<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Msza Belzebuba
Pochodzenie Cztery siostry
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze RÓJ
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „GRAFJA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MSZA BELZEBUBA.

Pan Nikodem Dumps czyli, jak mówili znajomi, „długi Dumps“ był kawalerem, miał sześć stóp wysokości i pięćdziesiąt lat: dziwak, cmentarnik, złośnik i odludek. Był zadowolony tylko wtedy, kiedy miał na co się uskarżać, i stale narzekał, ilekroć było się z czego cieszyć. Jedyną radością jego egzystencji było unieszczęśliwianie innych — ilekroć mu się to udawało, miał minę człowieka, dla którego życie jest piękne. Z pośród szeregu przykrości, jakich doznawał chronicznie, należy wymienić pozycję w banku, która mu przynosiła pięćset funtów rocznie, oraz umeblowane mieszkanko na pierwszem piętrze w Pentonville, które wynajął dlatego tylko, że z okien roztaczał się widok na posępną równię cmentarza. Znał na pamięć kształt i barwę każdego grobu, każdej tabliczki; ceremonja pogrzebowa budziła w nim entuzjazm.
Przyjaciele mówili, że jest ponury i zgryźliwy — on twierdził że to nerwy; uważali go za szczęśliwego cynika, który nie ma żadnych potrzeb, on jednakże utrzymywał uparcie, że jest „najnędzniejszym człowiekiem pod słońcem“. A że był chłodny z usposobienia i uważał siebie za pasierba losu, przeto niewiele miał specjalnych upodobań i antypatyj. Czcił pamięć Hoyle’a, ponieważ sam znakomicie grał w wista, nie dając się nikomu wyprowadzić z równowagi; to też parskał radosnym śmiechem ilekroć udało mu się znaleźć niecierpliwego i porywczego partnera. Wielbił króla Heroda za rzeź niewiniątek, rzeczą zaś, której nienawidził najbardziej, było chyba dziecko.
W rejestrze znienawidzonych przez niego przedmiotów trudnoby się dopatrywać jakiegoś systemu; zdaje się, że czuł specjalną antypatję do dorożek, starych kobiet, drzwi, które nie chcą się zamykać, muzyków — amatorów i konduktorów w omnibusach. Składał ofiary na rzecz towarzystwa, działającego pod hasłem „Precz z rozpustą!“ ponieważ pozbawianie ludzi najnieszkodliwszych w świecie rozrywek sprawiało mu radość; łożył takie na utrzymanie dwóch wędrownych mnichów-metodystów, ciesząc się, że jeżeli nawet okoliczności pozwolą jakiemuś człowiekowi zaznać na tym świecie szczęścia, to przecież zatruje mu życie strach przed tamtym światem.
Pan Dumps miał siostrzeńca, który przed rokiem rzucił stan kawalerski. Obdarzał go wielką sympatją, ponieważ widział w nim potulną ofiarę swych unieszczęśliwiających zapędów. Pan Karol Kitterbell był to mały, szczupły, kańciasty człowieczek o nieproporcjonalnie wielkiej głowie i szerokiej, wesołej twarzy. Wyglądał, jak wysuszony do karlich rozmiarów olbrzym, któremu przywrócono w części dawną twarz i dawną głowę. Miał osobliwego zeza, dzięki któremu trudno było określić, w którą stronę spogląda. Zdawało się, że oczy ma utkwione w ścianę, a on tymczasem oglądał dokumentnie swego rozmówcę. Dla uzupełnienia charakterystyki należy dodać, że pan Karol Kitterbell był jedną z najbardziej łatwowiernych osób pod słońcem: brał wszystko na serjo, wziął także żonę i wynajął dom na Great Russel-street, Bedford-square. (Wujaszek Dumps stale przez nieuwagę pomijał nazwę „Bedford-square“ i na jej miejsce kładł straszliwe słowa „Tottenhamcourt-road“).
— Nie, mój kochany wuju — ty mi nie odmówisz — obiecaj, że będziesz ojcem chrzestnym, — rzekł pewnego ranka pan Kitterbell w czasie rozmowy ze swym szanownym krewnym.
— Nie mogę, naprawdę nie mogę, — bronił się Dumps.
— Ależ dlaczego? Janina się obrazi: przecież to dla ciebie drobnostka.
— Że to sprawi trochę kłopotu, — odparł najnieszczęśliwszy pod niebem Albjonu człowiek — o to nie dbam; ale moje nerwy są w takim stanie — zresztą wiesz, że nie znoszę obrzędów. Prócz tego, nie lubię się pokazywać ludziom. Na Boga, Karolu, nie wywijaj młynka tym stołkiem; doprowadzisz mnie do szaleństwa! — Pan Kitterbell, zapomniawszy zupełnie o nerwach swego wujaszka przez dziesięć minut bez przerwy zabawiał się stołkiem, na którym siedział, jedną nogą opisując koło na podłodze, a pozostałym trzem pozwalając bujać w powietrzu. Przytem trzymał stołek oburącz za blat, nie odrywając go od swego ciała.
— Przepraszam cię, wuju — rzekł zawstydzony, puszczając nagle blat i odstawiając trzy wędrujące nogi na podłogę z taką siłą, że biedny stołek o mały włos nie spadł na głowę lokatorowi z parteru.
— Ale kochany wuju, nie gniewaj się, nie odmawiaj. Jeżeli to chłopiec, wiesz, że musimy mieć dwóch ojców chrzestnych.
Jeżeli to chłopiec! — powtórzył Dumps. — Dlaczego nie mówisz wyraźnie, czy to jest chłopiec, czy nie?
— Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł tę kwestję rozstrzygnąć, ale narazie to niemożliwe: nie mogę określić, czy dziecko jest chłopcem czy dziewczynką, bo jeszcze się nie urodziło.
— Jeszcze się nie urodziło! — jak echo powtórzył Dumps, — a promień nadziei rozjaśnił jego cmentarne oblicze. — A więc to jeszcze może być dziewczynka! Oby tak się stało — wtedy nie będę ci potrzebny. A jeżeli nawet dziecko okaże się chłopcem to przecież może jeszcze umrzeć przed czasem chrztu.
— Mam nadzieję, że nie, — rzekł przyszły ojciec, robiąc poważny wyraz twarzy.
— Mam nadzieję, że nie, — odrzekł Dumps pojednawczo, zadowolony, że trafił na ulubiony temat. Zaczynał się nim nawet upajać. — Ja mam nadzieję, że nie, ale nieszczęśliwe wypadki wciągu pierwszych dwóch, trzech dni życia zdarzają się nader często. Podobno napady konwulsyj są zjawiskiem, konstatowanem prawie stale.
— Wuju, co też ty mówisz! — zawołał malutki siostrzeniec, — nie mogąc złapać tchu.
— Mówię prawdę. Moja gospodyni urodziła — kiedy? zaraz, zaraz — o już wiem! — w ubiegły wtorek: cuuudowny chłopak. W czwartek wieczorem niańka siedziała przy kominku, trzymając dziecko na kolanach — wszystko zapowiadało się jak najlepiej. Aż tu nagle chłopak robi się czarny na twarzy — bóle — spazmy! Posłano bezzwłocznie po doktora, zastosowano wszelkie możliwe zabiegi, ale...
— Okropne! — szepnął Kitterbell przerażony.
— Dziecko umarło, rzecz jasna. Jednakże twoje dziecko może nie umrze; a jeżeli zajdzie ta ewentualność i będziesz miał chłopaka, który dożyje do chrztu, to cóż? trudno — będę musiał być jednym z chrzestnych. — Dumps miał dostatecznie miękkie serce, aby nie wierzyć we własne proroctwa.
— Dziękuję, wuju, — rzekł siostrzeniec, wciąż jeszcze pod wrażeniem, i uścisnął mu rękę tak gorąco, jakgdyby rzeczywiście doznał od niego jakiegoś dobrodziejstwa. — Nie wiem, może będzie lepiej, jeżeli nie powtórzę żonie twojego opowiadania?
— Jeżeli czuje się nienadzwyczajnie, to może rzeczywiście lepiej nie wspominać jej o tym smutnym wypadku — odparł Dumps, który, oczywiście wyssał tę historję z palca. — Chociaż — twoim mężowskim obowiązkiem jest przygotować ją na wszystko.
Dzień czy dwa później, siedząc w garkuchni, w której stale się stołował, i przeglądając gazetę, Dumps natrafił na następującą notatkę:
„KRONIKA URODZEŃ. — Sobota, 18-go b. m., Great Russel-street, pani Karolowa Kitterbell, Esq. wydała na świat syna.“
— Chłopiec! — zawołał z wściekłością, rzucając gazetę na stół ku wielkiemu zdumieniu kelnerów. — Chłopiec!
Ale po chwili odzyskał spokój, gdyż oczy jego padły na szpaltę, zawierającą kronikę młodocianych zgonów.
Minęło sześć tygodni, Kitterbellowie nie dawali znaku życia, Dumps poczynał się łudzić nadzieją, że dziecko umarło, kiedy nagle list następującej treści boleśnie rozwiązał wszelkie wątpliwości: —

Great Russel-street
Poniedziałek rano.
„Kochany Wuju! Ucieszy Cię niewątpliwie wiadomość, że Janina czuje się już doskonale, a Twój przyszły chrzestny syn zapowiada geniusza. Początkowo był strasznie chudy, ale teraz jest już znacznie grubszy i niańka powiada, że tyje z dnia na dzień. Krzyczy bez przerwy i ma bardzo dziwny kolor ciała — fakt który, mnie i Janinę poważnie zaniepokoił: ale niańka powiada, że to zupełnie naturalne, a my jeszcze się na tych rzeczach nie znamy, więc musimy jej wierzyć. Oboje przypuszczamy, że będzie z niego mądry chłopaczek, a niania nas upewnia, że wyrośnie na filozofa, bo nie chce w żaden sposób zasnąć. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, tylko że czujemy się trochę wyczerpani, ponieważ dzidzi nie daje nam spać przez całą noc. Ale niania powiada, że musimy się uzbroić w cierpliwość, bo to będzie trwało przez sześć — osiem miesięcy. Szczepiono mu ospę, a że operacji tej dokonano niezręcznie, przeto drobne kawałeczki szkła dostały mu się do rączki. Być może, że to pozostaje w związku z jego zaczepnem usposobieniem; tak przynajmniej mówi niania. Chcielibyśmy go ochrzcić w piątek o dwunastej w kościele, Św. Jerzego na Hart-street. Będzie się nazywał Fryderyk Karol William. Prosimy Cię, wuju, abyś przybył nie później, niż trzy kwadranse na dwunastą. Będziemy mieli wieczorem kilku — bardzo niewielu — przyjaciół, i sądzimy, że i Ty nas zaszczycisz Swą obecnością. Zawiadamiam Cię ze smutkiem, że chłopiec jest dzisiaj wyjątkowo niespokojny: coś mu widocznie dokucza: obawiam się, że ma gorączkę.

Pozostaję Twym szczerze oddanym siostrzeńcem

Karol Kitterbell.
P. S. — Odkleiłem kopertę, bo muszę Ci napisać, że wiem już, jaka jest przyczyna niepokoju Fryderyka. To nie gorączka, jak przypuszczałem, ale szpilka którą niania wczoraj wieczorem wetknęła mu przypadkiem w nogę. Wyjęliśmy szpilkę i chłopiec trochę przyszedł do siebie, chociaż wciąż jeszcze płacze, i to bardzo głośno“.


Nie trzeba chyba zaznaczać, że po przeczytaniu powyższego zawiadomienia biedny śledziennik Dumps czuł się, jak ryba wyciągnięta na piasek. Aby cofnąć się, było już za późno, a więc należało się zdecydować, co zrobić z tym fantem. Dumps kupił dla dziecka zgrabny dzbanuszek i kazał na nim wyryć inicjały „F. K. W. K.“, ozdobione niezbyt artystycznemi figlasami w stylu dzikiego wina z olbrzymią, okrągłą kropką.
Poniedziałek był piękny, wtorek cudowny, środa nieporównana, a czwartek bezkonkurencyjny: cztery pogodne dni z rzędu w Londynie! Właściciele, krytych powozów zaczęli się buntować, a zamiatacze ulic wątpić w miłosierdzie boskie. „Goniec Poranny“ dzielił się z czytelnikami orzeczeniem pewnej stuletniej kobiety z Camden—Town, która miała oświadczyć, że tak pogodnego lata nie pamiętają najstarsi obywatele wyspy, a urzędnicy z Islingtonu, ludzie, posiadający wielkie rodziny i małe pensje, zrzucili czarne getry, wzgardzili swemi niegdyś zielonemi parasolami z bawełnianej tkaniny, i wkraczali triumfalnie do stolicy, olśniewając białością pończoch i czystością słomkowych kapeluszy. Dumps spoglądał na to wszystko z wyniosłą pogardą — zbliżały się dni jego triumfu! Wiedział, że choćby nawet pogoda trwała nie cztery dni, lecz cztery tygodnie, to dnia, w którym on wyjdzie na ulicę — spadnie deszcz. Złowrogą radością napełniała go pewność, że w piątek będzie ulewa — i nie pomylił się.
Wiedziałem, że tak będzie, — mówił do siebie, owego fatalnego dnia przechodząc obok Mansionhouse’u o godzinie pół do dwunastej. — Wiedziałem, że tak będzie. Gdzie ja jestem zamieszany tam musi zdarzyć się nieszczęście!
Rzeczywiście, pogoda była taka, że nawet najbardziej zawadjacki obywatel nadbrzeża nie zdołałby się oprzeć melancholijnym nastrojom. Deszcz lał bez przerwy od ósmej rano. Przechodnie marzli, tonęli w błocie. Wszelkie gatunki zapomnianych i wycofanych z obiegu parasolek znalazły zastosowanie. Dorożki człapały posępnie, a pasażerowie kryli się poza perkalowemi zasłonami, jak tajemnicze obrazy w starożytnym zamku, nawiedzanym przez duchy. Konie, ciągnące omnibusy, buchały parą jak lokomotywy; nikomu nie przyszło do głowy „przeczekać słotę” w bramie; wszyscy byli boleśnie przekonani o beznadziejności pogody; a więc biegło się, pchało, potrącało, klęło; jedni maszerowali, inni ślizgali się, jak łyżwiarze — amatorzy, na Serpentynie w mroźną niedzielę, wykonywujący swe ewolucje przed rzędem pustych drewnianych krzeseł, przeznaczonych dla nieobecnej publiczności.
Dumps przystanął; mając na sobie świąteczne ubranie, nie mógł się odważyć na pieszy spacer. Gdyby wziął dorożkę, uległby niewątpliwie jakiejś niemiłej katastrofie, zostałby wyrzucony na bruk, naprzykład, a zamknięty powóz kosztował za wiele. Na przeciwległym rogu czekał omnibus — Dumps przezwyciężył skrupuły, bo sytuacja była nagląca; zresztą nigdy jeszcze nie słyszał, aby omnibus się wywrócił a gdyby nawet konduktor ośmielił się go zabić, to w nagrodę za to czekała go przecież szubienica. To się opłacało.
— Hej panie, do mnie! — zawołał woźnica który sprawował obowiązki konduktora na „Strzale“, tak bowiem brzmiała nazwa owego wehikułu. Dumps przeszedł na drugą stronę.
— Hej, panie, do mnie! — zawołał woźnica „Atlantyku“ zasłaniając swym omnibusem dostęp do konkurenta. — Do mnie panie! U niego pełno.
Dumps się zawahał, wobec czego „Strzała“ poczęła wyrzucać z siebie potoki przekleństw na „Atlantyk“. Ale konduktor „Admirała Napiera” położył kres kłótni, chwytając Dumps’a wpół i pakując go do swego wehikułu, który właśnie nadjechał i czekał tylko na szesnastego pasażera.
— Wszystko w porządku, — rzekł „Admirał“ i maszyna odjechała galopem, jak jaka lokomotywa, unosząc ze sobą porwanego pasażera, który stał w pozycji zbliżonej do obciążonego paltami wieszaka i kołysał się wprawo i wlewo, jak hamak.
— Na miłość boską, gdzie ja mam siedzieć? — zwrócił się nieszczęsny do pewnego starego jegomościa, w którego brzuch trafiał już po raz czwarty z rzędu.
— Gdzie pan chcesz, byle nie na mnie, — odparł ten tonem rozdrażnionym.
— Możeby szanownemu panu bardziej odpowiadała ławka? — zaproponował urzędnik adwokatury, którego różowa koszula ociekała potem, a różowa fizjognomja jaśniała uśmiechem.
Po długich i ciężkich cierpieniach Dumps zdołał wreszcie przecisnąć się do ławki. Obok tej niewygody, że siedział pomiędzy oknem, które nie chciało się zamknąć, a drzwiami, które uparcie stały otworem, musiał także z zaciśniętemi zębami znieść bliskie sąsiedztwo pasażera, który widocznie chodził całe rano bez parasolki i wyglądał, jakgdyby spędził cały dzień w kadzi z wodą — tylko że jeszcze żałośniej.
— Nie trzaskaj pan tak drzwiami! — rzekł Dumps do konduktora, kiedy, ten, wypuściwszy czterech pasażerów, zamknął drzwi z całym rozmachem. — Jestem nerwowy — to mnie drażni.
— Czy któryś z panów życzył sobie czegoś? — zapytał konduktor, wysuwając głowę i udając że nie rozumie.
— Mówiłem panu, żeby nie trzaskać tak drzwiami! — powtórzył Dumps, a na jego twarzy pojawił się wyraz boleści, czyniąc ją podobną do oblicza waleta treflowego.
— Och, szanowny panie, to są wyjątkowe drzwi i zamykają się tylko z trzaskiem, — objaśnił zapytany; następnie otworzył drzwi, jak mógł najszerzej, i zamknął je, jak mógł najgłośniej, ażeby dowieść prawdy swych słów.
— Przepraszam pana, — odezwał się sztywny, podstarzały zasapany jegomość, siedzący naprzeciw Dumps’a, — przepraszam pana, czy pan nie zauważył, jadąc omnibusem w czasie niepogody, że czterech pasażerów na pięciu ma szerokie bawełniane parasolki bez rączki względnie bez mosiężnego szpica?
— Wprawdzie, — odparł Dumps, słysząc, że zegar bije dwunastą, — wprawdzie dotychczas nie zwróciłem na to uwagi, ale teraz, kiedy pan dokonał tego spostrzeżenia... Hej! Hola! — zawołał nagle widząc, że omnibus mija Drury-lane, na którą kazał się zawieźć. — Gdzie jest konduktor?
— Przypuszczam, że na górze, — rzekł młody spocony jegomość w różowej koszuli, która wyglądała, jakgdyby ktoś jej biel niepokalaną polinjował czerwonym atramentem.
— Chcę natychmiast wysiąść! — zawołał Dumps, ale głos jego brzmiał słabo. — Hej, Hola!
— Hola! — wtórzyli pasażerowie. Omnibus minął kościół świętego Giles’a.
— Stać! — krzyknął konduktor. — Niech mnie wszyscy djabli! Zapomniałem o pewnym panu, który chciał wysiąść na Doory-lane. — Proszę pana, pręciutko, — zwrócił się do Dumps’a, otwierając drzwi i pomagając mu wysiąść z takim spokojem, jakgdyby wszystko było w porządku. Oburzenie Dumpsa wzięło górę nad jego cyniczną równowagą. — Drury-lane! — syknął głosem chłopca, którego po raz pierwszy kąpią w zimnej wodzie.
— Doory-lane? Czy tak? Trzecia ulica na prawo, proszę pana.
Dumps się pienił. Ścisnął w garści parasol i odszedł, postanawiając nie płacić za jazdę. Dziwnym trafem konduktor był wprost przeciwnego zdania i niewiadomo, czemby się to wszystko skończyło, gdyby woźnica nie umorzył kłótni w sposób zupełnie zadowalający.
— Hallo! — rzekła ta znakomita osobistość, stając na kozłach i opierając się ręką o dach omnibusu. — Hallo, Tom! Powiedz panu, że jeżeli czuje się obrażony, to możemy go zawieźć za darmo na Edgware-Road, a potem wysadzić na Doory-lane, kiedy będziemy wracali. Co szanowny pan na to?
Trudno było dłużej się opierać. Dumps zapłacił żądane sześć pensów i po upływie kwadransu maszerował po schodach domu przy Great Russel-street Nr. 14.
Wszystko mówiło o przygotowaniach podjętych celem przyjęcia „kilku — bardzo niewielu“ przyjaciół. Dwa tuziny nadliczbowych kieliszków i cztery tuziny szklanek do wina, nie grzeszących zbytnią przejrzystością i ozdobionych kłębkami słomy, przybyły przed chwilą i stały na tacy w korytarzu. W powietrzu unosiły się wonie muszkatołowej gałki, wina i migdałów. Z chodnika zdjęto pokrywę, a posążek Wenery na pierwszem pietrze wyglądał tak, jakgdyby bogini miłości wstydziła się olbrzymiego kandelabru, który jej wetknięto w rękę i który tworzył malowniczy kontrast z jej powłóczystą, okopconą szatą. Rozgorączkowana służąca wprowadziła Dumps’a do frontowego salonu umeblowanego ze smakiem i zastawionego od góry do dołu filigranowemi koszyczkami, bibułkowemi serwetami, rycerzami z porcelany, czerwonemi albumami o złoconych grzbietach; na stołach leżało kilka malutkich książeczek w tęczowych okładkach.
— Wuju kochany! — zawołał pan Kitterbell, — jak się masz! Pozwól — Janina — mój wuj. Widziałeś chyba Janinę już przedtem, wuju?
— Miałem tę przyjemność, — odparł „długi Dumps“ takim tonem i z takiem spojrzeniem, że należało wątpić, czy kiedykolwiek w życiu doznał jakiejś przyjemności.
— Drogi panie, — rzekła pani Kitterbell, pomagając sobie lekkiem chrząknięciem i rozjaśniając usta leniwym uśmiechem. — Ktokolwiek jest przyjacielem Karola, co dopiero krewny, znajdzie w naszym domu...
— Wiedziałem, że tak powiesz, najdroższa — przerwał jej Kitterbell, który, zdawało się, patrzał przez okno na drugą stronę ulicy, ale w rzeczywistości spoglądał okiem pełnem tkliwości na małżonkę. — Jestem ci niewypowiedzianie wdzięczny.
Ostatnim słowom towarzyszył uśmiech i uścisk ręki. W wujaszku Dumps’ie zakipiała żółć.
— Janko, powiedz niani, żeby przyszła tu z dzieckiem, — zwróciła się pani Kitterbell do służącej. Żona małego siostrzeńca była to wysoka, chuda kobieta o bardzo jasnych włosach i wyjątkowo białej twarzy — jedna z tych młodych niewiast, które, niewiadomo dlaczego, przywodzą na myśl zimną cielęcinę. Służąca wyszła i po chwili pojawiła się niania, trzymając na ręku malutkie zawiniątko, okryte błękitnym płaszczem z białem futrzanem bramowaniem. Było to dziecko.
— Patrz, wuju, — rzekł pan Kitterbell, podnosząc tę część płaszcza, która zakrywała twarz małego potworka. — Do kogo on jest podobny? — zapytał z triumfem.
— Niech pan rozsądzi, do kogo? — rzekła tonem wyzywającym pani Kitterbell, biorąc męża pod rękę i spoglądając w twarz Dumps’a z takiem zaciekawieniem, na jakie tylko było ją stać.
— Mój Boże, jaki on jest mały! — zawołał uprzejmy wujaszek, cofając się o kilka kroków z dobrze udanem zdziwieniem. — Potwornie mały chłopak!
— Myślisz tak, wuju? — zapytał nieszczęśliwy siostrzeniec, niepokojąc się zlekka. — Jest teraz olbrzymem w porównaniu z tem, czem był dawniej — prawda, nianiu?
— Kochane dziecko, — rzekła niania, tuląc do siebie wychowanka i omijając w ten sposób pytanie — nie żeby jakieś skrupuły nie pozwalały jej stwierdzić faktu, ale poprostu, nie mogła się wyrzec datku w wysokości połowy korony, jaki miała otrzymać od każdego z gości.
— No, tak, ale do kogo chłopiec jest podobny? — nalegał Kitterbell.
Dumps przyglądał się różowej masie mięsa, kombinując tymczasem, jakby tu dokuczyć młodocianym rodzicom.
— Doprawdy, porównając go z wami, nie widzę szczególnego podobieństwa, — odparł, dobrze wiedząc, jakiej odpowiedzi od niego oczekiwano.
— Nie sądzisz, że jest podobny do mnie? — zaryzykował siostrzeniec, przybierając minę znawcy.
— O, napewno nie! — odpowiedział Dumps z niedwuznacznym naciskiem. — Napewno nie! Ależ! Skąd!
— A do Janiny? — zapytał Kitterbell niemal szeptem.
— Nie, mój kochany, bynajmniej. Nie jestem oczywiście znawcą w tej materji; ale wydaje mi się, że chłopak raczej przypomina jedno z grających na trąbie czupiradeł jakie niekiedy można ujrzeć na płaskorzeźbie grobu! — Niańka nachyliła się nad dzieckiem, z trudem tamując wybuch śmiechu. Papa i mama mieli tak nieszczęśliwe miny jak ich przemiły wujaszek.
— Nie szkodzi! — pocieszał się ojciec, skrywając rozczarowanie. — Jak go poznasz lepiej, zmienisz zdanie. Zobaczysz go dzisiaj wieczór bez tego płaszcza.
— Dziękuję, — rzekł Dumps, czując się niezmiernie zaszczyconym.
— A teraz, moja droga, — zwrócił się Kitterbell do żony, — komu w drogę, temu czas. Wuju, w kościele będzie na nas czekać drugi ojciec chrzestny z chrzestną matką — państwo Wilson z przeciwka — przemili ludzie. Kochanie czyś ubrała się ciepło.
— Tak, kochanie.
— A możebyś włożyła jeszcze jeden szal? — nalegał czuły małżonek.
— Nie, słoneczko, — odparła czarująca mamusia, przyjmując ramię Dumps’a; towarzystwo wsiadło do karety, która miała je odwieźć do kościoła. Podczas jazdy Dumps bawił panią Kitterbell, rozwodząc się szeroko na temat niebezpieczeństwa wysypki, anginy, ospy, wyrzynania się zębów i całego szeregu innych nieszczęść, zagrażających dzieciom.
Obrzęd, (który trwał nie dłużej, niż pięć minut) przeszedł dość gładko. Ksiądz spieszył się na proszony obiad za miastem, poza tem miał odprawić jeszcze dwie msze, trzy ceremonje chrzciny i jeden pogrzeb w przeciągu godziny. Chrzestni ojcowie przeto i chrzestna matka złożyli ślub, że wyprą się djabła i jego wszystkich spraw — trwało to zaledwie kilka sekund — i jeżeli pominąć okoliczność, że Dumps o mało co nie upuścił dziecka do naczynia z wodą święconą, to trzeba przyznać, że ceremonja odbyła się w tempie prawdziwie nowoczesnem, z prawdziwie imponującą powagą. O drugiej po południu Dumps wrócił do banku, z sercem ciężkiem jak kamień młyński, i z bolesnem przeświadczeniem, że został oficjalnie zaproszony na wieczór.
Nadszedł wieczór — nadeszły także pantofle Dumps’a, czarne jedwabne pończochy i biały kołnierzyk, który kazał sobie przez chłopca przysłać ze swego mieszkania w Pentonville. Ubrał się w kantorze przyjaciela, a skoro pogoda się wyjaśniła, wyszedł pieszo, snując w głowie najczarniejsze myśli. Powoli minął Cheapride, Newgate-street, wszedł do Snow-hill’u, potem znów wspiął się na Holborn, a wyglądał podczas tego marszu tak ponuro, jak figurki, przedstawiające z naiwną przesadą wąsatą głowę wojownika. Na każdym kroku znajdował nowy pretekst do robienia nieszczęśliwego i do czarnych rozmyślań. Kiedy na rogu Halton-garden’u przechodził na drugą stronę, jakiś jegomość, widocznie nietrzeźwy, rzucił się na niego i zabiłby nieszczęśliwca, gdyby nie to, że dostał się w ręce przemiłego młodego człowieka, który dziwnym zbiegiem okoliczności znajdował się tuż przy nim. Wstrząśnienie to tak podziałało na nerwy Dumps’a (a także na ubranie), że z trudem zdołał utrzymać się na nogach. Dżentlmen wziął go pod rękę i z bezprzykładną uprzejmością odprowadził aż do Gospody Furnival’a. Dumps po raz pierwszy w życiu doznał uczucia wdzięczności. Kiedy się rozstawał z uprzejmym młodzieńcem, pożegnaniom i czułościom nie było końca.
— „Chociaż jeden przyzwoity człowiek,“ rozmyślał nasz mizantrop dążąc ku miejscu przeznaczenia.
„Rat-tat-ta-ra-ra-ra-ra-rat!“ — walił w drzwi Kitterbella stangret, występujący widocznie w roli lokaja któregoś z gości. W samej rzeczy — z karety wysiadła starsza pani w szerokiej salopie, starszy pan w niebieskiej marynarce i trzy dziewicze kopje starszej pani, odziane w bladą czerwień, obute w bladą czerwień.
— Widzę, że zbiera się duże towarzystwo, — westchnął nieszczęśliwy chrzestny ojciec, ocierając pot z czoła i opierając się o sztachety. Upłynęło dobre kilka minut, zanim biedak odważył się zapukać do drzwi, a gdy wreszcie zapukał, gracka postać zieleniarza z przeciwka (którego wynajęto za siedem szylingów i sześć pensów, aby lokajował, a którego eleganckie łydki same przez się warte były dwa razy tyle), lampa w korytarzu i Wenus na schodach w skojarzeniu z hałasem rozmów oraz dźwiękami dwóch harf i skrzypiec — wszystko to przekonało Dumps’a, że jego przypuszczenia nie były bezpodstawne.
— Jak się masz? — przywitał Kitterbell, jeszcze bardziej rozgorączkowany niż zazwyczaj, wyskakując z saloniku z grajcarkiem w ręce, w spodniach utytłanych trocinami, które wyglądały, jak odwrócone przecinki.
— Mój Boże! — zawołał Dumps, wchodząc do wspomnianego saloniku, aby włożyć pantofle, które przyniósł ze sobą w kieszeni. — Ilu gości masz zamiar dzisiaj przyjąć? — Pytanie to wywołał przerażający widok siedmiu właśnie wyciągniętych korków i tej samej ilości karafek.
— O, nie więcej niż trzydziestu pięciu. Dywan przenieśliśmy, do saloniku od tyłu, a pianino i stoły do kart stoją we frontowym salonie. Janina postanowiła, że lepiej będzie, jeżeli goście znajdą się w większem pomieszczeniu, ponieważ mają być toasty, mowy i inne uroczyste rzeczy. Ale wuju! Co ci się stało? — wykrzyknął nagle siostrzeniec widząc, że Dumps stoi w jednym bucie i przeszukuje kieszenie swego ubrania, krzywiąc twarz w sposób przerażający. — Zgubiłeś coś? Co? Notes?
— Nie, — odparł Dumps, nurzając ręce to w jednej, to w drugiej kieszeni i mówiąc głosem Desdemony, której Otello zakneblował usta poduszką.
— Pudełko do kart? Tabakierkę? Klucz do mieszkania? — siostrzeniec piętrzył pytanie na pytanie z szybkością błyskawicy.
— Nie! Nie! — krzyknął Dumps, nie przestając nurzać rąk w kieszeniach.
— Czy — czy — nie dzbanek, o którym mówiłeś dziś rano?
— Tak, dzbanek! — odpowiedział Dumps, osuwając się w krzesło.
— Jakżeś mógł coś podobnego zrobić? — spytał Kitterbell z wyrzutem. Pewien jesteś, że wziąłeś go z domu?
— Tak! Tak! Aha już wiem! — Przez głowę przeszła mu okropna myśl. — Co ze mnie za nieszczęsny pies — urodziłem się na męczarnie. Wiem wiem: to ten uprzejmy młodzieniec, ten młody dżentlmen!
— Pan Dumps, — zaanonsował zieleniarz w pół godziny potem, wprowadzając do salonu chrzestnego ojca, który tymczasem zdążył już ochłonąć. — Pan Dumps! — wszystkie oczy zwróciły się ku drzwiom. Wszedł Dumps, czując się tak bardzo w swoim żywiole, jak powiedzmy — łosoś, spacerujący po wysypanej żwirem szosie.
— Wuju! — odezwał się Kitterbell, przedstawiwszy Dumpsa dziesięciu wybranym przyjaciołom. — Pozwól, że zaprowadzę cię na drugą stronę pokoju i zapoznam z panem Dantonem. Co to za człowiek! Zobaczysz — spodoba ci się. — Nieszczęśnik tak był posłuszny, jak tresowany niedźwiedź.
Pan Danton był młodzieńcem w wieku może dwudziestu pięciu lat. Rozporządzał bardzo niewielkim zasobem inteligencji i ogromną dozą bezczelności. Cieszył się wielkiem powodzeniem, zwłaszcza u panienek od lat szesnastu do dwudziestu-sześciu włącznie. Cudownie udawał rożek francuski, śpiewał dowcipne piosenki bezkonkurencyjnie, i miał imponujący dar prawienia miłych impeitynencyj swym olśnionym wielbicielkom. Zdobył, niewiadomo dlaczego, opinję dowcipnego człowieka, to też dość mu było otworzyć usta, a całe towarzystwo konało ze śmiechu.
Zapoznano ich. Pan Danton skłonił się, gniotąc jednocześnie w rękach chusteczkę jednej z obecnych pań. Na wszystkich ustach pojawił się uśmiech.
— Gorąco, — zauważył Dumps, czując, że trzeba koniecznie coś powiedzieć.
— Tak. Wczoraj było cieplej, — odpowiedział prześwietny Danton. Ogólna wesołość.
— Mam zaszczyt złożyć panu powinszowania z okazji pierwszego pańskiego występu w roli ojca, — ciągnął dalej, zwracając się do Dumps’a — to jest chrzestnego ojca, chciałem powiedzieć. — Młode panie wiły się w torsjach śmiechu, panowie konali w ekstazie radości.
Szmer podziwu przeszedł po sali, zwiastując przybycie niani z dzieckiem i kładąc kres rozmowie.
Młode panny rzuciły się do środka jedną wzburzoną falą. (Dziewczęta tak lubią dzieci, kiedy znajdują się w towarzystwie mężczyzn).
— Jaki on śliczny! — rzekła jedna.
— Jaki słodki! — zawołała druga głosem ściszonym ze wzruszenia.
— Cudowny! — dodała trzecia.
— Jakie różowiutkie rączęta! — powiedziała czwarta, podnosząc rękę dziecka, która przypominała pod każdym względem łapkę oskubanego kurczęcia.
— Widział pan kiedyś coś podobnego! — rzekła mała wykryzowana kokietka, podobna do francuskiej litografji, zwracając się do pana w trzech kamizelkach.
— Pierwszy raz w życiu, — odparł adorator, podciągając kołnierz.
— Nianiu, pozwól mi go wziąć na ręce! — błagała inna młoda panna. — Kochanie.
— Nianiu, czy on otwiera oczy? — zapytała przyjaciółka tamtej, udając najzupełniejszą niewinność. Jednem słowem, wszystkie panny chóralnie obwołały chłopca aniołem, a mężatki oświadczyły, że jest najpiękniejszem dzieckiem, jakie znają — oprócz ich własnych dzieci, rzecz jasna.
Zawirowały ogniste kadryle. Powszechnym plebiscytem uznano, że pan Danton przeszedł tego dnia samego siebie. Kilka młodych i pięknych dam oczarowało towarzystwo i zdobyło tłumy wielbicieli śpiewając. „To byłaś ty“, „Widziałem cię w sklepie manufaktury“ — i inne równie sentymentalne i niemniej interesujące ballady. „Młodzież wniosła do naszego domu wiele życia i świeżości“, twierdziła pani Kitterbell. Dziewczęta nie traciły okazji; wieczór zapowiadał się znakomicie. I przeszedłby znakomicie, gdyby nie Dumps. Jego nie radowała radość rozbrykanych młodzieńców i wesołość rozkokietowanych panien. On nie brał udziału w zabawie. On myślał. Rozważał. Planował. Już rozkoszował się przedsmakami triumfu, już widział w wyobraźni efekt piorunowego koncertu — miał to być zresztą zwyczajny żart w jego ulubionym stylu. Tak był szczęśliwy, że aż roztargniony: grał w wista i przegrywał za każdym razem. Zdaniem pana Dantona, nie należało się dziwić, że przegrywał, gdyż, nie będąc muzykiem, nie umiał wygrać złamanej nuty na złamanym klawikordzie: towarzystwo ze śmiechu dostało konwulsyj. Dumps odpowiedział lepszym żartem, a na niczyich ustach nie pojawił się nawet cień uśmiechu — z wyjątkiem jednego chyba gospodarza, który poczytywał śmiech za swój obowiązek i śmiał się, śmiał, aż mu twarz poczerniała, aż mu krtań zachrypła. Jedno tylko można było zarzucić — muzyka grała daleko nie tak ogniście, jak się spodziewano. Przyczyna tego wkrótce wyszła najaw; albowiem pewien przytomny na zgromadzeniu pan, który przyjechał po południu z Gravesend, oświadczył, że ciż sami muzycy znajdowali się przez cały ten dzień na pokładzie parowca i grali niemal bez przerwy całą drogę do Gravesend i zpowrotem.
Kolacja przewyższyła najszczytniejsze marzenia. Na stole wznosiły się cztery potężne zamki z owsianego cukru; musiały niegdyś przedstawiać widok nadzwyczaj malowniczy, wszelako przed oczami gości ukryły zazdrośnie swe majestatyczne kontury, roztapiając się przed czasem. Był także zbiornik wody sodowej, zaopatrzony niezmiernie pomysłowym mechanizmem: tylko że zamiast nalewać wodę do szklanek, rozlewał ją na serwetę. Podano również drób, dziczyznę, ozór, trufle, słodycze, sałatę z homarów, gotowaną wołowinę — czego dusza zapragnie! Mały Kitterbell bezustannie wołał o czyste talerze, a talerze nie nadchodziły; wtedy panowie, którym rzeczone talerze były potrzebne, oświadczyli, że im wszystko jedno, że mogą wziąć talerze od swych sąsiadek, o ile te się nie pogniewają. Co słysząc, pani Kitterbell pochwaliła ich za rycerskość. Zieleniarz biegał, pchał się, pocił się, sapał, a podczas tego biegania i sapania przyszła mu do głowy myśl, że swoje siedem pensów i sześć szylingów zapracować musi ciężko. Młode panny nie jadły wiele, obawiając się, że to będzie wyglądało nieromantycznie, a mężatki zażerały się na całego, lękając się, że wyjdą głodne. Wypito dużo wina, ludzie śmieli się, rozmawiali — aż serce skakało z uciechy.
— Proszę o ciszę! — odezwał się z namaszczeniem pan Kitterbell, powstając z miejsca. — Moja droga (te słowa były przeznaczone dla żony, która siedziała na drugim końcu stołu), moja droga, zajmij się panią Maxwell, mamą i innemi zamężnemi paniami, a panowie zechcą skłonić panny, aby napełniły swe szklanki po brzegi!
— Panowie i Panie! — rzekł długi Dumps ponurym, pogrzebowym głosem, powstając z krzesła, jak duch w „Don Juanie“ — będziecie łaskawi napełnić szklanki. Chciałbym zaproponować toast.
Nastąpiła chwila martwej ciszy, wino pociekło do szklanek. Wszyscy przybrali poważne miny.
— Panowie i Panie, — powoli, złowieszczo mówił Dumps — wobec tego, że... — (tu pan Danton wyrzucił z krtani dwa donośne tony, francuskiego rożka. Nerwowy mówca drgnął, jak rażony prądem elektrycznym. Słuchacze konali ze śmiechu).
— Spokój! Spokój! — wołał mały Kitterbell, z trudem powstrzymując śmiech.
— Spokój! — powtórzyli panowie.
— Danton, ci-cho! — rzekł wyraziście jeden z przyjaciół chodzącego francuskiego rożka, dając mu znak z końca stołu.
— Panowie i Panie! — zaczął Dumps na nowo, odzyskując równowagę i nie tracąc formy, mówił bowiem płynnie i wprawnie. — Zgodnie ze zwyczajem, przyjętym, jak sądzę, powszechnie przy tego rodzaju uroczystościach, jako jeden z rodziców chrzestnych młodego Fryderyka Karola Williama Kitterbell — (tu głos mówcy zadrżał na wspomnienie dzbanka) — ośmielam się zabrać głos i zaproponować toast.
Nie potrzebuję chyba nadmieniać, że treścią toastu będzie zdrowie i szczęście młodego mężczyzny, w którego życiu zaszło właśnie pierwsze ważne wydarzenie, przez was, Panowie i Panie, w tej chwili uroczyście obchodzone (oklaski). Panowie i Panie! Nikt z nas nie przypuszcza, aby nasi gospodarze, nasi przyjaciele, którym wszyscy życzymy jak najlepiej, przeszli przez życie bez pewnych niepowodzeń, dotkliwych klęsk, srogich cierpień i niepowetowanych katastrof! — Tu obłudnik przerwał na chwilę i powoli wyciągnął z kieszeni długą, białą chustkę do nosa — kilka pań poszło za jego przykładem.
— Aby zwycięsko wyszli z tych prób, życzę im z całego serca, z głębi duszy, modlę się o to z ojcowską powagą, z macierzyńskiem zatroskaniem (tu wyraźnie dało się słyszeć łkanie babki nowochrzczeńca).
Panowie i Panie! Ufam i wierzę, że dziecię, którego chrzciny oto święcimy wspólnie, nie zostanie wydarte rodzicielskim ramionom przez przedwczesny zgon (na szczęście chusteczki były tuż pod ręką) i że jego młode i dziś jeszcze pozornie zdrowe ciałko nie uschnie pod tchnieniem przewlekłej choroby. (Tu Dumps spojrzał dokoła z sardonicznym uśmiechem, gdyż w gronie mężatek zapanowało wielkie poruszenie). Wszyscy Państwo pragniecie niewątpliwie razem ze mną, aby chłopiec żył szczęśliwie, aby wyrósł na dzielnego człowieka, na pociechę rodzicom i błogosławieństwo. (— Słuchajcie! Słuchajcie! — zabrzmiał wzruszony głos pana Kitterbell). Jeżeli jednak nie stanie się zadość naszym życzeniom — jeżeli dziecko zapomni kiedyś o obowiązku wobec ojca i matki — jeżeli nieszczęśni rodzice nie umrą, zanim boleśnie przyjdzie im doświadczyć zabójczej prawdy tych rozdzierających słów posępnego tragika, nieboszczyka Szekspira, że „okropniejszem od węża ukąszeń niewdzięczność niewdzięcznego dziecka jest przekleństwem...“
Tu pani Kitterbell w towarzystwie całego szeregu innych pań wybiegła z pokoju, ocierając oczy chusteczką, a na korytarzu dostała gwałtownego ataku histerji. Mąż wytrwał mężnie na stanowisku, ale miał wielką chęć podążyć za swą połowicą. Efekt się udał, Dumps zyskał ogólną sympatję, podziw, poklask. Bo ludzie w gruncie rzeczy lubią sentyment.
Nie trzeba chyba dodawać, że to wydarzenie zmąciło bezpowrotnie harmonję wieczoru. Ocet, zimna woda i krople rzeźwiące cieszyły się obecnie takiem powodzeniem, jakie miały przedtem cukierki, herbatniki i poncz. Pani Kitterbell usunęła się natychmiast w cień swych apartamentów, muzyka umilkła, flirtu poniechano i towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Dumps wyszedł już przedtem, w chwili, kiedy powstało zamieszanie i dążył do domu lekkim krokiem, z lekkiem, wesołem sercem. Jego gospodyni, która spała w sąsiednim pokoju, zaklinała się potem na wszystkie świętości, że słyszała, jak zamknąwszy drzwi na klucz, długo śmiał się swym szatańskim śmiechem. Pomimo wszystko oświadczenie to jest najzupełniej niewiarogodne. Żaden zdrowy na umyśle człowiek nie przypuści, aby pomiędzy długim Dumps’em a t. zw. śmiechem mógł istnieć jakikolwiek związek.
Od chwili, o której mowa, rodzina pana Kitterbella powiększyła się o pokaźną liczbę członków: obecnie liczy dwóch synów i córkę; a że w niedalekiej przyszłości spodziewa się nasz przyjaciel wzbogacić swe kwitnące potomstwo o jeszcze jednego Kitterbella, przeto znów troska się o chrzestnego ojca. Wszelako kandydat na tę godność musi uczynić zadość dwom warunkom. Po pierwsze, musi uroczyście zaprzysiąc, że po kolacji nie wypowie mowy; po drugie, nie wolno mu pod żadnym pozorem utrzymywać stosunków, ani być złączonym węzłami pokrewieństwa z „najnieszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem“, Imć Nikodemem Dumpsem.

(Z cyklu „Tales“)




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.