<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Mont-Oriol
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mont-Oriol
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Około lekarzy skupioną była teraz uwaga wszystkich w Enval. Niegdyś źródła płynęły pod opieką jednego tylko dra Bonnefille pośród nieszkodliwych nieporozumień między ruchliwym drem Latonne’m a spokojnym drem Honorat’em. Obecnie rzecz się zmieniła.
Jak tylko powodzenie, przygotowane przez Andermatta w czasie zimy, ustalone zostało, dzięki potężnemu poparciu profesorów Cloche, Mac-Roussel i Rémussot, z których każdy sprowadził po dwieście do trzystu chorych, dr Latonne, inspektor nowego zakładu, stał się wielką osobą, otaczany szczególniejszą opieką professora Mac-Roussel, którego niegdyś był uczniem.
O drze Bonnefille nie było więcej mowy. Rozgniewany, wściekły, przeklinający Mont-Oriol, stary lekarz cały dzień przesiadywał w swoim zakładzie w towarzystwie kilku starych, wiernych chorych.
Dr Honorat zachował po dawnemu owerniacką klientelę. Zadawalniał on się małą fortuną, żył ze wszystkimi w zgodzie i pocieszał się tem, że wolał karty i białe wino, niż lekarstwa. Mimo to, nie posuwał się nigdy do tego, żeby aż kochać miał swoich współkolegów.
Dr Latonne pozostałby i nadal wielkim augurem Mont-Oriol, gdyby pewnego pięknego poranku nie zjawił się maleńki człowieczek, karzełek prawie, którego wielka, wciśnięta w kadłub głowa, wielkie, okrągłe oczy i wielkie ręce, nadawały śmieszny pozór całej jego postaci. Nowo przybyły, doktor Black, sprowadzony w okolicę przez profesora Rémussot, dał się natychmiast poznać z nadzwyczajnej dewocyi.
Codzień rano, między jedną a drugą wizytą, wpadał do kościoła na kilka minut i prawie co niedzielę komunikował się. Ksiądz nastręczył mu wkrótce kilku chorych — starych panien i biednych ludzi z okolicy, których on leczył bezpłatnie, kilka nabożnych dam, które przed poradą lekarską zapytywały o radę pasterza dusz, ażeby się dowiedzieć przedewszystkiem, jakie są uczucia, charakter i takt lekarza.
Pewnego dnia zaanonsowano przybycie księżniczki Maldebourg, ze starego, niemieckiego rodu, bardzo gorącej katoliczki. Natychmiast po przybyciu kazała ona przywołać do siebie dra Blacka, który polecony jej był przez jakiegoś kardynała rzymskiego.
Od tej chwili dr Black wszedł w modę. Odtąd należało do dobrego tonu, leczyć się u niego. Był to jedyny lekarz, w najlepszem tego słowa znaczeniu — mówiono, jedyny, na którym kobieta polegać może w zupełności.
Widziano go biegającego od jednego hotelu do drugiego od rana do wieczora, tego człowieka o głowie buldoga, mówiącego cicho, zawsze, po kątach ze wszystkimi. Zdawało się, że ma on jakieś ważne tajemnice do udzielenia i wysłuchania, gdyż spotykano go w jakichś tajemniczych naradach na korytarzach ze służbą, z pokojówkami klientek, z chorymi, którzy się tylko zbliżali do niego.
Stare kobiety szczególnie, ubóstwiały go. Zwykle bowiem wysłuchiwał historyi, opowiadanych przez nie, do końca, notował wszystkie ich uwagi, pytania, pragnienia.
Codzień zwiększał lub zmniejszał chorym ilość pitej wody, co nadawało pozory wielkiej troskliwości o ich zdrowie.
Wszyscy chorzy byli przeświadczeni, że w istocie wiele mu na tem zależy.
Doktor Latonne, zazdrosny i wyprowadzony z cierpliwości, ściągał ramiona pogardliwie i oświadczał:
— To aferzysta!
Nienawiść jego do dra Blacka prowadziła go oczywiście do zaprzeczania skuteczności wód mineralnych.
Dr Honorat zadawalniał się uśmiechem. On zwykle w pięć minut po konsultacyi zapominał, ile szklanek polecał do picia.
— Dwie więcej, lub dwie mniej — mówił w godzinach dobrego humoru do Gontrana — to nic nie znaczy. Jedynie źródło spostrzegłoby się na tem, ale jest to dla niego niczem.
Najzłośliwszy żart, jakiego pozwalał sobie ze swego kolegi, polegał na tem, że go nazywał lekarzem „Świętej kąpieli Stolicy Apostolskiej“. Zazdrość jego była rozumna, pełna przebiegłości i spokoju.
Nagle znowu pięknego poranku przybyła do hotelu Mont-Oriol arystokratyczna rodzina hiszpańska, książę i księżniczka de Ramas-Aldovarra, która przywiozła ze sobą lekarza, Włocha, dra Mazelli, z Medyolanu.
Był to mężczyzna trzydziestoletni, szczupły, przystojny, noszący tylko wąsy.
Pierwszego wieczoru zdobył sobie odrazu cały table d’hôte, gdyż książę, człowiek ponury, olbrzymio otyły, czuł wstręt do samotności i pragnął jadać na wspólnej sali. Dr Mazelli znał już imiennie prawie wszystkich chorych i miał grzeczne słowo na zawołanie dla każdego mężczyzny, komplement dla każdej kobiety, uśmiech przychylny dla każdego służącego.
Siadywał z prawej strony księżniczki, pięknej kobiety, trzydziestu pięciu do czterdziestu lat, o bladej twarzy, czarnych oczach, włosach z błękitnawym odcieniem i szeptał przy każdej potrawie: bardzo mało; albo: o, tego nie można; lub: to może pani jeść. Sam nalewał odmierzając bardzo starannie porcye wina i wody, które mieszał.
Kierował także pożywieniem księcia, ale z widocznem lekceważeniem. Chory zresztą, zdawał się nie zwracać wiele uwagi na jego rady, pożerał wszystko z żarłocznością zwierzęcia, pił przy każdem jedzeniu dwie butelki wina i następnie rozciągał się na krześle, na świeżem powietrzu, przed drzwiami hotelu, jęcząc żałośnie na niemożność trawienia.
Po pierwszym obiedzie dr Mazelli, który jednym rzutem oka zmierzył i ocenił wszystkich, zbliżył się do palącego na tarasie kasy nowym Gontrana, przedstawił się i począł rozmawiać.
Po upływie godziny już byli ze sobą, jak starzy znajomi. Nazajutrz rano, po kąpieli, prosił o przedstawienie go Krystynie, której sympatyę zjednał sobie po dziesięciominutowej rozmowie i tegoż dnia poznajomił ją z księżną, która także nie lubiła samotności.
W domu Hiszpanów on czuwał nad wszystkiem; kucharzowi dawał doskonałe rady kulinarne, pokojówce — cenne wskazówki, co się tyczyło hygieny głowy, konserwowania włosów pani i utrzymywania ich stale w pięknym połysku; furmanowi dawał rady hygienicznego utrzymania koni, jednem — słowem, umiał skracać i uprzyjemniać godziny, wymyślać rozrywki, w hotelach robić chwilowe znajomości zawsze ostrożne i doborowe.
Księżna mówiła o nim do Krystyny:
— Jest to człowiek zadziwiający, kochana pani; on wszystko umie, wszystko robi. Jemu tylko zawdzięczam swoją figurę.
— Jakto, figurę?
— Tak, poczynałam już nabierać otyłości i on, za pomocą swoich likierów i kuracyi, wybawił mnie od tego.
On potrafił uczynić nawet medycynę interesującą, tak potrafił mówić o niej przyjemnie, wesoło, z pewnym lekkim sceptycyzmem, który mu tylko służył do przekonania słuchaczy o jego wyższości.
— To bardzo proste — mówił — ja nie wierzę w lekarstwa. Stara medycyna wychodziła z tej zasady, że jest lekarstwo na wszystko. Pan Bóg — myślano — w swojej wszechstronności, stworzył lekarstwo na wszystkie choroby, pozostawił tylko ludziom, może przez złośliwość, kłopot wynalezienia go. Ludzie więc wyszukali niezliczoną moc, ale nie wiedzą dokładnie, jakiego w której chorobie użyć wypada. W istocie zaś niema lekarstwa, są tylko choroby! Kiedy się choroba zdeklaruje, należy jej pochód przerwać, według jednych — zniszczyć ją w jaki bądź sposób, według drugich.
Dalej, z wielką werwą dowodził nieracyonalnej pewności, braku wszelkiej podstawy naukowej — o ile chemia organiczna i biologiczna, nie jest punktem wyjścia nowej medycyny. Opowiadał anegdoty, monstrualne omyłki najpierwwszych znakomitości lekarskich, dowodził szkodliwości i fałszywości ich wrzekomej nauki.
— Zmuście do funkcyonowania ciało — mówił on — skórę, muszkuły, a przedewszystkiem żołądek, który jest ojcem karmicielem całej machiny ludzkiej, jej regulatorem, magazynem życia.
Utrzymywał, że może, według woli, kierując tylko trybem życia, zmusić ludzi do wesołego humoru, smutku, uczynić ich zdolnymi do pracy fizycznej lub umysłowej stosownie do charakteru pożywienia, którem ich karmić będzie. Twierdził, że może nawet oddziaływać na zdolności mózgowe, na pamięć, wyobraźnię i na inne przejawy inteligencyi. Kończył, żartując:
— Ja leczę za pomocą massażu i curaçao.
O massażu opowiadał cuda i mówił, jak o Bogu jakim, o Holendrze Hamstrangu, który cudów miał dokonywać.
— Tem można umarłych wskrzeszać!
Księżna dodawała: — Nie da się zaprzeczyć, że massaż wykonywa on świetnie.
Polecał także alkohole, w małych porcyach, dla pobudzania żołądka; w tym celu sam wprawną ręką przyrządzał mieszaniny, które księżna piła w godzinach przeznaczonych, przed, albo po jedzeniu.
Widziano go codzień przychodzącego do Café du Casino o w pół do dziesiątej i żądającego butelek. Przynoszono mu je zamknięte na srebrne zameczki, od których klucze posiadał. Nalewał trochę z jednej, potem z drugiej do błękitnej, bardzo pięknej szklanki, którą w ręku trzymał elegancko ubrany służący.
Potem dawał rozkazy:
— Oto jest! Proszę to zanieść księżnej do kąpieli, dla wypicia przed ubraniem się, gdy będzie wychodzić z wody.
A kiedy go pytano z ciekawością:
— Co pan tam ma wewnątrz?
Odpowiadał:
— Nic więcej, oprócz czystej anyżówki, dobrego curaçao i wybornego bitter.
Piękny ten lekarz w kilka dni stał się środkiem ciężkości życia wszystkich chorych. Wszelkich przebiegłości używano nieraz, aby wydobyć od niego rad kilka.
Kiedy przechodził alejami parku, w czasie spaceru chorych, słychać było tylko ze wszystkich stron wołania: doktorze! — a na krzesłach siedziały, odpoczywając po wypiciu wody u źródła „Krystyny“ młode i piękne panie. Gdy się tylko zatrzymał z uśmiechem na ustach, zaraz go na kilka chwil odciągano na boczną dróżynę, ciągnącą się wzdłuż rzeki.
Mówiono naprzód o tem i o owem, później zręcznie, ostrożnie i z pewną kokieteryą, nakręcano rozmowę na kwestyę zdrowia, ale w sposób obojętny, jakby to wcale do rzeczy nie należało.
Nie był on wcale do dyspozycyi publiczności. Nie można go było płacić, nie można wezwać do siebie on należał do księżnej, do nikogo więcej, tylko do księżnej. A ponieważ utrzymywano powszechnie, że księżna była zazdrosną, bardzo zazdrosną, więc między kobietami odbywała się zażarta wojna o to, ażeby zasięgnąć rady u pięknego włoskiego doktora.
Lekarz rad udzielał, niedając się bardzo prosić. Wtedy między kobietami, które on swymi względami faworyzował, rozpoczęły się tajemne narady, w jakiby sposób swoją wdzięczność mu okazać.
— O, moja droga! Co za pytania on mi zadawał! Co za pytania...
— Bardzo niedyskretne?
— Niedyskretne! Raczej okropne! Nie wiedziałam prawdziwie, co odpowiedzieć. Pragnął wiedzieć o takich rzeczach... no, o takich rzeczach...
— Zupełnie, jak ze mną. Mnie bardzo wiele rozpytywał o męża...
— Mnie także... i to z takimi szczegółami... z takimi... czysto osobistymi. Takie pytania są bardzo żenujące. Ale naturalnie, — cóż robić, kiedy to potrzebne.
— O, naturalnie. Zdrowie nasze od tych drobiazgów zależy. Tej zimy obiecał mnie leczyć massażem w Paryżu. Bardzo mi to potrzebne dla zakończenia kuracyi.
— Co pani myśli zrobić? Jemu przecież płacić nie można.
— Mój Boże! albo ja wiem! Miałam zamiar dać mu szpilkę do krawatu. On pewnie je lubi, gdyż widziałam, że ma dwie, czy trzy, bardzo piękne...
— Prawdziwy kłopot sprawia mi pani. Taka myśl właśnie mnie przychodziła do głowy. Ale — ja mu chyba dam pierścionek.
Myślano więc o rozmaitych niespodziankach, ażeby się mu podobać, o różnych prezentach, ażeby go wzruszyć, o grzecznościach, ażeby go ująć.
Gontran stał się powszechnym bohaterem dnia, głównym przedmiotem ogólnej uwagi od chwili, kiedy się rozniosła wieść, że hrabia de Ravenel nadskakuje Karolinie Oriol w celach matrymonialnych. Wywołało to w całem Enval żywe zainteresowanie.
Od tego wieczoru, kiedy z nią otworzył bal inauguracyjny w kasynie, Gontran przywiązał się do spódniczki młodej dziewczyny. Przy ludziach okazywał jej zawsze tysiące grzeczności, jak człowiek, mający wyraźne zamiary i niekryjący się z tem. Stosunki ich codzienne jednocześnie przybierały charakter naturalnej, nadskakującej grzeczności, która prowadziła do głębszych uczuć.
Widywano się prawie codzień, gdyż dziewczęta powzięły dla Krystyny prawdziwą przyjaźń, do której domieszało się może nieco pochlebionej miłości własnej. Gontran nie opuszczał prawie siostry i począł organizować rozmaite spacery rano a wieczorem gry, — co dziwiło bardzo Krystynę i Pawła. Później spostrzeżono, że go Karolina interesować poczyna. Przekomarzał się z nią, jak zakochany, nadskakiwał i okazywał jej tysiące grzeczności, które między dwoma osobami zadzierzgają silniej węzeł miłości. Młoda dziewczyna, przyzwyczajona już do swobodnego i przyjacielskiego sposobu obchodzenia się tego lowelasa paryskiego, z początku nic nie spostrzegła i szła za popędem swojej otwartej i szczerej natury — śmiała się z nim i bawiła się, jak z bratem.
Pewnego wieczoru obie siostry wróciły do domu z hotelu, gdzie bawiono się, a Gontran, wskutek sądzenia fantów, chciał ją pocałować. Ludwika, która wydawała się nerwową i niespokojną od pewnego czasu, rzekła nagle szorstko:
— Zrobiłabyś dobrze, gdybyś nieco więcej uważała na siebie. Gontran nie jest przyzwoitym z tobą.
— Nieprzyzwoity? Cóż on mi powiedział?
— Ty wiesz dobrze... udajesz naiwną. W ten sposób postępując, nie będziesz długo czekać na skompromitowanie się! A ponieważ ty nie umiesz czuwać nad swojem postępowaniem — będzie to moim obowiązkiem.
Karolina zmieszana, zawstydzona, bełkotała:
— Ależ ja nic nie wiem... nic nie spostrzegłam...
Siostra ciągnęła dalej surowo:
— Słuchaj! tak dalej trwać nie może. Je żeli chce się z tobą żenić — ojciec nad tem pomyśli i odpowie; ale jeżeli chce się tylko bawić — trzeba, ażeby się to skończyło natychmiast.
Karolina rozgniewała się, nie wiedząc dla czego. Oburzało ją to, że siostra wtrącała się do niej, robiąc jej wymówki i pragnąc nią kierować; głosem więc drżącym, ze łzami w oczach oświadczyła jej, że nie powinna nigdy zajmować się tem, co do niej nie należy. Mówiła zrozpaczona, czując jakimś niewyraźnym instynktem, że w sercu siostry budzi się zazdrość.
Rozstały się bez uścisku, a Karolina długo płakała jeszcze w łóżku, myśląc o rzeczach, których ani odgadła, ani przewidziała.
Powoli łzy płynąć przestały i dziewczyna poczęła zastanawiać się. Jednak było to prawdą, że zachowanie Gontrana zmieniło się. Czuła to tylko dotychczas, nie rozumiejąc dlaczego. On mówił jej przy każdej sposobności tyle pięknych słówek! Nawet raz pocałował ją w rękę. Czego on chce? Zdaje, się, że mu się ona podoba, ale do jakiego stopnia? Dlaczegóżby nie mógł jej zaślubić? I zdało się jej, że słyszy pośród ciemności nocy, wśród której błąkały się jej marzenia, głos wołający ją: Hrabino de Ravenel!
Na dole, w sali, usłyszała rozmowę półgłosem; potem zabrzmiał głos Olbrzyma:
— Zostaw ją, zostaw. Czas pokaże, co trzeba będzie zrobić. Ojciec to wszystko ureguluje. Dotychczas niema nic złego. Ojciec sobie z tem da radę.
Na przeciwległej białej ścianie domu widziała oświetlony czworobok okienka i sama siebie pytała:
— Kto tam jest? O kim oni rozmawiają?
Po oświetlonym murze cień się przesunął — siostra! Więc nie poszła spać — dlaczego? Światło zagasło i Karolina poczęła znowu myśleć o tem, co jej tak serce wzruszało.
Zasnąć nie mogła jednak. Czy go kochała? O, nie jeszcze. Ale kochać mogła, bo się jej podobał. Jeżeli on pokocha ją bardzo, szalenie, tak, jak się na świecie kocha, ożeni się z nią niezawodnie.
Urodzona w domu chłopskim, chociaż wychowana w klasztorze w Clermont, zachowała pewną skromność i pokorę chłopki. Zdawało się jej, że wyjdzie zamąż może za notaryusza, za adwokata, lekarza, ale nigdy jej nie postało w myśli, że zostać może wielką damą światową, że się ozdobić może szlacheckim tytułem męża. Ledwie kilka minut śmiała myśleć o tem, po przeczytaniu jakiegoś romansu, myśl ta jednak odlatywała zaraz, jak sen, jak chimera. Dziś właśnie to marzenie, nieprzewidziane, powołane do życia kilkoma nieostrożnemi słowami siostry, zbliżało się do niej, jak żagle okrętu, które wiatr wydymał.
Z każdem westchnieniem, szeptała sama do siebie: Hrabina de Ravenel. Oczy jej, przysłonięte powiekami, oświecało, zda się, jakieś widzenie. Widziała pięknie oświetlone salony, piękne, uśmiechnięte damy, powozy, oczekujące na nią przed gankiem pałacu, służbę w liberyi, pochylającą się przed nią.
Czuła gorąco w łóżku; serce jej biło mocno. Wstała po raz drugi, ażeby wypić szklanką wody i ochłodzić się nieco, stojąc na zimnej podłodze bosemi nogami.
Uspokojona cokolwiek, zasnęła. Ale obudziła się rów no ze wschodem słońca.
Wstyd jej było małej izdebki o białych murach, wapnem powleczonych przez miejscowego murarza, wstyd ubogich firanek indyjskich, dwóch słomą wyplatanych krzesełek, niezmiennie stojących po dwu stronach komody.
Czuła się chłopką pośród tych wieśniaczych mebli upokorzoną, niegodną tego pięknego, śmiejącego się wiecznie chłopca, którego jasnowłosa głowa, wesoła postać migała przed jej oczami, zacierała się, wracała znowu, opanowywała ją powoli, gnieździła się w jej sercu.
Zerwała się z łóżka i pobiegła do lusterka — do małego, jak wnętrze talerza, lusterka, leżącego na gotowalni i położyła się z lusterkiem w ręku. Przypatrywała się własnej twarzy, otoczonej zwojami włosów w nieładzie, spoczywających na białem tle poduszki.
Po chwili, kładła na kołdrze ten mały kawałek szkła, który jej twarz własną pokazywał i myślała o tem, o ile takie małżeństwo byłoby mezaliansem. Wtedy, jakiś wielki smutek ścisnął jej gardło. Więc znowu podnosiła lusterko, patrzyła, uśmiechała się, widziała, że jest przystojną — i trudności znikały powoli.
Kiedy zeszła na śniadanie, trochę rozdrażniona, siostra ją zapytała:
— Co dzisiaj myślisz robić?
— Przecież dziś jedziemy powozem do Royal z panią Andermatt?
— W takim razie — odrzekła Ludwika — ty jedziesz sama. Ale po tem, com ci mówiła, zrobiłabyś lepiej...
Karolina przerwała jej mowę:
— Nie pytam cię wcale o radę... Nie wtrącaj się do tego, co do ciebie nie należy.
Więcej ze sobą nie mówiły.
Przyszli ojciec Oriol i Jakób i za stołem usiedli. Stary spytał natychmiast:
— Co wy dzisiaj robicie, dziewczęta?
Karolina, nie czekając wcale na odpowiedź siostry, rzekła:
— Ja jadę do Royal z panią Andermatt.
Obaj — ojciec i syn — spojrzeli na siebie z zadowoleniem, a ojciec rzekł z uśmiechem zachęcającym, który miał zawsze na ustach, ile razy robił dobry interes:
— Dobrze, dobrze.
Więcej ją dziwiło to zadowolenie wewnętrzne, jakie spostrzegła w ich twarzy, jak niezadowolenie Ludwiki, więc sama siebie zapytywała z niepokojem:
— Czy oni już o tem mówili ze sobą?
Natychmiast po skończonym obiedzie, poszła do swego pokoju, wzięła parasolkę, narzuciła na ramiona płaszczyk i poszła w kierunku hotelu, gdyż o pierwszej i pół miano wyjechać.
Krystyna zdziwiła się, że Ludwika nie przyszła wcale.
Karolina poczerwieniała trochę i odrzekła:
— Ona jest trochę zmęczoną... Zdaje mi się, że ją głowa boli.
Wsiedli do wielkiego powozu, o sześciu siedzeniach, którym posługiwano się zawsze. Markiz z córką usiedli w głębi, mała Oriol między młodymi panami.
Minąwszy Tournoël jechano podnóżem góry, piękną drogą, wijącą się pomiędzy kasztanami i włoskimi orzechami. Karolina zauważyła kilka razy, że Gontran nadto się do niej przybliża, ale zawsze na tyle ostrożnie i grzecznie, że obrazić jej nie mógł. Siedząc na prawo od niej, przy rozmowie dotykał prawie policzka tak, że ona nie śmiała obrócić się z obawy przed jego oddechem, który czuła na sobie, przed jego spojrzeniem, które mogłoby ją żenować.
Prawił jej wesołe żarty, grzecznostki, komplimenty. Krystyna milczała, czując pewną ociężałość wskutek swego stanu.
Weszli do parku Royal, ażeby słuchać muzyki, a Gontran, podawszy natychmiast ramię Karolinie, poszedł przodem. Armia gości kąpielowych, siedzących na krzesłach, około kiosku, gdzie szef orkiestry takt wybijał, przeglądała spacerujące tłumy, przesuwające się przed nimi. Panie prezentowały swoje toalety, nogi, wysunięte aż do baryerki sąsiednich krzeseł, świeże, letnie kapelusze, które dodawały im jeszcze więcej uroku.
Karolina i Gontran błądzili pomiędzy rzędami siedzących gości, szukając figur komicznych, jako materyału do żartów.
Co chwilę słyszał mówiących za sobą:
— Patrzaj... ładna osoba.
Pochlebiało mu to i zapytywał siebie: za kogo też ją biorą: za siostrę, żonę, czy kochankę?
Krystyna, siedząc między ojcem a Pawłem, widziała ich kilkakrotnie przechodzących, a spostrzegłszy, że zachowują się zbyt oryginalnie, przywoływała ich. Ale oni nie słuchali jej wcale i nie przestawali błąkać się w tłumie, bawiąc się cudzym kosztem.
Krystyna rzekła cicho do Pawła Bretigny:
— Skończy się tem, że ją skompromituje. Trzeba, abyśmy dziś wieczorem, po powrocie, pomówili z nim.
— Myślałem o tem właśnie — odrzekł Paweł. Ma pani zupełną racyę.
Po obiedzie, w jednej z restauracyj, w Clermont-Ferrand kuchnia w Royal, według zdania markiza, który był smakoszem, była obrzydliwa późnym wieczorem wrócono do domu.
Karolina miała wiele do myślenia — Gontran, podając jej ramię do obiadu, mocno ścisnął jej rękę. Jej sumienie dziewicze zaniepokoiło się tem. Może to było jakie wyznanie, próba, niestosowność! Co ona miała robić? Mówić do niego? Ale — co? Gniewać się, byłoby śmiesznem. W podobnych okolicznościach potrzeba tyle taktu! Ale nie robić nic, nie mówić nic, było to wszystko jedno, co godzić się na jego nadskakiwanie, być niejako współwinną, odpowiadać na uścisk ręki: tak.
Ważyła okoliczności, obwiniając siebie, że była nadto wesołą i otwartą w Royal, przychodząc do wniosku, że siostra miała racyę, kiedy mówiła do niej, że jest skompromitowaną, zgubioną! Powóz toczył się drogą powoli. Paweł i Gontran palili papierosy w milczeniu. Markiz drzemał. Krystyna patrzyła na gwiazdy, a Karolina z pewnym wysiłkiem wstrzymywała łzy, cisnące się do oczu, po trzech szklankach szampana.
Po powrocie Krystyna rzekła do ojca:
— Ponieważ już noc, trzeba, abyś ją, ojcze, odprowadził do domu.
Markiz podał ramię dziewczynie i poszli natychmiast. Paweł ujął za ramię Gontrana i szepnął mu do ucha:
— Chodź na kilka minut na gawędę ze mną i z siostrą.
Weszli do małego saloniku, komunikującego się z pokojami Andermatta i jego żony.
— Słuchaj — rzekła Krystyna — Paweł i ja, mamy zamiar dać ci lekcyę moralności.
— Moralności? Z powodu czego? Jestem grzeczny, jak baranek — tylko nie jarmarkowy.
— Nie żartuj. Ty postępujesz bardzo nierozsądnie i może niebezpiecznie, nie wiedząc o tem. Kompromitujesz tę małą...
Zdziwiło go to.
— Kogóż to? Karolinę?
— Karolinę.
— Kompromituję, Karolinę?... Ja?...
— Tak, ty ją kompromitujesz. Wszyscy tutaj mówią o tem. Zresztą, w parku w Royal... postępowaliście oboje nieco lekkomyślnie. Czy nie tak, Bretigny?
— Tak, pani, podzielam w zupełności zdanie pani — odrzekł.
Gontran odsunął krzesło i siadł na niem, jak na koniu, wyjął papierosa, zapalił i śmiać się począł.
— Tak więc, kompromituję Karolinę Oriol?
Czekał kilka sekund na odpowiedź, potem dodał:
— Dobrze. Ale któż wam powiedział, że się z nią nie ożenię?
Krystyna zrobiła ruch przerażenia.
— Ożenisz się? Ty? Szaleńcze!
— Dlaczego nie?
— Z tą... z tą... małą chłopką?...
— Tra-la-la-la... przesądy! Czy to mąż twój uczy cię tego wszystkiego?
Ponieważ nie odpowiadała mu na to, ani wprost, ani ubocznie, sam stawiał pytania i odpowiadał.
— Czy jest ładną? Tak. Czy jest dobrze wychowaną? Tak. Jest przytem bardziej naiwną, bardziej grzeczną, prostą, otwartą, niż panienki światowe. Wiadomości posiada takie same, jak inne. Mówi po angielsku i owerniacku — co stanowi dwa cudzoziemskie języki. Przytem będzie bogata, jak dziedziczka z przedmieścia niegdyś Saint-Germain — a że jest córką chłopa, tem lepiej — będzie mi rodzić zdrowe dzieci. Tak!
Ponieważ mówił to z akcentem uśmiechu i żartu, Krystyna spytała go wahająco:
— Czy mówisz to na seryo?
— Ależ naturalnie! Bardzo miła dziewczynka! Ma dobre serce, ładną figurę, wesoły charakter, dobry humor, różowe policzki, jasne oko, białe zęby, koralowe usta, długie, błyszczące, gęste i miękkie włosy, a stary jej ojciec, dzięki twemu mężowi, moja kochana siostro, będzie bogaty, jak Krezus. Czegóż chcesz więcej? Córka chłopa! I cóż z tego! Córka chłopa nie tyleż warta, co córki podejrzanych finansistów, które tak drogo sprzedają się hrabiom i książętom, i panienki o podwójnych ojcach, któremi przepełnione są salony. Gdybym się ożenił z tą dziewczyną, byłby to może pierwszy rozumny czyn w mojem życiu!
Krystyna zamyślona, rozważała; później, nagle przekonana i zachwycona, zawołała:
— Ależ to wszystko prawda, co on mówi! Najzupełniejsza prawda! Więc ty się ożenisz, mój Gontranie!
Z kolei on ją począł uspokajać:
— O, nie tak prędko... nie tak prędko... Daj mi czas pomyśleć nad tem. Stwierdzam tylko, że gdybym się z nią ożenił, byłby to pierwszy rozsądny czyn w mojem życiu. Nie oznacza to jeszcze, że się z nią ożenię; ale — myślę o tem, studyuję ją, nadskakuję trochę, aby wiedzieć, czy ona mi się istotnie podoba. Nie odpowiadam ci ani tak, ani nie ale prędzej będzie tak, niż nie.
Krystyna zwróciła się do Pawła:
— Co pan myśli o tem wszystkiem, panie Bretigny?
— Mnie się zdaje, że on ma racyę. Jeżeli mu się dziewczyna podoba, niech się z nią żeni — o lepszą prawie trudno.
Weszli markiz i Andermatt, którzy odwrócili rozmowę na inny przedmiot; obaj młodzi ludzie udali się do kasyna zobaczyć, czy sala gry nie była jeszcze zamkniętą.
Od tego dnia Krystyna i Paweł, zdawało się, faworyzowali otwarcie zalecanie się Gontrana Karolinie.
Zapraszano częściej młodą dziewczynę, za trzymywano ją na obiad, wogóle traktowano tak, jakby już należała do rodziny.
Ona poznała się na tem, zrozumiała to, łudziła się; mała jej główka budowała fantastyczne zamki na lodzie. Gontran nic jej wprawdzie nie mówił, ale jego zachowanie się, słowa, ton, który do niej przybierał, pozór galanteryi poważnej, pieszczotliwość spojrzenia, zdawały się jej powtarzać: wybrałem ciebie. Będziesz moją żoną. Charakter łagodnej przyjaźni, szczerego zaufania, powściągliwości, nacechowanej pewną czystością uczuć wszystko to, zdawało mu się odpowiadać: odpowiem ci: tak, gdy tylko zażądasz mojej ręki.
W rodzinie młodej dziewczyny szeptano cicho. Ludwika mówiła z nią tylko dlatego, ażeby ją bolesnemi aluzyami — lub dotkliwemi i ostremi słowami dotykać. Ojciec Oriol i Jakób, zdawało się, byli zadowoleni.
Karolina nie zapytywała siebie jednak, czy kocha tego pięknego pretendenta do jej ręki, którego prawdopodobnie żoną zostanie. Podobał się jej, myślała o nim ciągle, znajdowała go pięknym, dowcipnym, eleganckim i myślała tylko o tem, co będzie, jak się z nią ożeni.
W Enval zapomniano o nienawiści lekarzy między sobą, o posądzaniu o miłość księżnej de Ramas dla swego doktora, o wszystkich plotkach, które płyną wraz z wodą we wszystkich stacyach leczniczych, a zajmowano się tylko jednem nadzwyczajnem zdarzeniem: wiadomością, że hrabia Gontran de Ravenel ma zaślubić małą Oriol.
Gontranowi wydała się ta chwila stanowczą, wziąwszy więc pewnego rana, po śniadaniu, Andermatta pod rękę, rzekł mu:
— No, mój kochany, żelazo gorące — kuj go teraz! Mała oczekuje moich oświadczyn, chociaż nie posunąłem się w niczem jestem jednak pewien, że ich nie odrzuci. Trzeba przedewszystkiem wybadać ojca i usposobić tak, abyś ty zrobił swój interes, a ja mój.
Andermatt odpowiedział:
— Bądź spokojny — to moja rzecz. Wysonduję go dziś jeszcze, nie wysuwając cię nawet i nie kompromitując, a kiedy upatrzę dobrą sposobność — pomówię.
— Doskonale!
Po kilku chwilach milczenia Gontran zauważył:
— Widzisz, może to już mój ostatni dzień kawalerski. Teraz właśnie jadę do Royal, gdzie spotkam kilku moich znajomych. Wrócę wieczorem i przyjdę do ciebie, ażeby się o wszystkiem dowiedzieć.
Wieczór w Royal był wesoły. Spotkał tam przyjaciół w towarzystwie pań. Obiad przeciągnął się długo. Wrócił późno.
Wszyscy w hotelu Mont-Oriol już spali, kiedy Gontran zapukał do drzwi Andermatta.
Z początku nikt nie odpowiadał; później, po chwili gwałtowniejszego pukania, odezwał się z wewnątrz głos zaspany:
— Kto tam?
— Ja, Gontran.
— Poczekaj, zaraz otworzę.
Andermatt zjawił się w nocnej koszuli, z odkrytą zarośniętą piersią, ze skłaczonym podbródkiem, z głową owiniętą fularem. Otworzywszy, wrócił do łóżka, usiadł i wyciągnąwszy ręce na kołdrze, rzekł:
— Jakoś niegładko idzie, mój kochany. Badałem tego starego lisa Oriola, nie mówiąc naturalnie o tobie — mówiłem tylko jeden z moich przyjaciół — dałem mu do zrozumienia, że to Bretigny pragnąłby się oświadczyć o jednę z córek i radby wiedzieć, jaki posag za nią dostanie. Zapytał mnie wzajemnie, jaki jest majątek młodego człowieka, a ja oznaczyłem go na trzykroć sto tysięcy franków, plus nadzieje.
— Ależ ja nic nie posiadam — zauważył Gontran.
— Pożyczę ci, mój drogi. Gdy doprowadzimy do końca tę aferę, ziemia, którą posiędziesz, spłaci mi dług w zupełności.
Gontran zauważył szyderczo:
— Bardzo dobrze. Ja będę posiadać żonę, a ty pieniądze.
Andermatt rozgniewał się.
— Jeżeli się mam zajmować tobą po to tylko, abyś mnie miał obrażać — dajmy temu spokój.
Gontran wytłómaczył się:
— Nie gniewaj się, mój kochany, i przebacz mi. Wiem doskonale, że jesteś bardzo uczciwym człowiekiem, w interesie nieposzlakowanej uczciwości. Gdybym był twoim furmanem, nie żądałbym nigdy od ciebie napiwku, ale gdybym był milionerem, powierzyłbym ci mój majątek.
William, uspokojony, ciągnął dalej:
— Wrócimy zaraz do tego. Kończmy pierwej najgłówniejszą kwestyę. Stary nie dał się wyprowadzić w pole i odrzekł mi:
— Zależy to od tego, którą sobie wybierze. Jeżeli Ludwikę — starszą — oto jej posag.
I począł wyliczać wszystkie grunta, które okalają kąpielowy zakład aż do hotelu, od hotelu do kasyna, wszystkie, które są dla mnie niezbędne, które posiadają dla mnie wartość nieoszacowaną. Młodszej zaś, przeciwnie, daje grunta położone z drugiej strony góry, które później niewątpliwie będą także wiele warte, ale które dla mnie w tej chwili nic nie są warte. Starałem się wszelkimi możebnymi sposobami wpłynąć na niego, ażeby podział ten zmienił. Ale natknąłem się na upór muła. Nic nie zmienił w swojem postanowieniu — jest to rzecz zdecydowana. Zastanów się — co ty o tem myślisz?
Gontran zakłopotany, rzekł niepewnym głosem:
— Co ty myślisz? Czy myślisz, że mnie ma na uwadze, dzieląc w taki sposób posag?
— Nie wątpię. Stary, chytry chłop, myśli sobie: ponieważ mu się mała podoba, możemy pieniążki zatrzymać. Nie wyrzeka się nadziei oddania ci córki a zatrzymania sobie najlepszych gruntów. Zresztą, może on istotnie pragnie lepiej wyposażyć starszą... bardziej ją lubi... więcej podobna do niego... bardziej przebiegła... zręczna... Według mnie, jest to dobra głowa, ta mała... na twojem miejscu, jabym w inną stronę skierował batutę.
Gontran pognębiony trochę, mruczał:
— Licho go nadało! A gruntów Karoliny nie chcesz?
Andermatt zawołał głośno:
— Nie, tysiąc razy nie! Ja potrzebuję tych, które dotykają mego zakładu, hotelu, kasyna. To bardzo proste. Cóż dla mnie są warte grunta, które mogą być sprzedane dopiero później, kawałkami, osobom prywatnym.
— Do licha z tem wszystkiem! — powtarzał Gontran. — To jest głupia sprawa! Więc cóż mi radzisz teraz?
— Nic nie radzę. Sądziłbym tylko, że należałoby dobrze rozważyć, na którą z sióstr się decydujesz.
— Tak... tak... to straszne... zastanowię się... rozważę... Teraz spać pójdę przedewszystkiem; sen przynosi dobrą radę.
Powstał, ale Andermatt zatrzymał go.
— Przepraszam cię, mój drogi, jeszcze słów parę o innej sprawie. Udaję wprawdzie, że nie rozumiem, ale rozumiem doskonale te wszystkie aluzye, które do mnie robisz, twoje wszystkie przycinki chciałbym, ażeby tak dalej nie było. Wymawiasz mi ciągle, że jestem żydem, to znaczy, że zarabiam pieniądze, jestem skąpy, jestem spekulantem, podszytym zręcznym oszustem. Widzisz, mój kochany, życie moje upływa na zbieraniu nie bez trudu pieniędzy, które ci daję koniec końców. Pozostawmy więc to. Jest jeszcze jeden zarzut, którego nie dopuszczam, jako zbyt niesprawiedliwego. Mówisz, żem skąpy — ja skąpym nie jestem wcale — na dowód, niech ci posłuży to, że siostrze twojej robię prezenta po dwadzieścia tysięcy franków, że ojcu darowałem obraz Teodora Rousso, który mu się podobał, a mnie kosztował dziesięć tysięcy franków, że tobie darowałem konia, na którym właśnie wróciłeś z Royal.
W czemże objawia się moje skąpstwo? W tem, że się nie pozwalam okradać. Jest to wina całej naszej rasy, ale my mamy racye, mój panie. Chcę ci to raz na zawsze wykazać. Nazywają nas skąpcami dlatego, że znamy istotną wartość rzeczy. Dla ciebie fortepian jest fortepianem, krzesło — krzesłem, pantalony — pantalonami. Dla nas — także; ale jednocześnie przedstawia to pewną wartość, wartość handlową, dającą się oznaczyć, wartość ścisłą, którą człowiek praktyczny ocenia jednym rzutem oka — nie przez ekonomię wcale, ale żeby nie tolerować oszustwa.
Cobyś ty powiedział, gdyby sklepikarz żądał od ciebie za markę pocztową cztery susy lub za pudełko zapałek dwa razy więcej, niż warte? Zawołałbyś policyanta — za jednego susa, tak byłbyś oburzony! A to jedynie dlatego, że wypadkiem znasz cenę obu powyższych przedmiotów. Ja zaś znam cenę wszystkich przedmiotów w handlu będących, więc takie samo oburzenie, jak twoje, kiedy za markę pocztową żądają cztery susy, opanowuje mnie, kiedy żądają dwadzieścia franków za parasolkę, wartającą tylko piętnaście. Rozumiesz pan to? Protestuję gorąco przeciwko tolerowanemu wstrętnemu złodziejstwu kupców, służby, furmanów. Protestuję przeciwko niesumienności handlowej całej waszej rasy, która nas nienawidzi. Ja płacę napiwek, stosownie do usługi mi oddanej, ale nie napiwek fantazyjny, który wy rzucacie, nie wiedząc dlaczego, który wynosi od dziesięciu do stu susów, zależnie od kaprysu lub od humoru. Rozumiesz?
Gontran powstał i uśmiechając się delikatnym ironicznym uśmiechem, z którym mu było bardzo do twarzy, rzekł:
— Tak, mój kochany, rozumiem i przyznaję ci zupełną racyę, tembardziej, że mój dziad, stary markiz de Ravenel de Léandre, nic prawie memu biednemu ojcu nie zostawił, skutkiem tylko złego przyzwyczajenia, które posiadał; — nigdy od kupca nie brał reszty, płacąc za kupiony przedmiot. Wydawało mu się to niegodnem szlachcica, więc płacił zawsze okrągłą sumę, dawał zawsze całkowitą monetę.
Rzekłszy to, Gontran z miną pełną zadowolenia wyszedł z pokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.