Nabob/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nabob |
Wydawca | Księgarnia K. Łukaszewicza |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Drukarnia „Gazety Narodowej” |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Nabab |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Przepyszny!..
— Powodzenie ogromne. Barye nigdy nie zrobił nic podobnego.
— A biust Naboba?... Cóż to za pieścidełko! Konstancja Cremnitz nie posiada się z radości! To ona tam idzie...
— Co? Ta mała staruszka w płaszczu sobolowym jest Cremnitz — a ja myślałem, że już umarła od dawna.
— Przeciwnie, żyje i bardzo dobrze się trzyma.
Rzeczywiście Konstancja rozpromieniona, odmłodzona tryumfem swej pupilki, która na wystawie zasłużyła sobie na pierwszej klasy premię, spaceruje pomiędzy tłumem artystów. Przedstawiciele wyższej sfery społecznej gromadzą się około miejsca, na którem znajdują się prace Felicji, jakby gromada czarnych kruków, tłoczą się, gniotą i jeden przez drugiego cisną się do obrazów.
Konstancja pospolicie tak nieśmiała, wciska się do pierwszego szeregu, podsłuchuje toczące się rozprawy, o mało nie jest uduszoną w tłumie, chwyta uwagi i zdania, potakuje głową, uśmiecha się, wzrusza ramionami, gdy dojdzie do jej uszów jaki koncept niewłaściwy, gotowa skruszyć w proch tego, ktoby nie miał uderzyć czołem przed tem dziełem nieśmiertelnego dłuta jej ulubienicy.
Cóż tam znaczy taka Cremnitz, lub wiele innych jej podobnych, w obec tej publiczności spragnionej wrażeń, tłoczącej się, gniotącej, admirującej, krytykującej, i olśnionej zarazem wrażeniami uwielbienia i zachwytu.
Rzeczywiście natłok olbrzymi, wszyscy ci ludzie patrzą z otwartemi usty, z wyraźną przyjemnością i rozkoszą w twarzy; dzieło mistrza zawsze wywołuje w tłumach, najmniej nawet ukształconych, podziw i zachwyt.
W tym półcieniu, w rotundzie sali, gdzie promienie słoneczne wpadają przez okna i w pewnej koniecznej tylko mierze rozjaśniają całą salę, gdzie umieszczono arcydzieła malarstwa i rzeźby, widzieć można grupy złożone z rozmaitych warstw społecznych. Tu przesuwa się elegantka strojna w promienne szaty, tam poważna dama z szelestem ciągnie za sobą olbrzymi tren swej sukni z ciężkiej materji, gdzieindziej znowu artystka nie dawno przybyła z Rossji, olbrzymiem futrem zwraca ogólną uwagę.
Dziwnie odbija ruch wszystkich przechodzących — od bezwładności skamieniałej, stojących na piedestałach marmurowych postaci i biustów.
Szczególniej uderza ogólną uwagę grupa z bronzu, przedstawiająca cztery postacie.
Jakkolwiek figury nie mają wysokości naturalnej, sprawiają jednak nadzwyczajne złudzenie.
Publiczność stoi zdumiona przed tem arcydziełem rzeźby i podziwia z zachwytem. Nagle ciekawość jej zwraca się na inny przedmiot: jest nim pochód Beya z Tunisu, ze świtą oryginalną dygnitarzy w orientalnych strojach, upstrzonych w kosztowności i djamenty.
Bey w Paryżu odgrywał rolę pierwszego lwa i chciał koniecznie zwiedzić wystawę. Był to książę bardzo wykształcony, przyjaciel sztuki posiadający w Bardo galerję obrazów — niezwyczajnej piękności, oraz reprodukcje chremo-litografowane wszystkich bitew za pierwszego cesarstwa. Skoro tylko wszedł, zajął jego uwagę wielki chart arabski, przedstawiony w przecudnej rzeźbie. Był to typ prawdziwy charta jego kraju, towarzysza każdego polowania.
Roześmiał się, a zbliżywszy się zaczął głaskać zwierzę, jego muskularne członki, jakby chciał je jeszcze więcej podrażnić; zwierz miał rozwarte nozdrza, wyszczerzone zęby; gotów do skoku; w wyciągniętych nogach znać było siłę muskułów i elastyczności, był to zwierz arystokratyczny, przeznaczony do chwytania zdobyczy, gorący w miłości i w polowaniu, upojony własną siłą, ze wzrokiem utkwionym w swoją ofiarę, już nawet dotykał ją końcem wystawionego języka, czuł przedsmak mięsa, ostrzył zęby śmiejąc się okrutnym śmiechem; patrzący nań, mógł zawołać:
— Już go ma!
Lecz widok lisa natychmiast widza uspokajał. Wspaniałej równie postawy o błyszczącej, jedwabistej sierści, pomykał przychylony prawie do ziemi, ale bez wysilania się; bieg ten istotnie oczarowywał widza; zwracając w biega wydłużoną głowę ku chartowi, czuł, że jest bezpiecznym, zdawało się nawet że rzuca nań ironiczne spojrzenie, zaufany w przymiotach swych, jakiemi obdarzyła go natura.
Podczas, kiedy Inspektor wystawy z głową łysą aż do karku, biegł z pospiechem przedzierając się przez zbity tłum, aby wyjaśnić Mahometowi apologją „Psa i lisa“ zaczerpniętą z legendy poczynającej się wyrazami: „Zdarzyło się że się spotkali“, i właśnie chciał go zawiadomić, że dzieło to, należy do księcia Mora, — wielki i gruby Hemerlingue, zadyszany i zlany potem, oświadczył Beyowi, że praca ta jest utworem owej świetnej amazonki, którą wczoraj widzieli w Lasku Bulońskim.
Jakim sposobem kobieta o delikatnych, słabych palcach mogła wyrzeźbić ten twardy bronz, nadając mu pozór żywego ciała? Ze wszystkich uroków jakich doświadczył Bey w Paryżu, to jedno czarowało go najbardziej. Zapytał więc urzędnika wystawy — czy nie znajduje się jeszcze jakie dzieło ręki tego samego mistrza?
— Owszem, mamy jeszcze jedno arcydzieło. Jeżeli Wasza Wysokość pozwoli zboczyć nieco, będę miał zaszczyt okazać je Waszej Wysokości.
Bej ruszył dalej wraz ze swoją świtą.
Były to wspaniałe typy, z rysami twarzy, jakby rzeźbionemi w marmurze o liniach czystych, białości niezwykłej, białości kości, którą promienie słoneczne zbieliły aż do ostatniego włókna. Wspaniale udrapowani, stanowili kontrast z biustami uszeregowanemi i ustawionemi na wysokich kolumnach po obu bokach przejścia, jakiem postępowali w tej pustej przestrzeni, pozbawieni rodzinnych domów, wypchnięci z tego otoczenia, jakie im przypominało wielkie prace, wrażenia tkliwe i egzystencją spokojną, wypełnioną wypadkami cechującemi odwagę — wpatrywali się ze smutkiem w błąkające się cienie i dziwili jakim dziwnym trafem znaleźli się tutaj.
Wyjąwszy dwóch lub trzech postaci kobiet, z cudownej piękności ramionami i biustami, okrytemi koronkami, nie było tu nic, coby mogło pobudzić imaginacją, coby oddychało życiem, wlanem w marmur przez artystę.
Przynajmniej brzydota Naboba zdradzała energię, i tę stronę charakteru awanturniczą, przy wyrazie twarzy łagodnym, pełnym dobroci, tak doskonale uchwyconej przez artystę, który zdołał w jasnej barwie marmuru wykuć światło i linie, układające się przy załamaniu promieni słonecznych w cień, wybornie naśladujący cerę twarzy ogorzałą, spaloną przez żar południowy.
Arabi, spostrzegłszy biust Naboba, wykrzyknęli zdumieni:
— Bon-Said! (ojciec-dobroczyńca).
Był to przydomek nadawany Nabobowi w Tunisie.
Bey, przekonany, że go chciano prowadząc w to miejsce zmystyfikować, spojrzał na Inspektora bardzo podejrzliwym wzrokiem:
— Jansoulet? wyrzekł gardłowym głosem.
—Tak, Wasza Wysokość, Bernard Jansoulet, nowy deputowany Korsyki...
Tym razem Bey zwrócił się do Hemerlinga zmarszczywszy brwi.
— Deputowany?
— Tak, książę, od dzisiejszego dnia, ale nic jeszcze w tem nie ma stanowczego...
I bankier wzruszając ramionami dodał niezrozumiale:
— Nigdy Izba francuska, nie przyjmie tego awanturnika.
Nadaremne objaśnienie.
Cios trafił do celu, obniżając o kilka stopni ślepe zaufanie Beya w sumienność i rzetelność Barona finansisty.
Zapewniał on go z taką stanowczością, że Nabob nie będzie nigdy wybrany, że można było na śmiało i bez obawy działać. Tymczasem teraz, zamiast człowieka zgnębionego losem, pokonanego wolą wszechpotężną Beya, wyrósł w jego oczach deputowany wielkiego ludu, wybraniec, którego osobę paryżanie mogą podziwiać i wielbić w wspaniałym marmurowym posągu. W rozumieniu bowiem wschodniem, człowiek, którego rysy i osobistość wystawiona jest publicznie, ma już siłę, ma już potęgę niczem niewzruszoną.
Hemerling, jeszcze bardziej pożółkły, przeklinał samego siebie, że postąpił tak niezręcznie, tak nierozsądnie.
Ale czy można było przypuścić coś podobnego?
Zapewniano go najuroczyściej, że biust nie został jeszcze wykończony.
A tymczasem, znajduje tutaj kontrefekt swego najzaciętszego nieprzyjaciela, swego wroga, ironicznie przedstawiającego się publice ze swoim uśmiechem nacechowanym łagodnością i dobrocią.
Cicha, milcząca, ale skuteczna zemsta, za figiel przygotowany w zamku Saint-Romans.
W ciągu kilku minut, Bey, równie obojętny i chłodny, równie nieprzenikniony, jak ta statua wykuta dłutem, patrzył się nic nie mówiąc, mocno zmarszczony, gniewny, a przynajmniej dworacy w fałdzie na czole potężnego władcy odgadywali trawiącą go wściekłość.
Po czem, wymówiwszy kilka słów po arabsku, zapewne rozkazu, aby podjechały powozy, zebrał się orszak rozproszony po sali, zwrócił się poważnym krokiem ku wyjściu, nie chcąc już wcale niczemu się przyglądać.
Któż tam wreszcie może odgadnąć, co się działo w tej głowie monarchy, przywykłego do wybryków i gwałtownej zmiany usposobień.
Pan Inspektor mający nadzieję, że księciu panu będzie miał zaszczyt okazać całą wystawę, a tem samem po krótkim spacerze zyska sobie prawo do wstążeczki orderu Nicham-Iftikahr, nie mógł zrozumieć, ani pojąć przyczyny tak szybkiej, niespodzianej ucieczki.
W chwili kiedy Bey odjeżdżał z pod kolumnady wjazdowej, właśnie wówczas Nabob wszedł drzwiami znajdującemi się w części środkowej gmachu.
Rankiem otrzymał Nabob, zawiadomienie następującej treści:
W towarzystwie przyjaciół i serdecznych znajomych, po obfitem śniadaniu. Nabob postanowić wyjść na ulicę, aby w pełni napawać się sławą i chwałą swej nowej pozycji.
Pierwszą osobą jaką spotkał w salonach Wystawy była Felicja Ruys, oparta o wielki słup kamienny; otaczało ją mnóstwo wielbicieli jej talentu, którzy sadzili się jeden przez drugiego na pochlebstwa i słówka hołdu.
Była ubrana bardzo skromnie, mianowicie w kostiumie czarnym, haftowanym; strój ten przy kapelusiku śnieżnej białości z piórami miniaturowej wielkości, przy puklach bujnych włosów, nadawał jej postać prawdziwej czarodziejki, prawdziwej rusałki.
Tłumy artystów ubiegały się o spojrzenie znakomitej swego wieku rzeźbiarki, nawet Jenkins z odkrytą głową, nieco zadyszany skutkiem przeciskania się przez zbite gromady, podążał, ku bohaterce dnia, chociaż zataczał w swem przejściu wielkie koła, aby się nasycić widokiem piękności, której był opiekunem i jakby doradcą.
W tej chwili wchodziła właśnie jego żona i zaraz na pierwszym kroku zawiązała rozmowę z młodą dziewczyną.
Biedna pani Jenkins!
Nakazano jej głosem okrutnym, głosem bezlitośnym, aby poszła złożyć życzenia znakomitej artystce...
— Trzeba żebyś złożyła powinszowanie Felicji... mówił mąż.
I poszła, spełniając wolę swego niezbłaganego tyrana, zamykając w głębi piersi boleść, domyśliła się bowiem teraz, co się ukrywało w tej pieczołowitości, jaką Jenkins otaczał tę młodą dziewicę, jakkolwiek unikała wszelkich w tym względzie objaśnień i rozmowy z doktorem, aby niepotrzebnie go nie drażnić.
Po pani Jenkins, pospieszył Nabob i pochwyciwszy w swoje wielkie dłonie, maluchne, cudne jej rączki, starał się wynurzyć jej wdzięczność w wyrazach najbardziej wyszukanych, czułych i tkliwych.
— Jest to prawdziwe szczęście, prawdziwe dobrodziejstwo, jakiego doznałem dzisiaj od pani, jest to już poniekąd sława, gdy moje imię, połączone zostało z imieniem wielkiego jeniusza Francji, gdy moja mizerna osoba przyjęła udział w pani tryumfie; jest to wydana walka niskim, nikczemnym potwarcom, bo pani zapewne nie jesteś obznajomioną, jakie plotki obiegają na mój rachunek... Zaprawdę rzecz trudna do uwierzenia, rzecz niebywała, niesłychana... Radbym obrzucić złotem wykonawcę tego znakomitego biustu, radbym obłożyć diamentami jego autora...
Szczęściem dla poczciwego Naboba więcej podobno tkliwego jak wymownego, napłynął nowy tłum wielbicieli i adoratorów, którym zmuszony był ustąpić miejsca.
Rzeczywiście była to owacja przechodząca wszelkie możliwe granice, jeżeli porachujemy w to entuzjazm frenetyczny ożywiający tłumy, niezdolne oprócz wykrzyków uwielbienia zdobyć się na wyrazy uznania talentu; te tysiączne głosy podziwu, przemijające jak wiatr, to światowe okazywanie swego zadowolenia w ruchach i giestach; gorące życzenia pozyskania choćby jednego spojrzenia wielkości artystycznej; te gładkie, eleganckie, misternie osnute frazesy; te ciepłe, serdeczne uściśnienia rąk rywali i antagonistów, towarzyszy, niektórych istotnie uczuciowych i szczerych, innych zaś umiejących tylko miękkim, delikatnym uściskiem ręki objawić swe uznanie, a kończąc na zwykłych i pospolitych frazesach, więcej podobno szczerych niż całe gromady mów i panegiryków.
Felicja słuchała tego wszystkiego spokojna, przekonana o swej wyższości nad tym tłumem kłamców i pochlebców, wzruszyły ją nieco oświadczenia dawnych przyjaciół jej ojca, wyrażających się krótko, ale serdecznie słowami:
— Wybornie moja mała!
Wyrazy te przenosiły ją w dawne, zapomniane już prawie czasy, kiedy ukryta w kąciku ojcowskiej pracowni, podzielająca już w części, tę wielką sławę, jakiej używał wielki Ruys.
Składane życzenia nie sprawiały jej żadnej zgoła przyjemności, brakowało jej czegoś, czego sama nie mogła odgadnąć; myślała o kimś, którego spodziewała się ujrzeć tutaj, który powinien był dołączyć swe życzenia do ogólnych.
Miałażby to być miłość? miłość wielka, gorąca, bez granic — ten rzadki gość w piersi artysty, nie zdolnego oddać się zupełnie uczuciu. A może to tylko marzenie słodkie, pożądające życia rodzinnego, broniącego od znużenia, od nudów jednostajności i jedynego środka pociechy w dniach przykrych, gdy burze wstrząsną sercem i duszą?
Myliła się najfatalniej. Słodkie napozór wzruszenia uważała jako rodzącą się miłość. Tymczasem miłość nie darzy nigdy spokojem, przeciwnie sprawia burzę, tęsknotę; porusza i doprowadza nawet do szaleństwa, do ofiary bezwzględnej, do zapomnienia o sobie, w imię domniemanego szczęścia tej osoby, którą się kocha.
Wydarza się często, że zwykłe spotkanie jakiejś osoby porusza całą naszą istność; — był to obraz, zjawisko spowodowane podobieństwem rysów do pewnej, nam tylko znanej osoby; obraz przelotny, nikły, a tak gwałtownie oddziaływający na naszą wyobraźnię i serce; piorun wypadający z chmury; meteor wypływający z pośród zbitego obojętnego tłumu; gwiazda wschodząca nagle opromieniająca istność naszą, duszę naszą.
Pomiędzy falami głów kołyszących się tłumów, zdawało się już Felicji, że widzi głowę okrytą pierścieniami kręcących się włosów Pawła Géry, kiedy nagle wydała lekki okrzyk radości.
Wszakże nie on to był, ale ktoś bardzo do niego podobny, ktoś, którego rysy twarzy regularne i nacechowane błogosławionym spokojem, zdradzały głęboki rozum, potęgę myśli, jaką zawsze uwielbiała w Pawle, podobieństwo sympatyczne, powinowactwo duchowe, moralne, fizyczne i ten dziwny, nie zwalczony wpływ jaki wywierali oboje na jej myśli.
— Alina!
— Felicja!
Nic nie podpada większej wątpliwości, jak przyjaźń dwojga istot, żyjących w świecie, a przedzielonych od siebie różnicą stosunków towarzyskich i tak zwanych salonów, obdzielających się do znudzenia tytułami czułemi, pochlebnemi, wyszukanemi: szczególnie dzieje się to między kobietami, które jeszcze na pensji żyły w przyjaźni. Marnie to wkrótce wietrzeje ustępując miejsca innym wrażeniom, innym uczuciom, innym obowiązkom, czekającym kobietę.
Nie tak jednak było w stosunkach Aliny do Felicji, jakkolwiek od lat pięciu prawie nie widywały się ze sobą.
Obie, usunąwszy się nieco na stronę, wymieniały ze sobą myśli i wrażenia, były tak nawet zajęte rozmową, że nie widziały, co się około nich dzieje.
Ojciec Joyeuse w białym krawacie, prostował się dumnie, widząc córkę rozmawiającą z tak znakomitą artystką.
Miał zupełną słuszność być dumnym z niej, gdyż ta drobna paryżanka, nawet obok swej towarzyszki, odznaczającej się nieporównaną pięknością — jaśniejąc młodością i wstydliwością dziewiczą, tak powabną w dwudziestym roku życia, przechowała cały zapas swobody młodzieńczej, była świeżym jeszcze, cudnym kwiatem.
Jakże jesteś szczęśliwa! Ja nic jeszcze nie widziałam; słyszałam tylko, jak wszyscy mówili, że to jest nadzwyczaj piękne...
— Jestem szczęśliwą znalazłszy cię nareszcie, moja droga Alino... Już tak dawno...
— Wierzę temu nie dobra... któż jednak winien?
I w tej chwili Felicja w najciemniejszym zakątku pamięci odnalazła smutną datę rozstania się; przypomniała sobie scenę, w której zamarła jej młodość na zawsze.
— Cóż robiłaś kochaneczko przez cały ten czas? O ja zawsze jednem się zajmuję, nie ma zgoła o czem mówić.
— Tak, tak; wiemy o tem, że nie przyznajesz się do żadnego zajęcia. Poświęciłaś swoje życie dla innych, nie prawdaż?
Ale Alina wcale nie słucha, uśmiecha się bardzo uprzejmie do kogoś stojącego po za Felicją, która też odwróciwszy się spostrzegła Pawła de Géry oddającego ukłon skromny i pełen uszanowania pannie Joyeuse.
— Więc się wy znacie ze sobą? Czy znam p. Pawła? Tak mi się zdaje. Mówimy bardzo często o tobie. Czy ci nigdy o tem nie wspominał.
— Nigdy, to mruk nieznośny...
Umilkła, dziwna myśl zajaśniała w jej głowie, i nie zwracając wcale uwagi na Pawła, zbliża się szybko do Aliny, nachyla się, i coś jej opowiada zniżonym głosem. Panna Joyeuse rumieni się jak wiśnia, broni się uśmiechem szepcząc:
— Tak myślisz? W moim wieku. Dobra mama!
I podaje rękę ojcu, aby uniknąć bliższych przyjacielskich objaśnień.
Skoro Felicja spostrzegła oddalających się oboje młodych ludzi, kiedy nareszcie zrozumiała, o czem dotąd nie wiedziała wcale, że się kochają, zdawało się jej, że nagle coś runęło, że zrobiła się jakaś straszna pustka w około niej.
Potem uderzając nogą w podłogę, zniecierpliwiona, poczęła rozmyślać głęboko.
W każdym przecież razie, miał najzupełniejszą słuszność, że przełożył nad nią Alinę.
Alboż uczciwy człowiek ośmieliłby się bezkarnie poślubić taką pannę Ruys. Ona... ognisko domowe... rodzina — czy podobna? Jesteś dziewczyną nieporządną, szurgotem; moja kochana, nie powinnaś taką pozostać, jeżeli chcesz być czemkolwiek.
Dzień się kończył.
Tłumy ludu coraz bardziej poczęły znikać cisnąc się do drzwi.
Wszyscy byli zupełnie zadowoleni, nasyceni, a nawet przesyceni; jednakże obok tego rozgrzani, ożywieni, widokiem artystycznych utworów.
Wielki snop promieni słonecznych, jak zwykłe o godzinie czwartej po południu, oświecił ozdoby snycerskie okien; odbił się tęczą na piasku alei parkowych, blaskiem swym jaskrawym oblewając marmurowe figury, biusta, głowy, i twarze.
Felicja pogrążona w smutnych bolesnych myślach, nie dostrzegła tego, który się zbliżał do niej; wspaniały, elegancki, czarujący. Publiczność rozstępuje się przed nim z uszanowaniem. Wszyscy szepcą dość głośno:
— Książę Mora.
— I cóż droga pani? odzywa się panek, najzupełniejsze zwycięztwo. Żałuję tylko jednej rzeczy, a mianowicie tego złośliwego symbolu jakiś pani pomieściła w swojem arcydziele.
Ona, ujrzawszy księcia przy sobie, zadrżała mimowolnie.
— A tak symbol... rzekła uśmiechając się do niego z pewną obawą, z oczami zupełnie zamkniętemi, wyrzekła bardzo cicho: Rebelais skłamał, jak kłamią wszyscy mężczyźni. Prawdą jest że lis już jest zupełnie wyczerpany na siłach, że nie może dalej uciekać, że jest blizkim spadnięcia do rowu, i gdyby chciał go jeszcze ścigać...
Mora zadrżał, pobladł nieznacznie, wszystka krew jaką posiadał spłynęła mu do serca.
Skrzyżowały się dwie gwałtowne błyskawice, dwa słowa wymieniły dwoje ust; poczem książę, złożywszy ukłon pełen szacunku, oddalił się krokiem lekkim, elastycznym, jakby go bogowie nieśli na swych ramionach.
W całym pałacu jeden tylko był człowiek szczęśliwy, to jest — Nabob.
W towarzystwie swoich przyjaciół, spełniał obowiązki urzędu, jaki obecnie całym ciężarem spadł na jego barki; mówił głośno, gestykulował, tak był rozpromieniony, taką zdawał się otaczać jasnością, tak był pięknym idealnie, jakby rzeczywiście aureola otaczając jego biust wykonany artystycznie, udzieliła się i jego własnej osobie; zresztą pospolitemu typowi, jaki przedstawiał.
Głowa podniesiona wysoko, może na trzy lub cztery cale nad wysokim równie kołnierzem, zwracała uwagę wszystkich przechodzących, imię Jansoulet wymieniały po tysiąc razy usta najpiękniejsze w Paryżu i najpotężniejsze.
Inny na miejscu Naboba byłby mocno zakłopotany szczegółami, jakie sobie dość głośno opowiadano.
Ale na estradzie, spojrzenia obecnych elektryzują najmniej nawet odważnych, najbardziej skromnych; zupełnie jak kobiety ani dość piękne, ani zbyt ożywione, które dopiero w salonie pod okiem ciekawych nabierają piękności i uzupełniają swoje braki.
Nabob doświadczał tego upojenia, jakie udziela się wszystkim wysoko stojącym w hierarchii społecznej.
Mógł teraz śmiało wypowiedzieć:
— Jestem deputowanym!
Pił z puhara słodyczy, czuł pianę na brzegu czary, którą mu podawano ogólnemi głosami wyborczemi.
Radość tę zdwajała jeszcze myśl o koniecznem, nieodwołalnem zniesieniu aresztu, położonego na wszystkich jego dobrach, rozumie się, uwolnienie od mary prześladującej go od dwóch miesięcy; rodzaj uderzenia wiatru, który zmiatał przed nim wszelkie przeszkody, wszystkie dotychczasowe niepokoje, aż do afrontu, jakiego doznał w Saint-Romans, zbyt dotkliwie zarysowującego się w jego pamięci.
Deputowany!
Śmiał się w duchu serdecznie z Barona, otrzymującego tak niespodziewaną wiadomość, a przytem rozkoszował się tą myślą, że nie był już tym małym, mizernym człowieczkiem potrzebującym wielkiej masy złota, aby się wznieść choć cokolwiek nad tłumy — był wybranym wolą ludu, postać jego cała mimo otyłości jeszcze bardziej zdawała się rosnąć i rozszerzać; przychodziły mu na myśl plany w przyszłości, reformy i zmiany; obudzała się chęć skorzystania z lekcji, jaką los udzielił mu w ostatnich czasach.
Już też przypominając sobie o obietnicy danej Géry, spojrzał okiem pogardliwem po tej masie różnych pochlebców, tych pieczeniarzy w rzeczywistości, podszywających się pod wielkie ideje, i wyzyskujących go najhaniebniej.
Nazwał też margrabiego Bois-l’Héry „mój kochany“, jakby mówił do ostatniego ze swoich zwykłych służących, nakazał milczenie zbyt wyraźnie gubernatorowi, którego gorliwość w popieraniu Naboba przybrała rozmiary skandaliczne; jednem słowem postanowił bądź co bądź oswobodzić się od tych wszystkich włóczęgów, którzy go kompromitowali, jeżeli, ma się rozumieć, nadarzy się do tego odpowiednia sposobność.
Naraz przeciskając się przez nagromadzone tłumy, Moessard, piękny Moessard, w krawacie biało-błękitnym, w żakietce, obciskającej zręcznie jego wspaniałą postać, zbliżył się do Naboba, który przeszedłszy salę tam i napowrót ze dwadzieścia razy, miał zamiar opuścić wystawę, i wsuwając mu rękę pod ramię — wyrzekł:
— Pójdziemy razem...
W ostatnim czasie Moessard, mianowicie od chwili rozpoczętych wyborów, zajął się głównie uregulowaniem głosów wyborczych na placu Vendôme. Była to rola podobna do roli pana Monpavon, ale daleko czelniejsza, ponieważ kochanek królowej, nie miał sobie równego na torze idącym od ulicy Dronot do ulicy św. Magdaleny.
Tym razem jednak trafił na bardzo nieprzyjazną chwilę.
Ramię muszkularne, które usiłował uścisnąć odtrąciło go, a Nabob odezwał się doń tonem bardzo oschłym:
— Jestem niezmiernie zmartwiony, ale nie ma miejsca dla ciebie w moim powozie.
Brak miejsca w karocy tak obszernej jak dom, to rzecz istotnie szczególna.
Moessard spojrzał na swego przyjaciela wzrokiem osłupiałym.
— Mimo to przecież, odparł, mam ci parę słów powiedzieć... A mianowicie w materji mojego biletu. Pan zapawne go otrzymałeś?
— Bez wątpienia i p. Géry udzieli ci odpowiedzi na takowy. To, czego domagasz się, jest niemożliwe do wykonania. Dwadzieścia, tysięcy franków! Do stu piorunów, to troszkę za wiele!
— Jednakże zdaje mi się, że moje usługi... bąknął elegancki, piękny jegomość.
— Już zostałeś aż nadto sowicie zapłacony. Tak przynajmniej sądziłem. Dwa kroć sto tysięcy franków w ciągu dwóch miesięcy. Na tem należy nareszcie poprzestać. Za gruboby mię to kosztowało, masz pan za długie zęby, i trzeba panu je nieco przypiłować.
Rozmowa ta prowadzona była w czasie przejścia pośród nieustannie przesuwających się tłumów.
Moessard się zatrzymał.
— Czy to pańskie ostatnie słowo?
Nabob zawahał się na chwilę, przeczuwając niedobre skutki, gdyż p. Moessard miał długi język i był złośliwym, po tem przecież przypominając sobie wyrazy Pawła odrzekł.
— Tak, to moje ostatnie słowo.
— Bardzo dobrze, zobaczymy, mówi piękny Moessard, wywijając ze świstem laseczką w powietrzu. Okręcił się na pięcie... odszedł wielkiemi krokami, jak człowiek, który ma bardzo nagły interes.
Jansoulet dokończył swego tryumfalnego pochodu, tym dniu należało mu zachowywać się bacznie i ostrożnie, aby nie nadwerężyć równowagi szczęścia, mimo to dokonawszy zerwania, czuł się zupełnie swobodnym i bezpiecznym.
Olbrzymie przedsienie przepełniały tłumy, jakby wyjście z Wystawy było Cyrkiem.
Trudno odmalować tę różnorodność strojów, osób, powozów, karet, koni i służby.
Panował tu gwar nie do opisania.
Mięszały się w nim śmiechy, rozmowy, krzyżowały powitania i wyrazy pożegnalne; ruch nie zwykły. Na dworze lał deszcz, damy w obawie unosiły suknie, panowie podnosili kołnierze od paletotów; lokaje uwijali się tu i ówdzie pod wielkiemi parasolami, popychając się, tłocząc, nawołując stangretów i ekwipaże, nareszcie zawołano:
— Powóz p. Jansoulet.
Wszyscy zwrócili się w tę stronę, ale Nabob wcale się tem nie zmięszał.
Nabob oczekując na zbliżenie się olbrzymiej karocy i ludzi, wyciągnął rękę, podając ją księciu Mora, który właśnie siadał do swego powozu.
Mora niezmiernie ożywiony uścisnął podaną dłoń, mówiąc głośno:
— Przyjm pozdrowienie odemnie, mój kochany deputacie!
— „Kochany deputacie“ zrobiło pewne wrażenie na tłumach.
W życiu wszystkich ludzi, zdarza się czasem chwila, której nie podobna nawet opłacić złotem, jakiś moment, oświecony promieniejącem światłem szczęścia, w którym od razu spodziewać się można spełnienia nigdy dosyć nieurzeczywistnionych nadzieji, darzący radością niezwykłą, tryumfem.
Im wyżej podniesioną, jest pozycja, na której stoimy, tem światło większą bije jasnością i chwila taka stanowi o życiu człowieka, jest ona jak ów promień letni słońca, w przeddzień rozpoczynającej się jesieni, należy z niego korzystać koniecznie, pojawia się raz do roku i nie powraca nigdy już w swej dawniejszej świetności.
Chwilę tę, ten dzień, to popołudnie pierwszego maja, splecione z promieni słonecznych i kropli brylantowych spadłego deszczu, powinieneś na długo wyryć w swej pamięci.
Jest to godzina zbliżającego się twego lata, w całej świetności kwiatów, gdy z rozwartych kielichów płynie woń balsamiczna; to godzina dojrzewających owoców, to moment żniwa, zbierania kłosów, pamiętaj abyś nie podeptał ich nogami.
W przeciwnym razie twoja gwiazda poblednie, zwolna usuwać się pocznie z horyzontu i rozwieje się zupełnie w nicość, utraciwszy zupełnie blask swój, niezdolna zajaśnieć na nowo żywem światłem wśród nocy, jaką przygotuje ci los okrutny.