Mont-Oriol/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mont-Oriol |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Mont-Oriol |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Andermatt i doktor Latonne przechadzali się przed kasynem na tarasie, ozdobionej pięknemi marmurowemi wazami. — On mi się już nie kłania więcej uważył lekarz, mówiąc o swoim koledze doktorze Bonnefille. Siedzi tam na górze w swojej dziurze, jak odyniec i zdaje mi się, że sprawiłoby mu najwyższą radość, gdyby mógł zatruć nasze źródła.
Andermatt założył ręce w tył, a mały kapelusz z szarego filcu opadł mu cały na kark tak, że widać było łysinę.
Myślał przez chwilę i wkońcu odezwał się:
— W przeciągu trzech miesięcy Towarzystwo coś dorzuci, postąpiliśmy i tak już na dziesięć tysięcy franków. Ten niegodziwiec Bonnefille podjudza członków zarządu przeciw mnie i podtrzymuje w nich przekonanie, że ja ustąpię! Ale w tem się myli.
Nowy inspektor odpowiedział:
— Wiesz pan zapewne, że wczoraj zamknęli kasyno. Nie mieli już ani jednego gościa.
— Tak, wiem o tem, ale i my nie mamy ich dosyć. Ludzie wolą siedzieć w hotelach, a tam panuje nuda. Kochany przyjacielu, chciej zrozumieć, że gości kąpielowych trzeba zabawiać, dostarczać im rozrywek, obudzać w nich przekonanie, że sezon jest zbyt krótki.
Goście z naszego hotelu Mont-Oriol przychodzą co wieczór, gdyż mieszkają bardzo blisko, ale inni ociągają się jeszcze i pozostają w domu; jest to jednem słowem kwestyą odległości. Powodzenie zależy zawsze od drobiazgów, które należy wymyślać i wynajdywać.
Oto na przykład od kilku dni myślałem o czemś, o czem całkowicie zapomnieliśmy, a mianowicie o stacyi meteorologicznej!
— Jakiej stacyi meteorologicznej?
— Rozpowszechniać jej biuletyny w wielkich dziennikach paryskich. Jest to rzecz nieodbicie konieczna. Klimat miejsca kąpielowego musi być lepszym, mniej wystawionym na zmiany, równiejszym, niż klimat sąsiednich konkurencyjnych miejscowości kąpielowych. Zechciej pan opłacić kilka wierszy miejsca w największych dziennikach, a pomieścimy w nich na stałe prognozę meteorologiczną. Co wieczór posyłać będę telegraficznie sprawozdanie o stanie pogody i urządzę to tak, że klimat na końcu roku przeciętnie będzie lepszym, jak wszystkich miejsc sąsiednich. Gdy bierzemy do rąk wielki dziennik, wpada nam od razu w oczy rubryka: Temperatury Vichy, Royat, Mont-Doré, Chatel-Guyon etc. w lecie, a w zimie ciepłota z Cannes, Mentony, Nizzy, Saint-Rafael.
W miejscowościach tych musi być zawsze ciepło i pięknie, ażeby Paryżanin mógł sobie powiedzieć:
— Do djaska! tym dobrze, którzy wyjeżdżają na południe!
Andermatt zawołał:
— A, do kroćset, masz pan słuszność, jakżeź mogłem o czemś podobnem zapomnieć! Dziś jeszcze wezmę się do tej rzeczy. A skoro już o tem mówimy, pozwól pan, że zapytam, czy pisałeś pan do profesorów Larenarda i Pascalisa o naszej studni?
— Panie prezesie, z tymi nic się nie da zrobić, nawet gdyby się sami przekonali, że na sza studnia jest dobrą. U nich można wskórać tylko przez siłę przekonania, powziętą oczywiście naprzód z góry.
Przechodzili około Pawła i Gontrana, którzy właśnie przyszli, aby się napić kawy po śniadaniu. Inni goście kąpielowi przybyli także, głównie panowie, gdyż panie zazwyczaj po obiedzie udają się na godzinę lub dwie do swoich pokojów.
Piotr Martel pilnował kelnerów i wołał:
— Jeden koniak! Jednę anyżówkę! Jednę kminkówkę! — i to tym samym basem głębokim, który za godzinę rozlegał się na próbie.
Andermatt stanął na chwilę i rozmawiał z obu młodymi ludźmi, a potem przechadzał się dalej z doktorem.
Gontran rozłożył nogi, rozkrzyżował ra miona i w tej pozycyi umieścił się w fotelu, oparłszy szyję na poręczy i skierowawszy oczy i cygaro w górę. Palił i znajdował się w stanie błogiego używania. Nagle odezwał się:
— Czy nie wybrałbyś się później na przechadzkę? Do doliny Sans-Souci? Małe pójdą także.
Paweł wahał się, wreszcie po namyśle odpowiedział:
— Zresztą pójdę. A jak tam stoją twoje sprawy?
— O, tej jestem pewny! Teraz mi się już nie wyśliźnie.
Gontran uczynił teraz swego przyjaciela mężem zaufania i opowiadał mu dzień po dniu o swoich postępach. Wtajemniczył go nawet w swoje spotkania, które w sposób sobie właściwy wyjednał sobie u Ludwiki Oriol.
Po przejażdżce do Puy de la Nugère nie chciała Krystyna robić żadnych wycieczek, tak, że spotkania z obu dziewczętami stały się bardzo trudne. Tem postanowieniem swej siostry był Gontran początkowo bardzo zaniepokojony, ale później zaczął szukać sposobów i dróg, aby się obejść bez jej pomocy.
Przyzwyczajony do paryskiego obyczaju, gdzie kobiety bywają przez tego rodzaju ludzi, jak Gontran, uważane jako zwierzyna, na którą polowanie czasem bywa trudne, użył on naprzód wszelkich podstępów, aby się zbliżyć do tych, których pożądał. Postarał się lepiej, niż ktokolwiek to mógł uczynić, o pośredników, o środki pomocnicze, wyszukiwał jednem spojrzeniem ludzi, którzy mogli mu pomódz w jego zamiarach.
Mimowolna pomoc, jakiej mu udzielała Krystyna, nagle mu się usunęła, wobec czego zaczął szukać w swem otoczeniu jakiejś giętkiej istoty jak ją nazywał któraby mogła wyręczyć w tem siostrę. I odrazu przyszła mu na myśl pani doktorowa Honorat.
Wiele rzeczy przemawiało za nią. Najpierw jej mąż, który był z Oriolami ściśle zaprzyjaźniony, będąc u nich lekarzem domowym od lat dwudziestu. Przy nim rodziły się dzieci Oriolów, u nich zjadał co niedzielę obiad, a oni codziennie po południu przychodzili do niego. Jego żona, gruba, średniowieczna, nieco pretensyonalna dama, łatwą była do pozyskania dzięki swej próżności. Onaby niewątpliwie poruszyła wszystko, aby ułatwić sprawę hrabiemu Ravenelowi, którego szwagier był właścicielem Mont-Oriolu.
Tak więc pewnego dnia wstąpił do niej, odprowadziwszy do domu jej męża, usiadł, porozmawiał, powiedział niewieście kilka grzeczności, a gdy służąca zawołała do stołu, zauważył wstając:
— O, czuję wspaniały zapaszek, u państwa to całkiem coś innego, jak w hotelu!
Pani Honorat, mile dotknięta uwagą, odezwała się nieśmiało:
— Ach, mój Boże, gdybym się tylko mogła ośmielić, panie hrabio — gdyby mi było wolno.
—Co, gdyby było wolno, łaskawa pani?
— Prosić pana, abyś zechciał podzielić nasz skromny posiłek.
— Ależ, mój Boże, przyjąłbym zaproszenie z całą przyjemnością...
Doktor mruknął zaniepokojony:
— Ależ my nie mamy nic, oto zwyczajny obiad domowy, sztuka mięsa, kura.
To właśnie ślicznie, przyjmuję z przyjemnością.
I zjadł obiad u państwa Honoratów. Gruba jejmość wstała od stołu, odbierała od dziew czyny półmiski, aby ta nie poplamiła sosem obrusa i mimo, że mąż był widocznie zdenerwowanym, sama usługiwała.
Hrabia prawił jej w dalszym ciągu komplimenty, dotyczące jej kuchni, domu, jej zalet towarzyskich, a ona była nim zachwyconą.
Przyszedł niebawem ponownie, znowu w porze obiadowej, pozwolił się znowu zaprosić i odtąd ciągle już chodził do pani Honoratowej, do której małe Oriolki od lat wielu jako sąsiadki i przyjaciółki co chwila wpadały.
I tak godzinami siadywał z temi trzema kobietami, był uprzejmy, przedewszystkiem względem obu sióstr i widocznem było z dnia na dzień bardziej, że przekłada Ludwikę ponad Karolinę, Zazdrość, jaka między niemi się rozbudziła od chwili, gdy stał się grzecznym dla Karoliny, wzrosła do nienawiści u starszej ze sióstr, a u młodszej zmieniła się w uczucie pogardy.
Ludwika miała w swym sposobie zachowania się, aczkolwiek wobec Gontrana zdawała się zachowywać pewną powściągliwość, coś bardziej kokieteryjnego, aniżeli siostra z jej całem pogodnem, pełnem swobody obejściem. Karolina była do głębi serca zasmuconą, ale przez dumę skrywała swe cierpienie i zdawało się, jak gdyby nic nie dostrzegała i przychodziła z całym spokojem na wszystkie schadzki u pani Honorat. Nie chciała odmawiać z obawy, aby jej nie posądzono, że odczuwa jakąś boleść z powodu, że musiała ustąpić miejsca siostrze.
Gontran był dumny ze swego dzieła i bynajmniej się z niem nie ukrywał, a nawet zwierzał się z tem Pawłowi. Paweł znajdował to komicznem i śmiał się. Zresztą postanowił od chwili owej ostrej wymiany słów z przyjacielem nie zajmować się więcej jego sprawami. Czasami pytał sam siebie, pełen niepokoju: „Czy on też domyśla się czegokolwiek o mnie i o Krystynie?
Znał on zbyt dobrze Gontrana, aby nie wiedzieć, że jego przyjaciel należy do tych, którzy umią przymknąć oko na stosunek swej siostry. Ale dlaczego nie dał mu wcześniej do zrozumienia, że to zauważył lub że wie o tem?
Gontran był w istocie jednym z tych, którzy są zdania, że każda kobieta z towarzystwa musi mieć jednego lub więcej kochanków; jednym z tych, dla którego rodzina jest tylko rodzajem ubezpieczenia wzajemnego, dla którego moralność jest tylko koniecznym na zewnątrz objawem, ażeby przy jego pomocy osłonić różnorodność smaku, jakim nas obdarzyła natura, jednym z takich, dla których towarzyska przyzwoitość jest tylko szyldem, za którym kryją się przyjemne występki. Jeżeli zresztą namawiał swą siostrę do małżeństwa z Andermattem, to miał w tem ukryty cel, aby tego żyda uczy nić przedmiotem wyzyskiwania ze strony całej rodziny.
Gdy mu tedy Gontran opowiedział, dlaczego chodzi do pani Honorat, Bretigny śmiał się i dał się namówić do towarzyszenia mu do tej zacnej damy. Sprawiało mu to wielką przyjemność zabawiać się z Karoliną.
Doktorowa Honorat doskonale umiała wy wiązać się z powierzonej sobie roli. Z wielką przyjemnością podawała o godzinie piątej herbatę, podobnie, jak to czynią damy w Paryżu, z małemi ciastkami, które sama piekła. Gdy Paweł po raz pierwszy przyszedł do jej domu, przyjęła go, jak starego przyjaciela, prosiła go, aby usiadł, sama odebrała od niego kapelusz, zaniosła go na kominek i postawiła obok ze gara. Następnie grała rolę dobrej gospodyni, biegała od jednego do drugiego ze swych gości, niosąc przed sobą swój potężny brzuch i zapytywała:
— Może pan co pozwoli?
Gontran żartował, śmiał się, dawał do poznania, że mu tam bardzo dobrze.
Od czasu do czasu pociągał Ludwikę ku oknu, podczas gdy oczy Karoliny zaniepokojone biegły za niemi. Pani Honorat, która zabawiała się z Pawłem, mówiła doń w tonie rodzicielskim:
— Kochane dzieci przychodzą tutaj czasami, aby sobie porozmawiać, to przecież rzecz zupełnie niewinna, nieprawdaż panie Bretigny?
— O bezwątpienia, pani doktorowo.
Gdy następnym razem przyszedł, nazywała go po przyjacielsku „panem Pawłem“, uważając go poniekąd za współwinnego. Odtąd opowiadał mu Gontran o wszystkich grzecznościach tej kobieciny, którą jeszcze dzień przedtem zapytywał:
— Dlaczego pani nie wyjdzie kiedy z dziewczętami na ulicę ku Sanssouci?
Odpowiedziała mu pospiesznie:
— Ależ, panie hrabio, pójdziemy bardzo chętnie. Pójdziemy.
— Możeby tak jutro około trzeciej?
— Jutro o trzeciej godzinie, panie hrabio!
— Pani tak łaskawa!
A zwracając się do Pawła, mówił:
— Słuchaj, pojmiesz, że w salonie nie mogę w obecności młodszej zbliżyć się do starszej, ale gdy się znajdziemy w lesie, pospieszę naprzód, a wy zostaniecie z Karoliną cokolwiek w tyle. Wszak przyjdziesz?
— Owszem, bardzo chętnie.
— A zatem rzecz ułożona.
Wstali i poszli zwolna gościńcem ku dołowi. Gdy przechodzili około La Roche Predière, skręcili na lewo i przeszli kwiecistą doliną wśród drzew. Gdy przyszli nad rzeczkę, usiedli na skraju lasu i czekali.
Niebawem nadeszły trzy panie. Ludwika szła przodem, pani Honorat z Karoliną z tyłu.
Obie siostry były bardzo ze spotkania zadowolone. Gontran wykrzyknął:
— To był wspaniały pomysł, żeście panie tu przyszły.
Doktorowa odpowiedziała:
— To mój pomysł.
I poszli dalej razem. Ludwika i Gontran biegli szybko naprzód i niebawem oddalili się o taki spory kawał, że z powodu zakrętów ścieżki zgubili się z oczu.
Otyła kobieta, która straciła dech, mruczała:
— Zapewne, młodzi mogą tak biegać, ja tak szybko chodzić już nie mogę.
Karolina wyrwała się:
— Proszę pozwolić, ja ich zawołam.
Chciała pobiedz za niemi, ale doktorowa ją zatrzymała:
— Ależ mała, nie przeszkadzaj im, skoro chcą się z sobą bawić, nie należy im przeszkadzać. Oni sami wrócą do nas.
Usiadła na trawie w cieniu sosny i wachlowała się chustką. Karolina rzuciła Pawłowi smutne spojrzenie, w którem była prośba i rozpacz.
Zrozumiał je i odrzekł:
— Wie pani co, pozwolimy pani doktorowej tutaj odpocząć, a sami pójdziemy za siostrą?
Odpowiedziała mu żywo:
— Owszem, bardzo chętnie!
Pani Honorat zauważyła:
— No, to idźcie, dzieci. Ja tu zaczekam, ale nie bawcie się zbyt długo.
Paweł z Karoliną odeszli. Biegli z początku bardzo szybko, gdyż nie widzieli tamtych dwojga, ale spodziewali się, że ich niebawem dogonią. Po kilku minutach przystanęli, nie wiedząc, czy Ludwika i Gontran skręcili w bok na lewo albo weszli w las na prawo. Karolina wołała drżą cym głosem bez ustanku, ale nikt nie odpowiadał. Zaniepokojona odezwała się:
— Mój Boże, gdzie oni też być mogą?
Paweł uczuł znowu te głęboką litość, to rzewne uczucie, którego już raz doświadczył, gdy stali razem przy kraterze Nugere. Nie wiedział, co ma powiedzieć zrozpaczonej dziewczynie — opanowała go nagle chęć porwania jej w ojcowski uścisk, ucałowania, wynalezienia jej jakiejś słodkiej pociechy. Ale czego? Odwracała się na wszystkie strony, rozpa^ czliwie rzucając w zrokiem i jęczała:
— Zdaje mi się, ze tędy poszli! — Nie, tamtędy! Czy nie słyszy pan nic?
— Nic, łaskawa pani, nie słyszę nic. Najlepiej będzie, jeżeli tu zaczekamy na nich.
— Ach, mój Boie, musimy ich znaleść!
Ociągał się przez kilka chwil, poczem odezwał się do niej zupełnie cicho:
— Czy pani tak bardzo cierpi?
Spojrzała nań rozpaczliwym wzrokiem, łzy napłynęły jej do oczu i przesłoniły wzrok, jakby lekką mgłą. Chciała mówić, ale nie mogła, nie śmiała, a przecież jej zbolałe serce odczuwało potrzebę zwierzenia się przed kimś. On zapytał:
— Czy bardzo go pani kocha? Ależ niech mi pani wierzy, on nie jest wart miłości pani.
Już nie mogła dłużej wytrzymać, zasłoniła oczy rękami, aby ukryć łzy i zawołała:
— Nie, nie, ja go nie kocham, wcale go nie kocham. Zbyt niegodnie ze mną postąpił! Zażartował sobie ze mnie, a to było nieuczciwe, podle! Ale mimo wszystko, boli mnie to, bardzo boli, gdyż ciężko pogodzić się z taką rzeczą. A jeszcze bardziej żal mi siostry, która mnie także nie kocha, która była jeszcze gorszą od niego. Czuję, że ona mnie już wcale nie kocha, że mnie nawet nienawidzi! A ja miałam ją tylko jedną, nikogo więcej, i przecież w niczem przeciw niej nie zawiniłam!
Paweł widział tylko jej ucho i jej młodą delikatną szyję, wystającą z kołnierza sukni i uczuł się wzruszonym i ujętym jej niedolą, i to uczucie współczucia i oddania się ogarnęło go całkowicie, jak zwykle w razach, gdy go ujarzmiała miłość dla kobiety. Jego łatwo wzruszająca się natura była szczerze przejętą tym naiwnym wybuchem smutku dziewczęcego. Wyciągnął do niej rękę jakimś bezwiednym ruchem, jak to się czyni, aby uspokoić dzieci, i ogarnął nią jej postać z tyłu.
Odczuł przyspieszone bicie jej serca, jak się czuje serce złapanego ptaszka.
Po chwili otarła szybko łzy i odezwała się:
— Nie powinnam była mówić tego panu, jestem szaloną, wracajmy co prędzej do pani Honorat. Ale przedewszystkiem, proszę, zapomnij pan o wszystkiem, czy może mi pan to przy rzec?
— Przyrzekam pani.
Wyciągnęła doń rękę:
— Mam do pana zaufanie i sądzę, że pan go nie zawiedzie.
Zawrócili oboje, on podniósł ją, aby ją przenieść przez strumyk, podobnie, jak rok temu przenosił Krystynę. Krystynę! Ileż to razy prze chodził z nią tą samą drogą w owym czasie, kiedy ją kochał. I pomyślał sobie, dziwiąc się tej zmianie, jak krótką była owa miłość.
Karolina położyła palce na jego ramieniu i szepnęła:
— Pani Honorat usnęła, usiądźmy zupełnie cicho.
Pani Honorat w istocie spała oparta o drzewo, zasłoniwszy sobie twarz chustką i założywszy ręce przed sobą. Usiedli o kilka kroków od niej i nie mówili ze sobą, aby jej nie obudzić.
Głęboka cisza lasu ogarnęła ich, a z nią dziwnie bolesne uczucie osamotnienia. Słychać było tylko szum wody, spadającej w oddali po kamieniach i zaledwo dający się zauważyć szmer, jaki sprawia owad, przedzierający się gdzieś między liśćmi.
Gdzie się podzieli Ludwika i Gontran? Co oni robili? Nagle ukazali się oboje w oddali — wracali. Pani Honorat obudziła się i była zdumioną, zobaczywszy przy sobie Pawła i Karolinę, gdyż nie słyszała wcale, kiedy powrócili.
— A gdzież tamci, gdzie oni byli?
Paweł odpowiedział:
— Oto wracają właśnie!
Słychać było śmiech Gontrana, a śmiech ten padał ołowiem na duszę Karoliny. Niebawem ukazali się oboje. Gontran biegł prawie i ciągnął za rękę młodą dziewczynę, która była całkiem czerwona, i zanim jeszcze nadeszli, spieszno mu było opowiedzieć całą historyę.
— Pomyśl pani tylko, kogośmy spłoszyli?! Oto ni mniej, ni więcej, tylko doktora Mazelli z córką słynnego profesora Cloche, młodą wdowę z tym rudym młodzikiem. Mówię, żeśmy go spłoszyli — spłoszyli, no, do stu piorunów, ten szelma umie całować! no, no!
Pani Honorat usiłowała przybrać minę pełną godności, wobec takiego wybuchu wesołości Gontrana.
— Ależ, hrabio, miej pan wzgląd na młode panienki!
Gontran skłonił się:
— Łaskawa pani ma zupełną słuszność, przypominając mi mój obowiązek, pani o wszystkiem pamięta!
Obaj, młodzi ludzie, nie chcąc zwracać uwagi na siebie i wracać razem z kobietami, pożegnali się i poszli sami przez las.
— No i cóż? — zapytał Paweł.
— Rozmówiłem się z nią, ubóstwiam ją i byłbym najszczęśliwszym z ludzi, gdybym ją mógł poślubić.
— A cóż ona na to powiedziała?
— Ona odpowiedziała z budującą przezornością: Jestto rzecz mojego ojca, jemu odpowiem.
— A zatem pójdziesz tam zapewne?
— Tak, wyślę tam natychmiast mego posła, Andermatta, z oficyalnemi oświadczynami, a jeżeliby stary chłop robił jakie trudności, to poprostu skompromituję dziewczynę.
Ponieważ Andermatt ciągle jeszcze zabawiał się na tarasie kasyna z doktorem Latonne, poprosił Gontran swego szwagra na bok i bezzwłocznie zawiadomił go o stanie rzeczy.
Paweł tymczasem obrócił swe kroki ku drodze do Riom, gdyż czuł się niezmiernie poruszonym na ciele i duszy, jak zwykle zresztą po spotkaniu się z kobietą, w której zamierzał się zakochać. Od pewnego czasu znajdował on się w istocie bezwiednie prawie pod urokiem czaru i wdzięku tego porzuconego dziewczęcia.
Znajdował ją tak ponętną, tak pełną prostoty, tak dobrą, tak uczciwą, tak naiwną, że przedewszystkiem uczuł dla niej litość, ową delikatną litość, jaką w nas budzi każde cierpienie kobiety.
Gdy ją obecnie częściej widywał, wzrastało w nim to współczucie, które tak szybko się rozwija i wzrasta. Od godziny czuł, że stał się jej niewolnikiem, myślał tylko o niej, czuł ją przy sobie nawet wtedy, gdy była nieobecną. Były to pierwsze oznaki miłości. Idąc przez ulicę, myślał o jej oczach, o dźwięku jej głosu, o jej uśmiechu, o jej całej postaci, a nawet kolorze jej sukni. Mówił do siebie: Wiem, że jestem szalony, że to nie ma żadnego sensu, znam się już dostatecznie — powinienbym raczej wrócić do Paryża. Wszak, u dyabła, to jest przecież młoda dziewczyna, z nią nie mogę rozpoczynać stosunku!
Był całkiem wzburzony, usiłując zwalczyć skrupuły, jakie jeszcze się w nim budziły. Gontran mówił o nim: „Paweł. — to koń rozbiegany, który ma zawsze w siodle jakąś miłostkę; z chwilą, kiedy jednę z siebie zrzuci, ma już zaraz inną na jej miejsce.“
Bretigny zauważył nagle, że wieczór już zapadł. Chodził długo i wrócił do domu. Gdy przechodził obok nowego zakładu, spostrzegł tam Andermatta i obydwie Oriolki, które właśnie zmierzały ku winnicom w celu odmierzenia ich. Po ruchach ich poznał, że toczyli bardzo ożywioną rozprawę.
W godzinę potem wszedł Wilhelm do salonu, gdzie była zgromadzona cała rodzina i odezwał się do margrabiego:
— Mój kochany teściu, donoszę ci niniejszem, że twój syn Gontran za sześć do ośmiu tygodni poślubi pannę Ludwikę Oriol.
Margrabia był wprost przerażony.
— Co mówisz... Gontran?...
— Mówię, że za sześć do ośmiu tygodni z twojem zezwoleniem zaślubi pannę Ludwikę Oriol, która jest bardzo bogatą.
Na to odpowiedział margrabia:
— Ha, jeżeli tak, to niech się żeni!
Tu bankier zaczął opowiadać o swem spotkaniu z chłopem. Gdy tylko usłyszał, że jego szwagier i młoda dziewczyna porozumieli się, miał zamiar bezzwłocznie wywalczyć zezwolenie chłopa, nie zostawiając mu czasu na wprowadzenie jakichkolwiek kruczków.
Pobiegł zatem do niego i zastał starego Oriola przy tem, jak z pomocą Olbrzyma na kawałku tłustego papieru wystawiał rachunki.
Usiadł i odezwał się:
— Chętniebym się napił lampkę waszego dobrego wina.
Gdy Olbrzym powracał z dwiema lampkami, zapytał się, czy panna Ludwika jest w domu i prosił, aby ją zawołać. Skoro stanęła przed nim, powstał, ukłonił się i powiedział:
Łaskawa pani, czy zechcesz na chwilę uważać mnie za swego starego przyjaciela, któremu można wszystko powiedzieć? Wszak tak? A więc przystępuję do rzeczy i oznajmiam, że mam sobie powierzone bardzo delikatne zlecenie. Mój szwagier, hrabia Raoul Olivier Gontran de Ravenel, zakochał się w pani, co zupełnie dobrze o nim świadczy, i prosił mnie, abym panią w obecności całej rodziny zapytał, czy chcesz zostać jego żoną.
Nie przygotowana na takie zapytanie i przestraszona, patrzyła Ludwika na swego ojca, a stary Oriol wpatrywał się z niepokojem w syna, swego zwykłego doradcę. Ale Olbrzym patrzył na Andermatta, który ciągnął dalej:
— Łaskawa pani, pani rozumie, że podjąłem się tej misyi tylko z obietnicą, że szwagrowi memu bezzwłocznie przyniosę odpowiedź. Czuje on dobrze, że nie zasługuje na łaskę pani i zdecydowany jest w razie odmowy zaraz jutro wyjechać i więcej tu już nie powrócić. Ponadto wiem także jednak, że pani znasz go dostatecznie, aby mi poprostu odpowiedzieć: chcę albo nie.
Ona spuściła głowę, zarumieniła się i szepnęła w zdecydowanym tonie:
— Chcę!
Potem wybiegła tak szybko, że uderzyła się przytem o drzwi domu.
Andermatt usiadł ponownie, nalał sobie, jak to jest zwyczajem u chłopów, lampkę wina i mówił:
— A teraz pomówmy o interesach.
I nie przypuszczając ani na chwilę tej ewentualności, że sprawa może być jeszcze odroczoną, rozpoczął rzecz o posagu, powołując się na oświadczenie, jakie mu chłop złożył przed trzema tygodniami. Oceniał on majątek Gontrana na trzykroć sto tysięcy franków, nie licząc tego, co jeszcze może kiedyś odziedziczyć i pozwolił sobie natrącić, że jeżeli człowiek tego pochodzenia, co hrabia Ravenel, decyduje się prosić o rękę małej Oriol — zachwycającej zresztą panienki — rodzina jej powinna umieć ocenić ten zaszczyt i okupić go większą jakąś ofiarą pieniężną.
Chłop, z nienacka zaskoczony, a mile połechtany, usiłował bronić swego majątku. Targi trwały czas dłuższy — wszelako ułatwiło je oświadczenie Andermatta, który powiedział:
— Nie żądamy bynajmniej gotówki, ani papierów, ale ziemi i gruntów, które pan mi już wskazałeś, jako posag panny Ludwiki, ponadto jeszcze kilku parcel, które panu wymienię.
Nadzieja, że nie będzie musiał wydać gotówki, owych pieniędzy tak długo frank po franku, sou po sousie zbieranych; tych pieniędzy zdobywanych z takim trudem, pracą i troską, tak drogich chłopu, o wiele droższych jeszcze, niż krowa, winnica, dom i pole, pieniędzy oddawanych często trudniej jeszcze, niż życie, uspokoiła natychmiast ojca i syna i uczyniła ich obu skłonnymi do ustępstw, budząc w nich ukrytą radość, którą starali się ukryć starannie.
Mimo to układali się długo i targowali, aby zatrzymać jeszcze jaki kawałek gruntu. Dokładny plan Mont-Oriolu leżał na stole i po kolei znaczono na nim krzyżykami te kawałki gruntu, które otrzymać miała Ludwika. Godzinę czasu musiał jeszcze Andermatt targować się, aby uzyskać dwa ostatnie pola; ażeby zaś uniknąć wszelkich w tym względzie nieporozumień, udano się następnie na miejsce z kartą w ręku i dokonano oględzin każdego z osobna kawałka pola, oznaczonego krzyżykiem na planie. Ale Andermatt nieuspokojony jeszcze dostatecznie, gdyż uważał obu Oriolów za zdolnych do zaprzeczenia przyznanych umową ustną gruntów, szukał pewnego sposobu, aby układ utrwalić. I wtedy przyszedł mu do głowy pomysł, nad którym sam się roześmiał, ale który mu się mimo to wydał doskonałym.
Po chwili namysłu odezwał się:
— Jeżeli pan nie ma nic przeciw temu, to spiszemy sobie to wszystko, ażebyśmy czego nie zapomnieli.
I gdy powrócili do wsi, zatrzymał się przy dystrybucyi tytoniu, aby kupić dwa arkusze stemplowego papieru, wiedział bowiem, że wykaz parcel na stemplowym papierze w oczach obu chłopów będzie już nienaruszalnym. Te arkusze stemplowego papieru zastępowały prawo, zawsze niewidzialnie grożąc, z zapewnioną opieką żandarma, kary pieniężnej i więzienia.
Napisał zatem na stemplowym papierze i sporządził na drugim arkuszu odpis:
„Na podstawie przyrzeczenia małżeństwa pomiędzy hrabią Gontranem Ravenel a panną Ludwiką Oriol, oddaje pan Oriol, jako posag swej córki, następujące parcele gruntowe...“
Tu nastąpiło drobiazgowe wyliczenie jednej po drugiej według numerów katastralnych. Potem położono datę, podpisali kolejno on i ojciec Oriol, który ze swej strony zażądał, aby określono ściśle majątek narzeczonego.
Wszyscy wtajemniczeni śmiali się z całej tej historyi, a Gontran więcej, jak ktokolwiek.
Margrabia, zawiadomiony o wszystkiem, odezwał się z pełną powagi godnością do syna:
— Dziś wieczorem złożymy im wizytę, a ja powtórzę raz jeszcze oświadczyny, które w mojem imieniu złożył zięć mój. Będzie to z pewnością zupełnie właściwem.