Na dzikim zachodzie/Nowe przeszkody
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na dzikim zachodzie |
Podtytuł | To-kei-chun |
Wydawca | Warszawska Spółka Wydawnicza „ORIENT“ R. D. Z. |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakłady Drukarskie „Bristol“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jechaliśmy aż do południa, nie natrafiwszy na nic, coby wskazywało, że dziś lub wczoraj przeszła tędy ludzka stopa. Uspokoiło to wszystkich z wyjątkiem mnie; podczas jazdy bowiem skrystalizowało się we mnie pewne podejrzenie. Na pytanie, czy przypadkiem nie było mowy o Hazelstraits, Perkins odpowiedział zbyt pośpiesznie, Dżafar zaś pominął je milczeniem. To mnie uderzyło. Jeżeli istotnie rozmawiali o najbliższym celu podróży, To-kei-chun mógł ruszyć naprzód i spaść na nas znienacka. Przeczuwając, które miejsce do ewentualnego napadu obierze, postanowiłem podkraść się naprzód i zbadać je dokładnie.
Na horyzoncie zarysowały się sylwetki drzew orzechowych. Oczom naszym ukazały się zwarte grupy orzechów, rosnących bujnie na obydwóch stromych brzegach kotliny. Na dnie kotliny płynął strumień. Pozostało tu kilka ścieżek z dawnej, sławnej epoki bawolej; po ścieżkach tych jeźdźcy mogli dotrzeć aż do brzegów kotliny. Jeżeli To-kei-chun puścił się za nami w pogoń, nie ulega wątpliwości, że tu właśnie czatuje. Jakże łatwo wpaść w ręce ukrytych w krzakach Indjan, jakże łatwo mogą nas w przeciągu kilku minut obezwładnić, a nawet pozabijać!
Byłem przekonany, że niebezpieczeństwo będzie na nas czyhać dopiero z chwilą zbliżenia się do kotliny. Mimo to zdwoiłem czujność znacznie wcześniej, gdyśmy tylko dotarli do pierwszych krzaków. Z tego powodu nie mogłem oglądać się za siebie. Zwróciłem uwagę towarzyszy na grożące niebezpieczeństwo, pozostawiając ich własnej przemyślności.
Jechaliśmy naprzód w głębokiej ciszy. Wskutek rozmiękłego terenu nie słychać było uderzenia kopyt. Chwilami tylko rozlegał się trzask gałęzi, muśniętej przez konia lub jeźdźca. Natężyłem wzrok i słuch; dzięki temu usłyszałem coś, co w normalnych warunkach z pewnością byłoby uszło mej uwagi. Miałem wrażenie, że słyszę głos ludzki, przytłumiony gęstwiną krzaków.
— Pst, cicho, słyszałem coś, — rzekłem, wstrzymując konia.
Znowu dobiegło mnie, tym razem wyraźniej:
— Faryahd — — faryahd — —!
Słowo to oznacza po persku: „na pomoc!“. Jak wiadomo, ludzie na obczyźnie, władający nawet biegle obcym językiem, w chwili przerażenia lub niebezpieczeństwa wydają zwykle okrzyki w ojczystym języku.
— Wielkie nieba! Gdzie mr. Dżafar? — zapytałem.
— Niema go, znowu został wtyle, — odpowiedzieli towarzysze, a Perkins, jadący ostatni w szeregu, dodał: — Mam wrażenie, że jedzie tuż za mną.
— Co za nieostrożny człowiek! Grozi mu niebezpieczeństwo, wzywa pomocy. Muszę wrócić, aby mu pomóc!
Odwróciłem konia, by ruszyć wtył.
— A my? — zapytał Jim Snuffle. Cóż mamy począć? Zostać tu i czekać?
— Nie. Niewiadomo, gdzie tkwią czerwoni; mogą być zupełnie blisko. Ruszajcie więc za mną!
Mimo ostrego kłusa, przybyliśmy za późno. Gdyśmy dotarli do słabo zadrzewionego miejsca, zauważyłem, że ziemia obok naszych śladów poryta jest kopytami końskiemi.
— Mr. Dżafar dojechał do tego miejsca i tu napadnięto nań — rzekłem. — Napadu dokonało kilku ludzi.
— Bezwątpienia, — potwierdził Jim Snuffle — z jednym byłby sobie dał radę. Szukajmy śladów.
— Patrzcie, oto linja śladów, prowadząca ku zaroślom. To ślady koni i trzech ludzi, którzy mieli mokasyny na nogach.
— A więc ta trójka napadła nań i obezwładniła go! Stali tu wszyscy na warcie i obserwowali nasze przybycie. Widząc, że Dżafar odłączył się od nas, postanowili go schwytać.
— Chytre bestje!
— Chytre? Nie, zdemaskowali się tym postępkiem. Nie ulega obecnie wątpliwości, że w grę wchodzi To-kei-chun i jego ludzie.
W każdym razie otrzymali rozkaz, aby natychmiast zawiadomić wodza o naszem ukazaniu się, lecz zamiast bezzwłocznie polecenie wykonać, zatrzymali się, by schwytać nieostrożnego marudera.
— Cóż uczynimy, sir?
— Musimy go oswobodzić.
— Jakto? Przez otwarty atak na tych łotrów?
— Tak, o ile inna droga zawiedzie. Może, zresztą, wydobędziemy go drogą podstępu. Tak, czy inaczej musimy wiedzieć, gdzie się kryją Komanczowie.
— Kilku z nas uda się na zwiady. Pójdę wraz z bratem. Zgoda, stary Timie?
— Yes — skinął zapytany.
— Nie, nie zgadzam się, — odparłem. — Sam zbadam tę sprawę. Wyście tutaj potrzebni. Przypuszczam, że To-kei-chun, dowiedziawszy się o nierozważnym kroku, popełnionym przez wywiadowców, będzie przekonany, że, nie zastawszy tu mr. Dzafara, zawrócimy. Wie również o tem, iż znajdziemy ślady, świadczące o napadzie, i że będą wystarczającą pobudką do odwrotu. Wyśle więc zapewne kilku ludzi na zwiady. Skoro się tu zjawią, pochwyćcie ich, ale bez hałasu. Broń jest mi obecnie zawadą; zostawiam ją u was wraz z wierzchowcem. Rozumiecie chyba, co wam powierzam.
Wypowiedziałem powyższe słowa w wielkim pośpiechu, gdyż każda chwila była mi droga. Może uda się dogonić trzech jeźdźców i porwanego przez nich Dżafara, zanim dotrą do ukrytego obozu Komanczów!... Nie miałem żadnych wątpliwości, że, gdyby się to udało, nietrudno mi będzie odebrać im jeńca. Wręczywszy więc towarzyszom strzelby, puściłem się na poszukiwanie śladów, idących w kierunku zarośli.
Trzej Indjanie, którzy schwytali Dżafara, wiedzieli na pewno, że jedziemy przodem. Nie chcąc więc natknąć się na nas, nie ruszyli do swoich prostą drogą, lecz zatoczyli łuk. Po linji tego łuku nie byłbym w stanie ich dogonić. Zdecydowałem się przeto łuk przeciąć.
Z początku trzymałem się śladów, aby poznać wielkość i wklęsłość łuku; zorjentowawszy się, zboczyłem z linji śladów i wpadłem wprost w zarośla, szybko, z zachowaniem najgłębszej ciszy; muszę przyznać, że nie przyszło mi to łatwo.
Przebywszy jakieś pięćset kroków, natrafiłem znowu na ślady, wracające z boku; wynikało z tego, że przeciąłem łuk jak cięciwą i według wszelkiego prawdopodobieństwa znajduję się wpobliżu Komanczów. W chwili, gdym znowu ujrzał ślady, usłyszałem jakiś szmer. Zacząłem więc nadsłuchiwać. Szmer ucichł. Czyżby trójka Indjan z Dżafarem była tu przed chwilą? Posuwałem się naprzód, zachowując jak największą ciszę. Po niedługim czasie musiałem zatrzymać się, gdyż dobiegły mnie głosy.
— Uff! — zawołał ktoś. — Przybywacie z tej strony i...
Urwał, zapewne, pod wpływem zdumienia, że przyprowadzili białego. Odrazu poznałem głos To-kei-chuna.
— Tak, przybywamy z lewej strony, — rzekł jeden z trójki — i prowadzimy tę białą twarz.
— Uff! Przecież to ten sam biały, który się przedtem ulotnił. Zciągnijcie go z konia i zwiążcie. Gdzieście go schwytali?
— Za Old Shatterhandem.
— Za Old Shatterhandem? Jak mam to rozumieć?
— Ujrzeliśmy Old Shatterhanda, który jechał wraz z resztą białych; ten zaś obcy pozostał wtyle. Wzięliśmy go więc do niewoli.
— Uff! Gdzież były wasze mózgi i rozsądek? Teraz cały piękny plan djabli wzięli! Nie schwytamy Old Shatterhanda! Pocoście się zajmowali tą bladą twarzą? Trzeba mi było zameldować, żeście ujrzeli białych. Dotarliby aż tutaj — pochwycilibyśmy wszystkich, gdyż nie przeczuwali wcale, że tu jesteśmy. Teraz odkryją zasadzkę!
— Skądże się dowiedzą? — bronił się skarcony.
— Od was! Zauważyli, że jednego białego niema, a skoro się przez dłuższy czas nie zjawił, zawrócili i dotarli do miejsca, w któremście go pochwycili. Czy się bronił?
— Tak, ale tylko rękoma. Nie na wiele mu się to zdało.
— Wskutek tego powstały jednak ślady, które jego towarzysze odnajdą.
— Staraliśmy się nie pozostawiać widocznych śladów.
— Pshaw! Kto, jak kto, ale Old Shatterhand zauważy je z pewnością! Daliście im przestrogę, wydarliście ich z moich rąk. Zły duch podszepnął wam najgorszą myśl. Z rozkoszą zabrałbym wam za karę leki!
Przez długą chwilę panowała głucha cisza. Wódz zastanawiał się widocznie, co począć dalej. Znajdowałem się wpobliżu kryjówki czerwonych — dzieliło mnie od niej kilka krzaków. Gdybym przybył o minutę wcześniej, byłbym spotkał całą trójkę i uwolnił Dżafara.
Rozległ się znowu głos wodza:
— Widzicie, nikt nie przychodzi. Old Shatterhand otrzymał przestrogę. Prawdopodobnie ujdzie wraz ze swoimi ludźmi, gdyż jest to najchytrzejszy z pośród lisów sawany. Zato tem mocniej trzymać będziemy tego białego; niechaj przynajmniej on zginie przy palu na Makik-Natun, opodal grobów wodzów. Teraz musimy się przedewszystkiem dowiedzieć, gdzie są blade twarze.
— Czy mam ich poszukać? — zapytał jeden z Indjan. — Niechaj To-kei-chun pozwoli!
— Nie, pójdę sam. Niechaj bracia moi będą bardzo czujni i ostrożni podczas mej nieobecności. Old Shatterhand również wyśle wywiadowców, by nas szukać; kto wie, czy sam się nie uda na zwiady. Jeżeli będziemy ostrożni, sam wpadnie nam w ręce. A więc pójdę...
Dalszego ciągu nie słyszałem, gdyż nie wolno mi było ani chwili dłużej pozostawać na tem miejscu.
Wódz chce nas wyśledzić; kwestja teraz, w jakim się uda kierunku. Przypuszcza, że udam się również na zwiady, i z pewnością to samo zagadnienie go interesuje. Zdaje sobie sprawę, że nie pójdę na chybi trafi, lecz podążę tropem trzech Komanczów i Dżafara. A chcąc mnie pochwycić, będzie kierował się temi śladami. Wypadnie mu więc droga przez to właśnie miejsce, w którem leżę. Chcę go ująć; ale nie tutaj, ze względu na bliskość czerwonych, którzy w każdej chwili pośpieszyć mogą z pomocą.
Wobec tego cofnąłem się na taką odległość, z której nie byliby w stanie usłyszeć jego wołania na wypadek, gdybyśmy się spotkali.
Leżałem cicho i czekałem. Minęło pięć minut, dziesięć — nie zjawił się. Czyżby obrał inny kierunek? E, chyba nie! Taki stary, doświadczony wojownik musi przecież postąpić tak, jak wyliczyłem. A może został jeszcze przy swych ludziach, aby im udzielić szczegółowych instrukcyj? Po upływie dalszych pięciu minut nie zjawił się również. Zaczęło mnie to niepokoić. Powiedział przecież wyraźnie: — Odchodzę. — Trudno więc przypuszczać, że się gdzieś na cały kwadrans zatrzymał. Opuściłem przeto swoje stanowisko i pośpieszyłem do towarzyszy, do których, niestety, nie miałem zaufania. Jakże łatwo jeden z nich mógł popełnić nieostrożność!
Stało się, jak przypuszczałem. Dotarłszy do miejsca, w którem ich pozostawiłem, zauważyłem, że Jima niema.
— Co tu się stało, mr. Snuffle? Brata niema. Dokądże poszedł? — zapytałem Tima.
— Niema go i basta! — odparł Tim lakonicznie.
— Widzę to. Ale dokąd się udał?
— Do czerwonych. Chce się do nich przyczołgać.
— Co też z was za ludzie! Nikt nie miał prawa się oddalać. Powinien był tu zostać.
— Wróci.
— Wódz Komanczów udał się na poszukiwanie nas. Jeżeli spotka pańskiego brata, może się stać coś, za co brat nie będzie mógł przyjąć odpowiedzialności.
— Przyjmie ją z pewnością.
— W jakiejże to formie?
— Poprostu weźmie tego łotra do niewoli.
— Albo tamten jego, co jest bardziej prawdopodobne. Gdyby pozostał tutaj, moglibyśmy spokojnie czekać na przybycie wodza i wzięlibyśmy go do niewoli. Muszę pójść w ślady waszego brata. Może uda się jeszcze całą sprawę...
Przerwałem, gdyż od strony, w której ujrzałem Indjan, rozległ się głośny trzask gałęzi. Rozległo się sapanie — po chwili stanął przed nami — — Jim Snuffle. Był bardzo podniecony; z prawej jego ręki spływała krew. Ujrzawszy mnie, zawołał:
— Ach, to pan! Gdybyś był poszedł ze mną, mielibyśmy go!
— Kogo?
— Wodza. Ujęcie go byłoby prawdziwą rozkoszą.
— Największą rozkoszą byłoby dla mnie natarcie twoich uszu, sir!
— Do licha! Cóżto za żarty! Jim Snuffle nie jest z tych, co pozwala sobie uszu natrzeć.
— Ale zasłużył na to!
— Oho! Czemże to?
— Tem, że opuścił to miejsce bez mego pozwolenia. Nie potrzebujemy takich kompanów, którzy działają na własną rękę. W jaki sposób wpadłeś pan na pomysł oddalenia się stąd?
— Chciałem zobaczyć, gdzie się kryją czerwoni. Spotkałem wodza.
— Czy być może? A to niemiła sprawa!
— Przeciwnie, bardzo miła. Złościło mnie tylko to, że pana ze mną nie było. Ten czerwony łotr byłby bezwątpienia wpadł w nasze ręce.
— Gdybyś pan pozostał tutaj, schwytalibyśmy go o wiele łatwiej. Gdzieś go pan spotkał?
— O jakieś trzysta kroków stąd. Pełzałem cicho wśród zarośli, on zaś pełzał w moim kierunku. W pewnej chwili omal nie zderzyliśmy się głowami. Rozpoczęła się niema walka.
— I w rezultacie żaden z was nie zmógł przeciwnika.
— Well. Ma pan rację. Wolę jednak, żem go nie schwytał, niż gdybym miał zostać jego jeńcem. Kanalja! Wywinął mi się z rąk, jak piskorz. Trzymał nóż; nie miałem czasu na wyciągnięcie bagnetu; musiałem bardzo uważać, aby mnie nie przebił. Gdym mu chciał wytrącić nóż z ręki, ugodził mnie ostrzem. Rana niewielka, zgoi się wkrótce.
— Jakżeście się rozeszli?
— Za obopólną zgodą. Widząc, że tego łotra pokonać nie zdołam, postanowiłem go puścić; wyswobodziliśmy się więc z żelaznych objęć, poczem bez słowa pożegnania obydwaj daliśmy nurka w krzaki. Powtarzam, gdybyś był ze mną, sir, prawdopodobnie mielibyśmy go w garści. Szkoda!
— Tak, mielibyśmy go w garści, gdybyś nie kierował się własnym rozumem.
— Muszę się nim kierować, drugiego nie mam! Nie sądzisz, stary Timie?
— No — odparł zapytany wbrew oczekiwaniu.
— Nie? Jakto? — zapytał Jim.
— Mr. Shatterhand jest naszą głową. Mogłeś spokojnie pozostać.
— Ach! Więc i ty przeciw mnie?
— Yes.
— Zamilknij lepiej i przypatrz się, jak krwawię! Wyciągnij nieco płótna z kulbaki i przewiąż mi ranę. Co się stało, nie odstanie, i nie warto nad tem biadać. No i cóż, mr. Shatterhand? Czy czerwoni będą nadal dybać na nasze życie?
— Nie sądzę.
— Odwróćmy więc ostrze i napadnijmy na nich.
— Z kilkoma ludźmi na siedemdziesięciu?
— Okazało się przecież, że się nas boją.
— Wcale nie o to chodzi.
— A o co?
— O to, że nie chciałbym doprowadzić do przelewu krwi.
— A więc pan znowu myśli o swych ulubionych fortelach?
— Obawiam się, że fortel zawiódłby w tym wypadku wskutek zbyt częstego używania. Ledwie człowiek uwolni jednego, drugi leci w łapy Indjan, jak ćma do ognia. Muszę się znowu podkraść ku czerwonym, aby wyśledzić, jak sprawy stoją. Odchodzę więc, ale przyrzekam, że jeżeli po powrocie nie dorachuję się tutaj wszystkich, pojadę swoją drogą i zdam was na łaskę Opatrzności. Pamiętajcie!
Nie obrałem tej samej drogi, co przedtem, gdyż To-kei-chun mógł wpaść na pomysł zgotowania na mnie zasadzki. Wiedziałem dokładnie, gdzie się kryjówka Indjan znajduje, więc mogłem podkraść się do niej z innej strony. Wybrałem drogę okrężną, dłuższą, lecz pewniejszą.
Po upływie pół godziny zbliżyłem się na taką odległość, że powinienem był dosłyszeć rozmowy. Panowała dokoła głucha cisza. Wobec tego zdwoiłem ostrożność. Czołgając się ostrożnie, dotarłem wreszcie do miejsca, w którem się Indjanie ukryli. Było — — puste!
Czyżby to był podstęp? Po chwili doszedłem do przekonania, że Indjanie istotnie stąd odjechali. Wypadało jeszcze sprawdzić, czy w istocie opuścili Hazelstraits.
Postępując śladami Indjan, dotarłem nad brzeg stojącej wody; nagle usłyszałem dwukrotne wołanie Jima:
— Mr. Shatterhand, mr. Shatterhand!
Skoro krzyczał na całe gardło, to widocznie był przekonany, iż nie dosłyszą go Indjanie. Dlatego odpowiedziałem równie głośno:
— Co takiego?
— Pan szuka napróżno. Jeżeli chcesz coś zobaczyć, sir, wracaj czem prędzej!
Usłuchałem wezwania i pośpieszyłem wzdłuż wody. Ujrzawszy mnie, Jim wskazał na otwartą równinę i rzekł:
— Sir, a widzisz, pędzą tam. Uciekają. A to tchórze!
Istotnie, jechali z wielką szybkością w kierunku północnym. Policzyłem jeźdźców: wraz z jeńcem było ich siedemdziesięciu dwóch. A więc To-kei-chun zabrał do Hazelstraits wszystkich wojowników. Ci, pod którymi zastrzeliłem konie, dosiadali jucznych zwierząt. W takim razie na Makik-Natun, gdzie leżą pozostawione zapasy, niema ani jednego czerwonego.
— Istotnie, zachowali się jak tchórze, — odparłem. — Ale przypisać to należy mojemu sztućcowi. Gdybym go nie miał, bezwątpienia napadliby na nas.
— Pshaw! Boją się poprostu. Czerwoni niechętnie zaczepiają braci Snuffles. Ciekaw jestem, czy zabrali mr. Dżafara?
— Oczywiście!
— Więc co u djabła poczniemy? Puścimy się w pościg?
— Tak, natychmiast po napojeniu koni. Prawdopodobnie do jutrzejszego wieczora będą musiały obejść się bez wody.
— Nie sądzę. Czerwoni jadą przecież na północ. Jeżeli się nie mylę, dotrą do rzeki Cimarone, nad którą również przybędziemy. A w rzece wody poddostatkiem!
— No, no, jaki z pana mądrala, — rzekłem z uśmiechem. — Czerwoni wcale nie podążają na północ.
— Naprawdę? A dokąd?
— Zpowrotem nad Makik-Natun.
— Czyś pan tego pewny?
— Najzupełniej. Kiedy pan, powziąwszy swój genjalny pomysł, puściłeś się na poszukiwanie Indjan, leżałem niedaleko i podsłuchiwałem. Wódz oświadczył, że o ile nie uda mu się schwycić nas wszystkich, trzeba będzie przynajmniej mr. Dżafara przewieźć na Żółtą Górę i przybić go do pala.
— Musimy więc dostać się tam przed Indjanami! Potem uwolnimy mr. Dżafara. W każdym razie ja i brat mój uczynimy wszystko, co w naszej mocy. Nieprawdaż, stary Timie?
— Yes — przytaknął Tim.
Napoiwszy aż do nadmiaru konie, ruszyliśmy w drogę powrotną. Pociągnęło to za sobą pewną stratę czasu. Byłem z tego powodu wściekły. Gdyby towarzysze słuchali moich wskazówek, dawno przestalibyśmy wodzić się za łby z Komanczami.
Już mrok zapadał, gdyśmy przybyli nad staw, nad którym wczoraj spędziliśmy noc. Konie tu popasały i wypoczęły. Potem puściliśmy się w dalszą drogę. Noc całą spędziwszy w siodle, nad ranem zatrzymaliśmy się na godzinę. Tym razem koniom przypadło ciężkie zadanie. Po moim wierzchowcu nie znać było przemęczenia; pozostałe natomiast opadały z sił coraz bardziej; gdy więc po ostatnich kilku godzinach ukazały się przed nami kontury Makik-Natun, wierzchowce ledwo już robiły bokami.
— Przybyliśmy tu znowu! — westchnął Perkins, wskazując na górę. — Jestem zmęczony, jak pies pędzony z miejsca na miejsce. Dwa dni i dwie noce w siodle, z trzema krótkiemi przerwami, to nawet dla westmana nie byle co. Czy pojedziemy wprost ku grobom, sir?
— Tak — odrzekłem
— Obawiam się, że popełnimy błąd.
— Nie panu mówić o błędach, mr. Perkins! Spójrz na lewo. Oto miejsce, na którem leżeliście wraz z wodzem i daliście się wyprowadzić w pole. To się nazywa błąd! Wiem, co czynię, jadąc wprost ku grobom. Konie są śmiertelnie spragnione. Jedynie tam można je napoić. Musimy więc bezwarunkowo ruszyć na Makik-Natun. Zapewne przypuszczacie, że szczyt jest obsadzony przez kilku Komanczów. Otóż tak nie jest. W lesię orzechowym policzyłem czerwonych. Nie brakowało ani jednego. Na Żółtej Górze niema żywej duszy; najwyżej znajdziemy pozostawiony dobytek Komanczów.
— Zgadzam się z panem w zupełności, mr. Shatterhand. Ale pozostaną przecież nasze ślady, które czerwoni po przybyciu zauważą.
— Nie. Przedewszystkiem nie rozwinęli takiej szybkości, jak my, gdyż są bezwątpienia przekonani, że nas wyprowadzili w pole i żeśmy ruszyli na północ. Po drugie, musi pan pamiętać, że właśnie poto, aby nas zmylić, nadłożyli drogi.
— Więc pan przypuszcza, że przybędą dopiero rano?
— Nie wcześniej, niż nocą. Ponieważ nie znajdą wody ani dla siebie, ani dla koni, należy się liczyć z tem, że nie rozbiją obozu, lecz ruszą wprost na górę. Dlatego powiadam: nocą.
— Well! W jakiż sposób oswobodzimy Persa?
— Tego jeszcze nie wiem. Musimy czekać, aż się zjawią; wtedy dopiero zdecydujemy.
— A więc nie ma pan zamiaru obozować opodal grobów i tam ich przyjąć?
— Ani mi się śni. Oddalimy się po napojeniu wierzchowców.
— Dokąd?
— Zastanowię się jeszcze. W każdym razie trzeba się będzie ukryć w takiem miejscu, abyśmy mogli ich obserwować. — —
Dotarliśmy do grobów czterech wodzów i zsiedliśmy z koni. Konie zaczęły chciwie pić; jeźdźcy dreptali wokoło, aby rozprostować zesztywniałe podczas długiej jazdy członki. Pilnie badałem okolicę. Powziąłem zamiar podczołgania się pod obóz czerwonych i wyciągnięcia Dżafara. Nie wiedząc, czy osiągnę ten cel podstępem i zręcznością, byłem zdecydowany w razie konieczności użyć broni. Ze współpracy towarzyszów zrezygnowałem zgóry, a to w obawie, że popsują mi szyki.
Nie wątpiłem ani przez chwilę, że uda mi się dotrzeć do jeńca. Przecież czerwoni nie przeczuwają nawet, że tu jestem. A jeżeli nawet wystawią warty i będą wyglądać niebezpieczeństwa, sawana pochłonie ich uwagę.
Jak wspomniałem, plac z drugiej strony otaczały strome ściany skalne, do których dostęp był niemal niemożliwy, zwłaszcza w nocy. Pamiętałem o tem dobrze, że Komanczowie, jako ludzie prerji, nie umieją chodzić po górach i będą uważali te skały za niedostępne, podczas gdy ja znajdę miejsce, z którego będę mógł podkraść się do nich z góry. O podejściu od strony sawany nie można było nawet myśleć. Wkrótce znalazłem, czegom był szukał. Tam, gdzie podczas ostatniej mojej bytności leżeli jeńcy a gdzie teraz spoczywał zawinięty w koce dobytek Komanczów, skała nie była wyższa nad siedem metrów. Podłoże jednego z jej cyplów, wysuniętego nieco naprzód, nie było skaliste; na żyznej ziemi rosły drzewa i krzewy. Nawet w mrokach nocy mogłem się upewnić, że wdrapanie się na cypel stromej skały i zejście z niego nie będzie rzeczą zbyt trudną. Gałęzie drzew i krzewów, tworzyły aż nazbyt dogodne oparcie. A na cyplu można do któregokolwiek drzewa przymocować lasso i spuścić się po niem nadół.
Po napojeniu koni ruszyliśmy wzdłuż podnóża gór. Po pewnym czasie natrafiliśmy na miejsce, doskonale nadające się na kryjówkę.
— Zostawiam was tutaj, messurs, — rzekłem — oddaję pod waszą opiekę konia i broń. Mam niepłonną nadzieję, że tym razem zastosujecie się do mych poleceń.
— Pan odchodzi? — zapytał Jim zaniepokojony.
— Tak. Poszukam miejsca, z którego będę mógł obserwować zbliżających się Indjan.
Nie nadmieniłem nic o swym planie. Nużby mi znowu spłatali figla! Jim odparł:
— Możemy przecież pójść razem z panem.
— No, no! Ledwie pana zganiłem, a już się wynosisz! Czy istotnie tak trudno panu zastosować się do mojej prośby?
Tim Snuffle rozdziawił usta, jakgdyby miał zamiar wygłosić wielką tyradę, i rzekł:
— Nie obawiaj się, sir! Tym razem Jim będzie musiał pozostać.
— Obiecujesz?
— Yes.
— Obiecujesz również zatrzymać go, gdyby miał zamiar się oddalić?
— Yes.
— Nikomu wogóle nie wolno się oddalać.
— Well! Kto zechce się oddalić, temu wpakuję nóż między żebra. Nazywam się Tim Snuffle i zwykłem dotrzymywać słowa!
Po tym wielkim wysiłku westchnął głęboko i, chcąc swej groźbie nadać powagę, uderzył dłonią po rękojeści noża.
— Dziękuję, stary Timie! Wypowiedziałeś mądre słowa. Mam nadzieję, że aż do mego powrotu nie zmienisz postanowienia.
Odszedłem w przekonaniu, że dziś towarzysze nie zgotują mi zawodu. Zabrałem ze sobą lasso i sporą ilość rzemieni. — — —