Mont-Oriol/Część druga/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mont-Oriol |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Mont-Oriol |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz miano właśnie siadać do stołu w prywatnym jadalnym salonie rodziny de Ravenel i Andermattów, kiedy Gontran otworzył drzwi i zaanonsował: Panny Oriol!
Panny weszły nieco zmieszane, a za niemi uśmiechnięty Gontran.
— Porwałem obie panny wprost z ulicy i przyprowadzam gwałtem, gdyż czuję właśnie potrzebę wytłómaczenia się przed panną Ludwiką — czego na ulicy nie mogłem przecież zrobić.
Zabrał od nich kapelusz, parasolki — gdyż zaskoczył je powracające ze spaceru — posadził, pocałował siostrę, uścisnął rękę szwagra i Pawła, potem zwrócił się do Ludwiki Oriol.
— Teraz, proszę mi powiedzieć — rzekł — co pani ma od pewnego czasu przeciwko nam?
Dziewczyna zmieszała się, jak ptaszek, kiedy wpadł w siatkę, gdy go myśliwy zabiera.
— Ależ, nie, panie, wcale nie. Kto to mógł panu podsunąć myśl podobną?
— Wszystko, pani, kompletnie wszystko. Nie przychodzi pani do nas, ani też do arki Noego (tak nazywał wielki, spacerowy powóz). Przybierasz pani surową minę, ile razy zbliżam się do niej, zaczynam rozmowę.
— Ależ, nie, nie — upewniam pana.
— Ależ tak, tak. W każdym razie nie życzę sobie, aby to trwało nadal i przyrzekłbym podpisać pokój z panią dziś jeszcze. O, ja jestem szalenie uparty! Pani może mi pokazywać niewesołą twarz, ale ja potrafię zmusić panią być tak powabną z nami, jak siostra — jej która jest aniołem dobroci.
Zaanonsowano obiad i całe towarzystwo prze szło do sali jadalnej. Gontran podał ramię Ludwice.
Względem obu był wzorem grzeczności, dzieląc pomiędzy siostry swoje komplimenty z prawdziwą gracyą i taktem. Do młodszej mówił:
— Pani jest naszym kolegą — zaniedbam też panią w ciągu dni kilku. Na przyjaciół mniej się uważa, niż na gości — prawda?
A do starszej:
— Panią chcę podbić — mówię to otwarcie, jak nieprzyjaciel lojalny. Będę nawet nadskakiwać pani. A, pani spiekła raka — to dobry znak. Przekonasz się pani, że jestem bardzo grzeczny — jeśli tylko zmuszę się do tego. Czyż nieprawda, panno Karolino?
Czerwieniły się obie. Ludwika mówiła poważnym głosem:
— A, panie, co też pan wygaduje!
— O, pani posłyszy później jeszcze wiele innych rzeczy gdy tylko wyjdziesz zamąż, co, naturalnie, niezadługo nastąpi. Na świecie nasłucha się pani dopiero komplimentów!
Paweł Bretigny i Krystyna chwalili go za to, że Ludwikę Oriol przyprowadził; markiz uśmiechał się, bawiły go dziecinne żarty, a Andermatt pomyślał: to człowiek niegłupi! Gontran, zirytowany rolą, którą grać musiał, uczuciem lgnąc do Karoliny, interesem — do Ludwiki, z uśmiechem zadowolenia myślał, zwrócony ku Ludwice: twój ojciec chciał mi zagrać po swojemu, ale ja mu cię odprowadzę z tryumfem, a wtedy przekonasz się, że do rzeczy brać się potrafię.
Patrząc po kolei na obie, porównywał je. Tak, młodsza więcej mu się podobała; była bardziej wesołą, bardziej żywą, miała nosek nieco zadarty, oczy biegające, czoło wąskie i białe zęby, trochę za duże, usta szerokie.
Druga była także przystojna, tylko bardziej zimna i nie tak wesoła. Ta nie będzie miała nigdy ani sprytu, ani czaru potrzebnego w codziennem życiu rodzinnem, ale kiedy na balu zaanonsują przy wejściu: pani hrabina de Ravenel — otarłszy się nieco w świecie, potrafi z godnością nosić swoje imię, z większą może, niż młodsza. Nic to nie pomogło — szalał ze złości, gniewał się na obydwóch, na ojca i brata i obiecywał sobie później zemścić się za tę przykrość, kiedy się stanie panem pozycyi.
Wróciwszy po obiedzie do salonu, prosił Ludwiki, aby mu z kart wróżyła, gdyż uchodziła za doskonale przepowiadającą przyszłość. Markiz, Andermatt i Karolina słuchali z natężeniem, mimowoli pociągani czarem zagadki.
Paweł i Krystyna rozmawiali, stojąc we framudze otwartego okna.
Krystyna od pewnego czasu cierpiała bardzo, czując, że już nie jest tak kochaną, jak dawniej. Nieporozumienia miłosne między nimi stawały się coraz widoczniejszemi, wskutek wzajemnych błędów. Pierwszy raz dopiero spostrzegła zmianę, tego wieczoru, w czasie uroczystości, kiedy wyszła z nim na drogę. Widząc, że nie ma już dla niej tej czułości w spojrzeniu, tej miękkości w głosie, tego interesowania się, pełnego miłości, co dawniej, nie mogła sobie tej zmiany wytłómaczyć.
Jednak zmiana ta zaznaczyła się dawno, od czasu, kiedy przychodząc do niego na codzienne widzenie się, zawołała pełna radości: wiesz, jestem z pewnością przy nadziei! Wtedy jakieś drżenie przebiegło mu nieprzyjemnie po skórze.
Później, przy każdem spotkaniu się, mówiła mu o swojej ciąży, która jej serce napełniała radością: to bezustanne zajęcie się rzeczą, która wydawała mu się brudną, wstrętną, obrzydliwą, ochładzało jego egzaltacyę dla czczonego bożyszcza.
Później jeszcze, kiedy ją widział wychudłą, z wklęsłymi policzkami, o żółtym kolorze skóry, myślał, że powinnaby mu oszczędzić tego widoku i zniknąć na kilka miesięcy, aby zjawić się znowu świeżą, piękniejszą jeszcze, starać się zapomnieć o tym wypadku lub łączyć z wdziękiem kokieteryi kochanki kokieteryę młodej matki, pozwalającej oglądać dziecko tylko zdaleka, pośród zwojów różowej gazy i wstążek.
Miała zresztą doskonałą sposobność wykazać ten takt, którego się po niej spodziewał; myślał, że spędzi całe lato w Mont-Oriol, a jego zostawi w Paryżu, ażeby mu się nie pokazywać zwiędłą i zdefigurowaną. Zdawało mu się, że go zrozumie.
Lecz ona, ledwie do Owernii przybyła, nagliła go bezustannie rozpaczliwymi listami, że musiał przyjechać, poprostu z litości nad nią. Teraz narzucała mu się ze swoją czułością lękliwą i zdenerwowaną — opanowywała więc go chęć nieprzeparta opuścić ją, nie widzieć już nigdy, nie słyszeć zawsze na jedną nutę śpiewanej, irytującej go tylko miłosnej piosneczki. Pragnąłby wypowiedzieć jej wszystko, co mu leżało na sercu, wytłómaczyć, że jej zachowanie się jest tylko niezręczne i głupie, a nie mógł tego uczynić, nie śmiał odjechać, ale nie potrafił również powstrzymać się, ażeby nie okazać przed nią niecierpliwości w słowach nieraz gorzkich i bolących.
Ona tembardziej nad tem cierpiała, że chora, ociężała, coraz więcej odczuwająca dolegliwości kobiet ciężarnych, potrzebowała jakiejś pociechy, współczucia. Kochała go, oddając mu ciało swoje, duszę, istotę całą, poświęcając miłość bez żadnych zastrzeżeń i granic. Nie czuła się już panią siebie, ale jego żoną, towarzyszką, przyjaciółką, posłuszną niewolnicą, rzeczą jego. Według niej, między niemi nie mogło już być mowy o grzeczności, kokieteryi, wiecznem pragnieniu rozkoszy tylko, gdyż ona należała do niego w zupełności, związana z nim była węzłem słodkim i potężnym: dzieckiem, które miało wkrótce przyjść na świat.
Jak tylko zostali sami przy oknie, rozpoczęła swoje czułe wynurzenia:
— Pawle, mój drogi, powiedz, czy ty mnie zawsze tak samo kochasz?
— Naturalnie. Ależ ty mi powtarzasz to pytanie codzień; staje się ono nareszcie nużącem.
— Przebacz mi! dlatego to robię, że już nie mogę temu wierzyć; potrzebuję, abyś mnie upewnił, przekonał, potrzebuję słyszeć ciągle to piękne słowo. Ponieważ ty mi go nie powtarzasz już tak często, jak dawniej, zmuszoną jestem upominać się o nie, żebrać go u ciebie.
— A więc... kocham cię. Ale... mówmy o innych rzeczach, proszę o to.
— Jakże jesteś surowym!
— Wcale nie! Tylko... tylko... ty tego nie chcesz zrozumieć, nie chcesz pojąć, że...
— O, tak, rozumiem bardzo dobrze, że już mnie nie kochasz. Gdybyś ty wiedział, jak cierpię nad tem!
— Słuchaj, Krystyno! Zaklinam cię, nie rozdrażniaj mnie. Gdybyś wiedziała, jakie to wszystko niezręczne, co robisz teraz!
— O, gdybyś mnie kochał, nie mówiłbyś tego!
— Ależ na miłość Boską! gdybym cię nie kochał, nie przyjechałbym tutaj.
— Słuchaj. Teraz należysz do mnie, jesteś moim, jak ja twoją jestem. Jest między nami łącznik nowego życia, którego nikt usunąć nie zdoła; przyrzeknij mi jednak, że jeśli kiedyś, później przestaniesz mnie kochać, powiesz mi o tem.
— Przyrzekam ci.
— I przysięgasz?
— Przysięgam.
— Ale i wtedy nawet, pomimo to wszystko, pozostaniemy przyjaciółmi — prawda?
— Naturalnie, pozostaniemy przyjaciółmi.
— W chwili, kiedy przestaniesz mnie kochać, przyjdziesz do mnie i powiesz: moja mała Krystyno, kocham cię, ale już nie tak, jak dawniej, bądźmy więc tylko przyjaciółmi.
— Zgoda, przyrzekam ci.
— I przysięgasz?
— I przysięgam.
— A jednak zmartwi mnie to bardzo. Przeszłego roku tak mnie kochałeś!
Posłyszeli za sobą głos:
— Księżna de Ramas Aldavarre!
Przychodziła z wizytą, gdyż Krystyna przyjmowała u siebie co wieczór wybitniejszych gości, jak przyjmują ukoronowane osoby.
Dr Mazelli towarzyszył pięknej Hiszpance z miną słodką i pokorną. Obie panie uścisnąwszy sobie ręce, usiadły i poczęły rozmawiać.
Andermatt zawołał Pawła.
— Chodźno pan tutaj. Panna Oriol wróży nam z kart doskonale; już mi tyle zadziwiających rzeczy powiedziała.
Ujął go pod rękę i dodał:
— Co za dziwak z pana! W Paryżu nie widujemy się nigdy, raz na miesiąc, bez względu na prośby żony. Tu — trzeba było piętnaście listów, ażeby pana sprowadzić. A od czasu, jak przybyłeś, masz taką minę zrozpaczoną, jakbyś milion dziennie tracił. Pozbądź się pan tego móla, który pana gryzie! Może zresztą można co pomódz na to? Powiedz pan...
— Nic, nic nie trzeba, mój przyjacielu. Jeżeli w Paryżu nie przychodziłem często do państwa, no, to pan wiesz, że w Paryżu...
— Oczywiście... domyślam się. Ale tu przynajmniej należy być weselszym. Przygotuję panu dwie albo trzy zabawy, które udadzą się doskonale.
Znowu zaanonsowano gości: panią Barre i profesora Cloche. Profesor wszedł w towarzystwie córki, młodej wdowy, rudej i śmiałej. Wkrótce po nich przyszedł profesor Mac-Roussel w towarzystwie żony, osoby już dojrzałej, chudej, z przepaskami na skroniach.
Profesor Rémusot wyjechał niedawno, nabywszy pierwej szalet na warunkach, jak mówiono, bardzo dogodnych.
Dwaj inni lekarze pragnęli także coś o tych warunkach wiedzieć, ale Andermatt odrzekł im niewyraźnie:
— Weszliśmy w pewien układ, bardzo korzystny dla stron obu. Jeżeli panowie zapragną go naśladować, nic łatwiejszego, jak porozumieć się... obaczymy potem. Kiedy panowie zdecydują się, proszę mnie uprzedzić, a wtedy pomówimy.
Z kolei zjawił się doktor Latonne, potem doktor Honorat — bez żony, z którą w towarzystwie się nie pokazywał.
Wrzawa, mieszanina rozmaitych głosów, napełniały salon. Gontran nie opuszczał wcale Ludwiki Oriol, mówił z nią i od czasu do czasu powtarzał ciągle do kogoś z przechodzących, śmiejąc się:
— Jest to moja nieprzyjaciółka, którą zdobywam.
Mazelli usiadł przy córce profesora Cloche. Od kilku dni prześladował ją nieodstępnie, a ona przyjmowała jego grzeczności z wyzywającą śmiałością.
Księżna nie spuszczała go z oka i wydawała się zirytowaną i drżącą. Nagle podniosła się, przeszła przez salon i przerywając rozmowę sam na sam doktora z piękną towarzyszką, rzekła:
— Pragnęłabym wrócić, panie Mazelli. Czuję się trochę niezdrową.
Po wyjściu ich, Krystyna, zbliżywszy się do Pawła, zauważyła:
— Biedna kobieta! Jakże ona musi cierpieć!
— Kto taki? Księżna!
— Czyż pan nie spostrzega, jak ona jest zazdrosną!
Odpowiedział jej opryskliwie:
— Gdy pani będzie jęczeć nad każdą nieszczęśliwą kokietką, to łzom nigdy nie będzie końca!
Odwróciła się i odeszła, gotowa zapłakać każdej chwili, na tyle słowa Pawła wydały się jej surowemi. Usiadła obok Karoliny Oriol, która siedziała sama, zdziwiona tem, co robił Gontran i rzekła do niej tak, ażeby dziewczyna znaczenia słów nie odgadła:
— Są dnie, kiedy chciałoby się umrzeć!
Andermatt w towarzystwie lekarzy opowiadał nadzwyczajny wypadek o ojcu Klaudyuszu, którego nogi ruszać się znowu poczęły. Tak zdawał się być przekonanym o prawdzie tego, co mówił, że nikt nie mógł wątpić.
Z chwilą, kiedy się poznał na przebiegłości chłopów i paralityka, kiedy domyślał się, że roku zeszłego został oszukany, wyzyskany poprostu, z powodu łatwowierności w skuteczność wód, kiedy poznał, że pozbyć się chorego nie może i opłacać go musi, zrobił z niego doskonałe narzędzie reklamy, którem nadzwyczaj sprytnie się posługiwał.
Mazelli, odprowadziwszy klientkę do domu, powrócił sam do salonu.
Gontran wziął go pod ramię:
— Powiedz, piękny doktorze, którą wolałbyś z dwóch panien Oriol.
Piękny doktor szepnął mu do ucha:
— Na kochankę młodszą, lecz na żonę... starszą.
Gontran śmiał się.
— Jesteśmy zupełnie jednego zdania. Bardzo mnie to cieszy.
Później, zwracając się do siostry, rozmawiającej zawsze z Karoliną, rzekł:
— Nie wiesz? Zdecydowaliśmy we czwartek zrobić wycieczkę do Puy de la Nugère. Jest to najpiękniejszy krater z całego pasma. Wszyscy się zgodzili — więc rzecz ułożona.
Krystyna odrzekła obojętnie:
— Ty wiesz, iż ja zgodzę się na wszystko, co chcecie.
Wtem profesor Cloche z córką począł się żegnać, a Mazelli zapragnął ich odprowadzić i niebawem wyszedł z młodą wdową.
W kilka minut potem rozeszli się wszyscy, gdyż Krystyna szła spać o jedenastej.
Markiz, Paweł i Gontran odprowadzili panny Oriol. Gontran i Ludwika szli przodem, a o kilka kroków za niemi Bretigny prowadził Karolinę; czuł, jak drży lekko.
Pożegnano się, przypominając sobie:
— We czwartek o jedenastej godzinie na śniadaniu w hotelu!
William zbliżył się do młodych ludzi, ażeby z nimi razem wrócić do domu i po drodze, nachyliwszy się do ucha szwagra, rzekł:
— Winszuję ci, mój kochany, byłeś zachwycającym!
Gontran od dwóch lat był ciągle trapiony potrzebą pieniędzy, która mu zatruwała życie. Póki tracił fortunę matki, żył z lekkomyślnością i bez troski — w towarzystwie młodych ludzi, bogatych, wyblakłych, zepsutych, których nazwiska drukują ciągle gazety, jako należące do wielkiego świata, chociaż ludzie ci w tym świecie nie żyją; uczęszczał z nimi do kobiet półświata, lekkich obyczajami i sercem.
Było ich z dziesiątek, należących do jednej grupy, których można było co wieczór odszukać w café lub na bulwarze, między północą a trzecią godziną rano. Zawsze elegancko ubrani, w białych kamizelkach, nosili guziki od koszul po dwadzieścia luidorów, zmieniali je co miesiąc i kupowali w najlepszych magazynach, zajęci jedynie zabawą, bałamuceniem kobiet, pragnieniem, aby o nich mówiono i wyszukiwaniem pieniędzy na wszystko, czego zapragnęli.
Ponieważ nie wiedzieli o niczem więcej, jak o najświeższych skandalach, o echach z alków i stajen, o pojedynkach i grach w karty, cały horyzont ich myśli zamykał się w tym obrębie.
Otaczały ich ze wszystkich stron lekkie kobiety, ustępowali je sobie wzajemnie, pożyczali i rozmawiali między niemi o ich zaletach, jak o zaletach koni wyścigowych. Bywali także w świecie głośnym i udekorowanym, gdzie wiele mówią i gdzie kobiety, wszystkie prawie, utrzymują pewne stosunki pod okiem zamkniętem, odwróconem lub mało przewidującem obojętnych mężów; mówili o tych kobietach, jak o innych, mierzyli je jedną miarą, lekki robiąc tylko wyjątek dla urodzenia lub społecznego stanowiska.
Z powodu ciągłego stosowania przebiegłości, ażeby dostać pieniędzy, potrzebnych do życia, oszukiwania lichwiarzy, pożyczania ze wszystkich stron, wyprowadzania w pole dostawców, śmiania się w nos krawcom, zjawiającym się co pół roku z rachunkiem, powiększającym się co sześć miesięcy o trzy tysiące franków, słuchania opowiadań zazdrosnych samic, przywykłych do oszukiwania, okradani sami przez wszystkich — przez służbę, przez kupców, przez restauratorów — wyrobili w sobie jakąś nadto miękką moralność, zużytą — a jedynym ich punktem honoru było bić się w pojedynku, ile tylko razy czuli się podejrzanymi o to, do czego byli zdolni.
Wszystko, lub prawie wszystko, kończyło się po kilkuletniej podobnej egzystencyi bogatem małżeństwem, skandalem, samobójstwem lub tajemniczem zniknięciem, równającem się śmierci.
Zwykle liczono na bogate małżeństwo. Jedni oglądali się na rodzinę, która im dopomódz mogła, inni szukali sami, mając w ręku listę bogatych dziedziczek, jak się ma listę domów na sprzedaż. Szukano wszędzie partyj egzotycznych, szczególniej Amerykanek z północy i południa, które oślepiano szykiem, sławą ludzi światowych, zdobytymi sukcesami i elegancyą osobistą.
Dostawcy takiego towaru także liczyli na bogaty ożenek. Ale takie polowanie na posażne panny mogło czasem trwać za długo. W każdym razie wymagało poszukiwań, pracy, bałamucenia, wizyt, jednem słowem, pewnego zapasu energii, której, jak się zdawało, obojętny Gontran nie posiadał.
W chwili właśnie, kiedy gonił za poszukiwaniem pieniędzy wszelkimi sposobami, jakich się chwytają ludzie bez grosza w kieszeni, kiedy pragnął nareszcie zerwać z życiem na cudzy rachunek, jakie pędził przy rodzinie — Andermatt podsunął mu myśl ożenienia się z jedną z panien Oriol.
Znając doskonale szwagra, przypuszczał, że propozycya ta powstała u niego skutkiem rozwagi, była zważoną, przygotowaną, że w jego ustach nabierała ona pewnego znaczenia, pewnej ceny. Schylić się i wziąć młodą dziewczynę, nie wydawało mu się zbyt uciążliwem, tembardziej, że młodsza podobała mu się nawet i ostrzył sobie na nią zęby.
Wybrał więc Karolinę Oriol i w krótkim czasie doprowadził ją do tego, że propozycya mogła już być zrobioną. Ale ponieważ ojciec dawał innej córce posag, na który ostrzył zęby Andermatt, wypadało więc, albo wyrzec się małżeństwa, albo zwrócić swoje serce do starszej.
Ale właśnie w tej chwili były takie pustki w jego kieszeni, że nawet dla zwykłej swojej partyi w kasynie musiał od Pawła Bretigny pożyczyć dwadzieścia pięć luidorów — na wieczne nieoddanie. Zresztą trzeba byłoby szukać na nowo przyszłej żony, znaleść ją, nadskakiwać. Wypadałoby może walczyć z nieprzychylną rodziną, a tu na miejscu w ciągu kilku dni grzeczności i starań, mógłby zdobyć starszą Oriol tak samo, jak zdobył młodszą. W ten sposób szwagier jego stałby się jego bankierem, odpowiedzialnym za wszystko, ale którego kasa będzie dla niego otwartą.
Zwrócił się więc do Ludwiki Oriol i korzystając bezwiednie z obudzonej w sercu dziew czyny, skrytej zazdrości, rozbudził w niej drzemiącą kokieteryę i nieokreśloną chęć odebrania siostrze tego pięknego zakochanego, którego nazywano: panem hrabią.
Ona wcale się tego nie spodziewając, została zaskoczoną nagle. Widząc go grzecznym i nadskakującym, odgadywała z jego zachowania się, spojrzeń, postaci całej, że w Karolinie nie był wcale zakochany i już tem samem zadowolniwszy się, czuła się szczęśliwą, wesołą, zwycięską prawie, wróciwszy do domu.
We czwartek wahano się długo z wyjazdem do le Puy de la Nugère. Niebo było zachmurzone, powietrze ciężkie — obawiano się deszczu. Gontran nastawał tak mocno, że przekonał wszystkich.
Śniadanie było niewesołe. Krystyna i Paweł pokłócili się dzień przedtem bez widocznej przyczyny. Andermatt obawiał się, że małżeństwo Gontrana do skutku nie dojdzie, gdyż ojciec Oriol mówił tego samego rana bardzo dwuznacznie. Gontran, uprzedzony, był wściekły i zdecydował się dopiąć swego. Karolina, przeczuwając zwycięstwo siostry, nie domyślając się przyczyny zmiany frontu, chciała pozostać w domu. Nie bez trudu namówiono ją do spaceru.
Arka Noego uniosła więc zwykłych swoich podróżnych w komplecie na wyżynę, dominującą nad Volvie.
Ludwika Oriol, stawszy się nagle rozmowną, bawiła wszystkich w czasie podróży. Tłómaczyła, w jaki sposób kamień w Volvie, który niczem więcej nie jest, jak lawą zagasłych kraterów, służył do budowy wszystkich domów, wszystkich kościołów w okolicy, co nadaje miastom owerniackim jakiś ponury wygląd. Pokazała warsztaty, gdzie ten kamień obrabiano, wskazała rzekę zastygłej lawy, eksploatowaną dziś jako kopalnię, a na szczycie Volvie olbrzymią statuę Matki Boskiej, czarną, dominującą nad miastem. Później podjechano do płaskowzgórza, najeżonego dawnymi wulkanami. Konie postępowały wolnym krokiem drogą długą i ciężką. Piękne, zielone lasy otaczały drogę. Panowało ogólne milczenie.
Wtem furman zatrzymał konie.
— Tutaj — rzekł. — Na prawo idzie drożynka do lasu — niech państwo idą tą drożynką ona doprowadzi.
Wszyscy wysiedli z wyjątkiem markiza, który uważał, że jest nadto gorąco do spaceru. Ludwika i Gontran poszli przodem, Karolina została za niemi z Pawłem i Krystyną, która zaledwie iść mogła. Droga lasem wydawała im się długa, ale przybyli nareszcie na szczyt, pokryty wysokiemi trawami, skąd droga, ciągle w górę, prowadziła do wygasłego krateru.
Ludwika i Gontran, stojąc na samym wierzchołku, wyglądali, jakby w chmurach schowani.
Kiedy się reszta towarzystwa zbliżyła do siebie, namiętna dusza Pawła Bretigny czuła się owianą jakimś liryzmem.
Wkoło nich, za niemi, na prawo, na lewo otaczały ich dziwacznych kształtów stożki ścięte, jedne wyniosłe, drugie spłaszczone, ale wszystkie miały tę dziwną fizyognomię wulkanów wygasłych.
Te ciężkie szczyty gór, płasko zakończonych, sterczały na południu i wschodzie na olbrzymiej płaszczyźnie, przeszło tysiąc metrów wysokiej, dominowały nad Limagne i gubiły, zda się, wśród błękitnego, zamglonego horyzontu.
Młodzi ludzie rozglądali się z zachwytem. U stóp ich otwierała się paszcza pierwszego krateru Nugère, przedstawiającego się jako głęboka wklęsłość, okolona zielenią, w głębi której widać jeszcze było trzy olbrzymie bloki lawy, podniesionej ostatnim oddechem wulkanu i spadłych nazad w otwartą paszczę, gdzie od kilku wieków spoczywają już — na zawsze.
Gontran podał ramię Ludwice i pociągnął ją za sobą. Karolina biegła jakiś czas za niemi, potem zatrzymała się nagle, spojrzała za biegnącymi w podskokach, zawróciła i powróciła do Pawła i Krystyny, siedzących na trawie na wyżynie pagórka. Zbliżywszy się do nich, upadła na kolana i schowawszy głowę w suknię młodej kobiety, poczęła gwałtownie płakać.
Krystyna, która łzy te zrozumiała, gdyż od pewnego czasu cudze bóle odczuwała tak, jak swoje własne, podbita temi łzami, zarzuciła jej ręce na szyję, szepcząc:
— Biedne dziecko! Biedne dziecko!
Dziewczyna płakała ciągle, zrozpaczona, z głową schowaną w fałdach sukni, rękami wy ciągniętemi na ziemi, które wyrywały trawę.
Bretigny powstał i odszedł, ażeby udać, że nic nie widział, ale cierpienie dziewczyny, jej rozpacz niewinna, wywołały w nim oburzenie przeciw Gontranowi. On, którego smutki Krystyny w rozpacz wprawiały, czuł się do głębi duszy wzruszony tem pierwszem rozczarowaniem prostej dziewczyny.
Wrócił więc, przyklęknął przy niej:
— Niechże się pani uspokoi, proszę panią. Oni niezadługo wrócą. Nie trzeba, ażeby wiedzieli o tem, żeś pani płakała.
Powstała, jakby podniecona tą myślą, że siostra może ją zastać ze łzami na oczach.
Krystyna resztki łez własną chustką jej otarła, a potem, zwróciwszy się do Pawła, rzekła:
— Niech pan pójdzie zobaczyć, co oni tam robią. Znikli gdzieś pod blokami lawy. Ja zostanę z małą i pocieszę ją.
Bretigny powstał i drżącym głosem rzekł:
— Idę... i przyprowadzę ich, ale brat pani obliczy się ze mną... dziś jeszcze... wytłómaczy mi się ze swego postępowania niejasnego po tem wszystkiem, co sam mówił onegdaj.
I zeszedł, biegnąc do środka krateru.
Gontran, pociągnąwszy Ludwikę, trącił ją z całej siły na. bardzo spadzistej pochyłości otworu, ażeby potem mieć możność powstrzymać ją, podtrzymać, ogłuszyć, przerwać oddech, przestraszyć.
Ona, uniesiona wesołością, starała się go powstrzymać, wołając:
— O, nie tak prędko! Ja upadnę... Niech pan nie szaleje... upadnę!
Natknęli się na blok lawy i zadyszani za trzymali się przy nim.
— Trzeba wejść do wnętrza — rzekł Gontran — i puścił przed sobą dziewczynę.
Kiedy już znaleźli się wewnątrz groty, odezwał się:
— Jest to chwila do oświadczenia się pani.
Spojrzała nań zdziwiona:
— Do oświadczenia się? Mnie?...
— Tak... w kilku słowach: znajduję panią zachwycającą.
— Trzeba to było siostrze powiedzieć...
— O, pani wie doskonale, że ja się nie oświadczę siostrze pani.
— Żartuje pan.
— Nie. Pani nie byłaby kobietą, gdyby nie zrozumiała tego, że nadskakiwałem siostrze jedynie dlatego, aby wiedzieć, co pani o tem myśli? Jaką twarz dostrzegę u pani? Ujrzałem okropną! O, jakże byłem szczęśliwy! Wtedy i ja starałem się okazać pani wszelkimi sposobami, co myślę.
Nigdy jeszcze do niej w ten sposób nikt nie przemawiał. Czuła się zmieszaną, zachwyconą, serce miała pełne radości i dumy.
On ciągnął dalej:
— Wiem, że dla siostry pani byłem zbyt złośliwy może. Tem gorzej. Ale ona nie pomyliła się; widzi pani, ona została sama, nie chciała iść z nami. O, ona zrozumiała, dobrze zrozumiała...
Ujął w czasie rozmowy rękę Ludwiki i grzecznie, słodko pocałował końce palców mówiąc:
— O, jaka pani dobra! jaka pani dobra!
Ona, wsparta o ścianę lawy, słuchała w milczeniu bicia jego serca. Jedyną myślą, która błądziła w jej zamąconym umyśle, było: zwyciężyłam siostrę.
Wtem przy wejściu do groty pokazał się cień. Paweł Bretigny patrzył na nich. Gontran z pewnym naturalnym spokojem opuścił rękę Ludwiki, którą przy ustach trzymał i zauważył
— Ha, ty tu? Sam jesteś?
— Tak. Tak. Dziwię się, żeście znikli.
— Wracamy zaraz, mój kochany. Przyglądamy się... temu... Prawda, że to ciekawe?
Ludwika poczerwieniała do skroni, wyszła pierwsza i poczęła iść pod górę; dwaj młodzi ludzie szli za nią i rozmawiali półgłosem.
Krystyna i Karolina patrzyły na powracających, trzymając się za ręce.
Potem wrócili wszyscy do powozu, gdzie oczekiwał ich markiz i arka Noego ruszyła do Enval.
Nagle, wśród sosnowego lasu powóz zatrzymał się, a furman, zlazłszy, kląć począł; po kazało się, że drogę zagradzał padły osioł.
Wszyscy zapragnęli go obejrzeć i wyszli z powozu. Osioł leżał rozciągnięty w czarnym pyle, tak wychudzony, że zdawało się, iż skóra, naciągnięta na kościach, byłaby na nim pękła, gdyby był nie zdechł. Szkielet jego zarysowywał się wyraziście pod wychudzoną skórą, w wytartym na żebrach włosie.
Długie wychudzone uszy zwieszały się, jak szmaty, dwie świeże rany na kolanach wskazywały, że często upadał, jeszcze nawet dzisiaj, zanim się po raz ostatni położył, a inna rana z boku ukazywała miejsce, gdzie go jego pan od lat wielu żelaznym szpicem, umocowanym na kiju, po bokach uderzał, aby powolny jego chód przyspieszyć.
Woźnica ujął osła za tylne nogi i zawlókł do rowu ze słowami:
— Nikczemna banda, żeby tak zwierzę pozostawić na środku gościńca!
Nikt z otoczenia nie odezwał się słowem, wszyscy wsiedli z powrotem do powozu. Krystyna była smutną, wzruszoną — pojęła po raz pierwszy nędzę stworzenia w niewoli i chwilami wydawała się jej śmierć jako coś upragnionego.
Nagle zbliżyli się do małego wózka, ciągnionego przez jakiegoś półnagiego draba, jakąś kobietę w łachmanach. i chudego psa, zmęczoczonych aż do omdlenia. Widać było, jak ci ludzie pocili się i upadali ze znużenia. Pies wyschnięty, źle pielęgnowany, z wywieszonym językiem, ciągnął wózek pomiędzy kołami. We wózku leżało zbierane drzewo, które zdawało się coś ukrywać pod spodem. Na wierzchu były szmaty, a na szmatach dziecko. Tylko głowę widać było z pośród brudnych łachmanów, nędzną kulę z dwoma oczyma, nosem i ustami.
Była to rodzina, ludzka rodzina. Osioł uległ trudom, a mężczyzna, który nie miał litości nad swoim martwym pomocnikiem, nie zadał sobie nawet trudu, aby go na bok usunąć, lecz pozo stawił go na środku drogi pomiędzy koleją wozów, które tędy przechodziły. I wówczas zaprzągł się sam razem ze swą żoną do pustego dyszla i ciągnął teraz tak, jak przedtem zwierzę ciągnęło.
Dokąd ci ludzie dążyli? Czy mieli choć grosz w kieszeni? Czyż ten nędzny wózek wiecznie sami ciągnąć będą, skoro nie mogą sobie kupić zwierzęcia? A z czego żyć mają? Przyjdzie im prawdopodobnie na taki sam koniec, jak osłu...
Krystyna myślała o tem wszystkiem, a w jej przerażonej duszy jawiła się ciągle myśl o nędzy tych nieszczęśliwców.
Wtem odezwał się Gontran:
— Nie wiem dlaczego, ale przychodzi mi na myśl, że byłoby wspaniałym pomysłem, gdybyśmy dziś wieczorem wszyscy znaleźli się w Café Anglais. Chętnie chciałbym zobaczyć znowu bulwar.
Ale margrabia odmruknął:
— E, co tam, tu jest bardzo ładnie, nowy hotel jest o wiele lepszy, jak dawny.
Mijali Turnoël, a Krystynie pod wpływem wspomnień ściskało się serce. Patrzyła na Pawła, który zamknął oczy, aby uniknąć jej błagalnych spojrzeń.
Po chwili spostrzegli przed powozem dwóch winiarzy, którzy powracali do domu z roboty, niosąc na plecach narzędzia swej pracy. Małe Oriol zaczerwieniły się aż po białka oczu, byli to bowiem stary Oriol i ich brat. Wracali oni z winnicy, gdzie cały dzień w pocie czoła uprawiali tę ziemię, która ich uczyniła bogatymi, gdzie spędzali całe dni od świtu do wieczora, podczas gdy piękne ich czarne surduty leżały starannie złożone w komodzie, a wysokie cylindry w szafie. Obydwaj wieśniacy uśmiechnęli się przyjaźnie, podczas gdy całe towarzystwo w powozie powitało ich ukłonem.
Gdy przybyli na miejsce i Gontran wysiadł, aby iść do kasyna, Bretigny poszedł za nim i odezwał się:
— Słuchaj, mój stary, muszę ci coś powiedzieć. Postępujesz źle. Przyrzekłem twojej siostrze, że z tobą o tem pomówię.
— O czem?
— O tem, jak się od pewnego czasu zachowujesz.
Gontran zrobił impertynencką minę:
— Względem kogo?
— Względem tej małej. To nie ładnie, że ją nagle zostawiasz na lodzie.
— Tak znajdujesz?
— Tak jest i sądzę, że mam prawo do tego.
— Słuchajno, zrobiłeś się nagle niezmiernie czułym w kwestyi tego osadzenia na lodzie?
— No, mój kochany, nie chodzi tu o dziewczynę z półświata, tylko o przyzwoitą panienkę.
— Wiem o tem dobrze, ale ja jej przecież nie uwiodłem, a to wielka różnica.
Szli dalej obok siebie. Zachowanie się Gontrana wprawiało w wściekłość Pawła. Po chwili odezwał się:
— Gdybym nie był twoim przyjacielem, mógłbym z tobą zupełnie ordynarnie postąpić!
— A jabym to sobie wyprosił!
— Bądźżeż raz rozsądnym! Mnie żal tej dziewczyny. Niedawno temu okropnie płakała.
— To dla mnie bardzo pochlebne.
— Nie pora teraz na głupie dowcipy! Cóż zamierzasz?
— Nic.
— Ależ pamiętaj o tem, że zaszedłeś z nią daleko, że ją skompromitowałeś. Wszakże niedawno mówiłeś do mnie i do swojej siostry, że się z nią ożenisz.
Gontran przystanął i odpowiedział w tonie, jakby groźby:
— Moja siostra i ty zrobilibyście lepiej, gdybyście się mniej zajmowali sprawami innych. Powiedziałem ci już, że dziewczynka bardzo mi się podoba i że byłoby rozsądnem z mojej strony, gdybym się z nią ożenił — to wszystko! Ale teraz podoba mi się ta druga bardziej, nabrałem innego przekonania, to się przecież codziennie zdarza.
Potem, patrząc mu prosto w oczy, rzekł:
— A ty co robisz, gdy ci się jaka kobieta sprzykrzy? Czy jesteś może bardziej uczuciowy?
Paweł Bretigny zdumiony silił się odgadnąć znaczenie tych słów, poczem odparł szybko:
— Muszę ci jeszcze raz przypomnieć, że nie chodzi tu o pospolitą dziewczynę, ani o zamężną kobietę, ale o młodą panienkę, którą postępowaniem twem skompromitowałeś. Przyzwoity mężczyzna tak nie robi.
Gontran zbladł i przerwał mu w ostrym tonie:
— Milcz! Już za wiele powiedziałeś, a ja za dużo musiałem wysłuchać. Muszę ci wyznać, że gdybyś nie był moim przyjacielem, postarał bym się dowieść ci, że żartów w takich sprawach nie znam. Jeszcze słowo, a wszystko między nami skończone!
Nagle zmienił ton i powiedział prawie żartując:
— Co się zaś tyczy małej Karoliny, to jeżeli naprawdę tak się nad nią litujesz i ona ci się podoba, to ożeń się z nią! Małżeństwo bywa często najlepszem wyjściem z trudnych sytuacyj, doskonałem lekarstwem i najlepszym sposobem ochronienia się od uporczywych nadziei, które ktoś żywi. Ona jest ładna i bogata, a ostatecznie i na ciebie przyjdzie raz kolej. Jakby to było ładnie, gdybyśmy się tak jednego dnia pożenili — bo ja, mogę ci to powiedzieć w zaufaniu, żenię się ze starszą, tylko na razie proszę cię o sekret. A proszę cię nie zapominaj, że ty mniej masz prawa, jak ktokolwiek inny mówić o uczuciowej uczciwości i o skrupułach i wątpliwościach w miłości. Idź więc swoją drogą, a ja pójdę moją. Dobranoc!
Odwrócił się i pospieszył szybko w kierunku wsi.
Paweł Bretigny szedł wzburzony i roztargniony powoli do hotelu Mont-Oriol. Usiłował przez drogę wytłómaczyć sobie każde słowo, przypomnieć każdy wyraz i dziwił się pewnym wykrętom i haniebnym skrupułom, jakie się wylęgają w duszach ludzkich.
Gdy Krystyna go zapytała:
— Co odpowiedział Gontran? — wyjąkał w odpowiedzi:
— Mój Boże, on teraz woli starszą i zdaje mi się, że z nią chce się ożenić. Gdy zaś usiłowałem czynić mu przedstawienia w tym kierunku, zamknął mi usta wynurzeniami niepokojącemi odnośnie do nas obojga.
Krystyna upadła na krzesło i szeptała:
— Mój Boże, mój Boże!
Na to wszedł Gontran, gdyż właśnie dzwoniono do stołu, złożył wesoło pocałunek na jej czole i zapytał:
— Jak ci się powodzi siostrzyczko, nie jesteś bardzo znużoną?
Następnie uścisnął rękę Pawłowi i zwrócił się do Andermatta:
— Powiedz mi, perło wszystkich szwagrów i przyjaciół, powiedz przecież raz, ile jest wart stary osioł, który nieżywy leży na gościńcu?