<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nabob
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia „Gazety Narodowej”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Nabab
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Dzień splenu.

Godzina piąta po południu.
Deszcz od samego rana, niebo szare, na ulicach rozmaite parasole, czas przenikliwy, pogoda fatalna, błoto po kostki, nie masz nic więcej na ulicy prócz błota, trotoary zamiatają stróże, lub wlokące się suknie dam, gromada dzieci i uliczników pluszcze się w kałużach z okrzykiem radości, powozy przebiegają galopem obryzgując błotem na wszystkie strony ubranie przechodniów i kamienice, a nawet wspaniałe, dość nisko wiszące godła wielkich magazynów. Mieszkańcy znikają strwożeni, kryjąc się w najciemniejszy zakątek swoich siedzib, nie wychylając przez cały dzień nawet głowy po za próg domu.
Jest jednak ktoś, kogo niesłychanie bawi ten niezwykły stan powietrza, te strumienie deszczu, te kałuże błota; ktoś, co stracił już gust do życia, co znużony całodzienną monotonnością, zasunięty w kąt miękkiej otomanki, z głową opartą na zgiętej ręce, z uśmiechem rozkosznym wpatruje się w szyby, po których spływają strugi deszczu; ktoś, kogo niesłychanie bawi czas piekielny, ta fatalna, szatańska nawałnica!
— Otóż to pora, jaka mi się najbardziej podoba... Spójrz na ulicę... Wszystko co idzie zmoknięte, zbłocone od stóp do głowy... Jakież kałuże! Wszędzie błoto! Na ulicy, na placach aż do Sekwany, aż do nieba! Cudowna rzecz błoto, kiedy się jest smutnym... Radbym jak te dzieci dreptać po błocie, robić z niego modele... i wymodelować postać wysoką, na sto metrów i nazwać ją: Moje nudy!
— Ale dla czego koniecznie się nudzić, moja kochana, odpowiada ze słodyczą uprzejma stara wyróżowana baletnica, siedząc w wygodnym fotelu, gdzie się trzyma prosto, aby nie zrujnować swoich świeżutko uczesanych przesadnie włosów... Czyliż nie posiadasz tego wszystkiego, co może zapewnić szczęście.
I głosem spokojnym, zaczyna wyliczać po raz setny przyczyny jej szczęścia, jej chwałę, jej geniusz, jej piękność; opowiada o uwielbieniu, jakiego jest przedmiotem, o starających się o jej względy ludziach bogatych. Tak wpływowych, powtarza jeszcze raz, bo oto dziś...
Nagle przerywa jej ziewanie czy miauczenie spazmatyczne, drżą szyby pracowni i biedna baletnica zapada w głęboką zadumę, nie mogąc wynaleźć żadnej pociechy dla swej lubej towarzyszki.
Od tygodnia ukończyła swoją grupę, którą wysłała na wystawę; pomimo to Felicja pozostała w tym samym stanie wyczerpania się moralnego i zgnębienia; jest głuchą na wszelkie pociechy, nie widzi nic przed sobą, spogląda obojętnie i nudzi się jak nigdy.
Potrzeba nadzwyczajnej cierpliwości, aby można znosić spokojnie towarzystwo takiej rozgrymaszonej dzieweczki.
Felicja jak zwykle poczyna rozwodzić się nad swojem dziełem. Zdaje się jej, że wszystko nic nie warte, że grupa wywoła ogólny śmiech, obawia się krytyki i wścieka się na piszących przeglądy z wystawy.
Jedno i to samo zawsze.
Po wynurzeniu tysiąca skarg, zamyka się szczelnie w własnem mieszkaniu, nie chce przyjmować nikogo.
Możnaby powiedzieć, że się jej uprzykrzyła własna osoba.
Jednego tylko Jenkins’a, przyjmuje i traktuje dość znośnie w czasie podobnych napadów splenu.
Szuka nawet go sama, a jednak dziwna rzecz, dla czego nie zawsze obecność doktora sprawia jej równą przyjemność.
W dniu wczorajszym siedział przeszło dwie godziny przy tej pięknej, znudzonej artystce, a ta ani jednego słowa nie wymówiła do niego. Dzisiejszy zaś wieczór przeznaczyła na wizytę bardzo znakomitej osobistości, która uczyniła jej zaszczyt obiadowania z nią.
W tej właśnie chwili łagodna Cremnitz, która zwykle przypomina sobie wszystko patrząc na trzewiki, ozdobione pięknemi kutasikami, przypomniała sobie, że należało dla godnego przyjęcia tak znakomitej osoby przyrządzić pasztet po wiedeńsku, jakoż pocichutku na palcach przesunęła się do kuchni.
Deszcz nie ustaje, błoto coraz większe, piękny sfinks jak przedtem siedzi skurczony na kanapie, wpatrzywszy się w firmament niebieski.
O czem też myśli? Dla czego spogląda na drogę przedstawiającą się jak wielki płat błota, z czołem zmarszczonem, ze spojrzeniem, w którem najwyraźniej przebija się moralne znużenie.
Smutna to rzecz być zmuszonym iść w taką porę po błocie.
Ktoś wszedł do pracowni, dają się słyszeć kroki daleko cięższe niż stąpania Konstancji, podobne do przesuwania się myszy po podłodze. Zapewne mały lokajczyk. I Felicja, opryskliwie, nie patrząc wcale poza siebie mówi:
— Idź spać. Nie potrzebuję już zgoła nikogo.
— Chciałbym jednak pomówić z panią, odzywa się jakiś głos przyjacielski.
Zadrżała, powstaje i widocznie rozpromieniona z radości, prawie szczęśliwa z przybycia obcego, woła:
— A to pan! Minerwa! Jakim sposobem tu się dostałeś?
— Bardzo prosto. Wszak umyślnie drzwi są otwarte.
— Nic mię to nie dziwi. Konstancja jest jak warjatka, zajęta tym fatalnym obiadem, od samego rana.
— Tak jest! Widziałem. Przedpokój zapełniony jest kwiatami. Cóż to za obiad?
— Zwykła rzecz, obiad urzędowy. Doprawdy nie wiem jak to nawet się odbędzie... Siadaj pan, tu przy mnie. Jestem bardzo szczęśliwą, że pana widzę.
Paweł Géry usiadł nieco zmięszany. Nigdy nie przedstawiła mu się tak piękną. W półcieniu pracowni, pośród błyszczących przedmiotów sztuki, pomiędzy bronzami, tapetami, jej bladość ma szczególny jakiś wyraz, spojrzenie podobne do promieniejących drogocennych kamieni, a długa amazonka jeszcze bardziej podnosi urok jej czarowny. Przytem mówi takim tonem przepełnionym uczuciem, gdyż zdaje się być uszczęśliwiona temi odwiedzinami. Dla czego tak długo nie pokazywał się, dla czego dotąd nie odwiedził jej nigdy? Już prawie miesiąc minął, gdy widzieli się po raz ostatni. Przecież byli przyjaciółmi.
On usprawiedliwia się, tłumaczy, sprawami niecierpiącemi zwłoki, podróżą. Wreszcie jakkolwiek tutaj nie bywał, mówił o niej bardzo często.
— Doprawdy? A z kim?
— Z...
Chciał powiedzieć, że z Aliną Joyeuse, ale jednak powstrzymał go wstyd fałszywy, jakieś uczucie nieokreślone, niewytłumaczone, jakby nie życzył sobie, aby to imię było słyszane, w pracowni, w której już tyle wymieniono imion w sposób lekceważący, obojętny, obłudny. Bywają rzeczy takie, których niepodobna opowiadać w podobnych razach. Paweł woli posłużyć się kłamstwem, niż wypowiedzieć prawdę.
— Z przyzwoitym i bardzo uczciwym człowiekiem, któremu sprawiłaś pani nieraz przykrość niezasłużoną... Ale, ale, dla czego pani nie ukończyłaś biustu, tego biednego Naboba. Byłoby to dla niego wielkiem szczęściem, byłby nadzwyczaj dumnym, gdyby jego portret znalazł się na wystawie. Rachował nawet na to.
Na usłyszane nazwisko Naboba, uczuła się nieco zakłopotaną.
— To prawda, rzekła, nie dotrzymałam słowa. Co pan chcesz, mam swoje kaprysy... Postaram się jednak któregokolwiek dnia dokończyć tę statuę. Patrz pan tam jest oto glina, jeszcze zupełnie mokra...
— Cóż to za wypadek spowodował skruszenie tej pięknej roboty.
— Pan sądzisz, że kłamię przed panem. Broń Boże. Oto spadł z piedestału. Ale to nic nie szkodzi natychmiast go poprawię. Poczekaj pan tylko.
Podnosi z ziemi Jeżący biust. Nabob ożywia się jakby przeczuwał, że rysy jego twarzy doprowadzone będą do porządku. Praca jest tak piękna, tak naturalna, że Paweł nie może powstrzymać się od wykrzyku zdumienia.
— Nie prawdaż że to dobra robota, pyta Felicja naiwnie. Wzięła gąbkę i poczyna zmywać brud i pył, jakim okryty był biust. Zajmuje jej to zaledwie kilka minut czasu. Mimo to, rzecze nakoniec:
— Niepodobna będzie oddać go na wystawę mamy już dziś 22.
— A gdyby użyć protekcji...
Zmarszczyła brwi, a następnie odpowiada nieco rozdrażniona:
— To prawda... Protekcji księcia Mora... Niepotrzebujesz pan wcale czynić mi jakichkolwiek wyrzutów. Wiem co mówią o mnie i wcale się nie gniewam.
Rzuca kawałek gliny na obicie.
— Domyślają się ludzie czasami tego, czego wcale nie ma. Ale mniejsza o to. Przyrzekam panu, że głowa pańskiego przyjaciela, będzie na wystawie w tym roku.
W tej chwili rozchodzi się zapach smażonego cukru i wchodzi Cremnitz przezwana zwykle wróżką, niosąc na talerzu smażone jabłka w cieście. Prawdziwa wróżka, ufryzowana, odmłodzona, ubrana w białą tunikę, mając obnażone ramiona pokryte jedynie żółtego koloru koronkami.
— Pokosztuj moich przysmaków, tym razem udały mi się, doskonale... Ach przepraszam, nie wiedziałam, że masz gości Aha! to pan Paweł! Wybornie. Pokosztuj pan tych ciastek.
I nasza baletnica podsunęła się z półmiskiem.
— Dajno z tem pokój. Podasz je dopiero przy obiedzie.
— Przy obiedzie?
Baletnica jest niezmiernie zdziwiona tym rozkazem.
— Ależ tak jest. Zachowasz je na obiad, bo pan z nami także podzieli go. Bardzo proszę pana! nie chciej mi odmawiać, dodaje widząc odmowną odpowiedź w poruszeniu głowy młodego człowieka. Będzie to prawdziwa przyjacielska z pańskiej strony usługa. Zostaniesz pan aż do wieczorka.
Wzięła go za rękę. Rzeczywiście prośba grymaśnej artystki wywarła na nim bardzo przyjemne wrażenie! Wprawdzie bronił się jeszcze, ale bardzo słabo. Nie jest stosownie ubranym, jakimże sposobem ma się znaleść w towarzystwie znakomitych osób.
— Ależ łaskawy panie, proszę nie wymawiać się, będziemy tylko sami i Konstancja.
— Kochana Felicjo zapominasz, mówi Konstancja, o tym, który tu przyjdzie zaraz.
— Do licha! napiszę do niego, że obiad odwołany.
— To już chyba za późno.
— Broń Boże, dopiero szósta godzina. Obiad wyznaczony na godzinę w pół do ósmej. Niech mu natychmiast odniosą mój list.
Siada i pisze na rogu stolika.
— Jakaż to dziwna dziewczyna, mój Boże! mruczy baletnica zdumiona, gdy tymczasem Felicja zdaje się być oczarowaną nadarzającą się sposobnością obiadowania z Pawłem.
Daje list a potem mówi:
— Jestem niezmiernie zadowoloną, będziemy mieli bardzo przyjemny wieczorek. Uściskaj mnie Konstancjo... To wcale nam nie przeszkodzi chwalić twoje ciasta, i niezmiernie będziemy zachwyceni patrząc na ciebie, na twoją toaletę, która cię zupełnie odmłodziła.
Nie potrzebowała czynić nawet tego, bo baletnica przebaczyła temu miłemu szatankowi nowy ten wybryk oryginalności, Konstancja zgodziła się, jakkolwiek pozbawiona była sposobności pokazania księciu znakomitej swej toalety.
Rzeczywiście obiad przygotowany przez austryaczkę, jakby dla prawdziwych smakoszy, był pierwotnie przeznaczony dla osoby wysoko położonej. I wystawa stołowa również była wyszukaną. Poczynając od szerokoramiennych kandelabrów, a skończywszy na nadzwyczaj wybrednych potrawach; wszystko zdradzało wytworny gust i zdolności kucharskie autorki tej prawdziwie lukullusowej uczty.
Mało było wprawdzie przy niej srebra ale naczynia z prawdziwej porcelany, na którą składały się miasta takie jak stary Rouen, Sèwres i inne; były równie i kryształy holenderskie. Można tu było znaleść osobliwości, jakby zebrane przez wielkiego znawcę jedynie dla zadowolenia jego manji. Podawane zaś potrawy mogły odpowiadać wymaganiom smakoszów mających najbardziej zepsute podniebienie.
Z pospiechu jednak zapomniano o wielu rzeczach, i tak karafinka do oliwy nie miała koreczka, solniczka była z brzegu nieco popsuta, a za każdym razem wołano:
— Co się stało z musztardą? Gdzież podziały się widelce?
Ambarasowało to trochę pana Géry, ale ze względu na młodą gospodynię, nie dał poznać tego po sobie.
Gorsze przecież skutki pociągnęła za sobą ciekawość niewczesna, kto to miał być na tym proszonym, a tak wykwintnym obiedzie, dla kogo tyle zabiegów, taka nadzwyczajna uprzejmość i starania o dobór potraw i zastawy stołowej.
Ta myśl nie dawała mu spokoju, dręczyła go najokropniej.
Przytem, jak to się zwykle dzieje, gdy obiad ma miejsce w kółku zaufanych osób, Felicja była uprzedzająco grzeczną, nader uprzejmą i niezwykle wesołą. Nigdy jej jeszcze nie widział w podobnem usposobieniu, w podobnym humorze.
Wesołość ta przechodziła wszelkie granice, była prawie dziecinną i naiwną; Felicja zdawała się być zachwyconą, nie posiadającą się z radości, jak człowiek, który nadspodziewanie uwolniony został od wielkiego niebezpieczeństwa, lub gdy po spodziewanem rozbiciu okrętu tą samą wesołością pała oko uszczęśliwionego żeglarza, stojącego nareszcie na stałym lądzie. Śmiała się do rozpuku, można powiedzieć, zanosiła się od śmiechu, drocząc się z Pawłem i prześladując go jego południowym akcentem, jego szczerą prostotą.
— Pan jesteś prawdziwy mieszczanin... Ale to właśnie najbardziej mi się w panu podoba. Jest to zapewne skutkiem kontrastu, ponieważ urodzona jestem pod mostem w chwili największej zawieruchy, i dla tego kochałam zawsze ludzi z usposobieniem poważnem, rozsądnem.
— Co też ty wygadujesz? Jakże to wyobrazi sobie pan Paweł, słysząc że urodziłaś się pod mostem? mówiła dobra Cremnitz, która nigdy nie przesadzała w niczem i brała wszystko wedle litery.
— Niech sobie wyobraża, co mu się tylko podoba, odpowiedziała Felicja. Przecież nie uważamy go jako przyszłego mojego małżonka. Jestem pewna, że nie chciałby żenić się z monstrum nazywanem kobietą-artystką. Sądziłby, że poślubi co najmniej djabła... Masz zupełną słuszność Minerwo... Sztuka jest despotyczną. Potrzeba się jej oddać całkowicie, zupełnie. Pomija się dla niej wszystko, co tylko jest ideałem, energią, szlachetnością, sumieniem, tak że wreszcie nie pozostaje nic dla życia, a pracę w tym kierunku, rzuca się na fale oceanu, jakby łódź kruchą i wątłą, pozostawioną na głębinie bez steru i wioseł. Smutny los dla tego, kto polubił sztukę.
Na słowa Felicji o sztuce, odezwał się nieśmiało młody człowiek: zdaje mi się, że sztuka, jakkolwiek jest tak nadzwyczaj wymagającą, nie zabiera dla siebie wyłącznie całej kobiety. Cóżby np. zrobiła z tą czułością, z tą tkliwością jej serca, z potrzebą kochania, z koniecznością poświęcenia się, która przeważa w niej, co jest jedynym i wyłącznym celem jej życia, jej przyszłości, jej roli w świecie społecznym.
Wyrazy te uczyniły na niej wrażenie; rozmyślała chwilę zanim odpowiedziała.
— Być może, że pan masz słuszność, Minerwo. Bywają chwile, w których uważam, że życie moje wybiega na jakieś dziwne manowce. Czuję jakby doły, jakby głębokie przepaści, grożące mi pochłonięciem. Czasami znowu wzniosłe marzenia artystyczne, zaciera jedna chwila rozwagi, zapał znika w jednem westchnieniu. Wtedy myślę o małżeństwie, o pójściu za mąż.
Mąż, gromadka dzieci, któreby bawiły się, przewracały po podłodze w pracowni, to byłoby dla mnie uciechą, — skoro byłabym zmuszona pielęgnować to ciche gniazdeczko, — czułabym prawdziwą przyjemność w tym ruchu fizycznym, w pracy, koniecznej dla zapewnienia naszej egzystencji, te zajęcia regularne, perjodyczne, stałe te śpiewy, ta wesołość i zabawy pełne naiwności, które zmuszają do bawienia się zamiast myślenia w pustce, w ciemni jakiejś nieokreślonej; śmiać się dla dogodzenia miłości własnej, gdy nieraz łza kręci się w oku, gdy potrzeba koniecznie okazać się matką zupełnie zadowoloną, nawet w chwili, skoro wieść publiczna przyznaje ci sławę artysty i gwałtownie dopomina się twej głowy, aby ją ozdobić laurowym wieńcem zasługi.
Zachwycona własnemi wyrazami, uniesiona obrazami fantazji, widziadłami stworzonemi w wyobraźni, Felicja miała szczególny wyraz twarzy, jakiego Géry jeszcze nie widział, i czyniła ona na nim takie wrażenie, że pałał chęcią pochwycenia w ramiona tego dzikiego ptaszka, marzącego, że jest tylko łagodnym gołąbkiem, tej artystki przetworzonej nagle w uczuciową kobietę, w matkę i żonę uczciwego i zacnego człowieka.
Ona tymczasem, mówiła dalej nie zwracając uwagi na to, co się obok niej działo.
— Nie posiadam takiej znowu siły lotu, jak się wydawać może. Zapytaj mojej drogiej opiekunki, kiedy mię oddawała na pensją, czy nie spełniałam punktualnie tego, czego odemnie wymagano, czy nie ulegałam przepisom... Ależ jakież później było moje życie. Gdybyście wiedzieli jaką miałam młodość, jak przedwczesne doświadczenie zwarzyło mój umysł, jakie zamięszanie w oczach sądu pod względem tego, co jest dozwolone a co wzbronione, co rozumne a co głupie. Sztuka tylko, sztuka jaśniejąca sławą pozostała nietykalną z tego wszystkiego i do niej też się uciekłam, szukając ratunku i schronienia. Dla tego też zapewne nie będę nigdy niczem więcej tylko artystką, kobietą pozostawioną po za obrębem całej naszej płci, biedną amazonką z sercem uwięzionem pod zielonym pancerzem, rzuconą do walki jako człowiek skazany na to, aby żyć i umrzeć człowiekiem.
Dla czegóż wówczas nie wyrzekł do niej:
— Piękna Pelono, odrzuć na bok twoją zbroję, przywdziej powiewną sukienkę i stań się istotną kobietą. Kocham cię i błagam zostań moją żoną, abyś była szczęśliwą i mnie uczyniła szczęśliwym.
Otóż obawiał się tak jak inni; obawiał się tego drugiego co miał przyjść na obiad, i który mimo swej nieobecności był jednak obecnym między nimi i miał prawo żartować, szydzić z tego zapału.
— W każdym razie przysięgam, mówiła po chwilowym odpoczynku, że jeślibym kiedykolwiek miała córkę, będę się starała uczynić z niej istotę tak opuszczoną jak ja jestem. O ty wiesz, wróżko, że mówiąc to nie mam bynajmniej ciebie na myśli. Tyś zawsze była dobrą dla twego szatana, czułą i tkliwą... Ale patrz pan, jak ona jest dziś piękną, jak jest młodą dzisiejszego wieczoru.
Ożywiona sutą wieczerzą, światłem, Cremnitz w swej białej sukni, wsparta na krześle patrzyła na szklankę napełnioną winem Chateau-Yquem, którego dostarczyła piwnica jej sąsiada Moulin-Rouge. Wino uczyniło swoje, sprowadzając obrazy minionej przeszłości, owe świetne kolacje, jakie konsumowano po wyjściu z teatru, te baliki ożywione rozmową i wesołością dochodzącą nieraz do szału.
Felicja, która tego wieczoru zamierzyła podobać się wszystkim, zaczęła z wolna podsuwać Cremnitz wspomnienia, kiedy jeszcze była gwiazdą baletu, a mianowicie słysząc nie raz opowiadanie z ust baletnicy o Gizelli, o owacjach publicznych, i wizycie księcia w loży, o podarunku królowej Amalii, któremu towarzyszyły pochlebne bardzo wyrazy, wprowadziła biedną Cremnitz w jakiś stan ekstazy i ożywienia. Biedna wróżka uczuła się podniesioną na duchu, oczy jej zajaśniały niezwykłym blaskiem, uderzała takt zwolna swojemi cudownie maluchnemi i pięknemi nóżkami, słowem obejmował ją dziwny zapał.
Jakoż kiedy obiad skończono i wszyscy przeszli do salonu, Konstancja zaczęła z początku z lekka podrygiwać, potem wykręcać piruety, przyśpiewywać sobie pamiętną nutę i nakoniec za jednym susem, skoczyła aż na drugi koniec pracowni.
— Otóż będziemy mieli powtórzenie przedstawienia, odezwała się Felicja. Uważaj pan. Nie rzadko się zdarza coś podobnego, Cremnitz będzie niezawodnie tańczyła.
Rzeczywiście obraz to był prawdziwie uderzający i jakby czarodziejski.
W głębi, na tle wielkiej, obszernej pracowni, przyćmionej nieco, ponieważ oświetlały ją jedynie okrągłe okienka, a jak w obecnej porze przedzierało się przez nie tylko blade światło księżyca, jakby na istotnej scenie w teatrze, zarysowywała się sylwetka sławnej niegdyś baletnicy, która w swej powiewnej, białej sukni, wydała się nadziemską istotą, płynęła ona raczej w powietrzu niż skakała. Przenosząc się z miejsca na miejsce, na końcach palcy, tańczyła najpiękniejsze ustępy z baletu Gizelli, które niegdyś tak zachwycały publiczność. Cremnitz wydawała się być inną istotą, oko jej pałało natchnieniem, całe ciało drżało pod wpływem roznamiętnienia, ręka tylko zwolna znaczyła takty, jakby słyszanej gdzieś w orkiestrze muzyki.
Szczególnie nieobecność muzyki czyniła ten niemy balet czemś poetycznem, nieziemskiem.
Trwało to kilka minut. W krótce jednak usłyszano krótki oddech baletnicy, która tem nadspodziewanem wystąpieniem niezmiernie się utrudziła.
— Dosyć! dosyć już tego, zawołała Felicja, usiądź! odpocznij!
Biały cień nagle zatrzymał się niedaleko fotelu i nareszcie padł nań, baletnica przybrała pozycję jakby życzyła sobie na nowo rozpocząć, oddychała ciężko, nareszcie kołysząc się rozkosznie usnęła, nie zmieniając jednak dawniejszej gracyi i ułożenia.
— Biedna moja czarodziejka, rzekła Felicja patrząc na zarumienione oblicze śpiącej Konstancji, mam w niej najwierniejszą, najszczerszą, najlepszą przyjaciółkę i opiekunkę w życiu. Ten motylek uroczy służy mi za matkę. Czyliż możesz się pan dziwić moim wybrykom...
Nagle z dziwnie rozpromienioną twarzą i głosem, w którym drżała radość dodała:
— Ach Minerwo! Minerwo! jestem niezmiernie szczęśliwą, że przyszedłeś pan dzisiaj do nas... Ale nie można mię tak długo pozostawiać samą, czy pojmujesz pan. Po- trzebuję mieć przy sobie umysł silny, tak jak pański, widzieć pośród tylu masek jedną przynajmniej twarz człowieka... Potrzebuję koniecznie, abym miała przyjemność patrzenia na pana... Sądzę nawet, że moja sympatja nie może pana obrazić... zresztą sympatja ta płynie z pewnej okoliczności, o której pan zapewne nie wiesz... Oto przypominasz mi pan kogoś, do kogo odczuwałam wielkie przywiązanie w mojej młodości, istotę miłą, słodką, łagodną równie rozsądną i zacną jak pan... walczącą nadaremnie z losem niezbyt dla niej przychylnym, żywiącą w duszy ten sam ideał, jaki my artyści oddajemy w całości na sławę sztuce... Wiele frazesów jakie słyszałam od pana, zdawały mi się że pochodzą od niej, że płyną z jej ust. Pan masz równie jak ona te rysy klasyczne modelów starożytnych. Zapewne to jest powodem, że w wyrazach pańskich odnajduję pewne pokrewieństwo moralne między wami... Pan zaraz to sam sprawdzisz...
Pobiegła natychmiast do stolika, zarzuconego papierami, szkicami i narzędziami służącemi do modelowania. Usiadła z pochylonem czołem, pochwyciła papier i poczęła coś rysować szybko ołówkiem... Nie była to już artystka, ale kobieta prawdziwa, kobieta kochająca, pragnąca przywabić urokiem, czarem swej młodości, swych wdzięków, swą pięknością. Tym czasem Paweł zapomniał o podejrzeniach w obec tylu wdzięków, takiej szczerości i serdeczności...
Chciał mówić, chciał wynurzyć jej serce. Chwila ta była decydującą, stanowczą... Nagle otworzyły się drzwi... wszedł lokaj.
— Książę pan kazał panią zapytać, czy migrena już przeszła...
— Bynajmniej, odpowiedziała artystka, z wyraźnem zniechęceniem.
Lokaj wyszedł, nastała chwila milczenia, jakiegoś dziwnego chłodu...
Paweł powstał.
Ona nie przerywała swej roboty, nachylona nad stolikiem.
Przeszedł się kilka razy po pracowni, a następnie stając obok stolika, zapytał głosem nadzwyczaj łagodnym, nieśmiałym i jakby drżącym ze wzruszenia.
— To książę Mora miał być u pani na obiedzie?
— Tak! Nudzę się... to dzieci splenu... Takie dni nadzwyczaj są dla mnie przykre.
— Czy także i księżna zapowiedziała równocześnie swoją wizytę?
— Księżna? Nie. Nie znam jej wcale.
— Bardzo dobrze. Więc na miejscu pani nieprzyjmowałbym nigdy, niedopuszczałbym do stołu, człowieka żonatego, nie widząc jego żony, nie zaprosiwszy jej także do towarzystwa... Pani skarżysz się nieustannie, że jesteś opuszczona, dla czego koniecznie, naumyślnie sama się opuszczasz? Nie chcąc być w podejrzeniu, potrzeba tak postępować, aby nikt nieśmiał uczynić zarzutu. Czy to panią gniewa?
— Nie! Nie! Strofuj mię Minerwo. Żądam moralnego z pańskich ust kazania; ona także jest tak szczerą i tak surowych zasad; ona nie mruży oczami jak Jenkins. Mówiłam już panu że pragnę, aby mną ktoś kierował.
I podała mu szkic ukończony, dodając:
— Patrz i oto przyjaciółka o której panu wspomniałam. Uczucie głębokie i rzetelne sama dobrowolnie stłumiłam. To jej obraz wywołuje zawsze w chwilach trudnych mego życia, kiedy zmuszona jestem coś postanowić, uczynić jaką ofiarę. Mówię wówczas: Co też ona pomyśli! jak to czynią zwykle artyści podczas pracy, przypominając sobie wielkie dzieła znakomitych twórców. Chciałabym abyś pan był moim przewodnikiem. Czy zgadzasz się?
Paweł nie odpowiedział. Przypatrywał się portretowi Aliny. To ona była, jej profil, jej usta pełno dobroci i uśmiechu, jej długie lśniące włosy. Teraz może przyjść tu książę Mora! Felicja zgoła już nie egzystowała dla niego.
Biedna Felicja obdarzona władzą wyższą mimowolnie, bezwiednie, jak czarodziejka rozwiązywała i wiązała losy ludzi, niemając możności stworzenia dla samej siebie szczęścia.
— Czy mógłbym panią prosić o podarowanie mi tego szkicu?
— Bardzo chętnie; ona bardzo miła. prawda? Ach! w istocie jeżeli ją kiedy spotkasz, kochaj ją, ożeń się z nią. Więcej warta niż inne. Tymczasem zamiast jej... zamiast jej...
I piękny sfinx zwrócił ku niemu swoje wielkie wilgotne i śmiejące się oczy, których zagadkowego spojrzenia trudno byłoby określić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.