął trzeci koniec rury, zbliżył go ze słodką miną do szczęki p. Riquier, wprowadził do ust, wsunął do gardła, zagłębiając potem coraz bardziej, zawsze z uprzejmą i łagodną twarzą powtarzał:
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze... Idzie... idzie... doskonale...
Riquier ze wzrokiem smętnym, z policzkami fioletowemi, z pianą na ustach, zadychał się, wyrzucał z siebie bolesne jęki i trzymając się rękami fotelu, robił gwałtowne wysiłki, ażeby wyrzucić z siebie to zwierzę kauczukowe, które mu wprowadzono do wnętrza.
Kiedy już przełknął z pół metra rury, doktor rzekł spokojnie:
— Jesteśmy już na dnie. Proszę otworzyć.
Służący otworzył kran, a wkrótce żołądek chorego począł nadymać się widocznie i pomału wodą, idącą ze źródła.
— Proszę kaszlać — rzekł doktor — ażeby ułatwić opadanie.
Zamiast kaszleć, chory jęczał i miotany jakiemś drganiem, wyglądał tak, jakby mu oczy miały wyskoczyć z głowy. Nagle, lekkie bełkotanie dało się słyszeć na ziemi, około fotelu. Syfon rury nareszcie rozpoczął działać, a żołądek wypróżniał się do szklannego recipientu, w którym lekarz z pewnem zajęciem poszukiwał śladów kataru i szczątków niestrawionych pokarmów.
— Niech pan nigdy groszku nie jada — mówił — ani sałaty! O, sałaty — nigdy! Pan wcale jej nie trawisz. Poziomkom także proszę dać pokój. Już tyle razy powtarzałem panu: proszę nie jadać poziomek.
— Czy to moja wina — zawołał Riquier — że co dnia muszę spożywać obrzydliwości, które mi zdrowie rujnują? Czy to nie jest obowiązkiem pana, czuwać nad kuchnią chorych? Przeniosłem się do waszej nowej garkuchni dlatego jedynie, że mnie karmiono trucizną pod postacią obrzydliwego pożywienia i słowo honoru, w waszym wielkim baraku, Mont-Oriol, czuję się jeszcze gorzej!
Doktor uspokoił go i przyrzekł niejednokrotnie wziąć w opiekę kuchnię dla chorych.
Później wziął pod rękę Pawła Bretigny i poprowadził go dalej.
— Powiem panu — mówił — na jakich zasadach, nadzwyczaj racyonalnych oparłem moją specyalną kuracyę za pomocą gimnastyki automatycznej. Pan zna mój system medycyny organometrycznej, nieprawdaź? Ja przypuszczam, że większa część chorób pochodzi jedynie od nadmiernego rozwoju pewnego organu, który naciskając na inny, powstrzymuje jego funkcye, niszczy z czasem ogólną harmonię całego ciała — skąd pochodzą znaczne niedomagania.
— Ćwiczenie więc, — ruch — przy pomocy tuszów i kuracyi gorącej — jest jednym z naj energiczniejszych środków do przywrócenia równowagi i sprowadzenia nadmiernie rozwiniętych części do proporcyj normalnych.
Posiadamy cztery gatunki ćwiczeń, które ja nazywam ćwiczeniami przyrodzonemi, mianowicie: chodzenie, konna jazda, pływanie i wiosłowanie. Każde z tych ćwiczeń, rozwija inne członki, działa w pewnym specyalnym kierunku. Tu posiadamy wszystkie cztery rodzaje ćwiczeń, wywoływane sztucznie. Potrzeba się tylko zgodzić na nie i nie myśleć więcej o niczem, a można biegać, jeździć na koniu, pływać, wiosłować całemi godzinami, a umysł nie będzie brał żadnego udziału w tej czysto muskularnej pracy.
W tej chwili wszedł Aubry-Pasteur w towarzystwie człowieka, którego odwinięte rękawy ukazywały muskularne ręce. Inżynier utył jeszcze więcej. Chodził rozkraczony, sapiąc, z rękami dobrze odstającemi od ciała.
Wtem wszedł służący i podał mu bilet wizytowy.
— Książę de Ramas, mój kochany. Muszę pana pozostawić. Przepraszam bardzo.
Paweł, zostawszy sam, odwrócił się. Dwaj jeźdźcy, jechali znowu kłusem. Aubry-Pasteur chodził siedząc, a trzej Owerniacy wyciągali ręce, naprężali biodra, ażeby poruszać nieco swoich klientów. Mieli takie miny, jakby melli kawę.
Wyszedłszy, spostrzegł doktora Honorata, przyglądającego się z żoną przygotowaniom do uroczystości. Rozmawiali, spoglądając na flagi, powiewające na szczycie pagórka.
Później spotkał panie Paille, Monécu ojca i córkę. Ale ponieważ dziś miał jeść śniadanie z Gontranem w Café du Casino, zdążał tam powolnym krokiem. Paweł przyjechał dopiero wczoraj, jeszcze się z przyjacielem nie widział — a miał mu do opowiadania wiele bulwarowych historyj o pannach i panach.
Gawędzili więc do pół do trzeciej; nareszcie Piotr Martel uprzedził ich, iż już pora iść do kościoła.
Na werandzie nowego hotelu czekała na nich Krystyna.
Miała policzki zapadnięte, ciemno-brązowy kolor kobiet brzemiennych, a cała postawa mocno pochylona, mówiła, że się musi znajdować przynajmniej w szóstym miesiącu ciąży.
— Czekałam na was — rzekła. — William poszedł naprzód. On ma tyle zajęcia dzisiaj.
Podniosła na Pawła Bretigny spojrzenie pełne czułości i przyjęła jego ramię.
Poszli powoli, wymijając kamienie.
— Tak jestem ociężałą — mówiła w drodze Krystyna — tak ociężałą, że iść nie mogę; boję się ciągle, abym nie upadła.
On nie odpowiadał, ale podtrzymywał ją ostrożnie, nie szukając jej spojrzeń, bezustannie ku niemu zwracanych.
Tłum, zbity w jednę masę, zalegał plac przed kościołem.
Andermatt wołał zdaleka:
— Nareszcie! — Nareszcie! Spieszcie się. Porządek jest następujący: Dwoje dzieci z chóru, dwóch śpiewaków w komży, krzyż, woda święcona, ksiądz! Następnie, Krystyna z profesorem Cloche, panna Ludwika z profesorem Rémusot i panna Karolina z profesorem Mac-Roussel. Za nimi dopiero Rada administracyjna, wydział techniczny i na ostatku publiczność. Zrozumieliście?
Personal duchowny wyszedł naprzód z kościoła i stanął na czele procesyi. Potem wysoki mężczyzna o pięknych, białych włosach, w tył odrzuconych, uczony klasyk, według wszelkich form akademickich, zbliżył się do pani Andermatt z ukłonem.
Wyprostowawszy się, przeszedł koło niej z odkrytą głową, ażeby sprezentować swoją piękną fryzurę uczonego, z kapeluszem na udzie, z postawą imponującą, jakby chodził w teatrze i pokazywał odznakę oficera[7], nadto może wielką, jak dla skromnego człowieka.
Rozmawiał z nią.
— Mąż pani mówił mi niedawno o tem, że jej stan budzi w nim pewne obawy i niepokój. Mówił także o wątpliwościach pani, co do chwili rozwiązania.
Krystyna poczerwieniała aż do uszów.
— Tak, od dawna już zdawało mi się, że... teraz ja nic nie wiem, nic nie wiem — mówiła niewyraźnie zmieszana.
Za nimi słychać było uwagę:
— Ta stacya ma wielką przyszłość przed sobą. Otrzymałem rezultaty zadziwiające.
Był to profesor Rémusot, przemawiający do towarzyszki swojej, panny Ludwiki Oriol. Był to mały mężczyzna o rudych, nieuczesanych włosach, w surducie źle skrojonym, zabrudzonym brudnym tłuszczem uczonego.
Profesor Mac-Roussel, który prowadził pod rękę Karolinę Oriol, był pięknym mężczyzną, nie noszącym ani brody, ani wąsów, uśmiechnięty, czysty, dbały o siebie, ledwie siwiejący, nieco otyły, którego słodka, ogolona twarz, zajmowała pośrednie miejsce między księżą a aktorską — jak doktora Latonne.
Za nimi postępowała Rada administracyjna, prowadzona przez Andermatta, pośród której imponowały olbrzymie kapelusze Oriolów.
Następnie widać było także kolekcyę wysokich kapeluszy, należących do grona lekarzy w Enval, pośród których brakowało doktora Bonnefille — ale miejsce jego było zajęte przez dwóch innych, dra Black, człowieka już niemłodego i niskiego wzrostu, karzełka prawie, którego nabożność, od chwili przybycia w tę okolicę, zwróciła powszechną uwagę, i drugiego młodego, pięknego mężczyzny, w maleńkim kapeluszu, z kokieteryą narzuconym, dra Mazelli, Włocha, będącego na służbie księcia de Ramas, inni mówili, że na służbie księżnej.
W końcu dopiero cisnęły się tłumy publiczności, służby kąpielowej, oraz mieszkańców z okolic i miast sąsiednich.
Poświęcenie źródła odbyło się prędko. Ksiądz Litre pokropił je, jedno po drugiem koleją, święconą wodą — co, według świadectwa dra Honorata, miało im nadać nowe własności: powiększyć zawartość chlorku sodu. Później, wszystkie osoby specyalnie zaproszone, wracały do wielkiej sali biblioteki, gdzie przygotowano zakąskę.
— Jak te panny Oriol wypiękniały — zauważył Paweł, zwróciwszy się do Gontrana.
— Są zachwycające, mój drogi.
— Nie widzieliście państwo pana prezesa? — spytał nagle młodych ludzi dawny eks-dozorca więzienia.
— I owszem... Oto on, tam stoi...
— Ojciec Klaudyusz gromadzi ludzi koło siebie.
Procesya, idąca do źródeł, defilowała już przed starym inwalidą, wyleczonym cudownie roku zeszłego, który teraz znowu był tak sparaliżowany, jak nigdy przed tem. Zatrzymywał on przechodniów po drodze, obcych i gości, i opowiadał im swoją historyę.
— Te wody nic nie warte — mówił — leczą one, to prawda, ale później choroba wraca jeszcze z większą gwałtownością. Przed kuracyą miałem złe nogi, ale przecie się niemi posługiwałem, a teraz i nogi mi odjęło i ręce. Nogi moje stały się jakby żelazne, które, zdaje się, łatwiej można złamać, jak zgiąć.
Andermatt zrozpaczony, żądał uwięzienia jego i chciał go prześladować sądownie za szkody, mogące spłynąć z tego na Mont-Oriol. Ale nie udało mu się, ani wymódz aresztowania, ani zamknąć gęby staremu.
Dowiedziawszy się, że chory leżał przed bramą zakładu, pospieszył, ażeby go zmusić do milczenia.
Przy wielkiej drodze, pośród licznie zgromadzonych ludzi, dolatywały jakieś gwałtowne wyrazy. Kobiety pytały:
— Co to się stało?
— To chory, którego tutejsze wody dobiły ostatecznie.
Andermatt rozciął tłum, jak to umiał zawsze robić, wśrubowując wszędzie swój okrągły brzuszek.
Ojciec Klaudyusz siedział nad rowem i wyjąkiwał swoje żale, opowiadał o cierpieniach płaczącym głosem, a między nim a publicznością stali obaj Oriolowie, wymyślając mu całą gębą:
— To nie prawda — krzyczał Olbrzym — to jest łgarz; udaje tylko, stary przemytnik, który biega po lasach po całych nocach.
Stary, nie zwracając na to uwagi, ciągnął dalej swoim jednostajnym, przenikliwym głosem, który zagłuszał łajania Oriolów:
— Oni mnie zabili, ci panowie, swoją wodą. Kąpali mnie gwałtem roku zeszłego, a teraz, ot, co się stało.
Andermatt nakazał milczenie wszystkim, później pochylając się ku staremu i patrząc mu w oczy, mówił:
— Jeżeli pan jesteś więcej teraz chory, to pana wina. Ale, jeżeli mnie pan posłuchasz, ja obowiązuję się wyleczyć pana w piętnastu lub dwudziestu kąpielach. Przyjdź pan do mnie za godzinę do zakładu, kiedy się wszyscy rozejdą — załatwimy tę sprawę. A tymczasem — proszę milczeć.
Stary zrozumiał. Zamilczał, a po chwili milczenia odpowiedział:
— Spróbuję jeszcze. Obaczymy.
Andermatt, wziąwszy pod rękę obu Oriolów, żywo oddalił się z nimi na stronę, a ojciec Klaudyusz leżał wyciągnięty na ziemi, między kulami, na skraju drogi, przewracając oczami do słońca.
Tłum ciekawych cisnął się koło niego. Panowie zapytywali go o coś, ale on nie odpowiadał wcale, jakby nie słyszał, lub nie rozumiał; ciekawość ta, niepotrzebna mu już wcale, poczęła go nudzić, zaczął śpiewać sobie pod nosem, fałszywym głosem, jakąś piosnkę w niezrozumiałym patois.
Więc tłum powoli rozchodzić się począł. Pozostało przy nim tylko kilkoro dzieci, stojących naprzeciwko i dłubiących w nosie.
Krystyna zmęczona, poszła do siebie odpocząć, a Paweł i Gontran spacerowali w nowym parku pośród licznych gości. Nagle, spostrzegli gromadkę aktorów, którzy także ze starego kasyna przeszli do nowego.
Panna Odelin, bardzo elegancko ubrana, spacerowała, trzymając pod ramię matkę. Pan Petitnivelle, z Wodewilu, zdawał się bardzo nadskakiwać damom, towarzyszącym p. Lapalme, z Wielkiego teatru w Bordeaux, dyskutując z tymi samymi muzykantami, maestro Saint-Landri, fortepianistą Savel, flecistą Noiret i contra-basem Nicordi.
Spostrzegłszy Pawła i Gontrana, Saint-Landri rzucił się do nich. W ciągu bieżącej zimy udało mu się wystawić jakąś jednoaktówkę gdzieś w małym teatrzyku; pisma odezwały się o nim łaskawie i to go ośmieliło do poglądania z góry na Masseneta i Gounoda.
Wyciągnął ku nim z pewną serdecznością obie ręce i opowiedział natychmiast dyskusyę, prowadzoną z panami z orkiestry, którą dyrygował.
— Tak, tak, kochany panie koniec już z wojownikami dawnej mody. Melodyści już się przeżyli — a tego właśnie nie chcą zrozumieć.
Muzyka jest nową sztuką. Melodya — jest to sobie brząkanie. Niewykształcone ucho lubuje się w takiem tra-la-la; znajduje w tem przyjemność dziecka, przyjemność dzikiego. Naturalnie, że słuch ludu, wogóle publiczności naiwnej będzie się zawsze lubować w małych piosnkach, w aryach nareszcie. Jest to rozrywka, w sam raz dla tych, którzy się lubują w kawiarnianych koncertach.
Zacierał ręce z pewnem zadowoleniem i ciągnął dalej śpiewającym głosem:
— Panowie posłyszą moją operę — moją operę — opere...
— Pan pracujesz nad operą? — spytał Gontran.
— Kończę ją właśnie.
Nagle zabrzmiał rozkazujący głos Piotra Martel:
— Proszę tylko dobrze zrozumieć! A więc na tem stanęło: żółta rakieta — i rozpoczynać!
Wydawał rozkazy co do ogni sztucznych. Zbliżono się doń, a on tłómaczył swoje dyspozycye, wskazując wyciągniętą ręką, jakby groził nieprzyjacielowi, szczyty lasów na górach, po nad szczeliną górską, z przeciwległej strony doliny.
— Stamtąd wypuści się. Mówiłem ogniomistrzowi, ażeby od w pół do dziewiątej już był na stanowisku. Jak tylko się przedstawienie skończy, dam sygnał za pomocą żółtej rakiety i wtenczas zapali się pierwszy fajerwerk.
Nadszedł markiz. Paweł i Gontran poszli z nim razem i zeszli ze wzgórza. Przybywszy do zakładu, spostrzegli wchodzącego doń ojca Klaudyusza, podtrzymywanego przez dwóch Oriolów, w towarzystwie Andermatta i doktora; paralityk za każdem poruszeniem nóg, robił minę człowieka cierpiącego.
Wejdźmy — rzekł Gontran to będzie ciekawe.
Posadzono chorego na fotelu, potem głos zabrał Andermatt:
— Oto są moje propozycye, stary oszuście. Musisz wyleczyć się natychmiast, biorąc kąpiele codziennie. Następnie, otrzymasz dwieście franków, jak tylko zaczniesz chodzić...
Paralityk począł stękać.
— Ach, nogi moje stały się teraz, jak z żelaza, mój dobry panie.
Andermatt kazał mu milczeć i mówił dalej:
— Słuchaj. Będziesz pobierał jeszcze po dwieście franków co rok aż do śmierci — słyszysz, aż do śmierci — jeżeli będziesz i nadal doświadczać zbawiennego wpływu wód naszych.
Stary milczał. Zupełne wyleczenie się nie odpowiadało jego planom, więc po chwili, głosem wahającym się zapytał:
— Ale kiedy się zamknie... wasza buda... jeżeli choroba wróci... ponieważ buda zamknięta... wasza woda...
Dr Latonne przerwał mu i, zwróciwszy się do Andermatta, zawołał:
— Wybornie! Wybornie! Będziemy go leczyć co rok... będzie to lepszem i dowiedzie konieczności corocznego leczenia się, konieczności powrotu do wód.
Stary powtarzał:
— To nie będzie dogodnem dla mnie, moi panowie. Nogi moje są teraz formalnie z żelaza...
Nowa myśl zakiełkowała w umyśle doktora.
— Gdybym ja mu zaaplikował kilka seansów chodzenia siedzącego — rzekł — przyspieszyłbym w ten sposób o wiele działanie wody. Należałoby popróbować.
— Wyborna myśl — odrzekł Andermatt i, zwróciwszy się do ojca Klaudyusza, dodał:
— Teraz wynoś się, stary, i niezapominaj o umowie.
Stary wyszedł, stękając, a ponieważ wieczór się zbliżał, wszyscy administratorowie Mont-Oriol poszli na obiad, gdyż przedstawienie teatralne naznaczono na w pół do ósmej.
Miało się ono odbyć w wielkiej sali miejscowego kasyna, mieszczącej w sobie tysiąc osób.
O siódmej godzinie już się zgromadzili widzowie, nie posiadający krzeseł numerowanych. O w pół do ósmej, sala była przepełnioną. Grano jakiś wodewilik, poprzedzony operetką Saint-Landri, odśpiewaną przez sprowadzonych umyślnie na ten cel z Vichy artystów.
Krystyna siedziała w pierwszym rzędzie krzeseł, między bratem a mężem i z powodu gorąca bardzo była cierpiącą. Co chwila powtarzała mężowi:
— Nie mogę, nie mogę dłużej wysiedzieć!
Nareszcie, po skończonym wodewilu, uczuła się tak niedobrze, że rzekła do męża:
— Mój drogi, muszę wyjść, ja się tu duszę...
Bankier był zrozpaczony. Jemu przedewszystkiem chodziło o to, aby zabawa udała się od początku do końca, bez żadnych wypadków.
— Użyj wszystkich wysiłków — odpowiedział, — ażeby się oprzeć. Błagam cię. Będziesz musiała przejść przez całą salę.
Gontran posłyszał tę rozmowę.
Gorąco ci? — spytał.
Duszę się...
Dobrze. Poczekaj. Będziesz się śmiać zaraz.
W pobliżu było okno. Zbliżył się do niego, stanął na krześle i wyskoczył, nie będąc przez nikogo prawie spostrzeżonym. Dostał się następnie do kawiarni, zupełnie opróżnionej, sięgnął ręką do kantorka, gdzie Piotr Martel schował rakietę, wyciągnął ją, dobiegł do miejsca umówionego i zapalił.
Żółty snop wyleciał bystro pod obłoki wężykowatą linią i wkrótce błysnął pod stropem nieba deszcz ognisty.
Równocześnie prawie, posłyszano wystrzał na górze sąsiedniej i gromady gwiazd rozprysły się wśród nocy.
W sali, gdzie drżały jeszcze akordy Saint-Landri, ktoś krzyknął:
— Zapalono ognie sztuczne!
Widzowie najbliżsi drzwi poczęli wychodzić z hałasem, ażeby się przekonać, czy to prawda. Inni zwrócili oczy za okno, ale nic nie widzieli, gdyż z tej strony była Limagne.
W jednej chwili cała sala była na nogach. Rzucono się do drzwi, trącano się, gniewano na tych, którzy zabarykadowali wyjście.
Wkrótce wszyscy byli już w parku. Tylko Saint-Landri zrozpaczony, wybijał nadal takt batutą przed nieuważnymi muzykantami. Tym czasem ognie sztuczne palono dalej — słońca zastępowały świece rzymskie wśród huku wystrzałów.
Nagle zagrzmiał gwałtowny głos i wykrzyk potrójny:
— Wstrzymajcie się, na miłość Boga! Wstrzymajcie się! Wstrzymajcie się!
W tej chwili właśnie wielki ogień bengalski zapalono na górze, na prawo czerwony, na lewo błękitny, które oświeciły olbrzymie skały i drzewa. W tem oświetleniu spostrzeżono stojącego w środku wazy marmurowej, zdobiącej taras kasyna, Piotra Martel, z twarzą pomieszaną, z odkrytą głową, z rękami wyciągniętemi w przestwór, krzyczącego i gestykulującego.
Wtem sztuczna jasność zgasła i znowu nic nie było widać oprócz gwiazd prawdziwych. Ale natychmiast prawie zapalono znowu ognie. Piotr Martel skoczył na ziemię, krzycząc:
— Co za nieszczęście! nieszczęście! Mój Boże! co za nieszczęście!
Szedł pośród tłumu z giestami tragicznymi, wyciągając pięście w przestrzeń, krzycząc w gniewie i powtarzając ciągle:
— Co za nieszczęście! Mój Boże, co za nieszczęście!
Krystyna podała rękę Pawłowi, usiadła następnie na świeżem powietrzu i przyglądała się z przyjemnością rakietom, wylatującym pod niebiosy.
Nadszedł brat.
— No, i cóż, udało się? Jak ci się to po doba? Hę?
— Jakto? To ty? — szepnęła mu półgłosem.
— Tak, ja... I cóż, dobrze?
Poczęła się śmiać, tak jej to wydało się śmiesznem. Wtem zbliżył się Andermatt, rozszalały z gniewu. Nie domyślał się on wcale, skąd ten figiel mógł powstać. Wiedział tylko, że skradziono sygnał i dano znak nie w porę. Podobne łotrostwo mogło tylko wyjść od jakiegoś agenta doktora Bonnefille!
Więc powtarzał, jakby do siebie:
— To smutne, bardzo smutne! Fajerwerk, który kosztował dwa tysiące trzysta franków, zmarnowany, kompletnie zmarnowany!
— O, nie, mój kochany — rzekł Gontran — strata wynosi zaledwie czwartą część, ale niech będzie trzecią, t. j. siedmset sześćdziesiąt franków. Goście więc twoi skorzystali z ogni sztucznych na tysiąc pięćset trzydzieści dwa franki. To nie jest jeszcze źle, prawdziwie.
Gniew cały bankiera zwrócił się na szwa gra. Z pewną żywością wziął go pod ramię:
— Mam z tobą pomówić poważnie. Ponieważ jesteśmy już razem, przejdźmy się w alejach; właśnie mam kilka minut czasu.
Jak się tylko znaleźli sami, nieco dalej od tłumu, Andermatt zatrzymał się.
— Mój drogi, właśnie mam zamiar mówić o twojem położeniu finansowem. Czy ty znasz to położenie?
— Nie, ale za to ty znać możesz, bo mi przecież pożyczasz pieniędzy.
— Istotnie, ja je znam i właśnie dlatego mówię o niem z tobą.
— Zdaje mi się, że chwila nie jest odpowiednio dobraną podczas ogni sztucznych.
— Przeciwnie, chwila wybrana bardzo dobrze. Nie mówię z tobą pośród ogni sztucznych, ale przed balem... Twoja pozycya jest taką: ty nie masz nic oprócz długów i nigdy nie będziesz miał nic więcej oprócz długów...
Gontran zauważył poważnie:
— Mówisz mi to nieco za ostro.
— Może — dlatego, że trzeba. Słuchaj: przejadłeś część majątku, która ci się dostała po matce... ale nie mówmy o tem.
— Nie mówmy...
Co do twego ojca, posiada on trzydzieści tysięcy franków renty, to znaczy kapitał, mniej więcej, około ośmiu kroć sto tysięcy franków. Twoja część z czasem mogłaby wynosić około połowy tego. Mnie jesteś winien sto dziewięćdziesiąt tysięcy franków, oprócz tego, jesteś dłużny lichwiarzom...
Gontran rzekł wyniośle:
— Żydom, powiedz.
— Dobrze, niech będzie żydom, chociaż w ich liczbie jest skarbnik św. Sulpicyusza, który posługiwał się księdzem, jako pośrednikiem między nim a tobą... ale o takie bagatele spierać się nie będziemy... Jesteś więc dłużny rozmaitym lichwiarzom, izraelitom i katolikom, mniej więcej, tyleż. Przypuśćmy jednak, że tylko sto pięćdziesiąt tysięcy — najmniej. Co wszystko stanowi razem trzysta czterdzieści tysięcy franków, od których opłacasz procenta, ciągle pożyczając, — z wyjątkiem mnie, któremu nic nie płacisz.
— To wszystko prawda — rzekł Gontran.
— A więc dla ciebie nie pozostanie już nic.
— Nic, w istocie... oprócz szwagra.
— Szwagra, który dalej pożyczać pieniędzy już nie chce.
— A więc?
— A więc, mój drogi, każdy chłop, który żyje w nędznej chacie, jest bogatszym od ciebie.
— Bardzo dobrze... a co więcej?
— Więcej... więcej... Jeżeli twój ojciec umrze jutro, nic ci innego nie pozostanie, ażeby mieć kawałek powszedniego chleba, jak przyjąć miejsce urzędnika w moim magazynie. W ten sposób będziesz musiał skrywać jeszcze pensyę, którą ci wyznaczę.
— Mój drogi Wilu — odrzekł Gontran z pewną irytacyą w głosie — te sprawy mnie bardzo drażnią. Zresztą, wiem ja o tem sam doskonale, tylko powtarzam ci, że chwila do przypomnienia mi tego, nie jest zupełnie stosowną... przytem robisz to tak niedyplomatycznie...
— Pozwól mi skończyć. Wybrnąć z tego możesz tylko za pomocą małżeństwa. Ty jesteś fatalną partyą, pomimo, że posiadasz dość dźwięczne nazwisko. Nie jest to wprawdzie takie nazwisko, za któreby bogata dziedziczka, choćby żydówka, zapłaciła fortuną. Trzeba więc znaleść dla ciebie kobietę dostępną i bogatą...
Gontran mu przerwał:
— Powiedz odrazu, kogo masz na myśli.
— Jedną z córek ojca Oriola do twego — wyboru. Właśnie dlatego mówię z tobą przed balem.
— A teraz wytłómacz się wyraźniej — rzekł Gontran chłodnym głosem.
— Jest to bardzo proste. Widzisz, jak mi tutaj wszystko świetnie poszło od pierwszej chwili. Gdybym więc miał w ręku, a raczej, gdybyśmy mieli w ręku całą ziemię, będącą w posiadaniu tego chytrego chłopa — zrobilibyśmy z niej złoto. Już nie mówię o winnicach, ciągnących się od zakładu do hotelu i od hotelu do kasyna, — jabym jutro zapłacił za to milion, ja, Andermatt. Otóż więc te wszystkie winnice naokoło ich domu będą stanowiły posag panienek. Sam ojciec mówił mi o tem, może na wet nie bez intencyi. A więc... gdybyś tylko zechciał, zrobilibyśmy na tem obydwaj wielki interes.
— Gontran, z miną wahającego się człowieka, odrzekł:
— To możebne. Pomyślę o tem.
— Pomyśl o tem, mój drogi, i nie zapominaj, że ja w ten sposób mówię tylko o rzeczach pewnych, obmyślawszy dobrze wszystko, rozważywszy wszystkie możebne następstwa i korzyści niewątpliwe.
W tej chwili Gontran, podnosząc rękę w górę, zawołał, jakby nagle zapomniał o tem, o czem dopiero mówił ze szwagrem:
— Uważasz! jakie to piękne!
W chwili tej błysnęły ognie — i wydawało się, że się pali pałac fantastyczny, nad którym powiewał płomienny sztandar z napisem czerwonemi ognistemi literami Mont-Oriol, a naprzeciwko niego, w górze, nad równiną, wysunął się także czerwony księżyc, jakby umyślnie w celu przypatrywania się temu widokowi. Pałaców, po kilku minutach palenia się, eksplodował, wylatując w powietrze, jak okręt wysadzony, siejąc po całem niebie fantastyczne gwiazdy, wybuchające z kolei. Wkrótce wszystko znikło, — pozostał tylko spokojny i okrągły księżyc na horyzoncie.
Publiczność klaskała frenetycznie, krzycząc: brawo! brawo!
Andermatt rzekł nagle:
— Chodźmy, mój kochany, otworzyć bal. Chcesz ze mną tańczyć pierwszego kadryla?
— Dlaczegóżby nie, kochany szwagrze.
— Kogo masz zamiar zaangażować? Ja tańczę z księżną de Ramas.
— Ja zaangażuję Karolinę Oriol.
Wrócili. Przechodząc koło miejsca, gdzie zostawili Krystynę z Pawłem Bretigny, nie dostrzegli ich.
William zauważył półgłosem:
— Posłuchała mojej rady i poszła do łóżka. O, ona dziś była bardzo zmęczoną.
Zbliżył się do sali balowej, którą w czasie puszczania fajerwerków, służba uprzątnęła.
Krystyna jednak nie wróciła do domu, jak się mężowi zdawało.
Znalazłszy się sam na sam z Pawłem, pochyliła się ku niemu i ścisnąwszy go za rękę, szepnęła do ucha:
— Nareszcie jesteś! Od miesiąca już czekam ciebie. Co rano pytałam siebie: może dziś cię zobaczę. Co wieczór powtarzałam sobie: jutro, pewnie. Dlaczegóż, mój drogi, tak się spóźniłeś?
— Miałem interesy, zajęcia — rzekł z pewnem zakłopotaniem.
Krystyna nachyliła się ku niemu, szepcząc:
— To przecież niedobrze, że mnie zostawiłeś samą pośród nich, szczególniej w mojem położeniu.
Odsunął nieco krzesło.
— Uważaj... mogą nas dostrzedz... Te ognie oświetlają całą okolicę.
Krystyna, zdawało się, nie zwracała na to uwagi.
— Ja cię tak kocham — mówiła i ciągnęła dalej z dreszczem radości: — jakże jestem szczęśliwa, bardzo szczęśliwa, żeśmy się nareszcie znaleźli razem! Czy ty pojmujesz, jaka to dla mnie radość! Jak my będziemy kochać się jeszcze!
Westchnęła głosem tak słabym, że westchnie nie wydało się prawie oddechem.
— Mam jakieś szalone pragnienie — rzekła — uścisnąć cię... szalone! Tak dawno cię nie widziałam!
Potem nagle, z nagłą energią, właściwą kobietom namiętnym, przed którą wszystko powinno ustąpić, rzekła:
— Słuchaj, mój drogi, uważasz... pragnęła bym zaraz pójść z tobą na to samo miejsce, gdzie roku zeszłego pożegnałeś mnie. Pamiętasz — na drodze do la Roche Predière?
Bretigny odrzekł z akcentem zdziwienia:
— Ależ to niepodobna! Ty nie możesz chodzić. Cały dzień byłaś na nogach. Byłoby to szaleństwem, ja nie pozwolę na to!
Krystyna wstała.
— Ja chcę powtórzyła — a jeżeli ty mi towarzyszyć nie będziesz, pójdę sama.
A wskazując mu księżyc, który się podnosił:
— Patrzaj — dodała — wieczór, zupełnie podobny do tamtego. Przypominasz sobie, jakeś mój cień całował.
— Krystyno, słuchaj... — powstrzymywał ją Paweł — to byłoby śmiesznem... Krystyno...
Ona, nie odpowiadając wcale, zdążała ku pochyłości, prowadzącej do winnic. Znał on te spokojną wolę, której odwrócić nikt, zdaje się, nie zdoła, ten upór błękitnych oczu, małego czoła, którego żadna przeszkoda nie wstrzyma, podał więc ramię, aby jej ulżyć nieco.
— Ach, gdyby nas spostrzeżono, Krystyno?
— Nie mówiłeś tego przed rokiem. Zresztą, wszyscy są zajęci balem. Wrócimy — i nikt nie zauważy naszej nieobecności.
Trzeba było iść szybko ścieżką kamienistą. Ona zadyszała się, opierając się na jego ramieniu z całej siły i powtarzała za każdym krokiem: jak to dobrze, dobrze tak cierpieć!
On zatrzymał się i chciał wrócić, ale ona o niczem słyszeć nie chciała.
— Nic, nic, jestem bardzo szczęśliwa. Ty tego szczęścia nie rozumiesz... Słuchaj... ja słyszę, jak się rzuca... to nasze dziecko... twoje dziecko... jakie to szczęście! Daj rękę! Uważasz... czujesz je?
Nie mogła zrozumieć tego, że ten człowiek należał do rodzaju kochanków, ale nie ojców. Jak się tylko dowiedział, że jest przy nadziei, odsuwał się od niej, brzydził się nią — mimowoli. Niegdyś, dawniej już powtarzał, że kobieta, która stała się matką, nie jest już godną miłości. Jego zapalało w miłości to wzlatywanie dwóch serc do ideału niedoścignionego, to jakieś niemateryalne uniesienie się dwóch dusz, wszystko to, co poeci wtłaczają sztucznie w ramy poezyi. W kobiecie fizycznej czcił tylko Venus, która powinna zawsze zachować czystość formy, niepokalanej płodnością. Sama myśl o maleńkiej istocie, zrodzonej z niego, o poczwarce ludzkiej, miotającej się w jej ciele, zbrukanem już i napiętnowanem brzydotą — napełniała go jakimś wstrętem nieprzezwyciężonym. Macierzyństwo robiło z kobiety zwierzę. Ona przestawała być wtedy istotą wyjątkową, czczoną, wymarzoną, stawała się zwierzęciem, reprodukującem swoją rasę. Jakiś niesmak, czysto materyalny, mieszał się do tego wstrętu duchowego.
Jakże ona mogła przeczuć i odgadnąć to, ona, którą każde drżenie pożądanego dziecka, wiązało jeszcze bardziej do kochanka? Człowiek ten, ubóstwiany przez nią, kochany codzień więcej, od chwili pierwszego pocałunku, przeniknął nietylko do głębi jej serca, ale do głębi jej ciała i zaczął tam życie własne, które przez nią kiedyś wytryśnie. Tak, ona go miała przy sobie, w sobie, tego drogiego, kochanego, kochającego, drogiego, jedynego przyjaciela, odradzającego się w jej wnętrznościach tajemnicą natury. Kochała go więc podwójnie jego, widzianego i małego, nieznanego jeszcze, tego, którego całowała, słuchała i tego, którego zaledwie czuła ruszającego się we wnętrzu swojem.
Weszli nareszcie na drogę.
— Czekałeś mnie tego wieczoru — tam, — rzekła.
Wysunęła ku niemu usta. On pocałował je milcząc, chłodnym pocałunkiem.
— Przypominasz sobie szeptała mu znowu jak cień mój obejmowałeś? Staliśmy wtedy tak patrzaj.
W złudzeniu, że się scena powtórzy, poczęła biedz, oddalając się od niego. Zatrzymała się nareszcie zdyszana i stanęła na drodze. Księżyc, przedłużając jej profil na ziemi, narysował wydętość na zdefigurowanym boku. Paweł, widząc u swoich nóg cień jej, stał naprzeciwko niej w milczeniu, jakby zraniony w swojej czystości poetyckiej, zrozpaczony, że ona tego nie czuje, nie domyśla się, nie odgaduje jego myśli, że nie posiada dość kokieteryi, taktu, domyślności kobiecej, aby zrozumieć całą niestosowność okoliczności. Rzekł więc z pewną niecierpliwością w głosie:
— Uważaj, Krystyno, to dzieciństwo jest śmieszne!
Powróciła do niego wzruszona, smutna, z otwartemi ramiony i rzucając się mu na piersi, rzekła:
— O, ty już mnie tak nie kochasz! Ja to czuję! Jestem tego pewna!
Żal mu się jej zrobiło. Zbliżył więc jej głowę do siebie i na oczach wycisnął dwa długie pocałunki.
Potem powrócili w milczeniu. On nic nie miał do powiedzenia; a ponieważ ona opierała się na nim zmęczona, przyspieszył kroku, aby nie czuć tarcia się o niego jej rozszerzonej talii.
W pobliżu hotelu rozłączyli się — Krystyna udała się do swego pokoju.
Kasynowa orkiestra grała tańce, poszedł na bal. Tańczono walca, Paweł wszyscy się kręcili: dr Latonne z panią Paille, młodszą. Andermatt z Ludwiką Oriol, piękny dr Mazelli z księżną de Ramas, a Gontran z Karoliną Oriol. Coś jej szeptał do ucha z miną czułą, zwiastującą rozpoczęte konkury; ona uśmiechała się poza wachlarzem, czerwieniła się, ale zdawała się być zachwyconą.
Paweł słyszał z tyłu rozmawiających:
— Uważasz, pan de Ravenel umizga się do mojej klientki.
Był to głos dra Honorata, stojącego przy drzwiach i zajętego robieniem uwag.
— Już z pół godziny to się ciągnie — mówił dalej. — Wszyscy już zwrócili na to uwagę. Ale widocznie to się podoba dziewczynie.
Po chwili milczenia, dodał:
— Takie dziecko, to prawdziwa perła: dobra, wesoła, prosta, szczera, prawa, — jednem słowem, dzielne stworzenie. Ona dziesięć razy więcej warta, niż starsza. Znam ją od dzieciństwa, obie dziewczyny. A jednak ojciec woli starszą, dlatego, — że ona jest więcej... więcej... chłopką że się tak wyrażę. Mniej szczera... bardziej oszczędna... więcej chytra... i bardziej zazdrosna... Ale w każdym razie i to dobra dziewczyna — nie mam zamiaru wcale nic złego o niej powiedzieć... ale jakoś mimowoli nasuwa się porównanie... a po dokonanem porównaniu, sądzę... tak, jak zwykle.
Walc się skończył. Gontran zbliżył się do przyjaciela, a spostrzegłszy doktora, zwrócił się ku niemu:
— Ach! widzę, że personal medyczny w Enval zwiększył się. Mamy tu doktora Mazelli, który walcuje wybornie i małego, starego pana Black, który, zdaje się, być w najlepszych stosunkach z niebem.

Ale dr Honorat okazał się dyskretnym: nie lubił sądzić swoich współkolegów.

II.

Około lekarzy skupioną była teraz uwaga wszystkich w Enval. Niegdyś źródła płynęły pod opieką jednego tylko dra Bonnefille pośród nieszkodliwych nieporozumień między ruchliwym drem Latonne’m a spokojnym drem Honorat’em. Obecnie rzecz się zmieniła.
Jak tylko powodzenie, przygotowane przez Andermatta w czasie zimy, ustalone zostało, dzięki potężnemu poparciu profesorów Cloche, Mac-Roussel i Rémussot, z których każdy sprowadził po dwieście do trzystu chorych, dr Latonne, inspektor nowego zakładu, stał się wielką osobą, otaczany szczególniejszą opieką professora Mac-Roussel, którego niegdyś był uczniem.
O drze Bonnefille nie było więcej mowy. Rozgniewany, wściekły, przeklinający Mont-Oriol, stary lekarz cały dzień przesiadywał w swoim zakładzie w towarzystwie kilku starych, wiernych chorych.
Dr Honorat zachował po dawnemu owerniacką klientelę. Zadawalniał on się małą fortuną, żył ze wszystkimi w zgodzie i pocieszał się tem, że wolał karty i białe wino, niż lekarstwa. Mimo to, nie posuwał się nigdy do tego, żeby aż kochać miał swoich współkolegów.
Dr Latonne pozostałby i nadal wielkim augurem Mont-Oriol, gdyby pewnego pięknego poranku nie zjawił się maleńki człowieczek, karzełek prawie, którego wielka, wciśnięta w kadłub głowa, wielkie, okrągłe oczy i wielkie ręce, nadawały śmieszny pozór całej jego postaci. Nowo przybyły, doktor Black, sprowadzony w okolicę przez profesora Rémussot, dał się natychmiast poznać z nadzwyczajnej dewocyi.
Codzień rano, między jedną a drugą wizytą, wpadał do kościoła na kilka minut i prawie co niedzielę komunikował się. Ksiądz nastręczył mu wkrótce kilku chorych — starych panien i biednych ludzi z okolicy, których on leczył bezpłatnie, kilka nabożnych dam, które przed poradą lekarską zapytywały o radę pasterza dusz, ażeby się dowiedzieć przedewszystkiem, jakie są uczucia, charakter i takt lekarza.
Pewnego dnia zaanonsowano przybycie księżniczki Maldebourg, ze starego, niemieckiego rodu, bardzo gorącej katoliczki. Natychmiast po przybyciu kazała ona przywołać do siebie dra Blacka, który polecony jej był przez jakiegoś kardynała rzymskiego.
Od tej chwili dr Black wszedł w modę. Odtąd należało do dobrego tonu, leczyć się u niego. Był to jedyny lekarz, w najlepszem tego słowa znaczeniu — mówiono, jedyny, na którym kobieta polegać może w zupełności.
Widziano go biegającego od jednego hotelu do drugiego od rana do wieczora, tego człowieka o głowie buldoga, mówiącego cicho, zawsze, po kątach ze wszystkimi. Zdawało się, że ma on jakieś ważne tajemnice do udzielenia i wysłuchania, gdyż spotykano go w jakichś tajemniczych naradach na korytarzach ze służbą, z pokojówkami klientek, z chorymi, którzy się tylko zbliżali do niego.
Stare kobiety szczególnie, ubóstwiały go. Zwykle bowiem wysłuchiwał historyi, opowiadanych przez nie, do końca, notował wszystkie ich uwagi, pytania, pragnienia.
Codzień zwiększał lub zmniejszał chorym ilość pitej wody, co nadawało pozory wielkiej troskliwości o ich zdrowie.
Wszyscy chorzy byli przeświadczeni, że w istocie wiele mu na tem zależy.
Doktor Latonne, zazdrosny i wyprowadzony z cierpliwości, ściągał ramiona pogardliwie i oświadczał:
— To aferzysta!
Nienawiść jego do dra Blacka prowadziła go oczywiście do zaprzeczania skuteczności wód mineralnych.
Dr Honorat zadawalniał się uśmiechem. On zwykle w pięć minut po konsultacyi zapominał, ile szklanek polecał do picia.
— Dwie więcej, lub dwie mniej — mówił w godzinach dobrego humoru do Gontrana — to nic nie znaczy. Jedynie źródło spostrzegłoby się na tem, ale jest to dla niego niczem.
Najzłośliwszy żart, jakiego pozwalał sobie ze swego kolegi, polegał na tem, że go nazywał lekarzem „Świętej kąpieli Stolicy Apostolskiej“. Zazdrość jego była rozumna, pełna przebiegłości i spokoju.
Nagle znowu pięknego poranku przybyła do hotelu Mont-Oriol arystokratyczna rodzina hiszpańska, książę i księżniczka de Ramas-Aldovarra, która przywiozła ze sobą lekarza, Włocha, dra Mazelli, z Medyolanu.
Był to mężczyzna trzydziestoletni, szczupły, przystojny, noszący tylko wąsy.
Pierwszego wieczoru zdobył sobie odrazu cały table d’hôte, gdyż książę, człowiek ponury, olbrzymio otyły, czuł wstręt do samotności i pragnął jadać na wspólnej sali. Dr Mazelli znał już imiennie prawie wszystkich chorych i miał grzeczne słowo na zawołanie dla każdego mężczyzny, komplement dla każdej kobiety, uśmiech przychylny dla każdego służącego.
Siadywał z prawej strony księżniczki, pięknej kobiety, trzydziestu pięciu do czterdziestu lat, o bladej twarzy, czarnych oczach, włosach z błękitnawym odcieniem i szeptał przy każdej potrawie: bardzo mało; albo: o, tego nie można; lub: to może pani jeść. Sam nalewał odmierzając bardzo starannie porcye wina i wody, które mieszał.
Kierował także pożywieniem księcia, ale z widocznem lekceważeniem. Chory zresztą, zdawał się nie zwracać wiele uwagi na jego rady, pożerał wszystko z żarłocznością zwierzęcia, pił przy każdem jedzeniu dwie butelki wina i następnie rozciągał się na krześle, na świeżem powietrzu, przed drzwiami hotelu, jęcząc żałośnie na niemożność trawienia.
Po pierwszym obiedzie dr Mazelli, który jednym rzutem oka zmierzył i ocenił wszystkich, zbliżył się do palącego na tarasie kasy nowym Gontrana, przedstawił się i począł rozmawiać.
Po upływie godziny już byli ze sobą, jak starzy znajomi. Nazajutrz rano, po kąpieli, prosił o przedstawienie go Krystynie, której sympatyę zjednał sobie po dziesięciominutowej rozmowie i tegoż dnia poznajomił ją z księżną, która także nie lubiła samotności.
W domu Hiszpanów on czuwał nad wszystkiem; kucharzowi dawał doskonałe rady kulinarne, pokojówce — cenne wskazówki, co się tyczyło hygieny głowy, konserwowania włosów pani i utrzymywania ich stale w pięknym połysku; furmanowi dawał rady hygienicznego utrzymania koni, jednem — słowem, umiał skracać i uprzyjemniać godziny, wymyślać rozrywki, w hotelach robić chwilowe znajomości zawsze ostrożne i doborowe.
Księżna mówiła o nim do Krystyny:
— Jest to człowiek zadziwiający, kochana pani; on wszystko umie, wszystko robi. Jemu tylko zawdzięczam swoją figurę.
— Jakto, figurę?
— Tak, poczynałam już nabierać otyłości i on, za pomocą swoich likierów i kuracyi, wybawił mnie od tego.
On potrafił uczynić nawet medycynę interesującą, tak potrafił mówić o niej przyjemnie, wesoło, z pewnym lekkim sceptycyzmem, który mu tylko służył do przekonania słuchaczy o jego wyższości.
— To bardzo proste — mówił — ja nie wierzę w lekarstwa. Stara medycyna wychodziła z tej zasady, że jest lekarstwo na wszystko. Pan Bóg — myślano — w swojej wszechstronności, stworzył lekarstwo na wszystkie choroby, pozostawił tylko ludziom, może przez złośliwość, kłopot wynalezienia go. Ludzie więc wyszukali niezliczoną moc, ale nie wiedzą dokładnie, jakiego w której chorobie użyć wypada. W istocie zaś niema lekarstwa, są tylko choroby! Kiedy się choroba zdeklaruje, należy jej pochód przerwać, według jednych — zniszczyć ją w jaki bądź sposób, według drugich.
Dalej, z wielką werwą dowodził nieracyonalnej pewności, braku wszelkiej podstawy naukowej — o ile chemia organiczna i biologiczna, nie jest punktem wyjścia nowej medycyny. Opowiadał anegdoty, monstrualne omyłki najpierwwszych znakomitości lekarskich, dowodził szkodliwości i fałszywości ich wrzekomej nauki.
— Zmuście do funkcyonowania ciało — mówił on — skórę, muszkuły, a przedewszystkiem żołądek, który jest ojcem karmicielem całej machiny ludzkiej, jej regulatorem, magazynem życia.
Utrzymywał, że może, według woli, kierując tylko trybem życia, zmusić ludzi do wesołego humoru, smutku, uczynić ich zdolnymi do pracy fizycznej lub umysłowej stosownie do charakteru pożywienia, którem ich karmić będzie. Twierdził, że może nawet oddziaływać na zdolności mózgowe, na pamięć, wyobraźnię i na inne przejawy inteligencyi. Kończył, żartując:
— Ja leczę za pomocą massażu i curaçao.
O massażu opowiadał cuda i mówił, jak o Bogu jakim, o Holendrze Hamstrangu, który cudów miał dokonywać.
— Tem można umarłych wskrzeszać!
Księżna dodawała: — Nie da się zaprzeczyć, że massaż wykonywa on świetnie.
Polecał także alkohole, w małych porcyach, dla pobudzania żołądka; w tym celu sam wprawną ręką przyrządzał mieszaniny, które księżna piła w godzinach przeznaczonych, przed, albo po jedzeniu.
Widziano go codzień przychodzącego do Café du Casino o w pół do dziesiątej i żądającego butelek. Przynoszono mu je zamknięte na srebrne zameczki, od których klucze posiadał. Nalewał trochę z jednej, potem z drugiej do błękitnej, bardzo pięknej szklanki, którą w ręku trzymał elegancko ubrany służący.
Potem dawał rozkazy:
— Oto jest! Proszę to zanieść księżnej do kąpieli, dla wypicia przed ubraniem się, gdy będzie wychodzić z wody.
A kiedy go pytano z ciekawością:
— Co pan tam ma wewnątrz?
Odpowiadał:
— Nic więcej, oprócz czystej anyżówki, dobrego curaçao i wybornego bitter.
Piękny ten lekarz w kilka dni stał się środkiem ciężkości życia wszystkich chorych. Wszelkich przebiegłości używano nieraz, aby wydobyć od niego rad kilka.
Kiedy przechodził alejami parku, w czasie spaceru chorych, słychać było tylko ze wszystkich stron wołania: doktorze! — a na krzesłach siedziały, odpoczywając po wypiciu wody u źródła „Krystyny“ młode i piękne panie. Gdy się tylko zatrzymał z uśmiechem na ustach, zaraz go na kilka chwil odciągano na boczną dróżynę, ciągnącą się wzdłuż rzeki.
Mówiono naprzód o tem i o owem, później zręcznie, ostrożnie i z pewną kokieteryą, nakręcano rozmowę na kwestyę zdrowia, ale w sposób obojętny, jakby to wcale do rzeczy nie należało.
Nie był on wcale do dyspozycyi publiczności. Nie można go było płacić, nie można wezwać do siebie on należał do księżnej, do nikogo więcej, tylko do księżnej. A ponieważ utrzymywano powszechnie, że księżna była zazdrosną, bardzo zazdrosną, więc między kobietami odbywała się zażarta wojna o to, ażeby zasięgnąć rady u pięknego włoskiego doktora.
Lekarz rad udzielał, niedając się bardzo prosić. Wtedy między kobietami, które on swymi względami faworyzował, rozpoczęły się tajemne narady, w jakiby sposób swoją wdzięczność mu okazać.
— O, moja droga! Co za pytania on mi zadawał! Co za pytania...
— Bardzo niedyskretne?
— Niedyskretne! Raczej okropne! Nie wiedziałam prawdziwie, co odpowiedzieć. Pragnął wiedzieć o takich rzeczach... no, o takich rzeczach...
— Zupełnie, jak ze mną. Mnie bardzo wiele rozpytywał o męża...
— Mnie także... i to z takimi szczegółami... z takimi... czysto osobistymi. Takie pytania są bardzo żenujące. Ale naturalnie, — cóż robić, kiedy to potrzebne.
— O, naturalnie. Zdrowie nasze od tych drobiazgów zależy. Tej zimy obiecał mnie leczyć massażem w Paryżu. Bardzo mi to potrzebne dla zakończenia kuracyi.
— Co pani myśli zrobić? Jemu przecież płacić nie można.
— Mój Boże! albo ja wiem! Miałam zamiar dać mu szpilkę do krawatu. On pewnie je lubi, gdyż widziałam, że ma dwie, czy trzy, bardzo piękne...
— Prawdziwy kłopot sprawia mi pani. Taka myśl właśnie mnie przychodziła do głowy. Ale — ja mu chyba dam pierścionek.
Myślano więc o rozmaitych niespodziankach, ażeby się mu podobać, o różnych prezentach, ażeby go wzruszyć, o grzecznościach, ażeby go ująć.
Gontran stał się powszechnym bohaterem dnia, głównym przedmiotem ogólnej uwagi od chwili, kiedy się rozniosła wieść, że hrabia de Ravenel nadskakuje Karolinie Oriol w celach matrymonialnych. Wywołało to w całem Enval żywe zainteresowanie.
Od tego wieczoru, kiedy z nią otworzył bal inauguracyjny w kasynie, Gontran przywiązał się do spódniczki młodej dziewczyny. Przy ludziach okazywał jej zawsze tysiące grzeczności, jak człowiek, mający wyraźne zamiary i niekryjący się z tem. Stosunki ich codzienne jednocześnie przybierały charakter naturalnej, nadskakującej grzeczności, która prowadziła do głębszych uczuć.
Widywano się prawie codzień, gdyż dziewczęta powzięły dla Krystyny prawdziwą przyjaźń, do której domieszało się może nieco pochlebionej miłości własnej. Gontran nie opuszczał prawie siostry i począł organizować rozmaite spacery rano a wieczorem gry, — co dziwiło bardzo Krystynę i Pawła. Później spostrzeżono, że go Karolina interesować poczyna. Przekomarzał się z nią, jak zakochany, nadskakiwał i okazywał jej tysiące grzeczności, które między dwoma osobami zadzierzgają silniej węzeł miłości. Młoda dziewczyna, przyzwyczajona już do swobodnego i przyjacielskiego sposobu obchodzenia się tego lowelasa paryskiego, z początku nic nie spostrzegła i szła za popędem swojej otwartej i szczerej natury — śmiała się z nim i bawiła się, jak z bratem.
Pewnego wieczoru obie siostry wróciły do domu z hotelu, gdzie bawiono się, a Gontran, wskutek sądzenia fantów, chciał ją pocałować. Ludwika, która wydawała się nerwową i niespokojną od pewnego czasu, rzekła nagle szorstko:
— Zrobiłabyś dobrze, gdybyś nieco więcej uważała na siebie. Gontran nie jest przyzwoitym z tobą.
— Nieprzyzwoity? Cóż on mi powiedział?
— Ty wiesz dobrze... udajesz naiwną. W ten sposób postępując, nie będziesz długo czekać na skompromitowanie się! A ponieważ ty nie umiesz czuwać nad swojem postępowaniem — będzie to moim obowiązkiem.
Karolina zmieszana, zawstydzona, bełkotała:
— Ależ ja nic nie wiem... nic nie spostrzegłam...
Siostra ciągnęła dalej surowo:
— Słuchaj! tak dalej trwać nie może. Je żeli chce się z tobą żenić — ojciec nad tem pomyśli i odpowie; ale jeżeli chce się tylko bawić — trzeba, ażeby się to skończyło natychmiast.
Karolina rozgniewała się, nie wiedząc dla czego. Oburzało ją to, że siostra wtrącała się do niej, robiąc jej wymówki i pragnąc nią kierować; głosem więc drżącym, ze łzami w oczach oświadczyła jej, że nie powinna nigdy zajmować się tem, co do niej nie należy. Mówiła zrozpaczona, czując jakimś niewyraźnym instynktem, że w sercu siostry budzi się zazdrość.
Rozstały się bez uścisku, a Karolina długo płakała jeszcze w łóżku, myśląc o rzeczach, których ani odgadła, ani przewidziała.
Powoli łzy płynąć przestały i dziewczyna poczęła zastanawiać się. Jednak było to prawdą, że zachowanie Gontrana zmieniło się. Czuła to tylko dotychczas, nie rozumiejąc dlaczego. On mówił jej przy każdej sposobności tyle pięknych słówek! Nawet raz pocałował ją w rękę. Czego on chce? Zdaje, się, że mu się ona podoba, ale do jakiego stopnia? Dlaczegóżby nie mógł jej zaślubić? I zdało się jej, że słyszy pośród ciemności nocy, wśród której błąkały się jej marzenia, głos wołający ją: Hrabino de Ravenel!
Na dole, w sali, usłyszała rozmowę półgłosem; potem zabrzmiał głos Olbrzyma:
— Zostaw ją, zostaw. Czas pokaże, co trzeba będzie zrobić. Ojciec to wszystko ureguluje. Dotychczas niema nic złego. Ojciec sobie z tem da radę.
Na przeciwległej białej ścianie domu widziała oświetlony czworobok okienka i sama siebie pytała:
— Kto tam jest? O kim oni rozmawiają?
Po oświetlonym murze cień się przesunął — siostra! Więc nie poszła spać — dlaczego? Światło zagasło i Karolina poczęła znowu myśleć o tem, co jej tak serce wzruszało.
Zasnąć nie mogła jednak. Czy go kochała? O, nie jeszcze. Ale kochać mogła, bo się jej podobał. Jeżeli on pokocha ją bardzo, szalenie, tak, jak się na świecie kocha, ożeni się z nią niezawodnie.
Urodzona w domu chłopskim, chociaż wychowana w klasztorze w Clermont, zachowała pewną skromność i pokorę chłopki. Zdawało się jej, że wyjdzie zamąż może za notaryusza, za adwokata, lekarza, ale nigdy jej nie postało w myśli, że zostać może wielką damą światową, że się ozdobić może szlacheckim tytułem męża. Ledwie kilka minut śmiała myśleć o tem, po przeczytaniu jakiegoś romansu, myśl ta jednak odlatywała zaraz, jak sen, jak chimera. Dziś właśnie to marzenie, nieprzewidziane, powołane do życia kilkoma nieostrożnemi słowami siostry, zbliżało się do niej, jak żagle okrętu, które wiatr wydymał.
Z każdem westchnieniem, szeptała sama do siebie: Hrabina de Ravenel. Oczy jej, przysłonięte powiekami, oświecało, zda się, jakieś widzenie. Widziała pięknie oświetlone salony, piękne, uśmiechnięte damy, powozy, oczekujące na nią przed gankiem pałacu, służbę w liberyi, pochylającą się przed nią.
Czuła gorąco w łóżku; serce jej biło mocno. Wstała po raz drugi, ażeby wypić szklanką wody i ochłodzić się nieco, stojąc na zimnej podłodze bosemi nogami.
Uspokojona cokolwiek, zasnęła. Ale obudziła się rów no ze wschodem słońca.
Wstyd jej było małej izdebki o białych murach, wapnem powleczonych przez miejscowego murarza, wstyd ubogich firanek indyjskich, dwóch słomą wyplatanych krzesełek, niezmiennie stojących po dwu stronach komody.
Czuła się chłopką pośród tych wieśniaczych mebli upokorzoną, niegodną tego pięknego, śmiejącego się wiecznie chłopca, którego jasnowłosa głowa, wesoła postać migała przed jej oczami, zacierała się, wracała znowu, opanowywała ją powoli, gnieździła się w jej sercu.
Zerwała się z łóżka i pobiegła do lusterka — do małego, jak wnętrze talerza, lusterka, leżącego na gotowalni i położyła się z lusterkiem w ręku. Przypatrywała się własnej twarzy, otoczonej zwojami włosów w nieładzie, spoczywających na białem tle poduszki.
Po chwili, kładła na kołdrze ten mały kawałek szkła, który jej twarz własną pokazywał i myślała o tem, o ile takie małżeństwo byłoby mezaliansem. Wtedy, jakiś wielki smutek ścisnął jej gardło. Więc znowu podnosiła lusterko, patrzyła, uśmiechała się, widziała, że jest przystojną — i trudności znikały powoli.
Kiedy zeszła na śniadanie, trochę rozdrażniona, siostra ją zapytała:
— Co dzisiaj myślisz robić?
— Przecież dziś jedziemy powozem do Royal z panią Andermatt?
— W takim razie — odrzekła Ludwika — ty jedziesz sama. Ale po tem, com ci mówiła, zrobiłabyś lepiej...
Karolina przerwała jej mowę:
— Nie pytam cię wcale o radę... Nie wtrącaj się do tego, co do ciebie nie należy.
Więcej ze sobą nie mówiły.
Przyszli ojciec Oriol i Jakób i za stołem usiedli. Stary spytał natychmiast:
— Co wy dzisiaj robicie, dziewczęta?
Karolina, nie czekając wcale na odpowiedź siostry, rzekła:
— Ja jadę do Royal z panią Andermatt.
Obaj — ojciec i syn — spojrzeli na siebie z zadowoleniem, a ojciec rzekł z uśmiechem zachęcającym, który miał zawsze na ustach, ile razy robił dobry interes:
— Dobrze, dobrze.
Więcej ją dziwiło to zadowolenie wewnętrzne, jakie spostrzegła w ich twarzy, jak niezadowolenie Ludwiki, więc sama siebie zapytywała z niepokojem:
— Czy oni już o tem mówili ze sobą?
Natychmiast po skończonym obiedzie, poszła do swego pokoju, wzięła parasolkę, narzuciła na ramiona płaszczyk i poszła w kierunku hotelu, gdyż o pierwszej i pół miano wyjechać.
Krystyna zdziwiła się, że Ludwika nie przyszła wcale.
Karolina poczerwieniała trochę i odrzekła:
— Ona jest trochę zmęczoną... Zdaje mi się, że ją głowa boli.
Wsiedli do wielkiego powozu, o sześciu siedzeniach, którym posługiwano się zawsze. Markiz z córką usiedli w głębi, mała Oriol między młodymi panami.
Minąwszy Tournoël jechano podnóżem góry, piękną drogą, wijącą się pomiędzy kasztanami i włoskimi orzechami. Karolina zauważyła kilka razy, że Gontran nadto się do niej przybliża, ale zawsze na tyle ostrożnie i grzecznie, że obrazić jej nie mógł. Siedząc na prawo od niej, przy rozmowie dotykał prawie policzka tak, że ona nie śmiała obrócić się z obawy przed jego oddechem, który czuła na sobie, przed jego spojrzeniem, które mogłoby ją żenować.
Prawił jej wesołe żarty, grzecznostki, komplimenty. Krystyna milczała, czując pewną ociężałość wskutek swego stanu.
Weszli do parku Royal, ażeby słuchać muzyki, a Gontran, podawszy natychmiast ramię Karolinie, poszedł przodem. Armia gości kąpielowych, siedzących na krzesłach, około kiosku, gdzie szef orkiestry takt wybijał, przeglądała spacerujące tłumy, przesuwające się przed nimi. Panie prezentowały swoje toalety, nogi, wysunięte aż do baryerki sąsiednich krzeseł, świeże, letnie kapelusze, które dodawały im jeszcze więcej uroku.
Karolina i Gontran błądzili pomiędzy rzędami siedzących gości, szukając figur komicznych, jako materyału do żartów.
Co chwilę słyszał mówiących za sobą:
— Patrzaj... ładna osoba.
Pochlebiało mu to i zapytywał siebie: za kogo też ją biorą: za siostrę, żonę, czy kochankę?
Krystyna, siedząc między ojcem a Pawłem, widziała ich kilkakrotnie przechodzących, a spostrzegłszy, że zachowują się zbyt oryginalnie, przywoływała ich. Ale oni nie słuchali jej wcale i nie przestawali błąkać się w tłumie, bawiąc się cudzym kosztem.
Krystyna rzekła cicho do Pawła Bretigny:
— Skończy się tem, że ją skompromituje. Trzeba, abyśmy dziś wieczorem, po powrocie, pomówili z nim.
— Myślałem o tem właśnie — odrzekł Paweł. Ma pani zupełną racyę.
Po obiedzie, w jednej z restauracyj, w Clermont-Ferrand kuchnia w Royal, według zdania markiza, który był smakoszem, była obrzydliwa późnym wieczorem wrócono do domu.
Karolina miała wiele do myślenia — Gontran, podając jej ramię do obiadu, mocno ścisnął jej rękę. Jej sumienie dziewicze zaniepokoiło się tem. Może to było jakie wyznanie, próba, niestosowność! Co ona miała robić? Mówić do niego? Ale — co? Gniewać się, byłoby śmiesznem. W podobnych okolicznościach potrzeba tyle taktu! Ale nie robić nic, nie mówić nic, było to wszystko jedno, co godzić się na jego nadskakiwanie, być niejako współwinną, odpowiadać na uścisk ręki: tak.
Ważyła okoliczności, obwiniając siebie, że była nadto wesołą i otwartą w Royal, przychodząc do wniosku, że siostra miała racyę, kiedy mówiła do niej, że jest skompromitowaną, zgubioną! Powóz toczył się drogą powoli. Paweł i Gontran palili papierosy w milczeniu. Markiz drzemał. Krystyna patrzyła na gwiazdy, a Karolina z pewnym wysiłkiem wstrzymywała łzy, cisnące się do oczu, po trzech szklankach szampana.
Po powrocie Krystyna rzekła do ojca:
— Ponieważ już noc, trzeba, abyś ją, ojcze, odprowadził do domu.
Markiz podał ramię dziewczynie i poszli natychmiast. Paweł ujął za ramię Gontrana i szepnął mu do ucha:
— Chodź na kilka minut na gawędę ze mną i z siostrą.
Weszli do małego saloniku, komunikującego się z pokojami Andermatta i jego żony.
— Słuchaj — rzekła Krystyna — Paweł i ja, mamy zamiar dać ci lekcyę moralności.
— Moralności? Z powodu czego? Jestem grzeczny, jak baranek — tylko nie jarmarkowy.
— Nie żartuj. Ty postępujesz bardzo nierozsądnie i może niebezpiecznie, nie wiedząc o tem. Kompromitujesz tę małą...
Zdziwiło go to.
— Kogóż to? Karolinę?
— Karolinę.
— Kompromituję, Karolinę?... Ja?...
— Tak, ty ją kompromitujesz. Wszyscy tutaj mówią o tem. Zresztą, w parku w Royal... postępowaliście oboje nieco lekkomyślnie. Czy nie tak, Bretigny?
— Tak, pani, podzielam w zupełności zdanie pani — odrzekł.
Gontran odsunął krzesło i siadł na niem, jak na koniu, wyjął papierosa, zapalił i śmiać się począł.
— Tak więc, kompromituję Karolinę Oriol?
Czekał kilka sekund na odpowiedź, potem dodał:
— Dobrze. Ale któż wam powiedział, że się z nią nie ożenię?
Krystyna zrobiła ruch przerażenia.
— Ożenisz się? Ty? Szaleńcze!
— Dlaczego nie?
— Z tą... z tą... małą chłopką?...
— Tra-la-la-la... przesądy! Czy to mąż twój uczy cię tego wszystkiego?
Ponieważ nie odpowiadała mu na to, ani wprost, ani ubocznie, sam stawiał pytania i odpowiadał.
— Czy jest ładną? Tak. Czy jest dobrze wychowaną? Tak. Jest przytem bardziej naiwną, bardziej grzeczną, prostą, otwartą, niż panienki światowe. Wiadomości posiada takie same, jak inne. Mówi po angielsku i owerniacku — co stanowi dwa cudzoziemskie języki. Przytem będzie bogata, jak dziedziczka z przedmieścia niegdyś Saint-Germain — a że jest córką chłopa, tem lepiej — będzie mi rodzić zdrowe dzieci. Tak!
Ponieważ mówił to z akcentem uśmiechu i żartu, Krystyna spytała go wahająco:
— Czy mówisz to na seryo?
— Ależ naturalnie! Bardzo miła dziewczynka! Ma dobre serce, ładną figurę, wesoły charakter, dobry humor, różowe policzki, jasne oko, białe zęby, koralowe usta, długie, błyszczące, gęste i miękkie włosy, a stary jej ojciec, dzięki twemu mężowi, moja kochana siostro, będzie bogaty, jak Krezus. Czegóż chcesz więcej? Córka chłopa! I cóż z tego! Córka chłopa nie tyleż warta, co córki podejrzanych finansistów, które tak drogo sprzedają się hrabiom i książętom, i panienki o podwójnych ojcach, któremi przepełnione są salony. Gdybym się ożenił z tą dziewczyną, byłby to może pierwszy rozumny czyn w mojem życiu!
Krystyna zamyślona, rozważała; później, nagle przekonana i zachwycona, zawołała:
— Ależ to wszystko prawda, co on mówi! Najzupełniejsza prawda! Więc ty się ożenisz, mój Gontranie!
Z kolei on ją począł uspokajać:
— O, nie tak prędko... nie tak prędko... Daj mi czas pomyśleć nad tem. Stwierdzam tylko, że gdybym się z nią ożenił, byłby to pierwszy rozsądny czyn w mojem życiu. Nie oznacza to jeszcze, że się z nią ożenię; ale — myślę o tem, studyuję ją, nadskakuję trochę, aby wiedzieć, czy ona mi się istotnie podoba. Nie odpowiadam ci ani tak, ani nie ale prędzej będzie tak, niż nie.
Krystyna zwróciła się do Pawła:
— Co pan myśli o tem wszystkiem, panie Bretigny?
— Mnie się zdaje, że on ma racyę. Jeżeli mu się dziewczyna podoba, niech się z nią żeni — o lepszą prawie trudno.
Weszli markiz i Andermatt, którzy odwrócili rozmowę na inny przedmiot; obaj młodzi ludzie udali się do kasyna zobaczyć, czy sala gry nie była jeszcze zamkniętą.
Od tego dnia Krystyna i Paweł, zdawało się, faworyzowali otwarcie zalecanie się Gontrana Karolinie.
Zapraszano częściej młodą dziewczynę, za trzymywano ją na obiad, wogóle traktowano tak, jakby już należała do rodziny.
Ona poznała się na tem, zrozumiała to, łudziła się; mała jej główka budowała fantastyczne zamki na lodzie. Gontran nic jej wprawdzie nie mówił, ale jego zachowanie się, słowa, ton, który do niej przybierał, pozór galanteryi poważnej, pieszczotliwość spojrzenia, zdawały się jej powtarzać: wybrałem ciebie. Będziesz moją żoną. Charakter łagodnej przyjaźni, szczerego zaufania, powściągliwości, nacechowanej pewną czystością uczuć wszystko to, zdawało mu się odpowiadać: odpowiem ci: tak, gdy tylko zażądasz mojej ręki.
W rodzinie młodej dziewczyny szeptano cicho. Ludwika mówiła z nią tylko dlatego, ażeby ją bolesnemi aluzyami — lub dotkliwemi i ostremi słowami dotykać. Ojciec Oriol i Jakób, zdawało się, byli zadowoleni.
Karolina nie zapytywała siebie jednak, czy kocha tego pięknego pretendenta do jej ręki, którego prawdopodobnie żoną zostanie. Podobał się jej, myślała o nim ciągle, znajdowała go pięknym, dowcipnym, eleganckim i myślała tylko o tem, co będzie, jak się z nią ożeni.
W Enval zapomniano o nienawiści lekarzy między sobą, o posądzaniu o miłość księżnej de Ramas dla swego doktora, o wszystkich plotkach, które płyną wraz z wodą we wszystkich stacyach leczniczych, a zajmowano się tylko jednem nadzwyczajnem zdarzeniem: wiadomością, że hrabia Gontran de Ravenel ma zaślubić małą Oriol.
Gontranowi wydała się ta chwila stanowczą, wziąwszy więc pewnego rana, po śniadaniu, Andermatta pod rękę, rzekł mu:
— No, mój kochany, żelazo gorące — kuj go teraz! Mała oczekuje moich oświadczyn, chociaż nie posunąłem się w niczem jestem jednak pewien, że ich nie odrzuci. Trzeba przedewszystkiem wybadać ojca i usposobić tak, abyś ty zrobił swój interes, a ja mój.
Andermatt odpowiedział:
— Bądź spokojny — to moja rzecz. Wysonduję go dziś jeszcze, nie wysuwając cię nawet i nie kompromitując, a kiedy upatrzę dobrą sposobność — pomówię.
— Doskonale!
Po kilku chwilach milczenia Gontran zauważył:
— Widzisz, może to już mój ostatni dzień kawalerski. Teraz właśnie jadę do Royal, gdzie spotkam kilku moich znajomych. Wrócę wieczorem i przyjdę do ciebie, ażeby się o wszystkiem dowiedzieć.
Wieczór w Royal był wesoły. Spotkał tam przyjaciół w towarzystwie pań. Obiad przeciągnął się długo. Wrócił późno.
Wszyscy w hotelu Mont-Oriol już spali, kiedy Gontran zapukał do drzwi Andermatta.
Z początku nikt nie odpowiadał; później, po chwili gwałtowniejszego pukania, odezwał się z wewnątrz głos zaspany:
— Kto tam?
— Ja, Gontran.
— Poczekaj, zaraz otworzę.
Andermatt zjawił się w nocnej koszuli, z odkrytą zarośniętą piersią, ze skłaczonym podbródkiem, z głową owiniętą fularem. Otworzywszy, wrócił do łóżka, usiadł i wyciągnąwszy ręce na kołdrze, rzekł:
— Jakoś niegładko idzie, mój kochany. Badałem tego starego lisa Oriola, nie mówiąc naturalnie o tobie — mówiłem tylko jeden z moich przyjaciół — dałem mu do zrozumienia, że to Bretigny pragnąłby się oświadczyć o jednę z córek i radby wiedzieć, jaki posag za nią dostanie. Zapytał mnie wzajemnie, jaki jest majątek młodego człowieka, a ja oznaczyłem go na trzykroć sto tysięcy franków, plus nadzieje.
— Ależ ja nic nie posiadam — zauważył Gontran.
— Pożyczę ci, mój drogi. Gdy doprowadzimy do końca tę aferę, ziemia, którą posiędziesz, spłaci mi dług w zupełności.
Gontran zauważył szyderczo:
— Bardzo dobrze. Ja będę posiadać żonę, a ty pieniądze.
Andermatt rozgniewał się.
— Jeżeli się mam zajmować tobą po to tylko, abyś mnie miał obrażać — dajmy temu spokój.
Gontran wytłómaczył się:
— Nie gniewaj się, mój kochany, i przebacz mi. Wiem doskonale, że jesteś bardzo uczciwym człowiekiem, w interesie nieposzlakowanej uczciwości. Gdybym był twoim furmanem, nie żądałbym nigdy od ciebie napiwku, ale gdybym był milionerem, powierzyłbym ci mój majątek.
William, uspokojony, ciągnął dalej:
— Wrócimy zaraz do tego. Kończmy pierwej najgłówniejszą kwestyę. Stary nie dał się wyprowadzić w pole i odrzekł mi:
— Zależy to od tego, którą sobie wybierze. Jeżeli Ludwikę — starszą — oto jej posag.
I począł wyliczać wszystkie grunta, które okalają kąpielowy zakład aż do hotelu, od hotelu do kasyna, wszystkie, które są dla mnie niezbędne, które posiadają dla mnie wartość nieoszacowaną. Młodszej zaś, przeciwnie, daje grunta położone z drugiej strony góry, które później niewątpliwie będą także wiele warte, ale które dla mnie w tej chwili nic nie są warte. Starałem się wszelkimi możebnymi sposobami wpłynąć na niego, ażeby podział ten zmienił. Ale natknąłem się na upór muła. Nic nie zmienił w swojem postanowieniu — jest to rzecz zdecydowana. Zastanów się — co ty o tem myślisz?
Gontran zakłopotany, rzekł niepewnym głosem:
— Co ty myślisz? Czy myślisz, że mnie ma na uwadze, dzieląc w taki sposób posag?
— Nie wątpię. Stary, chytry chłop, myśli sobie: ponieważ mu się mała podoba, możemy pieniążki zatrzymać. Nie wyrzeka się nadziei oddania ci córki a zatrzymania sobie najlepszych gruntów. Zresztą, może on istotnie pragnie lepiej wyposażyć starszą... bardziej ją lubi... więcej podobna do niego... bardziej przebiegła... zręczna... Według mnie, jest to dobra głowa, ta mała... na twojem miejscu, jabym w inną stronę skierował batutę.
Gontran pognębiony trochę, mruczał:
— Licho go nadało! A gruntów Karoliny nie chcesz?
Andermatt zawołał głośno:
— Nie, tysiąc razy nie! Ja potrzebuję tych, które dotykają mego zakładu, hotelu, kasyna. To bardzo proste. Cóż dla mnie są warte grunta, które mogą być sprzedane dopiero później, kawałkami, osobom prywatnym.
— Do licha z tem wszystkiem! — powtarzał Gontran. — To jest głupia sprawa! Więc cóż mi radzisz teraz?
— Nic nie radzę. Sądziłbym tylko, że należałoby dobrze rozważyć, na którą z sióstr się decydujesz.
— Tak... tak... to straszne... zastanowię się... rozważę... Teraz spać pójdę przedewszystkiem; sen przynosi dobrą radę.
Powstał, ale Andermatt zatrzymał go.
— Przepraszam cię, mój drogi, jeszcze słów parę o innej sprawie. Udaję wprawdzie, że nie rozumiem, ale rozumiem doskonale te wszystkie aluzye, które do mnie robisz, twoje wszystkie przycinki chciałbym, ażeby tak dalej nie było. Wymawiasz mi ciągle, że jestem żydem, to znaczy, że zarabiam pieniądze, jestem skąpy, jestem spekulantem, podszytym zręcznym oszustem. Widzisz, mój kochany, życie moje upływa na zbieraniu nie bez trudu pieniędzy, które ci daję koniec końców. Pozostawmy więc to. Jest jeszcze jeden zarzut, którego nie dopuszczam, jako zbyt niesprawiedliwego. Mówisz, żem skąpy — ja skąpym nie jestem wcale — na dowód, niech ci posłuży to, że siostrze twojej robię prezenta po dwadzieścia tysięcy franków, że ojcu darowałem obraz Teodora Rousso, który mu się podobał, a mnie kosztował dziesięć tysięcy franków, że tobie darowałem konia, na którym właśnie wróciłeś z Royal.
W czemże objawia się moje skąpstwo? W tem, że się nie pozwalam okradać. Jest to wina całej naszej rasy, ale my mamy racye, mój panie. Chcę ci to raz na zawsze wykazać. Nazywają nas skąpcami dlatego, że znamy istotną wartość rzeczy. Dla ciebie fortepian jest fortepianem, krzesło — krzesłem, pantalony — pantalonami. Dla nas — także; ale jednocześnie przedstawia to pewną wartość, wartość handlową, dającą się oznaczyć, wartość ścisłą, którą człowiek praktyczny ocenia jednym rzutem oka — nie przez ekonomię wcale, ale żeby nie tolerować oszustwa.
Cobyś ty powiedział, gdyby sklepikarz żądał od ciebie za markę pocztową cztery susy lub za pudełko zapałek dwa razy więcej, niż warte? Zawołałbyś policyanta — za jednego susa, tak byłbyś oburzony! A to jedynie dlatego, że wypadkiem znasz cenę obu powyższych przedmiotów. Ja zaś znam cenę wszystkich przedmiotów w handlu będących, więc takie samo oburzenie, jak twoje, kiedy za markę pocztową żądają cztery susy, opanowuje mnie, kiedy żądają dwadzieścia franków za parasolkę, wartającą tylko piętnaście. Rozumiesz pan to? Protestuję gorąco przeciwko tolerowanemu wstrętnemu złodziejstwu kupców, służby, furmanów. Protestuję przeciwko niesumienności handlowej całej waszej rasy, która nas nienawidzi. Ja płacę napiwek, stosownie do usługi mi oddanej, ale nie napiwek fantazyjny, który wy rzucacie, nie wiedząc dlaczego, który wynosi od dziesięciu do stu susów, zależnie od kaprysu lub od humoru. Rozumiesz?
Gontran powstał i uśmiechając się delikatnym ironicznym uśmiechem, z którym mu było bardzo do twarzy, rzekł:
— Tak, mój kochany, rozumiem i przyznaję ci zupełną racyę, tembardziej, że mój dziad, stary markiz de Ravenel de Léandre, nic prawie memu biednemu ojcu nie zostawił, skutkiem tylko złego przyzwyczajenia, które posiadał; — nigdy od kupca nie brał reszty, płacąc za kupiony przedmiot. Wydawało mu się to niegodnem szlachcica, więc płacił zawsze okrągłą sumę, dawał zawsze całkowitą monetę.

Rzekłszy to, Gontran z miną pełną zadowolenia wyszedł z pokoju.

III.

Nazajutrz miano właśnie siadać do stołu w prywatnym jadalnym salonie rodziny de Ravenel i Andermattów, kiedy Gontran otworzył drzwi i zaanonsował: Panny Oriol!
Panny weszły nieco zmieszane, a za niemi uśmiechnięty Gontran.
— Porwałem obie panny wprost z ulicy i przyprowadzam gwałtem, gdyż czuję właśnie potrzebę wytłómaczenia się przed panną Ludwiką — czego na ulicy nie mogłem przecież zrobić.
Zabrał od nich kapelusz, parasolki — gdyż zaskoczył je powracające ze spaceru — posadził, pocałował siostrę, uścisnął rękę szwagra i Pawła, potem zwrócił się do Ludwiki Oriol.
— Teraz, proszę mi powiedzieć — rzekł — co pani ma od pewnego czasu przeciwko nam?
Dziewczyna zmieszała się, jak ptaszek, kiedy wpadł w siatkę, gdy go myśliwy zabiera.
— Ależ, nie, panie, wcale nie. Kto to mógł panu podsunąć myśl podobną?
— Wszystko, pani, kompletnie wszystko. Nie przychodzi pani do nas, ani też do arki Noego (tak nazywał wielki, spacerowy powóz). Przybierasz pani surową minę, ile razy zbliżam się do niej, zaczynam rozmowę.
— Ależ, nie, nie — upewniam pana.
— Ależ tak, tak. W każdym razie nie życzę sobie, aby to trwało nadal i przyrzekłbym podpisać pokój z panią dziś jeszcze. O, ja jestem szalenie uparty! Pani może mi pokazywać niewesołą twarz, ale ja potrafię zmusić panią być tak powabną z nami, jak siostra — jej która jest aniołem dobroci.
Zaanonsowano obiad i całe towarzystwo prze szło do sali jadalnej. Gontran podał ramię Ludwice.
Względem obu był wzorem grzeczności, dzieląc pomiędzy siostry swoje komplimenty z prawdziwą gracyą i taktem. Do młodszej mówił:
— Pani jest naszym kolegą — zaniedbam też panią w ciągu dni kilku. Na przyjaciół mniej się uważa, niż na gości — prawda?
A do starszej:
— Panią chcę podbić — mówię to otwarcie, jak nieprzyjaciel lojalny. Będę nawet nadskakiwać pani. A, pani spiekła raka — to dobry znak. Przekonasz się pani, że jestem bardzo grzeczny — jeśli tylko zmuszę się do tego. Czyż nieprawda, panno Karolino?
Czerwieniły się obie. Ludwika mówiła poważnym głosem:
— A, panie, co też pan wygaduje!
— O, pani posłyszy później jeszcze wiele innych rzeczy gdy tylko wyjdziesz zamąż, co, naturalnie, niezadługo nastąpi. Na świecie nasłucha się pani dopiero komplimentów!
Paweł Bretigny i Krystyna chwalili go za to, że Ludwikę Oriol przyprowadził; markiz uśmiechał się, bawiły go dziecinne żarty, a Andermatt pomyślał: to człowiek niegłupi! Gontran, zirytowany rolą, którą grać musiał, uczuciem lgnąc do Karoliny, interesem — do Ludwiki, z uśmiechem zadowolenia myślał, zwrócony ku Ludwice: twój ojciec chciał mi zagrać po swojemu, ale ja mu cię odprowadzę z tryumfem, a wtedy przekonasz się, że do rzeczy brać się potrafię.
Patrząc po kolei na obie, porównywał je. Tak, młodsza więcej mu się podobała; była bardziej wesołą, bardziej żywą, miała nosek nieco zadarty, oczy biegające, czoło wąskie i białe zęby, trochę za duże, usta szerokie.
Druga była także przystojna, tylko bardziej zimna i nie tak wesoła. Ta nie będzie miała nigdy ani sprytu, ani czaru potrzebnego w codziennem życiu rodzinnem, ale kiedy na balu zaanonsują przy wejściu: pani hrabina de Ravenel — otarłszy się nieco w świecie, potrafi z godnością nosić swoje imię, z większą może, niż młodsza. Nic to nie pomogło — szalał ze złości, gniewał się na obydwóch, na ojca i brata i obiecywał sobie później zemścić się za tę przykrość, kiedy się stanie panem pozycyi.
Wróciwszy po obiedzie do salonu, prosił Ludwiki, aby mu z kart wróżyła, gdyż uchodziła za doskonale przepowiadającą przyszłość. Markiz, Andermatt i Karolina słuchali z natężeniem, mimowoli pociągani czarem zagadki.
Paweł i Krystyna rozmawiali, stojąc we framudze otwartego okna.
Krystyna od pewnego czasu cierpiała bardzo, czując, że już nie jest tak kochaną, jak dawniej. Nieporozumienia miłosne między nimi stawały się coraz widoczniejszemi, wskutek wzajemnych błędów. Pierwszy raz dopiero spostrzegła zmianę, tego wieczoru, w czasie uroczystości, kiedy wyszła z nim na drogę. Widząc, że nie ma już dla niej tej czułości w spojrzeniu, tej miękkości w głosie, tego interesowania się, pełnego miłości, co dawniej, nie mogła sobie tej zmiany wytłómaczyć.
Jednak zmiana ta zaznaczyła się dawno, od czasu, kiedy przychodząc do niego na codzienne widzenie się, zawołała pełna radości: wiesz, jestem z pewnością przy nadziei! Wtedy jakieś drżenie przebiegło mu nieprzyjemnie po skórze.
Później, przy każdem spotkaniu się, mówiła mu o swojej ciąży, która jej serce napełniała radością: to bezustanne zajęcie się rzeczą, która wydawała mu się brudną, wstrętną, obrzydliwą, ochładzało jego egzaltacyę dla czczonego bożyszcza.
Później jeszcze, kiedy ją widział wychudłą, z wklęsłymi policzkami, o żółtym kolorze skóry, myślał, że powinnaby mu oszczędzić tego widoku i zniknąć na kilka miesięcy, aby zjawić się znowu świeżą, piękniejszą jeszcze, starać się zapomnieć o tym wypadku lub łączyć z wdziękiem kokieteryi kochanki kokieteryę młodej matki, pozwalającej oglądać dziecko tylko zdaleka, pośród zwojów różowej gazy i wstążek.
Miała zresztą doskonałą sposobność wykazać ten takt, którego się po niej spodziewał; myślał, że spędzi całe lato w Mont-Oriol, a jego zostawi w Paryżu, ażeby mu się nie pokazywać zwiędłą i zdefigurowaną. Zdawało mu się, że go zrozumie.
Lecz ona, ledwie do Owernii przybyła, nagliła go bezustannie rozpaczliwymi listami, że musiał przyjechać, poprostu z litości nad nią. Teraz narzucała mu się ze swoją czułością lękliwą i zdenerwowaną — opanowywała więc go chęć nieprzeparta opuścić ją, nie widzieć już nigdy, nie słyszeć zawsze na jedną nutę śpiewanej, irytującej go tylko miłosnej piosneczki. Pragnąłby wypowiedzieć jej wszystko, co mu leżało na sercu, wytłómaczyć, że jej zachowanie się jest tylko niezręczne i głupie, a nie mógł tego uczynić, nie śmiał odjechać, ale nie potrafił również powstrzymać się, ażeby nie okazać przed nią niecierpliwości w słowach nieraz gorzkich i bolących.
Ona tembardziej nad tem cierpiała, że chora, ociężała, coraz więcej odczuwająca dolegliwości kobiet ciężarnych, potrzebowała jakiejś pociechy, współczucia. Kochała go, oddając mu ciało swoje, duszę, istotę całą, poświęcając miłość bez żadnych zastrzeżeń i granic. Nie czuła się już panią siebie, ale jego żoną, towarzyszką, przyjaciółką, posłuszną niewolnicą, rzeczą jego. Według niej, między niemi nie mogło już być mowy o grzeczności, kokieteryi, wiecznem pragnieniu rozkoszy tylko, gdyż ona należała do niego w zupełności, związana z nim była węzłem słodkim i potężnym: dzieckiem, które miało wkrótce przyjść na świat.
Jak tylko zostali sami przy oknie, rozpoczęła swoje czułe wynurzenia:
— Pawle, mój drogi, powiedz, czy ty mnie zawsze tak samo kochasz?
— Naturalnie. Ależ ty mi powtarzasz to pytanie codzień; staje się ono nareszcie nużącem.
— Przebacz mi! dlatego to robię, że już nie mogę temu wierzyć; potrzebuję, abyś mnie upewnił, przekonał, potrzebuję słyszeć ciągle to piękne słowo. Ponieważ ty mi go nie powtarzasz już tak często, jak dawniej, zmuszoną jestem upominać się o nie, żebrać go u ciebie.
— A więc... kocham cię. Ale... mówmy o innych rzeczach, proszę o to.
— Jakże jesteś surowym!
— Wcale nie! Tylko... tylko... ty tego nie chcesz zrozumieć, nie chcesz pojąć, że...
— O, tak, rozumiem bardzo dobrze, że już mnie nie kochasz. Gdybyś ty wiedział, jak cierpię nad tem!
— Słuchaj, Krystyno! Zaklinam cię, nie rozdrażniaj mnie. Gdybyś wiedziała, jakie to wszystko niezręczne, co robisz teraz!
— O, gdybyś mnie kochał, nie mówiłbyś tego!
— Ależ na miłość Boską! gdybym cię nie kochał, nie przyjechałbym tutaj.
— Słuchaj. Teraz należysz do mnie, jesteś moim, jak ja twoją jestem. Jest między nami łącznik nowego życia, którego nikt usunąć nie zdoła; przyrzeknij mi jednak, że jeśli kiedyś, później przestaniesz mnie kochać, powiesz mi o tem.
— Przyrzekam ci.
— I przysięgasz?
— Przysięgam.
— Ale i wtedy nawet, pomimo to wszystko, pozostaniemy przyjaciółmi — prawda?
— Naturalnie, pozostaniemy przyjaciółmi.
— W chwili, kiedy przestaniesz mnie kochać, przyjdziesz do mnie i powiesz: moja mała Krystyno, kocham cię, ale już nie tak, jak dawniej, bądźmy więc tylko przyjaciółmi.
— Zgoda, przyrzekam ci.
— I przysięgasz?
— I przysięgam.
— A jednak zmartwi mnie to bardzo. Przeszłego roku tak mnie kochałeś!
Posłyszeli za sobą głos:
— Księżna de Ramas Aldavarre!
Przychodziła z wizytą, gdyż Krystyna przyjmowała u siebie co wieczór wybitniejszych gości, jak przyjmują ukoronowane osoby.
Dr Mazelli towarzyszył pięknej Hiszpance z miną słodką i pokorną. Obie panie uścisnąwszy sobie ręce, usiadły i poczęły rozmawiać.
Andermatt zawołał Pawła.
— Chodźno pan tutaj. Panna Oriol wróży nam z kart doskonale; już mi tyle zadziwiających rzeczy powiedziała.
Ujął go pod rękę i dodał:
— Co za dziwak z pana! W Paryżu nie widujemy się nigdy, raz na miesiąc, bez względu na prośby żony. Tu — trzeba było piętnaście listów, ażeby pana sprowadzić. A od czasu, jak przybyłeś, masz taką minę zrozpaczoną, jakbyś milion dziennie tracił. Pozbądź się pan tego móla, który pana gryzie! Może zresztą można co pomódz na to? Powiedz pan...
— Nic, nic nie trzeba, mój przyjacielu. Jeżeli w Paryżu nie przychodziłem często do państwa, no, to pan wiesz, że w Paryżu...
— Oczywiście... domyślam się. Ale tu przynajmniej należy być weselszym. Przygotuję panu dwie albo trzy zabawy, które udadzą się doskonale.
Znowu zaanonsowano gości: panią Barre i profesora Cloche. Profesor wszedł w towarzystwie córki, młodej wdowy, rudej i śmiałej. Wkrótce po nich przyszedł profesor Mac-Roussel w towarzystwie żony, osoby już dojrzałej, chudej, z przepaskami na skroniach.
Profesor Rémusot wyjechał niedawno, nabywszy pierwej szalet na warunkach, jak mówiono, bardzo dogodnych.
Dwaj inni lekarze pragnęli także coś o tych warunkach wiedzieć, ale Andermatt odrzekł im niewyraźnie:
— Weszliśmy w pewien układ, bardzo korzystny dla stron obu. Jeżeli panowie zapragną go naśladować, nic łatwiejszego, jak porozumieć się... obaczymy potem. Kiedy panowie zdecydują się, proszę mnie uprzedzić, a wtedy pomówimy.
Z kolei zjawił się doktor Latonne, potem doktor Honorat — bez żony, z którą w towarzystwie się nie pokazywał.
Wrzawa, mieszanina rozmaitych głosów, napełniały salon. Gontran nie opuszczał wcale Ludwiki Oriol, mówił z nią i od czasu do czasu powtarzał ciągle do kogoś z przechodzących, śmiejąc się:
— Jest to moja nieprzyjaciółka, którą zdobywam.
Mazelli usiadł przy córce profesora Cloche. Od kilku dni prześladował ją nieodstępnie, a ona przyjmowała jego grzeczności z wyzywającą śmiałością.
Księżna nie spuszczała go z oka i wydawała się zirytowaną i drżącą. Nagle podniosła się, przeszła przez salon i przerywając rozmowę sam na sam doktora z piękną towarzyszką, rzekła:
— Pragnęłabym wrócić, panie Mazelli. Czuję się trochę niezdrową.
Po wyjściu ich, Krystyna, zbliżywszy się do Pawła, zauważyła:
— Biedna kobieta! Jakże ona musi cierpieć!
— Kto taki? Księżna!
— Czyż pan nie spostrzega, jak ona jest zazdrosną!
Odpowiedział jej opryskliwie:
— Gdy pani będzie jęczeć nad każdą nieszczęśliwą kokietką, to łzom nigdy nie będzie końca!
Odwróciła się i odeszła, gotowa zapłakać każdej chwili, na tyle słowa Pawła wydały się jej surowemi. Usiadła obok Karoliny Oriol, która siedziała sama, zdziwiona tem, co robił Gontran i rzekła do niej tak, ażeby dziewczyna znaczenia słów nie odgadła:
— Są dnie, kiedy chciałoby się umrzeć!
Andermatt w towarzystwie lekarzy opowiadał nadzwyczajny wypadek o ojcu Klaudyuszu, którego nogi ruszać się znowu poczęły. Tak zdawał się być przekonanym o prawdzie tego, co mówił, że nikt nie mógł wątpić.
Z chwilą, kiedy się poznał na przebiegłości chłopów i paralityka, kiedy domyślał się, że roku zeszłego został oszukany, wyzyskany poprostu, z powodu łatwowierności w skuteczność wód, kiedy poznał, że pozbyć się chorego nie może i opłacać go musi, zrobił z niego doskonałe narzędzie reklamy, którem nadzwyczaj sprytnie się posługiwał.
Mazelli, odprowadziwszy klientkę do domu, powrócił sam do salonu.
Gontran wziął go pod ramię:
— Powiedz, piękny doktorze, którą wolałbyś z dwóch panien Oriol.
Piękny doktor szepnął mu do ucha:
— Na kochankę młodszą, lecz na żonę... starszą.
Gontran śmiał się.
— Jesteśmy zupełnie jednego zdania. Bardzo mnie to cieszy.
Później, zwracając się do siostry, rozmawiającej zawsze z Karoliną, rzekł:
— Nie wiesz? Zdecydowaliśmy we czwartek zrobić wycieczkę do Puy de la Nugère. Jest to najpiękniejszy krater z całego pasma. Wszyscy się zgodzili — więc rzecz ułożona.
Krystyna odrzekła obojętnie:
— Ty wiesz, iż ja zgodzę się na wszystko, co chcecie.
Wtem profesor Cloche z córką począł się żegnać, a Mazelli zapragnął ich odprowadzić i niebawem wyszedł z młodą wdową.
W kilka minut potem rozeszli się wszyscy, gdyż Krystyna szła spać o jedenastej.
Markiz, Paweł i Gontran odprowadzili panny Oriol. Gontran i Ludwika szli przodem, a o kilka kroków za niemi Bretigny prowadził Karolinę; czuł, jak drży lekko.
Pożegnano się, przypominając sobie:
— We czwartek o jedenastej godzinie na śniadaniu w hotelu!
William zbliżył się do młodych ludzi, ażeby z nimi razem wrócić do domu i po drodze, nachyliwszy się do ucha szwagra, rzekł:
— Winszuję ci, mój kochany, byłeś zachwycającym!
Gontran od dwóch lat był ciągle trapiony potrzebą pieniędzy, która mu zatruwała życie. Póki tracił fortunę matki, żył z lekkomyślnością i bez troski — w towarzystwie młodych ludzi, bogatych, wyblakłych, zepsutych, których nazwiska drukują ciągle gazety, jako należące do wielkiego świata, chociaż ludzie ci w tym świecie nie żyją; uczęszczał z nimi do kobiet półświata, lekkich obyczajami i sercem.
Było ich z dziesiątek, należących do jednej grupy, których można było co wieczór odszukać w café lub na bulwarze, między północą a trzecią godziną rano. Zawsze elegancko ubrani, w białych kamizelkach, nosili guziki od koszul po dwadzieścia luidorów, zmieniali je co miesiąc i kupowali w najlepszych magazynach, zajęci jedynie zabawą, bałamuceniem kobiet, pragnieniem, aby o nich mówiono i wyszukiwaniem pieniędzy na wszystko, czego zapragnęli.
Ponieważ nie wiedzieli o niczem więcej, jak o najświeższych skandalach, o echach z alków i stajen, o pojedynkach i grach w karty, cały horyzont ich myśli zamykał się w tym obrębie.
Otaczały ich ze wszystkich stron lekkie kobiety, ustępowali je sobie wzajemnie, pożyczali i rozmawiali między niemi o ich zaletach, jak o zaletach koni wyścigowych. Bywali także w świecie głośnym i udekorowanym, gdzie wiele mówią i gdzie kobiety, wszystkie prawie, utrzymują pewne stosunki pod okiem zamkniętem, odwróconem lub mało przewidującem obojętnych mężów; mówili o tych kobietach, jak o innych, mierzyli je jedną miarą, lekki robiąc tylko wyjątek dla urodzenia lub społecznego stanowiska.
Z powodu ciągłego stosowania przebiegłości, ażeby dostać pieniędzy, potrzebnych do życia, oszukiwania lichwiarzy, pożyczania ze wszystkich stron, wyprowadzania w pole dostawców, śmiania się w nos krawcom, zjawiającym się co pół roku z rachunkiem, powiększającym się co sześć miesięcy o trzy tysiące franków, słuchania opowiadań zazdrosnych samic, przywykłych do oszukiwania, okradani sami przez wszystkich — przez służbę, przez kupców, przez restauratorów — wyrobili w sobie jakąś nadto miękką moralność, zużytą — a jedynym ich punktem honoru było bić się w pojedynku, ile tylko razy czuli się podejrzanymi o to, do czego byli zdolni.
Wszystko, lub prawie wszystko, kończyło się po kilkuletniej podobnej egzystencyi bogatem małżeństwem, skandalem, samobójstwem lub tajemniczem zniknięciem, równającem się śmierci.
Zwykle liczono na bogate małżeństwo. Jedni oglądali się na rodzinę, która im dopomódz mogła, inni szukali sami, mając w ręku listę bogatych dziedziczek, jak się ma listę domów na sprzedaż. Szukano wszędzie partyj egzotycznych, szczególniej Amerykanek z północy i południa, które oślepiano szykiem, sławą ludzi światowych, zdobytymi sukcesami i elegancyą osobistą.
Dostawcy takiego towaru także liczyli na bogaty ożenek. Ale takie polowanie na posażne panny mogło czasem trwać za długo. W każdym razie wymagało poszukiwań, pracy, bałamucenia, wizyt, jednem słowem, pewnego zapasu energii, której, jak się zdawało, obojętny Gontran nie posiadał.
W chwili właśnie, kiedy gonił za poszukiwaniem pieniędzy wszelkimi sposobami, jakich się chwytają ludzie bez grosza w kieszeni, kiedy pragnął nareszcie zerwać z życiem na cudzy rachunek, jakie pędził przy rodzinie — Andermatt podsunął mu myśl ożenienia się z jedną z panien Oriol.
Znając doskonale szwagra, przypuszczał, że propozycya ta powstała u niego skutkiem rozwagi, była zważoną, przygotowaną, że w jego ustach nabierała ona pewnego znaczenia, pewnej ceny. Schylić się i wziąć młodą dziewczynę, nie wydawało mu się zbyt uciążliwem, tembardziej, że młodsza podobała mu się nawet i ostrzył sobie na nią zęby.
Wybrał więc Karolinę Oriol i w krótkim czasie doprowadził ją do tego, że propozycya mogła już być zrobioną. Ale ponieważ ojciec dawał innej córce posag, na który ostrzył zęby Andermatt, wypadało więc, albo wyrzec się małżeństwa, albo zwrócić swoje serce do starszej.
Ale właśnie w tej chwili były takie pustki w jego kieszeni, że nawet dla zwykłej swojej partyi w kasynie musiał od Pawła Bretigny pożyczyć dwadzieścia pięć luidorów — na wieczne nieoddanie. Zresztą trzeba byłoby szukać na nowo przyszłej żony, znaleść ją, nadskakiwać. Wypadałoby może walczyć z nieprzychylną rodziną, a tu na miejscu w ciągu kilku dni grzeczności i starań, mógłby zdobyć starszą Oriol tak samo, jak zdobył młodszą. W ten sposób szwagier jego stałby się jego bankierem, odpowiedzialnym za wszystko, ale którego kasa będzie dla niego otwartą.
Zwrócił się więc do Ludwiki Oriol i korzystając bezwiednie z obudzonej w sercu dziew czyny, skrytej zazdrości, rozbudził w niej drzemiącą kokieteryę i nieokreśloną chęć odebrania siostrze tego pięknego zakochanego, którego nazywano: panem hrabią.
Ona wcale się tego nie spodziewając, została zaskoczoną nagle. Widząc go grzecznym i nadskakującym, odgadywała z jego zachowania się, spojrzeń, postaci całej, że w Karolinie nie był wcale zakochany i już tem samem zadowolniwszy się, czuła się szczęśliwą, wesołą, zwycięską prawie, wróciwszy do domu.
We czwartek wahano się długo z wyjazdem do le Puy de la Nugère. Niebo było zachmurzone, powietrze ciężkie — obawiano się deszczu. Gontran nastawał tak mocno, że przekonał wszystkich.
Śniadanie było niewesołe. Krystyna i Paweł pokłócili się dzień przedtem bez widocznej przyczyny. Andermatt obawiał się, że małżeństwo Gontrana do skutku nie dojdzie, gdyż ojciec Oriol mówił tego samego rana bardzo dwuznacznie. Gontran, uprzedzony, był wściekły i zdecydował się dopiąć swego. Karolina, przeczuwając zwycięstwo siostry, nie domyślając się przyczyny zmiany frontu, chciała pozostać w domu. Nie bez trudu namówiono ją do spaceru.
Arka Noego uniosła więc zwykłych swoich podróżnych w komplecie na wyżynę, dominującą nad Volvie.
Ludwika Oriol, stawszy się nagle rozmowną, bawiła wszystkich w czasie podróży. Tłómaczyła, w jaki sposób kamień w Volvie, który niczem więcej nie jest, jak lawą zagasłych kraterów, służył do budowy wszystkich domów, wszystkich kościołów w okolicy, co nadaje miastom owerniackim jakiś ponury wygląd. Pokazała warsztaty, gdzie ten kamień obrabiano, wskazała rzekę zastygłej lawy, eksploatowaną dziś jako kopalnię, a na szczycie Volvie olbrzymią statuę Matki Boskiej, czarną, dominującą nad miastem. Później podjechano do płaskowzgórza, najeżonego dawnymi wulkanami. Konie postępowały wolnym krokiem drogą długą i ciężką. Piękne, zielone lasy otaczały drogę. Panowało ogólne milczenie.
Wtem furman zatrzymał konie.
— Tutaj — rzekł. — Na prawo idzie drożynka do lasu — niech państwo idą tą drożynką ona doprowadzi.
Wszyscy wysiedli z wyjątkiem markiza, który uważał, że jest nadto gorąco do spaceru. Ludwika i Gontran poszli przodem, Karolina została za niemi z Pawłem i Krystyną, która zaledwie iść mogła. Droga lasem wydawała im się długa, ale przybyli nareszcie na szczyt, pokryty wysokiemi trawami, skąd droga, ciągle w górę, prowadziła do wygasłego krateru.
Ludwika i Gontran, stojąc na samym wierzchołku, wyglądali, jakby w chmurach schowani.
Kiedy się reszta towarzystwa zbliżyła do siebie, namiętna dusza Pawła Bretigny czuła się owianą jakimś liryzmem.
Wkoło nich, za niemi, na prawo, na lewo otaczały ich dziwacznych kształtów stożki ścięte, jedne wyniosłe, drugie spłaszczone, ale wszystkie miały tę dziwną fizyognomię wulkanów wygasłych.
Te ciężkie szczyty gór, płasko zakończonych, sterczały na południu i wschodzie na olbrzymiej płaszczyźnie, przeszło tysiąc metrów wysokiej, dominowały nad Limagne i gubiły, zda się, wśród błękitnego, zamglonego horyzontu.
Młodzi ludzie rozglądali się z zachwytem. U stóp ich otwierała się paszcza pierwszego krateru Nugère, przedstawiającego się jako głęboka wklęsłość, okolona zielenią, w głębi której widać jeszcze było trzy olbrzymie bloki lawy, podniesionej ostatnim oddechem wulkanu i spadłych nazad w otwartą paszczę, gdzie od kilku wieków spoczywają już — na zawsze.
Gontran podał ramię Ludwice i pociągnął ją za sobą. Karolina biegła jakiś czas za niemi, potem zatrzymała się nagle, spojrzała za biegnącymi w podskokach, zawróciła i powróciła do Pawła i Krystyny, siedzących na trawie na wyżynie pagórka. Zbliżywszy się do nich, upadła na kolana i schowawszy głowę w suknię młodej kobiety, poczęła gwałtownie płakać.
Krystyna, która łzy te zrozumiała, gdyż od pewnego czasu cudze bóle odczuwała tak, jak swoje własne, podbita temi łzami, zarzuciła jej ręce na szyję, szepcząc:
— Biedne dziecko! Biedne dziecko!
Dziewczyna płakała ciągle, zrozpaczona, z głową schowaną w fałdach sukni, rękami wy ciągniętemi na ziemi, które wyrywały trawę.
Bretigny powstał i odszedł, ażeby udać, że nic nie widział, ale cierpienie dziewczyny, jej rozpacz niewinna, wywołały w nim oburzenie przeciw Gontranowi. On, którego smutki Krystyny w rozpacz wprawiały, czuł się do głębi duszy wzruszony tem pierwszem rozczarowaniem prostej dziewczyny.
Wrócił więc, przyklęknął przy niej:
— Niechże się pani uspokoi, proszę panią. Oni niezadługo wrócą. Nie trzeba, ażeby wiedzieli o tem, żeś pani płakała.
Powstała, jakby podniecona tą myślą, że siostra może ją zastać ze łzami na oczach.
Krystyna resztki łez własną chustką jej otarła, a potem, zwróciwszy się do Pawła, rzekła:
— Niech pan pójdzie zobaczyć, co oni tam robią. Znikli gdzieś pod blokami lawy. Ja zostanę z małą i pocieszę ją.
Bretigny powstał i drżącym głosem rzekł:
— Idę... i przyprowadzę ich, ale brat pani obliczy się ze mną... dziś jeszcze... wytłómaczy mi się ze swego postępowania niejasnego po tem wszystkiem, co sam mówił onegdaj.
I zeszedł, biegnąc do środka krateru.
Gontran, pociągnąwszy Ludwikę, trącił ją z całej siły na. bardzo spadzistej pochyłości otworu, ażeby potem mieć możność powstrzymać ją, podtrzymać, ogłuszyć, przerwać oddech, przestraszyć.
Ona, uniesiona wesołością, starała się go powstrzymać, wołając:
— O, nie tak prędko! Ja upadnę... Niech pan nie szaleje... upadnę!
Natknęli się na blok lawy i zadyszani za trzymali się przy nim.
— Trzeba wejść do wnętrza — rzekł Gontran — i puścił przed sobą dziewczynę.
Kiedy już znaleźli się wewnątrz groty, odezwał się:
— Jest to chwila do oświadczenia się pani.
Spojrzała nań zdziwiona:
— Do oświadczenia się? Mnie?...
— Tak... w kilku słowach: znajduję panią zachwycającą.
— Trzeba to było siostrze powiedzieć...
— O, pani wie doskonale, że ja się nie oświadczę siostrze pani.
— Żartuje pan.
— Nie. Pani nie byłaby kobietą, gdyby nie zrozumiała tego, że nadskakiwałem siostrze jedynie dlatego, aby wiedzieć, co pani o tem myśli? Jaką twarz dostrzegę u pani? Ujrzałem okropną! O, jakże byłem szczęśliwy! Wtedy i ja starałem się okazać pani wszelkimi sposobami, co myślę.
Nigdy jeszcze do niej w ten sposób nikt nie przemawiał. Czuła się zmieszaną, zachwyconą, serce miała pełne radości i dumy.
On ciągnął dalej:
— Wiem, że dla siostry pani byłem zbyt złośliwy może. Tem gorzej. Ale ona nie pomyliła się; widzi pani, ona została sama, nie chciała iść z nami. O, ona zrozumiała, dobrze zrozumiała...
Ujął w czasie rozmowy rękę Ludwiki i grzecznie, słodko pocałował końce palców mówiąc:
— O, jaka pani dobra! jaka pani dobra!
Ona, wsparta o ścianę lawy, słuchała w milczeniu bicia jego serca. Jedyną myślą, która błądziła w jej zamąconym umyśle, było: zwyciężyłam siostrę.
Wtem przy wejściu do groty pokazał się cień. Paweł Bretigny patrzył na nich. Gontran z pewnym naturalnym spokojem opuścił rękę Ludwiki, którą przy ustach trzymał i zauważył
— Ha, ty tu? Sam jesteś?
— Tak. Tak. Dziwię się, żeście znikli.
— Wracamy zaraz, mój kochany. Przyglądamy się... temu... Prawda, że to ciekawe?
Ludwika poczerwieniała do skroni, wyszła pierwsza i poczęła iść pod górę; dwaj młodzi ludzie szli za nią i rozmawiali półgłosem.
Krystyna i Karolina patrzyły na powracających, trzymając się za ręce.
Potem wrócili wszyscy do powozu, gdzie oczekiwał ich markiz i arka Noego ruszyła do Enval.
Nagle, wśród sosnowego lasu powóz zatrzymał się, a furman, zlazłszy, kląć począł; po kazało się, że drogę zagradzał padły osioł.
Wszyscy zapragnęli go obejrzeć i wyszli z powozu. Osioł leżał rozciągnięty w czarnym pyle, tak wychudzony, że zdawało się, iż skóra, naciągnięta na kościach, byłaby na nim pękła, gdyby był nie zdechł. Szkielet jego zarysowywał się wyraziście pod wychudzoną skórą, w wytartym na żebrach włosie.
Długie wychudzone uszy zwieszały się, jak szmaty, dwie świeże rany na kolanach wskazywały, że często upadał, jeszcze nawet dzisiaj, zanim się po raz ostatni położył, a inna rana z boku ukazywała miejsce, gdzie go jego pan od lat wielu żelaznym szpicem, umocowanym na kiju, po bokach uderzał, aby powolny jego chód przyspieszyć.
Woźnica ujął osła za tylne nogi i zawlókł do rowu ze słowami:
— Nikczemna banda, żeby tak zwierzę pozostawić na środku gościńca!
Nikt z otoczenia nie odezwał się słowem, wszyscy wsiedli z powrotem do powozu. Krystyna była smutną, wzruszoną — pojęła po raz pierwszy nędzę stworzenia w niewoli i chwilami wydawała się jej śmierć jako coś upragnionego.
Nagle zbliżyli się do małego wózka, ciągnionego przez jakiegoś półnagiego draba, jakąś kobietę w łachmanach. i chudego psa, zmęczoczonych aż do omdlenia. Widać było, jak ci ludzie pocili się i upadali ze znużenia. Pies wyschnięty, źle pielęgnowany, z wywieszonym językiem, ciągnął wózek pomiędzy kołami. We wózku leżało zbierane drzewo, które zdawało się coś ukrywać pod spodem. Na wierzchu były szmaty, a na szmatach dziecko. Tylko głowę widać było z pośród brudnych łachmanów, nędzną kulę z dwoma oczyma, nosem i ustami.
Była to rodzina, ludzka rodzina. Osioł uległ trudom, a mężczyzna, który nie miał litości nad swoim martwym pomocnikiem, nie zadał sobie nawet trudu, aby go na bok usunąć, lecz pozo stawił go na środku drogi pomiędzy koleją wozów, które tędy przechodziły. I wówczas zaprzągł się sam razem ze swą żoną do pustego dyszla i ciągnął teraz tak, jak przedtem zwierzę ciągnęło.
Dokąd ci ludzie dążyli? Czy mieli choć grosz w kieszeni? Czyż ten nędzny wózek wiecznie sami ciągnąć będą, skoro nie mogą sobie kupić zwierzęcia? A z czego żyć mają? Przyjdzie im prawdopodobnie na taki sam koniec, jak osłu...
Krystyna myślała o tem wszystkiem, a w jej przerażonej duszy jawiła się ciągle myśl o nędzy tych nieszczęśliwców.
Wtem odezwał się Gontran:
— Nie wiem dlaczego, ale przychodzi mi na myśl, że byłoby wspaniałym pomysłem, gdybyśmy dziś wieczorem wszyscy znaleźli się w Café Anglais. Chętnie chciałbym zobaczyć znowu bulwar.
Ale margrabia odmruknął:
— E, co tam, tu jest bardzo ładnie, nowy hotel jest o wiele lepszy, jak dawny.
Mijali Turnoël, a Krystynie pod wpływem wspomnień ściskało się serce. Patrzyła na Pawła, który zamknął oczy, aby uniknąć jej błagalnych spojrzeń.
Po chwili spostrzegli przed powozem dwóch winiarzy, którzy powracali do domu z roboty, niosąc na plecach narzędzia swej pracy. Małe Oriol zaczerwieniły się aż po białka oczu, byli to bowiem stary Oriol i ich brat. Wracali oni z winnicy, gdzie cały dzień w pocie czoła uprawiali tę ziemię, która ich uczyniła bogatymi, gdzie spędzali całe dni od świtu do wieczora, podczas gdy piękne ich czarne surduty leżały starannie złożone w komodzie, a wysokie cylindry w szafie. Obydwaj wieśniacy uśmiechnęli się przyjaźnie, podczas gdy całe towarzystwo w powozie powitało ich ukłonem.
Gdy przybyli na miejsce i Gontran wysiadł, aby iść do kasyna, Bretigny poszedł za nim i odezwał się:
— Słuchaj, mój stary, muszę ci coś powiedzieć. Postępujesz źle. Przyrzekłem twojej siostrze, że z tobą o tem pomówię.
— O czem?
— O tem, jak się od pewnego czasu zachowujesz.
Gontran zrobił impertynencką minę:
— Względem kogo?
— Względem tej małej. To nie ładnie, że ją nagle zostawiasz na lodzie.
— Tak znajdujesz?
— Tak jest i sądzę, że mam prawo do tego.
— Słuchajno, zrobiłeś się nagle niezmiernie czułym w kwestyi tego osadzenia na lodzie?
— No, mój kochany, nie chodzi tu o dziewczynę z półświata, tylko o przyzwoitą panienkę.
— Wiem o tem dobrze, ale ja jej przecież nie uwiodłem, a to wielka różnica.
Szli dalej obok siebie. Zachowanie się Gontrana wprawiało w wściekłość Pawła. Po chwili odezwał się:
— Gdybym nie był twoim przyjacielem, mógłbym z tobą zupełnie ordynarnie postąpić!
— A jabym to sobie wyprosił!
— Bądźżeż raz rozsądnym! Mnie żal tej dziewczyny. Niedawno temu okropnie płakała.
— To dla mnie bardzo pochlebne.
— Nie pora teraz na głupie dowcipy! Cóż zamierzasz?
— Nic.
— Ależ pamiętaj o tem, że zaszedłeś z nią daleko, że ją skompromitowałeś. Wszakże niedawno mówiłeś do mnie i do swojej siostry, że się z nią ożenisz.
Gontran przystanął i odpowiedział w tonie, jakby groźby:
— Moja siostra i ty zrobilibyście lepiej, gdybyście się mniej zajmowali sprawami innych. Powiedziałem ci już, że dziewczynka bardzo mi się podoba i że byłoby rozsądnem z mojej strony, gdybym się z nią ożenił — to wszystko! Ale teraz podoba mi się ta druga bardziej, nabrałem innego przekonania, to się przecież codziennie zdarza.
Potem, patrząc mu prosto w oczy, rzekł:
— A ty co robisz, gdy ci się jaka kobieta sprzykrzy? Czy jesteś może bardziej uczuciowy?
Paweł Bretigny zdumiony silił się odgadnąć znaczenie tych słów, poczem odparł szybko:
— Muszę ci jeszcze raz przypomnieć, że nie chodzi tu o pospolitą dziewczynę, ani o zamężną kobietę, ale o młodą panienkę, którą postępowaniem twem skompromitowałeś. Przyzwoity mężczyzna tak nie robi.
Gontran zbladł i przerwał mu w ostrym tonie:
— Milcz! Już za wiele powiedziałeś, a ja za dużo musiałem wysłuchać. Muszę ci wyznać, że gdybyś nie był moim przyjacielem, postarał bym się dowieść ci, że żartów w takich sprawach nie znam. Jeszcze słowo, a wszystko między nami skończone!
Nagle zmienił ton i powiedział prawie żartując:
— Co się zaś tyczy małej Karoliny, to jeżeli naprawdę tak się nad nią litujesz i ona ci się podoba, to ożeń się z nią! Małżeństwo bywa często najlepszem wyjściem z trudnych sytuacyj, doskonałem lekarstwem i najlepszym sposobem ochronienia się od uporczywych nadziei, które ktoś żywi. Ona jest ładna i bogata, a ostatecznie i na ciebie przyjdzie raz kolej. Jakby to było ładnie, gdybyśmy się tak jednego dnia pożenili — bo ja, mogę ci to powiedzieć w zaufaniu, żenię się ze starszą, tylko na razie proszę cię o sekret. A proszę cię nie zapominaj, że ty mniej masz prawa, jak ktokolwiek inny mówić o uczuciowej uczciwości i o skrupułach i wątpliwościach w miłości. Idź więc swoją drogą, a ja pójdę moją. Dobranoc!
Odwrócił się i pospieszył szybko w kierunku wsi.
Paweł Bretigny szedł wzburzony i roztargniony powoli do hotelu Mont-Oriol. Usiłował przez drogę wytłómaczyć sobie każde słowo, przypomnieć każdy wyraz i dziwił się pewnym wykrętom i haniebnym skrupułom, jakie się wylęgają w duszach ludzkich.
Gdy Krystyna go zapytała:
— Co odpowiedział Gontran? — wyjąkał w odpowiedzi:
— Mój Boże, on teraz woli starszą i zdaje mi się, że z nią chce się ożenić. Gdy zaś usiłowałem czynić mu przedstawienia w tym kierunku, zamknął mi usta wynurzeniami niepokojącemi odnośnie do nas obojga.
Krystyna upadła na krzesło i szeptała:
— Mój Boże, mój Boże!
Na to wszedł Gontran, gdyż właśnie dzwoniono do stołu, złożył wesoło pocałunek na jej czole i zapytał:
— Jak ci się powodzi siostrzyczko, nie jesteś bardzo znużoną?
Następnie uścisnął rękę Pawłowi i zwrócił się do Andermatta:
— Powiedz mi, perło wszystkich szwagrów i przyjaciół, powiedz przecież raz, ile jest wart stary osioł, który nieżywy leży na gościńcu?

IV.

Andermatt i doktor Latonne przechadzali się przed kasynem na tarasie, ozdobionej pięknemi marmurowemi wazami. — On mi się już nie kłania więcej uważył lekarz, mówiąc o swoim koledze doktorze Bonnefille. Siedzi tam na górze w swojej dziurze, jak odyniec i zdaje mi się, że sprawiłoby mu najwyższą radość, gdyby mógł zatruć nasze źródła.
Andermatt założył ręce w tył, a mały kapelusz z szarego filcu opadł mu cały na kark tak, że widać było łysinę.
Myślał przez chwilę i wkońcu odezwał się:
— W przeciągu trzech miesięcy Towarzystwo coś dorzuci, postąpiliśmy i tak już na dziesięć tysięcy franków. Ten niegodziwiec Bonnefille podjudza członków zarządu przeciw mnie i podtrzymuje w nich przekonanie, że ja ustąpię! Ale w tem się myli.
Nowy inspektor odpowiedział:
— Wiesz pan zapewne, że wczoraj zamknęli kasyno. Nie mieli już ani jednego gościa.
— Tak, wiem o tem, ale i my nie mamy ich dosyć. Ludzie wolą siedzieć w hotelach, a tam panuje nuda. Kochany przyjacielu, chciej zrozumieć, że gości kąpielowych trzeba zabawiać, dostarczać im rozrywek, obudzać w nich przekonanie, że sezon jest zbyt krótki.
Goście z naszego hotelu Mont-Oriol przychodzą co wieczór, gdyż mieszkają bardzo blisko, ale inni ociągają się jeszcze i pozostają w domu; jest to jednem słowem kwestyą odległości. Powodzenie zależy zawsze od drobiazgów, które należy wymyślać i wynajdywać.
Oto na przykład od kilku dni myślałem o czemś, o czem całkowicie zapomnieliśmy, a mianowicie o stacyi meteorologicznej!
— Jakiej stacyi meteorologicznej?
— Rozpowszechniać jej biuletyny w wielkich dziennikach paryskich. Jest to rzecz nieodbicie konieczna. Klimat miejsca kąpielowego musi być lepszym, mniej wystawionym na zmiany, równiejszym, niż klimat sąsiednich konkurencyjnych miejscowości kąpielowych. Zechciej pan opłacić kilka wierszy miejsca w największych dziennikach, a pomieścimy w nich na stałe prognozę meteorologiczną. Co wieczór posyłać będę telegraficznie sprawozdanie o stanie pogody i urządzę to tak, że klimat na końcu roku przeciętnie będzie lepszym, jak wszystkich miejsc sąsiednich. Gdy bierzemy do rąk wielki dziennik, wpada nam od razu w oczy rubryka: Temperatury Vichy, Royat, Mont-Doré, Chatel-Guyon etc. w lecie, a w zimie ciepłota z Cannes, Mentony, Nizzy, Saint-Rafael.
W miejscowościach tych musi być zawsze ciepło i pięknie, ażeby Paryżanin mógł sobie powiedzieć:
— Do djaska! tym dobrze, którzy wyjeżdżają na południe!
Andermatt zawołał:
— A, do kroćset, masz pan słuszność, jakżeź mogłem o czemś podobnem zapomnieć! Dziś jeszcze wezmę się do tej rzeczy. A skoro już o tem mówimy, pozwól pan, że zapytam, czy pisałeś pan do profesorów Larenarda i Pascalisa o naszej studni?
— Panie prezesie, z tymi nic się nie da zrobić, nawet gdyby się sami przekonali, że na sza studnia jest dobrą. U nich można wskórać tylko przez siłę przekonania, powziętą oczywiście naprzód z góry.
Przechodzili około Pawła i Gontrana, którzy właśnie przyszli, aby się napić kawy po śniadaniu. Inni goście kąpielowi przybyli także, głównie panowie, gdyż panie zazwyczaj po obiedzie udają się na godzinę lub dwie do swoich pokojów.
Piotr Martel pilnował kelnerów i wołał:
— Jeden koniak! Jednę anyżówkę! Jednę kminkówkę! — i to tym samym basem głębokim, który za godzinę rozlegał się na próbie.
Andermatt stanął na chwilę i rozmawiał z obu młodymi ludźmi, a potem przechadzał się dalej z doktorem.
Gontran rozłożył nogi, rozkrzyżował ra miona i w tej pozycyi umieścił się w fotelu, oparłszy szyję na poręczy i skierowawszy oczy i cygaro w górę. Palił i znajdował się w stanie błogiego używania. Nagle odezwał się:
— Czy nie wybrałbyś się później na przechadzkę? Do doliny Sans-Souci? Małe pójdą także.
Paweł wahał się, wreszcie po namyśle odpowiedział:
— Zresztą pójdę. A jak tam stoją twoje sprawy?
— O, tej jestem pewny! Teraz mi się już nie wyśliźnie.
Gontran uczynił teraz swego przyjaciela mężem zaufania i opowiadał mu dzień po dniu o swoich postępach. Wtajemniczył go nawet w swoje spotkania, które w sposób sobie właściwy wyjednał sobie u Ludwiki Oriol.
Po przejażdżce do Puy de la Nugère nie chciała Krystyna robić żadnych wycieczek, tak, że spotkania z obu dziewczętami stały się bardzo trudne. Tem postanowieniem swej siostry był Gontran początkowo bardzo zaniepokojony, ale później zaczął szukać sposobów i dróg, aby się obejść bez jej pomocy.
Przyzwyczajony do paryskiego obyczaju, gdzie kobiety bywają przez tego rodzaju ludzi, jak Gontran, uważane jako zwierzyna, na którą polowanie czasem bywa trudne, użył on naprzód wszelkich podstępów, aby się zbliżyć do tych, których pożądał. Postarał się lepiej, niż ktokolwiek to mógł uczynić, o pośredników, o środki pomocnicze, wyszukiwał jednem spojrzeniem ludzi, którzy mogli mu pomódz w jego zamiarach.
Mimowolna pomoc, jakiej mu udzielała Krystyna, nagle mu się usunęła, wobec czego zaczął szukać w swem otoczeniu jakiejś giętkiej istoty jak ją nazywał któraby mogła wyręczyć w tem siostrę. I odrazu przyszła mu na myśl pani doktorowa Honorat.
Wiele rzeczy przemawiało za nią. Najpierw jej mąż, który był z Oriolami ściśle zaprzyjaźniony, będąc u nich lekarzem domowym od lat dwudziestu. Przy nim rodziły się dzieci Oriolów, u nich zjadał co niedzielę obiad, a oni codziennie po południu przychodzili do niego. Jego żona, gruba, średniowieczna, nieco pretensyonalna dama, łatwą była do pozyskania dzięki swej próżności. Onaby niewątpliwie poruszyła wszystko, aby ułatwić sprawę hrabiemu Ravenelowi, którego szwagier był właścicielem Mont-Oriolu.
Tak więc pewnego dnia wstąpił do niej, odprowadziwszy do domu jej męża, usiadł, porozmawiał, powiedział niewieście kilka grzeczności, a gdy służąca zawołała do stołu, zauważył wstając:
— O, czuję wspaniały zapaszek, u państwa to całkiem coś innego, jak w hotelu!
Pani Honorat, mile dotknięta uwagą, odezwała się nieśmiało:
— Ach, mój Boże, gdybym się tylko mogła ośmielić, panie hrabio — gdyby mi było wolno.
—Co, gdyby było wolno, łaskawa pani?
— Prosić pana, abyś zechciał podzielić nasz skromny posiłek.
— Ależ, mój Boże, przyjąłbym zaproszenie z całą przyjemnością...
Doktor mruknął zaniepokojony:
— Ależ my nie mamy nic, oto zwyczajny obiad domowy, sztuka mięsa, kura.
To właśnie ślicznie, przyjmuję z przyjemnością.
I zjadł obiad u państwa Honoratów. Gruba jejmość wstała od stołu, odbierała od dziew czyny półmiski, aby ta nie poplamiła sosem obrusa i mimo, że mąż był widocznie zdenerwowanym, sama usługiwała.
Hrabia prawił jej w dalszym ciągu komplimenty, dotyczące jej kuchni, domu, jej zalet towarzyskich, a ona była nim zachwyconą.
Przyszedł niebawem ponownie, znowu w porze obiadowej, pozwolił się znowu zaprosić i odtąd ciągle już chodził do pani Honoratowej, do której małe Oriolki od lat wielu jako sąsiadki i przyjaciółki co chwila wpadały.
I tak godzinami siadywał z temi trzema kobietami, był uprzejmy, przedewszystkiem względem obu sióstr i widocznem było z dnia na dzień bardziej, że przekłada Ludwikę ponad Karolinę, Zazdrość, jaka między niemi się rozbudziła od chwili, gdy stał się grzecznym dla Karoliny, wzrosła do nienawiści u starszej ze sióstr, a u młodszej zmieniła się w uczucie pogardy.
Ludwika miała w swym sposobie zachowania się, aczkolwiek wobec Gontrana zdawała się zachowywać pewną powściągliwość, coś bardziej kokieteryjnego, aniżeli siostra z jej całem pogodnem, pełnem swobody obejściem. Karolina była do głębi serca zasmuconą, ale przez dumę skrywała swe cierpienie i zdawało się, jak gdyby nic nie dostrzegała i przychodziła z całym spokojem na wszystkie schadzki u pani Honorat. Nie chciała odmawiać z obawy, aby jej nie posądzono, że odczuwa jakąś boleść z powodu, że musiała ustąpić miejsca siostrze.
Gontran był dumny ze swego dzieła i bynajmniej się z niem nie ukrywał, a nawet zwierzał się z tem Pawłowi. Paweł znajdował to komicznem i śmiał się. Zresztą postanowił od chwili owej ostrej wymiany słów z przyjacielem nie zajmować się więcej jego sprawami. Czasami pytał sam siebie, pełen niepokoju: „Czy on też domyśla się czegokolwiek o mnie i o Krystynie?
Znał on zbyt dobrze Gontrana, aby nie wiedzieć, że jego przyjaciel należy do tych, którzy umią przymknąć oko na stosunek swej siostry. Ale dlaczego nie dał mu wcześniej do zrozumienia, że to zauważył lub że wie o tem?
Gontran był w istocie jednym z tych, którzy są zdania, że każda kobieta z towarzystwa musi mieć jednego lub więcej kochanków; jednym z tych, dla którego rodzina jest tylko rodzajem ubezpieczenia wzajemnego, dla którego moralność jest tylko koniecznym na zewnątrz objawem, ażeby przy jego pomocy osłonić różnorodność smaku, jakim nas obdarzyła natura, jednym z takich, dla których towarzyska przyzwoitość jest tylko szyldem, za którym kryją się przyjemne występki. Jeżeli zresztą namawiał swą siostrę do małżeństwa z Andermattem, to miał w tem ukryty cel, aby tego żyda uczy nić przedmiotem wyzyskiwania ze strony całej rodziny.
Gdy mu tedy Gontran opowiedział, dlaczego chodzi do pani Honorat, Bretigny śmiał się i dał się namówić do towarzyszenia mu do tej zacnej damy. Sprawiało mu to wielką przyjemność zabawiać się z Karoliną.
Doktorowa Honorat doskonale umiała wy wiązać się z powierzonej sobie roli. Z wielką przyjemnością podawała o godzinie piątej herbatę, podobnie, jak to czynią damy w Paryżu, z małemi ciastkami, które sama piekła. Gdy Paweł po raz pierwszy przyszedł do jej domu, przyjęła go, jak starego przyjaciela, prosiła go, aby usiadł, sama odebrała od niego kapelusz, zaniosła go na kominek i postawiła obok ze gara. Następnie grała rolę dobrej gospodyni, biegała od jednego do drugiego ze swych gości, niosąc przed sobą swój potężny brzuch i zapytywała:
— Może pan co pozwoli?
Gontran żartował, śmiał się, dawał do poznania, że mu tam bardzo dobrze.
Od czasu do czasu pociągał Ludwikę ku oknu, podczas gdy oczy Karoliny zaniepokojone biegły za niemi. Pani Honorat, która zabawiała się z Pawłem, mówiła doń w tonie rodzicielskim:
— Kochane dzieci przychodzą tutaj czasami, aby sobie porozmawiać, to przecież rzecz zupełnie niewinna, nieprawdaż panie Bretigny?
— O bezwątpienia, pani doktorowo.
Gdy następnym razem przyszedł, nazywała go po przyjacielsku „panem Pawłem“, uważając go poniekąd za współwinnego. Odtąd opowiadał mu Gontran o wszystkich grzecznościach tej kobieciny, którą jeszcze dzień przedtem zapytywał:
— Dlaczego pani nie wyjdzie kiedy z dziewczętami na ulicę ku Sanssouci?
Odpowiedziała mu pospiesznie:
— Ależ, panie hrabio, pójdziemy bardzo chętnie. Pójdziemy.
— Możeby tak jutro około trzeciej?
— Jutro o trzeciej godzinie, panie hrabio!
— Pani tak łaskawa!
A zwracając się do Pawła, mówił:
— Słuchaj, pojmiesz, że w salonie nie mogę w obecności młodszej zbliżyć się do starszej, ale gdy się znajdziemy w lesie, pospieszę naprzód, a wy zostaniecie z Karoliną cokolwiek w tyle. Wszak przyjdziesz?
— Owszem, bardzo chętnie.
— A zatem rzecz ułożona.
Wstali i poszli zwolna gościńcem ku dołowi. Gdy przechodzili około La Roche Predière, skręcili na lewo i przeszli kwiecistą doliną wśród drzew. Gdy przyszli nad rzeczkę, usiedli na skraju lasu i czekali.
Niebawem nadeszły trzy panie. Ludwika szła przodem, pani Honorat z Karoliną z tyłu.
Obie siostry były bardzo ze spotkania zadowolone. Gontran wykrzyknął:
— To był wspaniały pomysł, żeście panie tu przyszły.
Doktorowa odpowiedziała:
— To mój pomysł.
I poszli dalej razem. Ludwika i Gontran biegli szybko naprzód i niebawem oddalili się o taki spory kawał, że z powodu zakrętów ścieżki zgubili się z oczu.
Otyła kobieta, która straciła dech, mruczała:
— Zapewne, młodzi mogą tak biegać, ja tak szybko chodzić już nie mogę.
Karolina wyrwała się:
— Proszę pozwolić, ja ich zawołam.
Chciała pobiedz za niemi, ale doktorowa ją zatrzymała:
— Ależ mała, nie przeszkadzaj im, skoro chcą się z sobą bawić, nie należy im przeszkadzać. Oni sami wrócą do nas.
Usiadła na trawie w cieniu sosny i wachlowała się chustką. Karolina rzuciła Pawłowi smutne spojrzenie, w którem była prośba i rozpacz.
Zrozumiał je i odrzekł:
— Wie pani co, pozwolimy pani doktorowej tutaj odpocząć, a sami pójdziemy za siostrą?
Odpowiedziała mu żywo:
— Owszem, bardzo chętnie!
Pani Honorat zauważyła:
— No, to idźcie, dzieci. Ja tu zaczekam, ale nie bawcie się zbyt długo.
Paweł z Karoliną odeszli. Biegli z początku bardzo szybko, gdyż nie widzieli tamtych dwojga, ale spodziewali się, że ich niebawem dogonią. Po kilku minutach przystanęli, nie wiedząc, czy Ludwika i Gontran skręcili w bok na lewo albo weszli w las na prawo. Karolina wołała drżą cym głosem bez ustanku, ale nikt nie odpowiadał. Zaniepokojona odezwała się:
— Mój Boże, gdzie oni też być mogą?
Paweł uczuł znowu te głęboką litość, to rzewne uczucie, którego już raz doświadczył, gdy stali razem przy kraterze Nugere. Nie wiedział, co ma powiedzieć zrozpaczonej dziewczynie — opanowała go nagle chęć porwania jej w ojcowski uścisk, ucałowania, wynalezienia jej jakiejś słodkiej pociechy. Ale czego? Odwracała się na wszystkie strony, rozpa^ czliwie rzucając w zrokiem i jęczała:
— Zdaje mi się, ze tędy poszli! — Nie, tamtędy! Czy nie słyszy pan nic?
— Nic, łaskawa pani, nie słyszę nic. Najlepiej będzie, jeżeli tu zaczekamy na nich.
— Ach, mój Boie, musimy ich znaleść!
Ociągał się przez kilka chwil, poczem odezwał się do niej zupełnie cicho:
— Czy pani tak bardzo cierpi?
Spojrzała nań rozpaczliwym wzrokiem, łzy napłynęły jej do oczu i przesłoniły wzrok, jakby lekką mgłą. Chciała mówić, ale nie mogła, nie śmiała, a przecież jej zbolałe serce odczuwało potrzebę zwierzenia się przed kimś. On zapytał:
— Czy bardzo go pani kocha? Ależ niech mi pani wierzy, on nie jest wart miłości pani.
Już nie mogła dłużej wytrzymać, zasłoniła oczy rękami, aby ukryć łzy i zawołała:
— Nie, nie, ja go nie kocham, wcale go nie kocham. Zbyt niegodnie ze mną postąpił! Zażartował sobie ze mnie, a to było nieuczciwe, podle! Ale mimo wszystko, boli mnie to, bardzo boli, gdyż ciężko pogodzić się z taką rzeczą. A jeszcze bardziej żal mi siostry, która mnie także nie kocha, która była jeszcze gorszą od niego. Czuję, że ona mnie już wcale nie kocha, że mnie nawet nienawidzi! A ja miałam ją tylko jedną, nikogo więcej, i przecież w niczem przeciw niej nie zawiniłam!
Paweł widział tylko jej ucho i jej młodą delikatną szyję, wystającą z kołnierza sukni i uczuł się wzruszonym i ujętym jej niedolą, i to uczucie współczucia i oddania się ogarnęło go całkowicie, jak zwykle w razach, gdy go ujarzmiała miłość dla kobiety. Jego łatwo wzruszająca się natura była szczerze przejętą tym naiwnym wybuchem smutku dziewczęcego. Wyciągnął do niej rękę jakimś bezwiednym ruchem, jak to się czyni, aby uspokoić dzieci, i ogarnął nią jej postać z tyłu.
Odczuł przyspieszone bicie jej serca, jak się czuje serce złapanego ptaszka.
Po chwili otarła szybko łzy i odezwała się:
— Nie powinnam była mówić tego panu, jestem szaloną, wracajmy co prędzej do pani Honorat. Ale przedewszystkiem, proszę, zapomnij pan o wszystkiem, czy może mi pan to przy rzec?
— Przyrzekam pani.
Wyciągnęła doń rękę:
— Mam do pana zaufanie i sądzę, że pan go nie zawiedzie.
Zawrócili oboje, on podniósł ją, aby ją przenieść przez strumyk, podobnie, jak rok temu przenosił Krystynę. Krystynę! Ileż to razy prze chodził z nią tą samą drogą w owym czasie, kiedy ją kochał. I pomyślał sobie, dziwiąc się tej zmianie, jak krótką była owa miłość.
Karolina położyła palce na jego ramieniu i szepnęła:
— Pani Honorat usnęła, usiądźmy zupełnie cicho.
Pani Honorat w istocie spała oparta o drzewo, zasłoniwszy sobie twarz chustką i założywszy ręce przed sobą. Usiedli o kilka kroków od niej i nie mówili ze sobą, aby jej nie obudzić.
Głęboka cisza lasu ogarnęła ich, a z nią dziwnie bolesne uczucie osamotnienia. Słychać było tylko szum wody, spadającej w oddali po kamieniach i zaledwo dający się zauważyć szmer, jaki sprawia owad, przedzierający się gdzieś między liśćmi.
Gdzie się podzieli Ludwika i Gontran? Co oni robili? Nagle ukazali się oboje w oddali — wracali. Pani Honorat obudziła się i była zdumioną, zobaczywszy przy sobie Pawła i Karolinę, gdyż nie słyszała wcale, kiedy powrócili.
— A gdzież tamci, gdzie oni byli?
Paweł odpowiedział:
— Oto wracają właśnie!
Słychać było śmiech Gontrana, a śmiech ten padał ołowiem na duszę Karoliny. Niebawem ukazali się oboje. Gontran biegł prawie i ciągnął za rękę młodą dziewczynę, która była całkiem czerwona, i zanim jeszcze nadeszli, spieszno mu było opowiedzieć całą historyę.
— Pomyśl pani tylko, kogośmy spłoszyli?! Oto ni mniej, ni więcej, tylko doktora Mazelli z córką słynnego profesora Cloche, młodą wdowę z tym rudym młodzikiem. Mówię, żeśmy go spłoszyli — spłoszyli, no, do stu piorunów, ten szelma umie całować! no, no!
Pani Honorat usiłowała przybrać minę pełną godności, wobec takiego wybuchu wesołości Gontrana.
— Ależ, hrabio, miej pan wzgląd na młode panienki!
Gontran skłonił się:
— Łaskawa pani ma zupełną słuszność, przypominając mi mój obowiązek, pani o wszystkiem pamięta!
Obaj, młodzi ludzie, nie chcąc zwracać uwagi na siebie i wracać razem z kobietami, pożegnali się i poszli sami przez las.
— No i cóż? — zapytał Paweł.
— Rozmówiłem się z nią, ubóstwiam ją i byłbym najszczęśliwszym z ludzi, gdybym ją mógł poślubić.
— A cóż ona na to powiedziała?
— Ona odpowiedziała z budującą przezornością: Jestto rzecz mojego ojca, jemu odpowiem.
— A zatem pójdziesz tam zapewne?
— Tak, wyślę tam natychmiast mego posła, Andermatta, z oficyalnemi oświadczynami, a jeżeliby stary chłop robił jakie trudności, to poprostu skompromituję dziewczynę.
Ponieważ Andermatt ciągle jeszcze zabawiał się na tarasie kasyna z doktorem Latonne, poprosił Gontran swego szwagra na bok i bezzwłocznie zawiadomił go o stanie rzeczy.
Paweł tymczasem obrócił swe kroki ku drodze do Riom, gdyż czuł się niezmiernie poruszonym na ciele i duszy, jak zwykle zresztą po spotkaniu się z kobietą, w której zamierzał się zakochać. Od pewnego czasu znajdował on się w istocie bezwiednie prawie pod urokiem czaru i wdzięku tego porzuconego dziewczęcia. Znajdował ją tak ponętną, tak pełną prostoty, tak dobrą, tak uczciwą, tak naiwną, że przedewszystkiem uczuł dla niej litość, ową delikatną litość, jaką w nas budzi każde cierpienie kobiety.
Gdy ją obecnie częściej widywał, wzrastało w nim to współczucie, które tak szybko się rozwija i wzrasta. Od godziny czuł, że stał się jej niewolnikiem, myślał tylko o niej, czuł ją przy sobie nawet wtedy, gdy była nieobecną. Były to pierwsze oznaki miłości. Idąc przez ulicę, myślał o jej oczach, o dźwięku jej głosu, o jej uśmiechu, o jej całej postaci, a nawet kolorze jej sukni. Mówił do siebie: Wiem, że jestem szalony, że to nie ma żadnego sensu, znam się już dostatecznie — powinienbym raczej wrócić do Paryża. Wszak, u dyabła, to jest przecież młoda dziewczyna, z nią nie mogę rozpoczynać stosunku!
Był całkiem wzburzony, usiłując zwalczyć skrupuły, jakie jeszcze się w nim budziły. Gontran mówił o nim: „Paweł. — to koń rozbiegany, który ma zawsze w siodle jakąś miłostkę; z chwilą, kiedy jednę z siebie zrzuci, ma już zaraz inną na jej miejsce.“
Bretigny zauważył nagle, że wieczór już zapadł. Chodził długo i wrócił do domu. Gdy przechodził obok nowego zakładu, spostrzegł tam Andermatta i obydwie Oriolki, które właśnie zmierzały ku winnicom w celu odmierzenia ich. Po ruchach ich poznał, że toczyli bardzo ożywioną rozprawę.
W godzinę potem wszedł Wilhelm do salonu, gdzie była zgromadzona cała rodzina i odezwał się do margrabiego:
— Mój kochany teściu, donoszę ci niniejszem, że twój syn Gontran za sześć do ośmiu tygodni poślubi pannę Ludwikę Oriol.
Margrabia był wprost przerażony.
— Co mówisz... Gontran?...
— Mówię, że za sześć do ośmiu tygodni z twojem zezwoleniem zaślubi pannę Ludwikę Oriol, która jest bardzo bogatą.
Na to odpowiedział margrabia:
— Ha, jeżeli tak, to niech się żeni!
Tu bankier zaczął opowiadać o swem spotkaniu z chłopem. Gdy tylko usłyszał, że jego szwagier i młoda dziewczyna porozumieli się, miał zamiar bezzwłocznie wywalczyć zezwolenie chłopa, nie zostawiając mu czasu na wprowadzenie jakichkolwiek kruczków.
Pobiegł zatem do niego i zastał starego Oriola przy tem, jak z pomocą Olbrzyma na kawałku tłustego papieru wystawiał rachunki.
Usiadł i odezwał się:
— Chętniebym się napił lampkę waszego dobrego wina.
Gdy Olbrzym powracał z dwiema lampkami, zapytał się, czy panna Ludwika jest w domu i prosił, aby ją zawołać. Skoro stanęła przed nim, powstał, ukłonił się i powiedział:

Łaskawa pani, czy zechcesz na chwilę uważać mnie za swego starego przyjaciela, któremu można wszystko powiedzieć? Wszak tak? A więc przystępuję do rzeczy i oznajmiam, że mam sobie powierzone bardzo delikatne zlecenie. Mój szwagier, hrabia Raoul Olivier Gontran de Ravenel, zakochał się w pani, co zupełnie dobrze o nim świadczy, i prosił mnie, abym panią w obecności całej rodziny zapytał, czy chcesz zostać jego żoną.
Nie przygotowana na takie zapytanie i przestraszona, patrzyła Ludwika na swego ojca, a stary Oriol wpatrywał się z niepokojem w syna, swego zwykłego doradcę. Ale Olbrzym patrzył na Andermatta, który ciągnął dalej:
— Łaskawa pani, pani rozumie, że podjąłem się tej misyi tylko z obietnicą, że szwagrowi memu bezzwłocznie przyniosę odpowiedź. Czuje on dobrze, że nie zasługuje na łaskę pani i zdecydowany jest w razie odmowy zaraz jutro wyjechać i więcej tu już nie powrócić. Ponadto wiem także jednak, że pani znasz go dostatecznie, aby mi poprostu odpowiedzieć: chcę albo nie.
Ona spuściła głowę, zarumieniła się i szepnęła w zdecydowanym tonie:
— Chcę!
Potem wybiegła tak szybko, że uderzyła się przytem o drzwi domu.
Andermatt usiadł ponownie, nalał sobie, jak to jest zwyczajem u chłopów, lampkę wina i mówił:
— A teraz pomówmy o interesach.
I nie przypuszczając ani na chwilę tej ewentualności, że sprawa może być jeszcze odroczoną, rozpoczął rzecz o posagu, powołując się na oświadczenie, jakie mu chłop złożył przed trzema tygodniami. Oceniał on majątek Gontrana na trzykroć sto tysięcy franków, nie licząc tego, co jeszcze może kiedyś odziedziczyć i pozwolił sobie natrącić, że jeżeli człowiek tego pochodzenia, co hrabia Ravenel, decyduje się prosić o rękę małej Oriol — zachwycającej zresztą panienki — rodzina jej powinna umieć ocenić ten zaszczyt i okupić go większą jakąś ofiarą pieniężną.
Chłop, z nienacka zaskoczony, a mile połechtany, usiłował bronić swego majątku. Targi trwały czas dłuższy — wszelako ułatwiło je oświadczenie Andermatta, który powiedział:
— Nie żądamy bynajmniej gotówki, ani papierów, ale ziemi i gruntów, które pan mi już wskazałeś, jako posag panny Ludwiki, ponadto jeszcze kilku parcel, które panu wymienię.
Nadzieja, że nie będzie musiał wydać gotówki, owych pieniędzy tak długo frank po franku, sou po sousie zbieranych; tych pieniędzy zdobywanych z takim trudem, pracą i troską, tak drogich chłopu, o wiele droższych jeszcze, niż krowa, winnica, dom i pole, pieniędzy oddawanych często trudniej jeszcze, niż życie, uspokoiła natychmiast ojca i syna i uczyniła ich obu skłonnymi do ustępstw, budząc w nich ukrytą radość, którą starali się ukryć starannie.
Mimo to układali się długo i targowali, aby zatrzymać jeszcze jaki kawałek gruntu. Dokładny plan Mont-Oriolu leżał na stole i po kolei znaczono na nim krzyżykami te kawałki gruntu, które otrzymać miała Ludwika. Godzinę czasu musiał jeszcze Andermatt targować się, aby uzyskać dwa ostatnie pola; ażeby zaś uniknąć wszelkich w tym względzie nieporozumień, udano się następnie na miejsce z kartą w ręku i dokonano oględzin każdego z osobna kawałka pola, oznaczonego krzyżykiem na planie. Ale Andermatt nieuspokojony jeszcze dostatecznie, gdyż uważał obu Oriolów za zdolnych do zaprzeczenia przyznanych umową ustną gruntów, szukał pewnego sposobu, aby układ utrwalić. I wtedy przyszedł mu do głowy pomysł, nad którym sam się roześmiał, ale który mu się mimo to wydał doskonałym.
Po chwili namysłu odezwał się:
— Jeżeli pan nie ma nic przeciw temu, to spiszemy sobie to wszystko, ażebyśmy czego nie zapomnieli.
I gdy powrócili do wsi, zatrzymał się przy dystrybucyi tytoniu, aby kupić dwa arkusze stemplowego papieru, wiedział bowiem, że wykaz parcel na stemplowym papierze w oczach obu chłopów będzie już nienaruszalnym. Te arkusze stemplowego papieru zastępowały prawo, zawsze niewidzialnie grożąc, z zapewnioną opieką żandarma, kary pieniężnej i więzienia.
Napisał zatem na stemplowym papierze i sporządził na drugim arkuszu odpis:
„Na podstawie przyrzeczenia małżeństwa pomiędzy hrabią Gontranem Ravenel a panną Ludwiką Oriol, oddaje pan Oriol, jako posag swej córki, następujące parcele gruntowe...“
Tu nastąpiło drobiazgowe wyliczenie jednej po drugiej według numerów katastralnych. Potem położono datę, podpisali kolejno on i ojciec Oriol, który ze swej strony zażądał, aby określono ściśle majątek narzeczonego.
Wszyscy wtajemniczeni śmiali się z całej tej historyi, a Gontran więcej, jak ktokolwiek.
Margrabia, zawiadomiony o wszystkiem, odezwał się z pełną powagi godnością do syna:
— Dziś wieczorem złożymy im wizytę, a ja powtórzę raz jeszcze oświadczyny, które w mojem imieniu złożył zięć mój. Będzie to z pewnością zupełnie właściwem.

V.

Gontran był narzeczonym bez zarzutu, zarówno zakochanym, jak i zajętym swoją wybraną. Z pomocą pieniędzy Andermatta czynił podarunki wszystkim i ciągle był w pogoni za młodą dziewczyną, czy to u niej w domu, czy w domu pani Honorat.
Paweł towarzyszył mu zawsze, aby przy tej sposobności zobaczyć Karolinę, a po każdej wizycie postanawiał sobie nie zobaczyć jej więcej. Zachowała się ona dziwnie odważnie wobec małżeństwa siostry. Mówiła o tem wszędzie z zupełnym spokojem, nie odczuwając najmniejszej troski. Ale jej usposobienie zdawało się zmieniać. Była już mniej otwartą i szczerą. Bretigny rozmawiał z nią, podczas gdy Gontran półgłosem gdzieś w kącie prawił czułości Ludwice.
W sercu Bretignego tymczasem nowe uczucie wzbierać poczęło w sposób gwałtowny. Wiedział o tem i poddawał się temu, a myślał przytem: Ach, co będzie, to będzie, jeśli sprawa posunie się za daleko, odjadę i rzecz skończona.
Od Karoliny szedł do Krystyny, która teraz od rana do wieczora leżała na szezlongu. Już wchodząc do niej, odczuwał zdenerwowanie i gotowym był do sprzeczki, jak to zwykle bywa, gdy dwie istoty oddalają się od siebie. Wszystko cokolwiek mówiła, co myślała, gniewało go, jej zwłaszcza powierzchowność, wygląd chorobliwy, jej rezygnacya, jej pełne wyrzutu błagalne spojrzenia, wywoływały na jego usta gwałtowne słowa, które ze względów przyzwoitości po wstrzymywał. Uprzytomniał sobie zaś zawsze w jej nieobecności widok młodej dziewczyny, z którą dopiero co się rozstał.
Gdy go Krystyna, która boleśnie to odczuwała że go widuje teraz tak rzadko, zasypywała pytaniami, co robił cały dzień, wynajdywał historye, których z natężoną słuchała uwagą, aby dociec, czy on przypadkiem nie myśli o jakiej innej kobiecie. Była zazdrosną, sama nie wiedząc o kogo. Zazdrosną była o kobiety, które przechodziły pod jej oknami, a które wydawały jej się pięknemi, nie wiedząc zgoła, czy Bretigny kiedykolwiek z niemi mówił.
Rzucała mu pytanie:
— Czy widziałeś pan bardzo piękną kobietę, brunetę, wysmukłą, którą przed chwilą widziałam przechodzącą, musiała zapewne w tych dniach przyjechać?
Gdy jej odpowiadał:
— Nie, nie znam jej! — podejrzywała go, że kłamie, bladła i mówiła:
— Ależ musiałeś pan ją widzieć! Wydawała mi się bardzo ładną!
Był zdumiony jej uporem:
— Przysięgam pani, że jej nigdy nie widziałem, ale będę się starał zobaczyć ją.
Ona zaś myślała sobie: To ta niewątpliwie!
Była też niekiedy przekonaną, że on ma jakiś tajemny romans, gdzieś w okolicy, że przedmiot swej miłości z Paryża, może ową aktorkę sprowadził sobie i wypytywała wszystkich, swego ojca, brata, męża o wszystkie młode interesujące kobiety, o których w Enval wiedziano. Gdyby choć mogła chodzić, poszłaby za nim i odkryłaby — ją a tak zupełna niemoc poruszania się, na jaką teraz była skazaną, sprawiała jej nieopisaną mękę.
Gdy mówiła z Pawłem, ton głosu jej zdradzał ból wewnętrzny i budził w nim nerwowy niepokój. Mógł on z nią teraz rozmawiać o jednym tylko przedmiocie spokojnie, t. j. o bliskiem małżeństwie Gontrana. To dawało mu sposobność wymawiania imienia Karoliny i wracania myślą do tej dziewczyny, a sprawiało mu nawet dziwną rozkosz słyszeć, jak Krystyna wymawia jej imię, jak chwali wdzięk i zalety jego wybranej, jak żałowała jej i współczuła z nią z powodu, że brat jej tak ją podszedł, i wyrażała życzenie, aby znalazł się jaki dzielny, zacny mężczyzna, któryby ją pokochał i zaślubił.
On odpowiadał na to:
— Tak jest, Gontran popełnił głupstwo, ta dziewczyna jest bardzo pociągająca!
Krystyna odpowiadała, nie podejrzywając niczego:
— W istocie, to prawdziwa perła, niezmiernie miłe stworzenie!
Nie była skłonną ani na chwilę przypuścić, że taki mężczyzna, jak Paweł, mógłby taką dziewczynę pokochać, a tem mniej z nią się ożenić. Obawiała się tylko jego miłostek.
Pochwały te z ust Krystyny nabierały dlań niesłychanej wartości, podsycały jego uczucie i jego pragnienia i czyniły dlań młodą dziewczynę tem bardziej pożądaną.
Pewnego razu, gdy przyszli z Gontranem do pani Honorat, aby tam spotkać się z małemi Oriolkami, zastali tam doktora Mazelli. Siedział on już między kobietami i zachowywał się, jak we własnym domu. Wyciągnął do obu mężczyzn ręce ze swoim włoskim uśmiechem i niezmierną serdecznością.
Gontran, który z nim zawarł ścisłą przy jaźń, zapytał, śmiejąc się:
— I cóż porabia pańska piękność z lasu Sanssouci?
Włoch odparł z uśmiechem:
— Ochłódliśmy dla siebie zupełnie. Jest to jedna z tych kobiet, które wszystko obiecują, ale niczego nie dotrzymują.
I rozpoczęła się pogadanka. Piękny lekarz prawił dziewczętom grzeczności, a przedewszystkiem Karolinie. Gdy mówił o kobietach podziw jego przebijał się w głosie, przejęciu się i spojrzeniu. Cała jego postać od stóp do głowy zdawała się mówić: Kocham panią! Było w jego wzięciu się coś, co nieodbicie pociągało doń kobiety. Miał on maniery aktorki, ruchy tancerki, gesty miękkie, jak prestidigitator, ujawniał cały system naturalnych i udanych sztuczek, któremi nieustannie się posługiwał.
Gdy Paweł z Gontranem wrócili do hotelu, odezwał się Paweł tonem pogardliwym:
Cóż ten szarlatan ma do czynienia w tym domu?
Gontran odpowiedział przezornie:
— Z takimi awanturnikami różnie bywa. Wkręcają się oni, jak skorki. Zdaje mi się, że ten ma już dosyć włóczęgi i tego wysługiwania się kaprysom Hiszpanki, której jest więcej kamerdynerem, jak lekarzem. A być może, że szuka on tam czegoś więcej. Córka profesora Cloche była dlań zdrową potrawą, druga Oriolka mogłaby także być nie do odrzucenia. Wietrzy on widocznie, próbuje, bada. Miałby może ochotę zostać współwłaścicielem zdrojowiska, wyprzeć stąd tego bałwana Latonne’a i zdobyć sobie w istocie każdego lata dostateczną ilość pacyentów na zimę. Tak, tak, takie są prawdopodobnie jego plany.
W sercu Pawła obudziła się tłumiona wściekłość i rodząca się z zazdrości nienawiść.
Za nimi odezwał się głos:
— He! he!
Był to Mazelli, który przyszedł za nimi. Bretigny odezwał się doń z odcieniem złośliwej ironii:

Gdzież to pan tak biegniesz, doktorze? Wyglądasz pan, jakbyś był w pogoni za szczęściem.
Włoch uśmiechnął się, zanurzył obie ręce zręcznym ruchem w kieszenie, wywrócił je i pokazał, że są próżne, poczem odpowiedział:
— Dotąd nic jeszcze nie znalazłem!
Zakręciwszy się zgrabnie na pięcie, zniknął, jak człowiek, który się spieszy.
Następnych dni spotykali go kilkakrotnie u doktora Honorata, gdzie ten starał się stać się trzem kobietom użytecznym, świadcząc im tysiączne drobne usługi i grzeczności. Umiał on wszystko wybornie, od komplimentów aż do robienia makaronu.
Pozatem był wybornym kucharzem i często ubrany w niebieski fartuch kuchenny i czapkę papierową kuchmistrza gotował, przyśpiewując pieśni neapolitańskie.
Zamiary jego niebawem stały się widoczne i Paweł nie wątpił, że on czekał tylko na sposobność, aby zdobyć serce Karoliny. Zdawało się nawet, że los mu sprzyja, umiał bowiem tak pochlebiać, był tak rozrywanym w świecie kobiecym, że młoda dziewczyna miała zawsze minę wielce zadowoloną w jego obecności i zdradzała żywe nim zainteresowanie się.
Paweł ze swej strony, nie zdając sobie zgoła sprawy ze swego zachowania się, grał rolę zakochanego i rywala. Gdy tylko widział doktora u boku Karoliny, podchodził do niej i dokładał wszelkich starań, aby uwagę jej odciągnąć od rywala i zwrócić na siebie. Był on delikatnym w obejściu z nią, a przecież energicznym i powtarzał tak często, że nie można tego było uważać za oświadczenie miłosne: Kocham panią bardzo!
I tak trwała walka z dnia na dzień, gdy obaj się zeszli, pomimo że na razie ani jeden, ani drugi nie mieli jasno wytkniętego celu. Nie chcieli oni ustąpić sobie miejsca, jak dwa psy, gryzące się o ten sam kawałek mięsa.
Karolina odzyskała napowrót swój dobry humor, ale stała się złośliwszą, w jej uśmiechu i spojrzeniu nie było już tej szczerości i wydawało się, jakby okoliczność, iż Gontran ją porzucił otworzyła jej oczy i przygotowała ją na wszelkie możliwe rozczarowania i uczyniła roztropniejszą. Lawirowała zręcznie pomiędzy obu zakochanymi, mówiąc każdemu z nich to, co nie mogło zrazić drugiego i nie okazując, że jednego lub drugiego wyróżnia, że żartuje sobie z któregokolwiek, lub że bierze którego na seryo.
Ale nadeszła chwila, że zdawało się, jak gdyby szanse Mazellego nagle poszły w górę. Obejście się jego z nią zaczęło być poufalsze, jakgdyby nastąpiło pomiędzy niemi jakie porozumienie. W czasie rozmowy z nią bawił się jej parasolką, lub wstążką jej sukni, co Pawłowi wydawało się, jakby utrwaleniem stanu posiadania z jego strony i wywoływało u niego taką wściekłość, że z rozkoszą chciałby Włochowi wymierzyć kilka policzków. Pewnego dnia w domu starego Oriola, Bretigny rozmawiając z Ludwiką i Gontranem, przyczem nie spuszczał oczu z Mazellego, który Karolinie cichym głosem opowiadał różne historye, zauważył nagle, że dziewczyna poczerwieniała i tak była wzruszoną, że nie ulegało wątpliwości, że Mazelli mówił jej o miłości.
Oczy miała spuszczone, przestała się uśmiechać i słuchała go uważnie. Na ten widok Paweł o mało, że nie wybuchnął. Odezwał się do Gontrana:
— Proszę cię, wyjdź ze mną na chwilę.
Gontran przeprosił narzeczoną i poszedł za przyjacielem. Gdy stanęli na ulicy, Paweł za wołał wzburzony: Słuchaj, trzeba za każdą cenę przeszkodzić temu, aby ten przeklęty Włoch nie zdobył tego dziecka.
— Cóż ja mam na to poradzić?
— Powinienbyś jej powiedzieć, że jest to zwykły awanturnik.
— Mnie to przecież nic nie obchodzi!
— Wiesz przecież, że ma ona być twoją szwagierką.
— Zapewne, ale nie mam żadnego dowodu na to, że Mazelli zbliża się do niej w jakichś nieuczciwych zamiarach. Jest on dla wszystkich kobiet zarówno uprzejmy i nadskakujący i nigdy dotąd nie popełnił, ani nie powiedział nic zdrożnego lub niewłaściwego.
— Ha, skoro ty tego nie chcesz zrobić, to ja to będę musiał uczynić, pomimo, że mnie to znacznie mniej obchodzi, niż ciebie.
— Czy kochasz Karolinę
— Nie, ale ja widzę zamiary tego awanturnika
— Ależ ty troszczysz się o sprawy, które cię zgoła obchodzić nie powinny, skoro nie kochasz Karoliny!
— Nie, ja jej nie kocham, ale ja nie dopuszczę do tego, aby taki obieżyświat...
— Cóż w takim razie zamierzasz?
— Obić gałgana!
— Byłby to niewątpliwie najlepszy środek, aby ją skłonić do zakochania się w nim. Będziecie się bić, a czy on ciebie zrani, czy ty jego, w jej oczach zawsze on będzie bohaterem.
— A cóżbyś ty uczynił?
— Ja na twojem miejscu, rozmawiałbym z tą małą, jak dobry przyjaciel, gdyż ona ma wielkie do ciebie zaufanie. W kilku słowach objaśniłbym ją o tym wyrzutku społeczeństwa, co i ty zresztą doskonale byś potrafił, gdyż masz kolosalną wymowę. Powiedziałbym jej przede wszystkiem, jak się rzecz ma z ową Hiszpanką, następnie dlaczego kręcił się około córki profesora Cloche, a po trzecie, dlaczego, gdy mu się z tamtą nie udało, próbuje szczęścia u panny Karoliny.
— A więc, dlaczego nie możesz tego zrobić, skoro masz być jej szwagrem?
— Dlatego, że jak wiesz, zaszła pomiędzy nami ta historya. Zrozumiesz, że wobec tego ja przecież nie mogę...
— Masz słuszność, ja z nią pomówię.
— Czy mam ci natychmiast dostarczyć sposobności?
— Naturalnie!
— Dobrze, przechadzaj się tu jeszcze przez dziesięć minut, a ja przyprowadzę tu Ludwikę i Mazellego, a gdy potem nadejdziesz, ona będzie już samą.
Paweł Bretigny poszedł do Enval i układał w myśli, jak ma rozpocząć tę trudną rozmowę. Gdy powrócił, znalazł w istocie Karolinę Oriol samą w wybielonej wapnem świetlicy domu ojcowskiego. Przysiadłszy się do niej, rozpoczął:
— Łaskawa pani, uprosiłem Gontrana, ażeby mi tę rozmowę z panią w cztery oczy ułatwił.
Popatrzyła nań jasnem spojrzeniem:
— A to w jakim celu?
— Chcę, jak prawdziwy przyjaciel, jak wierny przyjaciel, który chciałby pani dobrej rady udzielić, pomówić z panią.
Zaczął okrążać rzecz zwolna, powoływał się na swe doświadczenie i na jej niedoświadczenie, ażeby zupełnie ogólnikowo mówić z nią o awanturnikach, którzy wszędzie szukają szczęścia, wszędzie z właściwą sobie zręcznością wciskają się i oplątują naiwnych i dobrych ludzi, mężczyzn lub kobiety i sondują nie tyle serce, ile kieszeń.
Karolina pobladła nieco i słuchała uważnie i z powagą.
— Niby rozumiem, a przecież nie rozumiem. Zdaje się, że pan masz na myśli kogoś upatrzonego.
— Mówię o doktorze Mazellim.
Spuściła oczy, nie odpowiadała przez kilka sekund, potem odezwała się drżącym głosem:
— Jesteś pan tak otwartym, że ja uczynię to samo. Od czasu od czasu zaręczyn mojej siostry, stałam się cokolwiek inną, trochę mniej głupią i domyślałam się po trochu tego, o czem mi pan mówi, ale w cichości ducha bawi mnie to, gdy się do mnie zbliża.
Podniosła twarz, a w jej uśmiechu i spojrzeniu było tyle słodyczy, tyle wesołej pustoty, że Bretigny uczuł się nagle porwanym i podbitym w zupełności. Jego serce tłukło się niespokojnie, czuł, że Mazelli nie był owym wybranym, że zatem on był tym zwycięzcą.
— A więc pani go nie kocha?
— Kogo, Mazellego?
— Tak.
Spojrzała na niego wzrokiem tak pełnym wyrzutu, że uczuł się poruszonym do głębi i bełkotał błagalnym głosem:
— Nie kochasz pani nikogo?
Odpowiedziała szeptem ze spuszczonemi oczami:
— Nie wiem, kocham tych, co mnie kochają.
Pochwycił nagle ręce dziewczęcia i okrył je gorącymi pocałunkami. Była to jedna z tych chwil, w których się traci rozum pod wpływem namiętności, gdy słowa, które się wymawia, wypływają więcej z wzburzonych nerwów, niż z rozumu.
— Ależ ja panią kocham, moja mała Karolciu, ja kocham panią!
Wyrwała mu szybko jednę rękę, położyła ją na jego ustach i szeptała:
— Nie mów pan, proszę, takich rzeczy, nie mów pan. Byłoby dla mnie zbyt bolesnem, gdyby to było również kłamstwem.
Wyprostowała się, a on wstał, porwał ją w ramiona i począł namiętnie całować.
Bliski szmer przerwał ten wybuch czułości. Ojciec Oriol, który wszedł po cichu, patrzył na nich przerażonym wzrokiem. Po chwili zawołał:
— Boże skaż mię, Boże skaż mię, co za łajdak!
Karolina uciekła, a obaj mężczyźni stanęli naprzeciw siebie. Paweł usiłował wytłómaczyć się:
— Mój Boże, panie Oriol, ja wprawdzie zachowałem się, jak... jak...
Ale stary nie słuchał go wcale. Wściekłość, przerażająca wściekłość opanowała go. Z zaciśniętemi pięściami rzucił się na Bretigny’ego, wykrzykując:
— Skaranie Boże, co za łajdak!
Gdy w końcu stanęli tak blisko naprzeciw siebie, że nosy ich prawie się stykały, porwał go swemi obiema chłopskiemi dłońmi za kołnierz. Ale tamten, równie wielki i silny wskutek uprawiania wszelakich sportów, odepchnął Owerniaka silnym ruchem ręki i rzucił nim o ścianę.
— Słuchaj pan, panie Oriol, tu nie chodzi o to, aby się bić wzajemnie, lecz aby się porozumieć. Pocałowałem pańską córkę, to prawda, ale przysięgam panu, że to było po raz pierwszy i przysięgam także, że chcę się z nią ożenić.
Stary, którego wściekłość opuściła trochę pod wpływem natarcia przeciwnika, ale wzburzenie utrzymało się dalej, bełkotał:
— Zapewne, to piękna historya sprzątać komuś córkę dlatego, że się chce mieć pieniądze. Przeklęty oszust!
I w długich, jednym tchem wyrzuconych zdaniach wykrztusił wszystko, co miał na sercu. Nie mógł się uspokoić z powodu posagu, jaki musiał oddać starszej córce, z powodu winnic, które przeszły w inne ręce. Domyślał on się teraz stanu majątkowego Gontrana i zrozumiał, podstęp Andermatta, a nie myśląc wcale o niespodzianie nań spadłych pieniądzach, które zawdzięczał bankierowi, wylewał całą swą żółć i całą utajoną nienawiść przeciw tym zbrodniarzom, którzy go pozbawili spokojnego snu w nocy. Wyglądało to w jego ustach tak, jakgdyby Andermatt, jego rodzina i jego przyjaciele go obrabowali, jemu cośkolwiek zabrali, jego grunta, jego źródła, albo jego córkę i zarzuty te ciskał Pawłowi w twarz, oskarżając, że sięga po jego majątek, że jest oszustem, który chce pojąć Karolinę, aby dostać grunta.
Ale tamten, który już stracił cierpliwość, huknął na niego:
— Przeklęta brudota! Ja jestem bogatszym od pana, ja panu jeszcze mogę dać pieniędzy, rozumiesz pan!
Stary milczał, niedowierzając, ale uważał dobrze i po chwili w tonie nieco uspokojonym rozpoczął swe skargi na nowo.
Teraz znowu odpowiadał Paweł, a czując się skrępowanym sytuacyą, której sam był sprawcą, oświadczył, że chce poślubić Karolinę zupełnie bez posagu.
Stary Oriol trząsł głową, kazał sobie to jeszcze raz powtórzyć, nie mogąc tego pojąć. Dla niego Paweł był ciągle jeszcze gołym łowcą posagowym, a gdy Bretigny zniecierpliwiony oświadczył mu:
— Ależ, stary ośle, ja mam przeszło sto dwadzieścia tysięcy franków renty, słyszysz pan, jest to dochód od trzech milionów!... — zapytał nagle:
— Czy chciałbyś pan to zeznać na piśmie?
— Zapewne, że mogę zeznać.
— I nazwisko swoje także pan pod tem podpisze?
— Tak jest, podpiszę moje nazwisko.
— Na stemplowym papierze?
— Tak, tak, na stemplowym.
Na to stary wstał, otworzył szafę, wyjął z niej dwa arkusze stemplowego papieru, odszukał umowę, jaką przed kilku dniami zawarł z Andermattem, i wystawił szalone przyrzeczenie małżeństwa, w którem wymienił cyfrę trzech milionów, jakie narzeczony gwarantuje, poczem Bretigny musiał na tem podpis swój położyć.
Paweł, gdy znalazł się na dworze, wydawało mu się, że ziemia kręci się dokoła niego. Był więc chcąc nie chcąc zaręczonym skutkiem jednego z tych dziwnych zrządzeń losu, które niekiedy strącają człowieka w otchłań nędzy i mówił do siebie:
— Cóż za szaleństwo!
Potem myślał sobie:
— Ale co tam! Zdaje mi się chwilami, że na całym świecie nie znalazłbym lepszej.
I w głębi serca czuł się szczęśliwym z powodu tej łapki, jaką na niego los zastawił.

VI.

Następny dzień źle się zaczął dla Andermatta. Gdy przyszedł do kurhauzu, dowiedział się, że pan Aubry-Pasteur w nocy w hotelu Splendid uległ atakowi apoplektycznemu. Pomijając już to, że inżynier przez swą wiedzę, swą gorliwość i umiłowanie zakładu Mont-Oriol, bardzo był dlań użytecznym, było rzeczą zgoła nieprzyjemną, że chory, który właśnie wziął sobie za zadanie zwalczać cierpienia, umarł w pełni sezonu w chwili, gdy zdrojowisko zaczęło się rozwijać i kwitnąć.
Bankier był bardzo wzburzony. Co chwilę wbiegał do pokoju nieobecnego inspektora i wybiegał stamtąd. Chciał on to zdarzenie w jakiś możliwy sposób zataić, wymyślił sobie wypadek, nieszczęśliwy, upadek, nieostrożność, i niecierpliwie czekał na doktora Latonne, aby tenże skonstatował śmierć w jakichś korzystniejszych okolicznościach, z wykluczeniem prawdziwej przyczyny.
Nagle ukazał się doktor, blady, zmieszany i zapytał wchodząc:
— Wiesz pan już o nieszczęściu?
— O tem zapewne, że Aubry-Pasteur umarł.
— Nie, nie, doktor Mazelli uciekł z córką profesora Cloche.
Andermatt, jakby pod wpływem ataku febry, zapytał:
— Co pan mówisz?
— Tak, panie prezydencie, jest to dla nas straszne nieszczęście, prawdziwa katastrofa. Usiadł, obtarł czoło i opowiadał całe zajście według relacyi Piotra Martela, który się o tych szczegółach dowiedział od służącego profesora Cloche.
Mazelli umizgał się do pięknej, czerwono-włosej wdowy, wielkiej kokietki, której pierwszy mąż umarł na suchoty, jak powiadają, skutkiem nadmiaru czułości ze strony żony. Profesor Cloche, skoro przejrzał zamiary włoskiego lekarza, nie chcąc mieć za drugiego zięcia takiego awanturnika, wypowiedział mu dom. Mazelli wyszedł drzwiami, ale powrócił oknem z jedwabną drabinką sznurową kochanka. W tej kwestyi krążyły dwie wersye, jedna z nich mówiła, że rozkochał on córkę profesora do szaleństwa, inna, że widywał się potajemnie z nią, udając, że zwrócił swój afekt do innej kobiety.
Dowiedziawszy się od swej ukochanej, że profesor pozostał nieugiętym, uciekł z nią w nocy, ażeby przez skandal wymusić na nim zezwolenie na małżeństwo.
Doktor Latonne stanął i oparł się o komin, podczas gdy Andermatt biegał niespokojnie tam i z powrotem.
Doktor zawołał:
— Pomyśl pan tylko: lekarz, lekarz mógł coś podobnego zrobić! Cóż za brak charakteru!
Andermatt był złamany. Rozważał on skutki i sumował je, jak w zagadnieniu arytmetycznem. Przedewszystkiem niemiły rozgłos, który niezawodnie dotrze nietylko do sąsiednich miejsc kąpielowych, ale nawet aż do Paryża. Następnie ubytek profesora Cloche, strata wprost niepowetowana. Wreszcie odjazd księcia i księżnej Ramas Aldaverra, strata nie mniej dotkliwa, której żadną miarą powetować się nie da.
Wogóle doktor Latonne miał słuszność, była to prawdziwa katastrofa.
Po chwili zwrócił się bankier do lekarza:
— Powinienbyś pan zaraz pójść do hotelu Splendide i dla Aubry-Pasteura wystawić świadectwo zejścia i to tak, aby nikt nie przypuszczał w danym wypadku ataku apoplektycznego.
Doktor Latonne wziął kapelusz i odchodząc, odezwał się:
— Jest tu jeszcze jedna nowina, która obiega w zdrojowisku. Czy to prawda, że pański przyjaciel Paweł żeni się z Karoliną Oriol?
Andermatt drgnął ze zdziwienia:
— Bretigny? Ach, któż to panu mówił?
— Tenże sam Piotr Martel, który o tem dowiedział się z ust starego Oriola. Twierdził on, że jego przyszły zięć ma trzy miliony majątku.
Andermatt nie wiedział już co o tem sądzić:
— Mój Boże, to jest możliwe, od pewnego czasu istotnie ogromnie uganiał się za nią. W takim razie całe Enval byłoby nasze — caluteńkie Enval. Muszę to bezzwłocznie sprawdzić.
Poszedł za doktorem, ażeby Pawła jeszcze przed śniadaniem zastać. Gdy przyszedł do hotelu, powiedziano mu, że żona kilka razy o niego się pytała. Zastał ją jeszcze w łóżku, rozmawiającą z ojcem i bratem, który z roztargnieniem przerzucał gazetę. Czuła się bardzo cierpiącą i była niespokojną, ogarniała ją jakaś obawa, z której nie zdawała sobie sprawy. A przytem przyszła jej do głowy pewna myśl, która przy jej stanie potęgowała się w niej coraz więcej. Chciała zasięgnąć porady u doktora Blacka. Ponieważ zwykle dokoła siebie słyszała dowcipy o doktorze Latonne, straciła wszelkie zaufanie do niego i pragnęła usłyszeć zdanie innego lekarza, mianowicie doktora Blacka, którego rozgłos z dnia na dzień wzrastał.
Obawy wszelakiego rodzaju, różne dręczące myśli, które zwykle opanowywują kobiety przy końcu ciąży, nie opuszczały jej od rana do wieczora. Zdawało jej się, że doktor Black sam jeden tylko może jej prawdę powiedzieć i chciała go widzieć natychmiast, domagała się, aby go bezzwłocznie zawezwano.
Andermatt, roztargniony, nie wiedział, co jej na to odpowiedzieć.
— Tak, kochane dziecko, ale to dla mnie rzecz wcale nie łatwa, wszak znasz mój stosunek do doktora Latonne; jeśli mam być szczerym, to jest to nawet niepodobieństwem. Ale mam inną myśl, zaproszę profesora Roussela, ten jest stokroć większą powagą od doktora Blacka, on mi tego nie odmówi.
Ale ona upierała się przy swojem, chciała tylko Blacka, była to jej idee fixe, myśl szalona, aby jego koniecznie mieć.
Wilhelm próbował na chwilę odwrócić temat rozmowy:
— Czy słyszałaś, że ten intrygant Mazelli tej nocy uciekł z córką profesora Cloche? Uciekli i dyabli wiedzą, gdzie już są!
Podniosła się z poduszek i jęczała:
— Ach, biedna księżna, biedna kobieta; tej mi bardzo żal!
Po chwili rozpoczęła na nowo:
— Słuchaj, musisz mi zawołać doktora Blacka, czuję, że umrę, jeżeli on nie przyjdzie.
Andermatt ujął jej rękę i pocałował czule:
— Bądź rozsądna, moja mała, posłuchaj mnie.
Zobaczył łzy w jej oczach i zwrócił się do margrabiego:
— Kochany ojcze, musisz to ty zrobić, ja nie mogę. Black przychodzi codziennie około pierwszej godziny do księżniczki Maldenburg, pomów z nim wtedy i przyprowadź go do swej córki. Wszak możesz jeszcze zaczekać, Krystyno, nieprawdaż?
Zgodziła się czekać jeszcze godzinę, ale nie chciała wstać, aby z mężczyznami zjeść śniada nie. Poszli więc sami.
Paweł był tam już. Gdy go Andermatt zobaczył, zawołał:
— Powiedz-no pan, czy to prawda, co mi mówiono, że pan chcesz się ożenić z panną Karoliną Oriol? Wszak to chyba nieprawda?
Młody człowiek odpowiedział półgłosem, rzucając niespokojne spojrzenie ku zamkniętym drzwiom.
— Mój Boże, tak.
Ponieważ nikt o tem nie wiedział, wszyscy trzej aż pootwierali przed nim usta ze zdziwienia. Andermatt zapytał:
— Jakżeż to się jednak stało, że pan przy swoim majątku zdecydowałeś się ożenić; pan, który możesz mieć wszystkie, nie potrzebujesz się wiązać z jedną? A pozatem rodzina ta nie jest zbyt dystyngowaną. Dla Gontrana, który nie ma przy duszy grosza, jest to zupełnie dobrem.
Bretigny począł się śmiać:
— Mój ojciec dorobił się majątku na handlu mąką, był zatem młynarzem — en gros — gdybyś pan go był znał, byłbyś pan także pomyślał, że nie był nazbyt elegancki. No, a ta młoda dziewczyna?
Andermatt przerwał mu:
— O, ta jest uroczą, wspaniałą, wprost ba jeczną, a wiesz pan, że przytem będzie ona tak niemal bogatą, jak pan, jeżeli nie bogatszą — zapewniam pana.
Gontran mówił dalej:
— Zaręczyny nie obowiązują do niczego, a w każdym razie zasłaniają odwrót. Powinien był przecież nas o tem uprzedzić. Opowiedz-że mój stary, jak się to stało?
Tedy Paweł opowiedział całą historyę, zmieniając ją tylko w drobnych szczegółach. Mówił on o swoich wątpliwościach, które podkreślał, o swojej szybkiej decyzyi, gdy ze strony dziewczęcia padło słowo, dające mu pewność, że jest kochany. Opowiadał o nagłem wejściu starego Oriola, o sprzeczce, o wątpliwościach, jakie chłop miał co do jego majątku, wreszcie o manipulacyi z papierem stemplowym.
Andermatt śmiał się do łez, bijąc ręką w stół:
— A więc powtórzył i naśladował cały mój pomysł ze stemplowym papierem.
Paweł odezwał się następnie przyciszonym głosem, czerwieniejąc z lekka:
— Nie mów pan jednak, proszę, na razie nic o tem swojej żonie. Wolę jej o tem sam powiedzieć.
Gontran spojrzał na przyjaciela z dziwnym uśmiechem, który zdawał się mówić: To paradne, wspaniałe; w ten sposób cała ta rzecz skończy się bez hałasu i bez wielkich historyj.
— Jeżeli chcesz, mój stary, to po śniadaniu pójdziemy do niej, gdy wstanie, i będziesz mógł jej sam to wszystko opowiedzieć.
Wszedł posługacz hotelowy z doniesieniem, że doktor Black udał się właśnie do księżniczki. Margrabia wyszedł tedy zaraz, aby go po drodze spotkać. Opowiedział lekarzowi rzecz całą, wyjaśnił kłopotliwą sytuacyę swego zięcia i życzenie córki i bez dalszych trudności zabrał go ze sobą.
Krystyna, oddaliwszy obecnych, rozpoczęła wtajemniczać doktora w swój stan, mówiła o swym niepokoju, strachu, o swych urojeniach i to takim przyciszonym głosem, jakby odbywała spowiedź. A lekarz słuchał, jak ksiądz, spoglądając na nią od czasu do czasu uważnie swemi wielkiemi, okrągłemi oczami i dając pewnemi gestami do poznania, że zna dokładnie cały przebieg tej przypadłości i że potrafi ją wyleczyć.
Gdy skończyła, począł ją ze swej strony wypytywać z wielką dokładnością o pewne szczegóły jej trybu życia, przyzwyczajeń, jej dotychczasowego leczenia. Od czasu do czasu potakiwał głową na znak swej zgody, to znów dyskretnem „och!“ zaznaczał swój odmienny pogląd.
Gdy poczęła mu wyrażać obawę, że położenie dziecka może być nieprawidłowe, podniósł się i badając ją po przez kołdrę z dyskrecyą duchownego, oświadczył:
— Nie, jest bardzo dobre!
Niewiele brakowało, a byłaby go za to uściskała. Wspaniały człowiek ten doktor!
Wziął ze stołu kawałek papieru i napisał na nim receptę, bardzo długą. Potem podszedł do łóżka i rozpoczął w innym już tonie gawędzić, na znak, że skończył swą rolę urzędowego doradcy. Mówił o wielu rzeczach, szczególniej zaś zdawało się go interesować zamierzone małżeństwo Gontrana. Po chwili odezwał się z pełnym słodyczy uśmiechem:
— Nie mówiłem pani jeszcze o zaręczynach pana Bretigny, które nie są już tajemnicą, gdyż stary Oriol opowiada o tem całemu światu.
Krystyna była bliską omdlenia i tylko straszna obawa, aby wszyscy inni nie wiedzieli więcej od niej, uczyniła ją nagle ostrożną. Szeptem odezwała się:
— Co, stary Oriol, opowiada to całemu światu?
— Tak, tak, przed dziesięcioma zaledwie minutami rozmawiał ze mną o tem. Pan Bretigny zdaje się być bardzo bogatym i kocha małą Karolinę już od dłuższego czasu. Zresztą pani doktorowa Honorat ułatwiła zaręczyny tych obojga sióstr, gdyż w jej to domu młodzi ludzie się spotykali.
Krystyna zamknęła oczy i straciła przytomność.
Doktor zawołał pokojowej, następnie zjawili się margrabia, Gontran i Andermatt, którzy przynieśli ocet, perfumy i dwadzieścia innych niepotrzebnych rzeczy.
Nagle młoda kobieta poruszyła się, otwarła oczy, podniosła ramiona i wydała rozdzierający krzyk, wijąc się przytem po łóżku. Usiłowała mówić, ale z ust jej wydobywały się tylko głuche jęki:
— Och, jakże boli! Mój Boże, jak boli! Coś mnie rozdziera! O mój Boże!
Poczęła na nowo krzyczeć. Nadeszły pierwsze bóle. Andermatt wybiegł, aby zawezwać doktora Latonne’a. Znalazł go zaraz i zawołał nań:
— Chodź pan prędko, żona moja nagle za chorowała, chodź pan co prędzej!
Przyszła mu do głowy chytra myśl. Opowiedział mu, że doktor Black właśnie był w hotelu, gdy wystąpiły pierwsze bóle. Doktor Black powtórzył to kłamstwo swemu koledze.
Andermatt bardzo poruszony, z bijącem sercem i prawie nieprzytomny, nagle wątpić począł o wartości obu tych ludzi i wybiegł bez kapelusza, aby uprosić profesora Mac-Roussel’a o przybycie do chorej.
Profesor przybył natychmiast. W chwili, gdy wchodził, obaj lekarze wyszli grzecznie naprzeciw niego, złożyli mu z wielką czołobitnością sprawozdanie ze stanu chorej, prawie równocześnie wyrywając sobie słowa:
— Panie kolego, rzecz ma się tak, panie kolego, czy nie sądzisz pan, że..., czy nie należałoby, panie kolego...
Tymczasem zdawało się, że Andermatt stracił rozum pod wpływem jęków żony; dręczył profesora pytaniami i tytułował go: wielce szanowny panie radco.
Krystyna, która prawie naga leżała na łóżku nie widziała nic, nie wiedziała nic, nie pojmowała nic. Cierpiała strasznie. Wszystkie myśli uciekły jej z głowy, zdawało się jej, że jakaś długa piła pogrążyła się w jej ciele, w jej krzyżu, w bokach bioder, piła zębata, która jej kości, muszkuły zwolna rozrywała, pogrążając się w niej i zaprzestając na przemian.
Gdy bóle na chwilę ustawały, gdy w przerwach tych odzyskiwała zmysły, wyłaniała się w jej umyśle jedna myśl, świdrująca ją bólem straszniejszym i okropniejszym, niż ból fizyczny: on kochał inną kobietę i tę inną poślubi. Ażeby tę nową mękę, która jej zamraczała umysł, przytłumić, wysilała się, aby wywołać bóle cielesne, ruszała się i przewracała na wszystkie strony, a gdy bóle się zjawiały, nie mogła przy najmniej myśleć o swej udręce.
Piętnaście godzin trwał ten stan bólów fizycznych i cierpień moralnych. Chciała umrzeć, usiłowała wśród ponawiających się mąk wyzionąć duszę. Ale po jednym z takich bólów, dłuższym i silniejszym od innych, nagle uczyniło się jej tak, jak gdyby wszystko wyszło z niej. Było już po wszystkiemu, bóle uspokoiły się, jak fale morskie, które raz po raz maleją, a uczucie ulgi, które odczuła, było tak wielkie, że całe jej cierpienie zdawało się na pewien czas uśpionem.
Rozmawiano z nią, ona odpowiadała bardzo cichym, stłumionym głosem. Nagle twarz Andermatta pochyliła się ku niej, a on odezwał się:
— Ona żyje, mamy córkę!
Krystyna wyszeptała:
— O, mój Boże! A więc miała dziecko, dziecko, które będzie rosło i będzie dużem, dziecko Pawła! I brała ją ochota na nowo krzyczeć, tak krajało się jej serce pod wrażeniem tego nieszczęścia. Miała córkę. Ona nie chciała tego, nie chciała jej widzieć, nie chciała jej dotykać.
Dziecko zostało spowite, opatrzone, poczem je serdecznie ucałowano. Kto? Jej ojciec i jej mąż prawdopodobnie, ona nie wiedziała zresztą. Ale on, gdzie on był, co on robił? Jakże byłaby szczęśliwą w tej godzinie, gdyby ją choć cokolwiek kochał.
Czas upływał, godziny następowały po sobie, a ona nie mogła odróżnić dnia od nocy, albowiem myśl jej zajęta była tylko jednem palącem pytaniem: kocha inną!
Nagle powiedziała sobie: a gdyby to było nieprawdą? Jakżeż to możliwe, abym nie usłyszała o zaręczynach tych pierwej, niż doktor. Potem rozmyślała i przypuszczała, że umyślnie zatajono to przed nią i że Paweł o to się postarał. Oglądała się po pokoju, kto jest przy niej. Jakaś nieznajoma jejmość czuwała przy niej, jakaś chłopka. Nie śmiała jej o to zapytać. Kogóź zresztą mogła zapytać?
Nagle drzwi się otworzyły i wszedł jej mąż, a widząc ją z otwartemi oczami, zbliżył się do niej:
— Czy ci lepiej, duszko?
— Tak, dziękuję ci!
— Nabawiłaś nas wczoraj niemało strachu, ale teraz niebezpieczeństwo wszelkie już minęło. Z twojego powodu jednak jestem w wielkim kłopocie. Telegrafowałem do naszej przyjaciółki, pani Icardou, która miała być tutaj przy twoim połogu, o twojem rozwiązaniu i prosiłem, aby natychmiast przybyła. Ale ona jest teraz przy swoim siostrzeńcu, który zachorował na szkarlatynę. Ty zaś nie możesz przecież pozostać bez opiekunki, opiekunki cokolwiek delikatniejszego obejścia. A że jedna z pań tutejszych oświadczyła się z gotowością pielęgnowania ciebie i dotrzymywania ci towarzystwa, więc przyjąłem jej propozycyę. Jest to pani Honorat.
Krystyna przypomniała sobie nagle o tem, co mówił doktor Black. Ogarnęła ją jakaś dziwna bojaźń, pod wpływem której szeptała:
— O nie, nie; każda inna tylko nie ta!
Wilhelm nie mógł tego pojąć i odparł:
— Wiem, że ona jest cokolwiek prostą i rubaszną, ale brat twój bardzo ją lubi, a ona była mu bardzo użyteczną. Pozatem utrzymywano, że była akuszerką i że Honorat poznał ją u jednej chorej. Jeżeli ci się nie będzie podobała, odeślę ją jutro, ale na razie spróbujmy z nią, pozwól jej przyjść raz albo dwa razy.
Zaczęła się namyślać. Potrzeba dowiedzenia się wszystkiego, opanowała ją tak gwałtownie, że nadzieja mówienia z tą kobietą, wydarcie jej tej pewności, która rozdzierała jej serce, skłoniła ją do zgodzenia się na propozycyę.
— A więc dobrze, przyprowadź ją zaraz, ale zaraz, idź!
Zanim jednakże to rozstrzygnąć się miało, uczuła, że nie może dłużej pozostawać w niepewności co do jego zdrady i zapytała Wilhelma głosem ledwo dosłyszalnym:
— Czy to prawda, że pan Bretigny się zaręczył?
On odpowiedział spokojnie:
— Tak, to jest prawdą. Powiedzielibyśmy ci byli o tem wcześniej, gdybyś nie była się rozchorowała.
Teraz znowu Wilhelm opanowany był jedną ideą, która go już zupełnie nie opuszczała: swoją córką, która ledwo żyła, i na którą co chwila spoglądał. Był on oburzony, że pierwsze słowo Krystyny nie było zapytaniem o córkę i mówił z lekkim wyrzutem:
— Ależ posłuchaj, wszak ty jeszcze, wcale nie zapytałaś o małą. Czy wiesz, że ma się doskonale?
Wstrząsnęła się, jakgdyby ktoś dotknął jej otwartej rany, ale postanowiła sobie przebyć wszystkie stacye tej drogi kalwaryjskiej.
— Przynieś mi ją — odezwała się.
Zniknął za kotarą u nóg łóżka i wyszedł za chwilę z twarzą, promieniejącą z dumy i szczęścia, trzymając niezręcznie w rękach zawiniątko z białej bielizny. Położył je na jaśku w pobliżu głowy Krystyny, która ze wzruszenia trzęsła się, i powiedziała:
— Popatrz, oto ona, czy nie jest najmilsza?
Spojrzała na dziecko.
On odchylił dwoma palcami lekkie koronki, które okalały małą czerwoną twarzyczkę, taką malutką czerwoną z zamkniętemi oczami i zwiniętą do ssania buzią. A ona myślała sobie, nachylając się nad tym projektem człowieka: „Oto moja córka... córka Pawła. To ona mi tyle sprawiła boleści, ona... moja córka!...“
I nagle zniknęła jej niechęć do dziecka, do tego dziecka, którego wydanie tak bardzo wstrząsnęło jej biednem sercem i jej znękanem ciałem. Przypatrywała się z bolesną ciekawością i głębokiem zdumieniem dziecku, ze zadumieniem zwierzęcia, które pierwszy raz swoje młode zrzuciło.
Andermatt myślał, że ona je będzie pieścić był ponownie zdziwiony i cokolwiek urażony jej obojętnością:
— Czyż jej nie pocałujesz?
Cichutko pochyliła się do czółka dziecka, ale im bardziej się jej usta zbliżały, tem więcej czuła się porwaną nowem uczuciem, a gdy dotknęła małego czoła ciepłego i wilgotnego, gdy uczuła to ciepło własnego ciała, zdawało się jej, że nie potrafi oderwać warg swoich od tego dziecięcego ciałka i że one wiecznie na niem spoczywać będą.
Na policzkach swoich uczuła muśnięcie. Była to broda jej męża, który się nachylił, aby ją pocałować, a gdy ją do siebie przycisnął z pełną wdzięczności tkliwością, chciał także ucałować swą córkę i dotknął wargami kilkakrotnie z obawą końca jej nosa.
Krystynie nie miłą była ta czułość, spojrzała na nich oboje z pewnym niepokojem.
On chciał następnie zanieść dziecko napo wrót do kołyski.
— Nie — odezwała się doń — zostaw mi ją jeszcze na chwilę, abym ją czuła na moich policzkach. Nie mów nic i nie ruszaj się, zostaw nas tak w spokoju.
Wyciągnęła rękę i włożyła ją poprzez powijaki, dotykając ciała, oparła swoje czoło o twarzyczkę małej, zamknęła oczy i pozostała tak bez ruchu, nie myśląc o niczem.
Ale Wilhelm po kilku minutach dotknął lekko jej ramion:
— Dziecko, bądź rozsądną, nie podniecaj się tak!
Potem odniósł córkę do kołyski, a ona długo wiodła za nią wzrokiem, dopóki nie zniknęła za kotarą łóżka.
Ojciec i brat przyszli jeszcze tego samego wieczora, aby ją zobaczyć, opowiadali jej różne historye z sąsiedztwa, mówili o nagłym wyjeździe profesora Cloche, który pojechał za swą córką, o plotkach, dotyczących księżny de Ramas, której nie widziano od tego czasu i o której sądzono, że już wyjechała i o innych jeszcze rzeczach.
Gontran śmiał się z tych awantur i żartując, konkludował:
— To doprawdy nie do uwierzenia, co się dzieje w tych kąpielach: są to jedyne kraje zaczarowane, jakie jeszcze istnieją na ziemi. W dwóch miesiącach więcej się tam dzieje, jak w ciągu całego pozostałego czasu na całym świecie, i zdawaćby się mogło w istocie, że źródła tamtejsze nie są źródłami mineralnemi, ale źródłami czarów. Ale ta sama historya powtarza się wszędzie w Aix, Royal, Vichy, Luchon, jak nie mniej w kąpielach morskich w Dieppe, Etretat, Trouville, Biarritz, Cannes, Nizzy. Gromadzą się tam szumowiny wszelkiego towarzystwa, wszelakich narodowości i mieszanina ras, jakiej nigdzie nie spotkać, i wszelakie warcholstwo. Kobiety popełniają tam z całą lekkomyślnością i wyzywającem zuchwalstwem wszelakie wybryki. W Paryżu jest się umocnionym i za bezpieczonym, w kąpielach jest się słabym. Mężczyźni znajdują tam pieniądze, jak Andermatt, śmierć, jak Aubry-Pasteur, inni znowu zaręczają się, jak ja i Paweł. Wiedziałaś przecież o zaręczynach Pawła, nieprawdaż?
Odpowiedziała, jak przez sen:
— Tak, Wilhelm wspomniał mi o tem.
Gontran ciągnął dalej:
— On ma słuszność, zupełną słuszność. To jest chłopska dziewka... Tak, ale to jest zawsze coś więcej, jak córka awanturnika albo pospolita dziewczyna.
Krystyna słuchała, a każde słowo wpadało jej przez ucho do serca i sprawiało ból nieopisany. Zamknęła oczy i odezwała się:
— Jestem bardzo znużoną, chciałabym cokolwiek odpocząć.
Pocałowali ją i poszli. Próbowała usnąć, ale dręczące myśli nie dopuszczały snu. Myśl, że on jej już nie kochał, była dla niej tak nieznośną, że gdyby nie obecność pielęgniarki, drzemiącej w fotelu, byłaby się z okna rzuciła na schody tarasu.
Przejście to złamało ją zupełnie. Odwróciła się i ukryła twarz w poduszkach, łkając. Krzyknęła głośno, gdyż rozpacz ogarnęła jej duszę. Każde uderzenie serca, które czuła w skroniach, dźwięczało jej nieustannie, jak owo jedyne po stokroć powtarzane słowo: Paweł!... Paweł!... Paweł!...
Zasłoniła rękami uszy, aby więcej nie słyszeć, ukryła głowę pod kołdrą, a mimo to w piersi jej dźwięczało ciągle w każdem uderzeniu serca to imię nieuciszone!
Pielęgniarka obudziła się i zapytała:
— Czy pani jest chorą?
Krystyna odwróciła się, tonąc we łzach i szeptała:
— Nie, zasnęłam, śniło mi się coś i bałam się.
Nad ranem zasnęła. Gdy się po kilku godzinach snu ocknęła, nadszedł Andermatt, prowadząc z sobą panią Honorat.
Gruba jejmość, zachowywała się całkiem familiarnie; usiadła przy łóżku, ujęła Krystynę za ręce i wypytywała, jak lekarz. Potem, zadowolona z odpowiedzi, oświadczyła:
— No, Bogu dzięki, wszystko idzie dobrze. Zwracając się do pielęgniarki, rzekła:
— Pani może odejść, zadzwonię, gdy panią będziemy potrzebować.
Krystyna, która przezwyciężyła już swą odrazę, odezwała się do męża:
— Podaj mi na chwilę córkę.
Wilhelm przyniósł jej podobnie jak wczoraj dziecko, ucałował je czule i położył na poduszce. A ona zupełnie tak samo jak wczoraj poczuwszy przez bieliznę na swoich policzkach ciepło nieznanego małego ciałka spowiniętego w poduszki, uspokoiła się odrazu. Nagle mała zaczęła krzyczeć i płakać głośno i przerażliwie.
— Ona głodna — odezwał się Andermatt.
Zadzwonił na mamkę. Weszła gruba, czerwona kobieta z twarzą ludożercy o wystających zębach. Wyjęła z otwartego kaftana ciężką pierś, napęczniałą mlekiem, przypominającą wymię krowy, a gdy Krystyna zobaczyła, jak dziecko ssie, brała ją ochota porwać ją za kark i oderwać od dziecka. Był to odruch w połowie zazdrości, a w połowie odrazy.
Pani Honorat udzielała teraz mamce wskazówek, poczem ta z dzieckiem odeszła. Andermatt wyszedł również i obie kobiety zostały same.
Krystyna nie wiedziała, jak ma rozpocząć rozmowę o tem, co ogarniało całą jej duszę. Obawiała się, aby się nie okazać zbyt wzruszoną, aby nie zemdleć, nie płakać, słowem, nie zdradzić się w jakikolwiek sposób. Ale pani Honorat zaczęła sama mówić, zgoła nie zapytana. Poruszywszy wszystkie plotki, przyszła z kolei na rodzinę Oriolów.
— Są to bardzo zacni ludzie. Gdybyś pani była znała matkę, tę, dzielną, szanowną matronę; ona była warta tyle, co dziesięć innych, łaskawa pani. Dziewczęta po niej dużo odzie dziczyły.
Gdy przeszła na inny temat, odezwała się Krystyna:
— Którą z nich pani woli, Ludwikę czy Karolinę?
— Co do mnie, łaskawa pani, wolę Ludwikę, którą brat pani zaślubia, jest ona rozumniejszą. Jest to kobieta porządna — ale mąż mój woli tamtę drugą, bo, wie pani, mężczyźni mają całkiem inny gust od naszego.
Krystyna milczała. Po chwili, zebrawszy się na odwagę, rzuciła jej pytanie:
— Czy brat mój często spotykał swą na rzeczoną u państwa?
— Bezwątpienia, łaskawa pani, zdaje mi się, że codziennie. Wszystko to działo się w moich oczach. Pozwalałam tym dzieciom gawędzić z sobą, wiedziałam już bowiem, co się święci. A co mi naprawdę satysfakcyę sprawiało, to to, jak — pan — Paweł zabierał się do młodszej.
Krystyna przerwała jej ledwo dosłyszalnym głosem:
— Czy on ją kocha?
— O, i jeszcze jak, łaskawa pani! W ostatnich czasach chodził, jak oszalały, a gdy następnie Włoch ten, który uciekł z córką profesora Cloche, próbował nadskakiwać małej, to byłaby pani miała uciechę patrzeć, co się działo — zdawało się, że zaraz strzelać się będą. Szkoda, że pani nie mogła widzieć oczów pana Pawła, wydawał się zupełnie pozbawionym zmysłów. Cudowna to rzecz, kiedy mężczyzna tak kocha.
Krystyna poczęła wypytywać o wszystko: jak się to odbywało, co mówili, co robili, o ich spacery w małej dolinie Sanssouci, gdzie on jej także często mówił o miłości. Chciała wiedzieć, czy on to wszystko robił i dla tamtej, czy zdobywanie tej duszy prowadził z taką samą namiętnością, z tą samą wytrwałością, z tą samą zapamiętałością, a za każdym razem, gdy spostrzegła taki sam fakt, taką samą metodę i taką niespodziankę, która z natury rzeczy powoduje bicie serca, wydawała ciche: Ach! jako wyraz boleści targającej jej duszę.
Pani Honorat była zdumioną tym okrzykiem i z większym jeszcze naciskiem powtarzała:
— Ależ, tak jest, wszystko tak było, jak pani opowiadam, nie widziałam nigdy jeszcze mężczyzny tak zakochanego.
W korytarzu dały się słyszeć kroki. Nadchodzili panowie Mac-Roussel i Latonne ze swą wizytą do chorej. Znaleźli Krystynę podnieconą, a stan ogólny nie tak dobry, jak dnia poprzedniego.
Po ich odejściu otworzył Andermatt drzwi i powiedział, nie wchodząc:
— Doktor Black chciałby z tobą pomówić, czy zechcesz go przyjąć?
Uniosła się cokolwiek na łóżku i zawołała:
— Nie, nie, nie chcę! nie chcę!
Wilhelm, zdumiony, wszedł:
— Ależ, posłuchaj, musisz to zrobić, wszakże jesteśmy wobec niego zobowiązani, musisz...
Wyglądała, jak obłąkana — oczy jej płonęły. Powtórzyła przenikliwym głosem tak, że aż ściany zadrżały:
— Nie, nie, niech nie przychodzi nigdy! Słyszysz, nigdy! Nie chcę go nigdy już widzieć!
A potem krzyczała dalej — nie wiedząc oczywiście, co mówi — wskazując wyciągniętą ręką na panią Honorat — która stała na środku pokoju:
Tej także nie chcę widzieć, wypędź ją, nie chcę jej widzieć, precz z nią!
Podszedł do żony, objął ją rękami i pocałował w czoło:
— Ależ, moja Krystynko, uspokój się, o co ci chodzi, uspokój się!
Nie mogła więcej mówić, łzy płynęły z jej oczów:
— Wszyscy niech stąd wyjdą, wszyscy! Tylko ty jeden masz zostać przy mnie!
Pobiegł zrozpaczony do żony lekarza i wysunął ją delikatnie za drzwi:
— Zostaw nas, pani, przez kilka chwil samych. Zdaje mi się, że to pokarm uderza na mózg, ja ją uspokoję. Zobaczę się z panią później.
Gdy podszedł napowrót do łóżka, Krystyna ułożyła się do dawnej pozycyi i płakała nieprzerwanie. Wówczas i on zaczął płakać, po raz pierwszy w swojem życiu.
Febra mleczna wystąpiła w nocy rzeczywiście. Po kilku godzinach niesłychanego podrażnienia położnica nagle zaczęła mówić. Margrabia i Andermatt, którzy przy niej zostali i grali w karty, wstali i podeszli do łóżka, sądząc, że ich woła.
Nie widziała ich, albo ich nie poznała. Blada leżała na białej pościeli, a jasne jej włosy spływały jej po plecach. Spoglądała swemi niebieskiemi, smutnemi oczami w dal, w nieznany, tajemniczy świat, w jakim żyją obłąkani. Ręce jej leżały na kołdrze i poruszały się gorączkowo. Z początku zdawało się, że z kimś mówi, kogoś widzi i opowiada mu, ale to, co mówiła, było bez związku i zupełnie niezrozumiałe.
Zdawało się jej, że jedna ze skał jest za wysoką, aby z niej można skoczyć. Potem poznała mężczyznę, który do niej wyciągał ręce. Wreszcie mówiła o perfumach i zdawało się, jakgdyby szukała słów zapomnianych.
— Cóż jest słodszego?... To oszałamia, jak wino. Wino zamracza myśl, ale zapach wywołuje pijane sny. Z wonią razem wdycha się samą esencyę, czystą esencyę rzeczy i świata całego. Można kosztować kwiatów, drzew, trawy na łąkach, rozróżnia się wszystko, aż do duszy, która tkwi w starych meblach, w starych portyerach, komnatach...
Po chwili ściągnęła jej się twarz, jakgdyby była wyczerpaną. Pomału wyszła na grzbiet góry i rzekła do kogoś: „O, zanieś mnie jeszcze trochę, proszę. Chcę tu umrzeć, nie mogę już iść dalej, zanieś mnie, jak to tam na górze zrobiłeś; czy pamiętasz jeszcze, jak mnie kochałeś?“
Potem wydała okrzyk, przerażenie jakieś zamajaczyło w jej wzroku, widziała przed sobą martwe zwierzę i prosiła, aby je usunięto, nie czyniąc mu boleści.
Margrabia odezwał się cicho do zięcia:
— Przypomina sobie tego osła, któregośmy napotkali w powrocie z jakiejś wycieczki.
Wreszcie uspokoiła się i drzemała niespokojnie aż do świtu, poczem dopiero zasnęła na dobre.
Gdy się obudziła około drugiej po południu, febra jeszcze nie ustąpiła, ale była już zupełnie przytomną, a przecież myśli jej były jeszcze na półsenne, przelotne, nieokreślone. Nie mogła na poczekaniu znaleść słów, których potrzebowała, a szukanie nużyło ją. Ale po jednej nocy przespanej czuła się znowu w pełni świadomości.
Okropne zdarzenia, które tak blisko ją dotykały, zdawały się jej być przeniesionemi w odległą przeszłość. Widziała je tak jasno, jak nigdy przedtem. To światło, które tak nagle przy szło, które na pewne istoty w pewnych okolicznościach życia spływa, ukazywało jej życie, ludzi, rzeczy, świat cały ze wszystkiem, co on niesie, tak, jak nigdy dawniej tego nie widziała.
I uczuła się zupełnie opuszczoną na świecie, jeszcze więcej opuszczoną, jak owego wieczora, kiedy zdawało się jej, że jest tak strasznie osamotnioną na świecie, gdy wróciła z przechadzki ku jezioru Tazenat do swego pokoju. Pojęła, że wszyscy ludzie, jedni obok drugich, kroczą do swego przeznaczenia, choć w rzeczywistości rzadko kiedy łączy coś dwoje ludzi. Czuła, że wskutek zdrady tego, któremu ofiarowała całe swe zaufanie, wszyscy inni ludzie już dla niej niczem więcej nie będą, jak obojętnymi towarzyszami w tej długiej, czy krótkiej życiowej wędrówce, czy ona smutną będzie, czy wesołą, jak ten dzień świtający, którego nikt nie przeczuwa.
Ogarnęła ją potem nieprzeparta chęć zobaczyć znowu swoją córkę. Zapytała o nią, a gdy dziecko przyniesiono, prosiła, aby je wyjęto z powijaków, dotąd bowiem znała tylko drobną twarzyczkę. Mamka odwinęła poduszki i odsłoniła niosąc na ręku nowonarodzoną, której żywe poruszenia znamionowały istnienie nowego człowieka.
Krystyna dotykała dziecka drżącą ręką, a potem całowała jego ciałko, maleńkie nóżki i stopy i patrzyła na nie pogrążona w dziwnej zadumie. Oto, myślała sobie, spotkały się dwie istoty, pokochały się z szaloną namiętnością, a z ich uścisku powstał taki oto człowiek. To byli oni oboje do śmierci z sobą przez tę istotkę złączeni, on i ona, którzy w ten sposób przedłużali swe istnienie.
A teraz oni, twórcy, rozłączyli się na zawsze. Nigdy już ich spojrzenia nie skojarzą się z sobą w jednym z takich momentów, które rodzaj ludzki czynią niewygasłym.
Przycisnęła dziecko do piersi i szeptała:
— Żegnaj! żegnaj!
Pożegnanie to odnosiło się do niego. Było to śmiałe, choć pełne rozpaczy rozstanie się dumnej duszy, pożegnanie kobiety, która długo jeszcze, może na zawsze cierpieć będzie, ale która przynajmniej będzie umiała ukryć łzy swoje przed światem.
Przerwał jej te myśli Wilhelm, który przez otwarte drzwi odezwał się:
— Oddajże mi zaraz moją córkę!
Podbiegł do łóżka i wziął małą na ręce, które już przyzwyczaiły się do trzymania dziecka, podniósł je nad głowę i zawołał:
— Dzień dobry, panno Andermatt! Dzień dobry, panno Andermatt!
Krystyna myślała sobie: „Oto jest mój mąź!“ i zdziwionemi oczyma spoglądała na niego, jakgdyby go po raz pierwszy widziała. To był człowiek, z którym była prawnie związaną, do którego należała, człowiek, który według ludzkich, religijnych i społecznych pojęć był jej częścią, więcej jeszcze, bo panem jej dni i nocy, jej serca i jej ciała. Miała ochotę prawie że śmiać się, tak dziwnem wydało jej się to w tej chwili, albowiem między nim a nią nigdy nie będzie łącznika, owego łańcucha, który świeci wiecznie, nieskończenie słodko, bosko prawie!
Ona nie uczuwała nawet żadnych wyrzutów sumienia z powodu, że go oszukała. Dziwiła się temu i szukała powodów. Dlaczego? Widocznie zbyt różnili się z sobą, zbyt rozdzieleni byli jedno od drugiego. On jej nie rozumiał, a ona jego, a mimo to był dobrym, uprzejmym i szczerze jej oddanym.
Wilhelm usiadł przy niej i odezwał się:
— Posłuchaj, drogie dziecko, nie mam odwagi zapowiadać ci odwiedzin w chwili, gdyś tak potraktowała doktora Blacka. A jednak zrobiłabyś mi wielką łaskę, gdybyś jednego człowieka raz jeszcze chciała zobaczyć, mianowicie doktora Bonnefille.
Ona roześmiała się po raz pierwszy, owym bladym uśmiechem, który zdawał się przywierać do jej ust i zapytała:
— Doktora Bonnefille? Cóż za cud się stał! Czy pogodziliście się?
Oczywiście; posłuchaj, powiem ci coś w tajemnicy. Kupiłem właśnie stary zakład kąpielowy i teraz wszystko już do mnie należy. Tryumf to nielada, nieprawdaż? Biedny doktor Bonnefille dowiedział się o tem z pewnością wcześniej, niż wszyscy inni, i był tak chytrym, że się codzień o twoje zdrowie dowiadywał i zawsze z uprzejmemi słowy zostawiał swą kartę. Ja zaś wywzajemniając się za grzeczność, odwiedziłem go i teraz jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi.
— A więc niech przyjdzie, kiedy chce, chętnie go przyjmę — odezwała się Krystyna.
— Dobrze, dziękuję ci, jutro rano go przy prowadzę. Nie potrzebuję ci mówić, że Paweł nieustannie tysiące pozdrowień śle do ciebie przezemnie i dopytuje się bardzo o małą, którąby chętnie chciał zobaczyć.
Wbrew swemu postanowieniu uczuła się zakłopotaną i odrzekła:
— Podziękuj mu serdecznie ode mnie.
Andermatt ciągnął dalej:
— Chciał on koniecznie wiedzieć, czy ci mówiono o jego zaręczynach. Odpowiedziałem mu, że tak, a on mnie parę razy zapytywał, co ty na to powiedziałaś.
Zebrała wszystkie siły i odpowiedziała cicho:
— Powiedz mu tylko, że ja w zupełności podzielam jego wybór.
Wilhelm ciągnął dalej:
— Chciał także wiedzieć, jakie dasz imię swojej córce. Powiedziałem mu, że się jeszcze wahamy pomiędzy Małgorzatą a Genowefą.
— Zmieniłam zdanie — odpowiedziała. — Nazwę ją Arlettą.
Dawniej, w pierwszych dniach ciąży, często mówiła z Pawłem o imieniu przyszłego dziecka. Na wypadek, gdyby miała córkę, godzili się na Małgorzatę lub Genowefę. Teraz nie chciała o tych imionach nic słyszeć.
Wilhelm powtórzył:
— Arletta, Arletta, to brzmi tak dźwięcznie! Masz słuszność! Najchętniej nazwałbym ją we dług twego imienia Krystyną, bardzo lubię to imię Krystyna.
Westchnęła ciężko:
— Zapowiada zbyt wiele cierpień to imię Ukrzyżowanego.
Zarumienił się, gdyż nie pomyślał o tej analogii i wstał.
— Zresztą Arletta, to naprawdę ładnie brzmi. Zrób, jak chcesz, moje dziecko.
Skoro tylko wyszedł, zawołała mamkę i rozkazała jej, aby odtąd kołyskę stawiano przy jej łóżku. Gdy małe zgrabne łóżeczko w kształcie łódki, kołyszące się miarowo w tę i ową stronę, z białemi firankami, przysunięto do jej wielkiego łóżka, wyciągnęła Krystyna rękę do śpiącego dziecka i wyrzekła cicho:
— Śpij, moja maleńka, nigdy nie znajdziesz nikogo, ktoby cię tak bardzo kochał, jak ja.
Pochwyciła konwulsyjnym ruchem dziecko i ciągnęła dalej:
— Kochaj tylko mnie, moje maleństwo!
Pewnego dnia oświadczył profesor Mac-Roussel, który ją codziennie odwiedzał:
— Może pani później wstać, łaskawa pani!
Gdy lekarz wyszedł, odezwał się Andermatt do żony:
— Szkoda, że nie jesteś jeszcze całkiem zdrową, gdyż dziś zrobiliśmy w Zdroju ciekawe spostrzeżenie. Doktor Latonne dokazał prawdziwego cudu ze starym Klaudyuszem, kazawszy mu poddać się automatycznej gimnastyce. Pomyśl sobie, że stary łobuz biega teraz, jak wszyscy ludzie, a postępy leczenia widoczne są po każdem posiedzeniu.
Aby mu sprawić przyjemność, zapytała:
— Chcesz to publicznie zaprodukować?
m Tak i nie. Chciałbym to pokazać przedewszystkiem lekarzom i kilku przyjaciołom.
— Czy pen Bretigny tam będzie?
— Zapewne, zapewne, przyrzekł mi, że tam przyjdzie, jest cała Rada nadzorcza, gdyż rzecz jest istotnie interesująca.
Ona odezwała się:
— Ponieważ ja wtedy właśnie wstanę, poproś pana Bretigny, aby mnie odwiedził, niech mi dotrzyma towarzystwa, podczas gdy wy będziecie tam radzili.
— Dobrze, moja droga.
Około godziny trzeciej znalazło się na miejscu całe zaproszone towarzystwo. Czekano na przybycie starego Klaudyusza. Przyszedł wsparty na swoich dwóch kijach, ciągle nogi za sobą wlokąc i przechodząc kłaniał się grzecznie wszystkim. Obaj Oriolowie szli z obydwiema dziewczętami, Paweł i Gontran towarzyszyli narzeczonym.
W wielkiej sali, gdzie stały przyrządy do gimnastyki, czekał doktor Latonne, rozmawiając z Andermattem i Honoratem. Gdy zobaczył starego Klaudyusza, zawitał radosny uśmiech na jego usta:
— No, jakże się czujecie dzisiaj?
— Jakoś to idzie, idzie!
Piotr Martel i Saint Landri zjawili się, gdyż chcieli także zobaczyć ten cud. Pierwszy wierzył, drugi wątpił. Za nimi zauważono nie bez zdziwienia doktora Bonnefille, który chciał pozdrowić swego współzawodnika i podał rękę Andermattowi. Doktor Black przyszedł ostatni.
— A zatem moi panowie i moje panie — rozpoczął doktor Latonne, kłaniając się Ludwice i Karolinie Oriol — zobaczycie coś zdumiewającego. Proszę przedewszystkiem stwierdzić, że przed posiedzeniem ten poczciwy człowiek może zaledwo troszeczkę z największą trudnością chodzić.
— Klaudyuszu, możecie bez kijów iść?
— Nie, nie, mój dobry panie!
— A więc zaczynajmy.
Posadzono starego na krześle, nogi przy mocowano mu do ruchomych pedałów siedzenia, poczem doktor rzucił rozkaz: „Pomału zaczynać!“ Człowiek jakiś z podwiniętemi rękawami od koszuli począł obracać koło. Można było teraz obserwować, jak prawe kolano starego włóczęgi się podniosło, wyprostowało i znowu wydłużyło, jak następnie poszło za niem lewe, a stary Klaudyusz zaczął się nagle śmiać, poruszając głową i długą białą brodą w kierunku ruchów nóg.
Czterech lekarzy i Andermatt patrzyli na niego, pochyleni nad nim, podczas gdy Olbrzym mrugał okiem na swego ojca. Ponieważ drzwi zostawiono otwarte, przychodzili nieustannie różni inni ludzie, cisnęli się, aby coś zobaczyć.
— Prędzej! — rozkazał doktor Latonne.
Stojący przy kole chłop kręcił prędzej, nogi starego poczęły latać, a on sam dawał się porwać nieprzepartej radości i wesołości, jak dziecko, które chuśtają. Wreszcie roześmiał się głośno, trzęsąc głową i wołał na usprawiedliwienie swej wesołości:
— Jakie to zabawne! jakie zabawne!
Olbrzym wyszedł, tupnął nogą w podłogę, uderzył się po bokach i zawołał:
— A to kanalia ten Klaudyusz! a to łotr!
— Dosyć! — zakomenderował doktor.
Odwiązano włóczęgę, a lekarze podeszli, aby skonstatować wynik doświadczenia. I znowu ujrzano, jak stary sam ze stołka zeszedł i począł iść, szedł małymi krokami, krzywo, pochylony i za każdym krokiem krzywiąc się — ale szedł.
Doktor Bonnefille pospieszył pierwszy z oświadczeniem:
— To wypadek wprost fenomenalny!
Doktor Black przyłączył się do zdania kolegi, jeden tylko doktor Honorat milczał.
Gontran szepnął Pawłowi do ucha:
— Nie rozumiem tego wszystkiego. Przypatrz się tym szelmom, czy oni łżą, czy też są obelganymi!
Z kolei zabrał głos Andermatt, wyjaśniał przebieg leczenia od pierwszego dnia, mówił o pogorszeniu i obecnem uzdrowieniu, które jest rzeczą zupełnie pewną, a potem dodał:
— A gdyby nasz chory każdej zimy odczuł małe pogorszenie, postawimy go na nogi każdego następnego lata.
Na temat skuteczności wód w Mont-Oriol wygłosił następnie mowę, sławiąc wszystkie ich właściwości:
— Ja sam wypróbowałem ich skuteczności na kimś bardzo mi bliskim i jeżeli rodzina moja nie wygaśnie ze mną, to zawdzięczam to wy łącznie wodom Mont-Oriol.
Wtem przypomniał sobie nagle ze strachem, obietnicę przysłania Bretignye’go. Było mu to przykro, że zapomniał o tem, gdyż był on zresztą bardzo uważającym względem niej. Obejrzał się dokoła siebie, spostrzegł Pawła i podszedł ku niemu:
— Kochany przyjacielu. zapomniałem zupełnie powiedzieć panu, że Krystyna w tej chwili oczekuje na pana.
— Mnie, teraz?
— Tak jest; wstała dzisiaj i chciała pana pierwszego zobaczyć. Pobiegnij pan do niej prędko i usprawiedliw mnie.
Paweł poszedł do hotelu, a serce biło mu ze wzruszenia. Po drodze spotkał margrabiego Ravenela, który się doń odezwał:
— Córka moja wstała i dziwi się, żeś pan jeszcze nie przyszedł.
Przystanął na pierwszym stopniu schodów, aby się zastanowić, co jej ma powiedzieć. Jak ona go przyjmie, czy będzie samą? A gdy mówić będzie o jego zaręczynach, co jej ma odpowiedzieć? Co ma zrobić, gdy mu pokaże swoje dziecko, jak ma się wobec tego zachować, jakie zdradzić uczucie?
Droga przez dwa pokoje, którą miał przejść, wydawała mu się nieskończoną. Czuł, że mu się w głowie mąci, obawiał się potrącić o stołki. Nie miał odwagi patrzeć na ziemię, aby oczu nie spuszczać.
Ona stała bez ruchu, nie mówiąc słowa, aż do chwili, gdy przy niej stanął. Jej prawa ręka wyciągnięta leżała na sukni, lewą oparła o brzeg kołyski, starannie zasłoniętej firankami.
W odległości trzech kroków od niej stanął, nie wiedząc, co począć. Pokojowa zamknęła za niemi drzwi, zostali sami.
Chciał jej upaść do nóg i prosić o przebaczenie, ale ona podniosła zwolna swą rękę, wyciągnęła ją do niego i rzekła poważnie:
— Dzień dobry!
Nie miał odwagi dotknąć jej palców, ale musnął je wargami, zginając się.
— Usiądź pan, proszę — odezwała się.
Siadł u jej nóg na niskiem krześle. Czuł, że musi mówić, a nie mógł znaleść słowa, myśli, nie miał nawet odwagi spojrzeć na nią.
Wreszcie wyjąkał:
— Mąż pani zapomniał mi powiedzieć, że pani na mnie czekała, w przeciwnym razie był bym bowiem wcześniej przyszedł.
Odpowiedziała mu:
— Ach, to nic nie szkodzi. Wszak to wszystko jedno, czy się widzimy chwilkę prędzej, czy później.
Gdy na tem urwała, on odezwał się spiesznie:
— Mam nadzieję, że pani już zupełnie przyszła do zdrowia.
— Dziękuję, mam się dobrze, o ile dobrze mieć się można po takich przejściach.
Była bladą, szczupłą, ale piękniejszą, niż przed swem rozwiązaniem. Przedewszystkiem oczy jej nabrały owej głębi wyrazu, której u niej nie znał. Zdawały się być ciemniejszemi, nie tak przejrzystemi, głębszemi. Ręce jej były tak białe, że wyglądały, jak ręce umarłej.
Po chwili odezwała się:
— W życiu przechodzi się ciężkie godziny, ale gdy się raz cierpiało, ma się siłę dotrwać do końca swoich dni.
On szeptał głęboko wzruszony:
— Tak, to są straszne godziny!
Odpowiedziała, jak echo:
— Straszne!
Od kilku sekund słychać było z kołyski szmer lekkich poruszeń, zaledwo pochwycić się dających drgnień budzącego się ze snu dziecka. Bretigny nie spuszczał odtąd kołyski z oka. Dreczyło go bolesne uczucie, stale się potęgujące, a zarazem nieprzeparta chęć zobaczenia tego stworzenia.
Wtem zobaczył, że firanki małego łóżeczka od góry do dołu spięte były złotemi szpilkami, któremi Krystyna zwykle swe suknie spinała. Dawniej często ze żartu wyjmował te szpilki i wpinał je w stanik ukochanej, te same piękne szpilki z główkami w kształcie półksiężyca.
Zrozumiał, co przez to chciała wyrazić, a gorzkie uczucie zawodu zdjęło go i odstraszyło od tej przeszkody ze złotych szpilek, która go na wieki od tego dziecka dzieliła.
Cichy krzyk, delikatna skarga dobywała się z pośród białych firanek. Krystyna zaczęła natychmiast kołyskę bujać i rzekła w tonie surowym:
Wybaczy pan, ze tak mało mam czasu dla pana, ale musze zająć się moją córką.
O n powstał, ucałował rękę, którą doń wyciągnęła, a gdy się zwrócił ku drzwiom, rzekła doń:
— Będę się modlić za pańskie szczęście!


KONIEC.




  1. Dodano przez Wikiźródła
  2. Dwuznacznik od „location“ — osobna kasa teatralna, gdzie się bilety kupują według wyboru naprzód.
  3. Moneta pięciofrankowa.
  4. Taniec narodowy w Owernii.
  5. Liana amerykańska pnąca się roślina.
  6. Chalet domek w stylu szwajcarskim.
  7. Stopień uczony.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.