Nauczycielka (Ossendowski, 1935)/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nauczycielka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Pożegnawszy Lipskiego, Halina poszła ku kościołowi, którego potężne mury i wysoka dzwonnica wznosiły się na pagórku, obrośniętym ciemnym wieńcem drzew. Kościół panował nad całą okolicą, rozpościerając nad nią złote ramiona krzyża, połyskującego w czerwonawem świetle słońca. Dobrze utrzymana, brukowana droga, biegła przez grabowy gaj ku świątyni.
Halina szła szybkim krokiem, czując na sobie rozżalony wzrok Konstantego, z niemiłem wrażeniem, że wyrządziła mu mimowolną krzywdę. Robiła sobie wyrzuty z tego powodu i postanowiła liczyć się z każdem słowem w tem nieznanem jej jeszcze dostatecznie środowisku różnorodnych psychologij i nastrojów.
Przez wysoką furtę w grubym murze weszła na dziedziniec. Z pomiędzy kamieni wyrastały wysokie chwasty i trawa, kilka starych, rozłożystych lip otaczało świątynię, ni to straż przyboczna, co broniła jej przez długie wieki.
Dowiedziawszy się od siedzącej na krużganku żebraczki, że nieszpory jeszcze się nie rozpoczęły, Halina zaczęła chodzić po obszernym dziedzińcu, oglądając z ciekawością starożytną budowlę.
W skarpach, podtrzymujących okazały gmach, i w jego murach tkwiły kamienie i żelazne pociski, a od wschodniej strony bielała duża plama, odcinająca się od ogólnego tła kościoła.
Nauczycielka domyśliła się, że zapewne, podczas ostatniej wojny uderzył tu granat i zburzył część ściany. Otwór zamurowano nowemi cegłami i powleczono świeżym tynkiem, znacznie jaśniejszym od dawnego — ciemno-szarego, stwardniałego na cement.
Poza kościołem znajdowała się murowana kapliczka; nad zardzewiałemi jej drzwiami widniała czarna tablica żelazna z zatartym, złoconym niegdyś napisem.
Przeczytała słowa łacińskie: „Anno Domini 1602... dux... Alexander Ostrogski... princeps volynensis... animam suam...“
Czytała, nie rozumiejąc wyrazów łacińskich, lecz, w pewnej chwili, niby błyskawica, olśniła ją i zmusiła przeczytać ponownie i powtarzać — raz po raz:
— Ostrogski... Ostrogski...
Nazwisko to, niby daleki, znajomy głos, wołało ją ku sobie i budziło niejasne jeszcze, lecz niepokojące wspomnienia.
Zamierzała już odejść, posłyszawszy pierwsze jękliwe uderzenie sygnaturki, coś jednak zatrzymało ją przed tą czarną, zaciekami wilgoci i zielonym porostem pleśni poplamioną kapliczką, czy może grobowcem o kutych, rdzą przeżartych drzwiach i przed żelazną tablicą z ledwie czytelnym napisem: „dux Alexander Ostrogski“.
Raz jeszcze odczytała na głos łacińskie wyrazy, spostrzegłszy, że litera „s“ prawie znikła, pozostawiwszy po sobie zagłębienie, śniedzią wypełnione:
— ...dux Alexander Ostrog—s—ki...
Drgnęła i zbladła nagle. Przyciskając ręce do piersi, wyszeptała:
— Ostrog... Ostróg!
Ledwie to zmienione słowo — Ostróg dotarło do jej świadomości, a już w porywie żywiołowego rozradowania i wiary płomiennej padła na kolana i, dotykając czołem żelaza drzwi, jęła powtarzać namiętnym, gorącym szeptem:
— Poślij go raz jeszcze na drogę moją! Błagam, niech się spełni prośba moja, chociażbym zginąć miała... zginąć!!!...
Nie wiedziała do kogo zanosi te modły nieprzytomne, czy do Boga, czy do tego „dux“ i „princeps volynensis“, którego imię ożywiło w jej sercu i krwi wspomnienie i nikomu nie znaną mistyczną treść lat minionych.
Oprzytomniała, posłyszawszy napływające z kościoła poważne dźwięki organów.
Nieszpory się rozpoczęły.
Halina podążyła na nabożeństwo. Wzburzona była do głębi, twarz jej pałała, szeroko rozwarte oczy nabrały wyrazu zastygłej drapieżności i rozpaczliwej tęsknoty.
Mrok wypełnił już kościół i tylko jeden snop promieni padał na wielki ołtarz, przełamując się w kryształowych ozdobach lichtarzy i rozpryskując na ostrym kancie srebrnego krzyża.
Ksiądz — nie stary jeszcze, lecz o chudej, schorowanej twarzy odprawiał nieszpory. Cicho grały organy i śpiewał chór, z kilku głosów złożony.
Zaledwie kilkunastu modlących się ginęło bez śladu w obszernej świątyni.
Halinie się wydało, że jest sama, ukryta w mroku, zalegającym nawę.
Zatrzymała się swym zwyczajem tuż za progiem i uklękła przy murze, od którego wiało chłodem i wilgocią.
Przymknęła oczy i zatopiła się w modlitwie.
Wzburzenie jej ustępowało powoli, bez wysiłku, bo z dziwną łatwością dusza jej oderwała się od ziemskich spraw i przeżyć i padła krzyżem, korząc się przed Najwyższą Istotą, która wszystko wiedziała i rozumiała w mądrości swej przedwiecznej i miłosiernej. Halina czuła, jak odlatują od niej, niby spadające z drzewa suche liście, nieodstępna jej troska, żal, smutek i miłość — nie ta dawna, żywiąca się jeszcze nadzieją, lecz bolesna, zatruta gorzkim zawodem i paląca wstydem.
Była tak pochłonięta ogarniającym całą jej istotę nastrojem rozmodlenia, że nie słyszała nawet cichych stąpań koło siebie i nie poczuła, iż ktoś stanął w pobliżu i trwożnie pytającym wzrokiem wpatrywał się w jej pochyloną głowę.
Po odejściu Haliny od łodzi, Konstanty Lipski długo patrzał w ślad za nią, spostrzegłszy, że znikła już za drzewami, uderzył się nagle pięściami w pierś i syknął. Po chwili zapalił papierosa, lecz cisnął go natychmiast do wody. Nie mógł się uspokoić, więc, aby zagłuszyć niepojętą trwogę, wyciągnął łódź na brzeg, coś mrucząc do siebie. Troskliwie poprawił zbity nieco na bok snop słomy, starannie podetkał pod niego kilim i blaszanką wyczerpał wodę z dna czółna. Skończywszy z tem, usiadł na okrągłym, omszałym kamieniu i znowu zapalił papierosa, zapatrzony w dym rozpływający się w nieruchomem powietrzu.
Na czole jego zbierały się i poruszały zmarszczki. Mocne palce lewej ręki z siłą wpijały się w kolano; koło uszu wyrastały mu nagle i znikały naprężone mięśnie, tworząc dwa ruchome, drgające guzy. Oczy miał przymrużone, jakgdyby w nadmiernym wysiłku myśli, a w pewnej chwili wypełzła nieznośna trwoga i zmieniła się w grymas przerażenia. Stęknął i z siłą wciągnął powietrze całą piersią.
Konstanty zerwał się raptem z kamienia i długo chodził szybkim krokiem po brzegu, wbijając wzrok w ziemię i myśląc o czemś uporczywie.
Wreszcie spojrzał na kościół i ruszył ku niemu, ponury i zaniepokojony coraz bardziej. Zdjąwszy kapelusz i ostrożnie stąpając, wszedł do wnętrza i oczami szukał Haliny. Po kilku minutach dopiero odnalazł ją, klęczącą tuż przy murze, koło wejścia, więc bez szmeru na palcach cofnął się i stanął za nią.
Jakiś bolesny niepokój zmusił go wpatrywać się w pochyloną kornie głowę nauczycielki i w jej postać, pełną pokory i zgnębienia.
Ostry słuch jego pochwycił ciche westchnienia i od czasu do czasu zrywający się z jej ust szept głośniejszy i gorętszy.
Nic nie wiedział, a przecież czuł wyraźnie, że jakieś niebezpieczeństwo zawisło nad tą „panienką“, na którą ledwie śmiał oczy podnieść, dla której przestał hulać po szynkach i wieczorynkach, aby nie miała go za ciemnego i dzikiego prostaka, zwykłego chłopa poleskiego.
Skąd groziło jej niebezpieczeństwo?
Z jakiego źródła płynęło, gdzie i jak miało w nią uderzyć, — nie wiedział i nie mógłby dociec, lecz czuł, że gotów jest bronić jej, nie szczędząc własnego życia.
Stał przy niej, jak cień, gotów do obrony i pomocy, stroskany i pełen dręczącej trwogi.
Halina modliła się długo.
Uniosła głowę i obejrzała się zdumiona dopiero w chwili, gdy po skończonem nabożeństwie organy umilkły odrazu.
Natychmiast spostrzegła Konstantego, w roztargnieniu uśmiechnęła się do niego i postąpiła parę kroków naprzód.
Lipskiemu wydało się, że zamierza przemówić do niego, więc pochylił głowę i ogarnął ją ciepłem, rzewnem spojrzeniem.
Oczy jego przypomniały jej to, co przeżyła niegdyś, co miała za „pieśń nad pieśniami“, a potem okupiła jadowitym wstydem i pogardą dla siebie.
W tej samej chwili z zakrystji wyszedł ksiądz i usiadł w konfesjonale. Halina, nie zdając sobie sprawy, co czyni, chwiejnym krokiem skierowała się ku niemu i uklękła przy kratce.
— In nomine Patris et Filii... — zaczął ksiądz, lecz urwał i ze zdumieniem nadsłuchiwał.
Posłyszał bowiem dziwne słowa, nieznajomym mu głosem wypowiedziane:
— Po radę, naukę, pocieszenie przychodzę, nie do spowiedzi, ojcze duchowny, bom niegodna, niegodna...
Długo klęczała Halina przy konfesjonale, a, gdy wreszcie pochyliła głowę ku ziemi — ksiądz półgłosem zaczął odmawiać modlitwę, nakreślił nad klęczącą znak krzyża i dał rozgrzeszenie.
— Jutro o 6-ej rano przychodź na mszę... — powiedział ksiądz i, spojrzawszy w jej zapłakane, gorejące oczy, dodał: — Bóg i Matka Boska dadzą ci pocieszenie i ukoją twe serce...
Halina, przechodząc koło Lipskiego, skinęła nań, a gdy znaleźli się na dziedzińcu, ujęła go za rękę i tłumaczyła mu serdecznie:
— Bardzo przepraszam was, Konstanty, że muszę narazić was na zawód... Ale to przypadek, zupełny przypadek!... Chciałam o coś prosić księdza, poradzić się z nim, a on namówił mnie na spowiedź... Dał mi rozgrzeszenie, odpuszczenie ciężkich grzechów moich — czy rozumiecie, Konstanty?! — zawołała z wybuchem szczęścia. — Jutro rano o 6-ej będę na mszy i dostąpię Komunji Świętej... Tak długo, długo byłam tego pozbawiona! Jakież szczęście mnie spotkało w Dziemiatyczach, zawdzięczając wam, tylko wam, Konstanty, bo ja nie wiedziałam nawet, że kościół jest tak blisko! To wy przywieźliście mnie tu! Dziękuję wam!...
Ściskała mu rękę i mocno ją potrząsała, mówiąc urywanym, wzruszonym głosem:
— Musicie teraz wracać sami, a powiedzcie w szkole, że jutro po południu odrobię opuszczone lekcje, bo ksiądz obiecał, że dowiezie mnie swoim wózkiem... Dowidzenia tymczasem, Konstanty! Proboszcz zaprosił mnie do siebie, mieszka tu z siostrą — wdową...
Lipski nie odzywał się, z coraz większą trwogą, wpatrując się w oczy Haliny. Gdy już skierowała się ku plebanji, dopędził ją i szepnął prosząco:
— Panienko, i ja pozostanę tu do jutra... Jeżeli o siódmej rano odpłyniemy stąd — to z prądem w godzinę będziemy w Harasymowiczach... Popędzę obijanik, że aż wodę wspieni!... Spokojniejszy będę...
Popatrzyła na niego z wdzięcznością i odpowiedziała:
— Dziękuję wam za serce!
Rozradowany nagle Konstanty chciał coś dodać jeszcze do swej prośby, lecz, przypomniawszy sobie słowa Haliny, przygryzł wargi. Pożegnał ją w milczeniu i odszedł zamyślony i dziwnie pogodny, a nie obejrzał się ani razu.
Nauczycielka tymczasem czekała przed plebanją na proboszcza i razem z nim weszła do schludnej księżej siedziby, gdzie uderzył ją silny aromat miodu.
Ksiądz uśmiechnął się i zawołał:
— To siostra moja, pani Sugietowa, miód z więzy wytłacza i przez płócienko przepuszcza. Mamy w ogrodzie niezłą pasiekę, a pszczółki pracowały tego lata sumiennie...
Proboszcz spoglądał na panienkę łagodnemi oczami i cicho się cieszył, że mógł dopomóc cierpiącej duszy słowem pocieszenia i przebaczenia win, władzą daną mu od Boga.
Halina nie myślała o tem, że ten dobrotliwy kapłan w wyszarzałej sutannie i ciężkich butach z cholewami wysłuchał jej spowiedzi i teraz wie o niej nawet to, czego sama przed sobą szczerze wyznać nie śmiała.
Czuła kojącą lekkość w sercu i radość, że powiedziała na spowiedzi wszystko, nic nie ukrywając i nie tłumacząc.
Nie chciała się usprawiedliwiać, przeciwnie — mówiła o sobie szczegółowo, z jakąś okrutną i niemal pogardliwą bezwzględnością, ze szczerością prawie brutalną, a ksiądz zrozumiał całą zawiłość i napięcie walki ducha i ciała, oddzielił grzech od wymogów natury, dobre popędy ducha od żywiołowych, przyziemnych żądz słabej istoty ludzkiej i — dokonawszy tego podziału i zróżniczkowania — położył jedno na prawej szali miłosierdzia i zrozumienia, drugie — na lewej, obciążonej oburzeniem i osądzeniem, poczem udzielił grzesznicy odpuszczenia win.
Zdawało się, że nic nie pamiętał z tego, co szeptała mu przez kratę konfesjonału, drżąc, wzdychając i płacząc, ta piękna, młoda dziewczyna, załamująca się pod brzemieniem swej męki i tęsknoty, a jednak nic nie zapomniał, ze współczuciem i troską biegnąc za nią wzrokiem i zadając sobie pytanie, czy dobrze jej radził i czy proste wskazał jej drogi do zwalczenia siebie samej.
Halina bardzo się podobała pani Sugietowej, osobie już starszej ale krzepkiej, pogodnej i ruchliwej; gdy zaś panienka poprosiła ją, aby pozwoliła dopomóc sobie w kłopotach domowych, uściskała ją i wycałowała. Około godziny pracowały obie wraz z ospowatą gospodynią, w kuchni, wyciskając za pomocą ręcznej prasy śrubowej miód z wosku i cedząc przez czyste płótno gęstą, złocistą ciecz.
Przy wieczerzy Halina opowiadała im o swoich wrażeniach z Harasymowicz i o tem, jak zamierzała postępować z ludnością wioski, zapalając się mimowoli i powtarzając, że widzi przed sobą nieprzebrany zasób pracy oświatowej i propagandowej. Użalała się tylko na brak książek z czytelni szkolnej i na szybkość, z jaką mijają dni, tygodnie a nawet miesiące.
— Czy ksiądz proboszcz uwierzy, że czasami piszę do domu zaledwie jeden list w tygodniu? — skarżyła się Halina. — Tak jestem zaharowana! A tymczasem wiem, że to i tamto należałoby jeszcze zrobić... Wprost nie nadążam z robotą!
— Pracy tu zaiste nieogarnięta moc! — zgodził się ksiądz. — W Dziemiatyczach łatwiej pracować, bo sami Polacy tu zawsze zamieszkiwali i wiary świętej trzymali się nieustępliwie. Moskale na nich za to krzywo patrzyli, więc teraz, po „wybuchu Polski“ łatwo z nimi i gładko idzie.
Pomyślawszy chwilę, ksiądz wygodnie rozparł się w fotelu i rozgadał się na dobre.
— Najtrudniej to chyba mnie jest z tutejszymi katolikami! — zawołał, uśmiechając się łagodnie i podsuwając panience salaterkę z wędzonemi rybami. — Trzeba pani wiedzieć, że dziemiatyccy Polacy, otoczeni zewsząd prawosławnymi sąsiadami, a za ruskich czasów pozbawieni dostatecznie gorliwego duszpasterstwa, mimowoli przejęli od wschodniego obrządku naleciałości niepożądane i przez nasze kanony zakazane surowo, a tymczasem zakorzeniły się one okropnie głęboko. Jakaś cudaczna i niepisana unja kościelna, „miszkolancja“ nie do uwierzenia! Wyrywam te plewy i chwasty, lecz opornie to idzie, jak to zwykle, gdy się obala tradycje. To jedno, a pozatem, proszę pani, ksiądz na Polesiu powinien oddawać się pracy misjonarskiej, jak w jakiejś Afryce czy Azji. Słowo daję! Przecież tu, moje panie, ponad wiarą chrześcijańską, jak chmura gradowa, zwisa, przytłaczając wszystko, dawne prasłowiańskie pogaństwo i wywiera swój wpływ. Rozumiem, dlaczego tak jest. Bo to, widzicie, odpowiada ono znakomicie samej naturze tej ziemi — błotom niedostępnym, grząskim topieliskom po olszyńcach, ciemnej puszczy, kryjącej w sobie zarośnięte, niemal nieznane nikomu jeziora, borom pełnym zwierza i ptactwa dzikiego, tym rzekom ilastym, leniwym, wijącym się poprzez mszarniki i „hała“. Dzikie to wszystko, mgłą zasnute, przed okiem ludzkiem zazdrośnie ukryte!
Ksiądz wstał i, wyjąwszy z szafy tytoń, nabił sobie kilka papierosów.
Powróciwszy, ciągnął dalej swoją opowieść, chwilami zapalając się i wymachując rękami:
— Czy pani wie, że tutejsi ludzie gotowi są przysiąc, iż na własne oczy widzieli rusałki, wilkołaka, wyjącego pod oborą, biesa, wyglądającego z dziupli spróchniałej wierzby, i różne duchy, pląsające na „ihryszczach“ czyli łysych polanach, otoczonych haszczami w kniei. Są tu też jakieś wiedźmy, wieszczbiarki, znachory i „wołchwy“, co leczą, los przepowiadają, czary i „zły urok“ rzucają, robią „zawitki“ i „załomy“ na polach, powodując tem nieurodzaj, wreszcie — lubczyki warzą i na trujących ziołach się znają dokładnie! Nieraz słyszałem, szczególnie na wiosnę, że chłopi nasi, wychodząc z kościoła i widząc nagłą zmianę pogody, mruczeli modlitwy do pogańskiego Jariły Swarożyca, do Mary i Łado tak, jak się to odbywało przed Władysławem Jagiełłą, który wiarę katolicką tu zatwierdził i protegował.
Proboszcz zaśmiał się głośno i zawołał:
— Zaraźliwe są te prasłowiańskie obyczaje, te echa siwej przeszłości! Przysłuchują się też im i podlegają ich urokowi nietylko Poleszucy i od wieków w dorzeczu Prypeci osiadli Polacy i Litwini, lecz i Niemcy, Holendrzy, ba! — nawet Włosi!
— Włosi? Skądże tu się wzięli? — zawołała zdumiona Halina.
— Aha — skąd? — zaśmiał się ksiądz. — A przecież tu się rządziła, jak szara gęś, mocno zabiegliwa pani, królowa Bona Sforza. Jej imię najtrwalszą tu otoczono czcią i serdecznemi wspominkami. Ona tu osiedliła swoich ziomków ze słonecznej Italji, a gdy Jagiellonowie wygaśli i Bona znikła z horyzontu polskiego, uwożąc z sobą dla hiszpańskiego króla Filipa II-go sławne „bajońskie“ skarby, — owi Włosi-koloniści nie ruszyli się z bagiennej Pińszczyzny. W zeszłym roku odwiedziłem kolegę proboszcza w Janowie, gdzie to niegdyś umęczono apostoła poleskiego, Andrzeja Bobolę błogosławionego. Ów ksiądz pojechał ze mną do miasteczka Motol nad Jasiołdą, należącego niegdyś do Bony, no i tam-to właśnie pokazywał mi klasycznie kołtuniastych i łapciowych Poleszuków, mających nazwiska — „Palto“, „Marzan“.
— Cóż to za dziwne nazwiska! — zdziwiła się pani Sugietowa. — Skądżeż to poszło?
— Poszło od Włochów, którzy się nazywali Paltotini i Marzani! — wybuchnął proboszcz wesołym śmiechem. — Łatwo zrozumiecie, moje dobrodziejki, że z takimi „Paltami“, wierzącymi w „złe oko“ i „zawitki“, — trudno jest dogadać się kapłanowi! A jakżeż tam pani idzie, panno Olmieńska?
Wysłuchawszy jej opowiadania, ksiądz i jego siostra radzili Halinie zwrócić się o pomoc dla czytelni do dworów sąsiednich; gdy zaś Halina wspomniała o otrzymanej od dra Wichra apteczce, pani Sugietowa klasnęła w dłonie i zawołała:
— A-a! Wyszło szydło z worka! Zwierzał mi się pan Bolesław o pewnej nauczycielce, do której jeździ z wizytami, aby ją uczyć medycyny, bo, podobno, posiada ona wybitne zdolności w tym kierunku! Teraz już wiem, kogo to sobie upatrzył w Harasymowiczach i — nie dziwię się temu ślepakowi, nie dziwię się!
— Siostro — upomniał proboszcz, surowym wzrokiem patrząc na roześmianą kobiecinę. — Panna Olmieńska ma jutro do Komunji świętej przystąpić!...
— Nic zdrożnego nie powiedziałam przecież! — machnęła ręką pani Sugietowa. — Stwierdzam tylko, że nasz poczciwy konsyljarz ma dobre... okulary!
Wszyscy zaśmiali się wesoło, a Halina, rumieniąc się zlekka, objaśniła:
— Miły dr. Wicher tylko raz jeden był u mnie. Nie miałam nawet sposobności podziękować mu za apteczkę... Pisał do mnie, że w przyszłą niedzielę przyjedzie popołudniu... z ananasami i bananami, ale — ale! — przypomniała sobie nagle. — Mówiliście państwo o dworach, gdzie mogłabym wyprosić trochę książek. Czy to daleko od Harasymowicz?
Proboszcz włożył okulary i wyjął notes, mówiąc:
— Zaraz podam pani jak najściślejsze informacje... Do Gniewkowa ma pani dwie mile, do Różanki — milę i pół, do Hrycewicz — cztery mile, wreszcie do Ostrożska — najdalej — bo pięć i pół... Zresztą, tam to nie warto nawet zaglądać, gdyż sami oni ledwie zipią!... Bieda aż piszczy i cudem wprost trzymają się jeszcze państwo Ostrogowie.
Halina straszliwie zbladła i wpiła się rękami w poręcze fotelu, aby nie obsunąć się na ziemię. Cała krew odbiegła jej od serca, poczuła straszliwą słabość w nogach i zadrżała na myśl, że zemdleje.
W pokoju, słabo oświetlonym stojącą lampą naftową, na szczęście, nikt nie zauważył bladości i przerażenia na twarzy nauczycielki, a ksiądz opowiadał dalej:
— Ziemianie okoliczni mają jakie-takie książki, a nawet zdobywają się na prenumerowanie pism, więc nie wątpię, że podzielą się z panią tem, co posiadają... chociażby staremi kompletami.
Halina przemogła słabość i zapytała cichym głosem:
— To tak źle z tymi... Ostrogami? Niech mi ksiądz proboszcz coś opowie o nich, bo przed paru laty poznałam pewnego młodego człowieka o tem nazwisku. Wtedy nie wiedziałam, że rodzina ta mieszka na Polesiu...
Ksiądz tymczasem wydobył z szuflady stołu karty i zaczął rozkładać pasjans, a pani Sugietowa starannie mu pomagała, niecierpliwym ruchem naprawiając błędy brata, który opowiadał w roztargnieniu, nie patrząc na siedzącą przed nim nauczycielkę:
— Co — źle? Okropnie! Ostateczna nędza, ruina, katastrofa mówię pani! I to po takich szykach i fochach! Automobile, przyjęcia na sto nakryć, wakacje w Nicei, syn w Oksfordzie tylko mógł studjować, bo Wilno — za niskie progi na ich nogi! A wszystkiemu winna próżność, dawna szlachecka pycha! Nie, nie, siostro, asa połóż na prawo!... Byli sobie dobrzy rolnicy, szlachta średnia, dość zresztą zamożna, a skrzętnie i niezgorzej groszem umiejąca obracać. Pamiętam ich jeszcze, gdy żył dziadek, pan Onufry. Zwykł był mawiać, że dopóki ziemia się nie zawaliła, szlachcic syt i odziany chodzić będzie... — No, teraz — waleta a na niego damę — to już i mamy kompanję zacną, siostruniu najdroższa! I nadało licho, że syn Onufrego — pan Krzysztof ożenił się z panienką nieposażną, lecz próżną i ambitną ponad miarę ludzką... Ona to namówiła męża, aby szukał krewniaków wśród najstarszej arystokracji poleskiej...
Sporo korcy żyta i pudów lnu sprzedał pan Krzysztof, zanim jakiś heraldyk wytrzasnął mu taką genealogję, że mu się odrazu w głowie przewróciło... Ech, gdyby teraz dziesiątka wypadła, tobyśmy i tę maść dobrali!... Otóż, moja miła panno Halino, odkopano, że w rodzie Ostrogów była niegdyś Tarłówna... Zaraz, siostruniu nie tak szparko! Ot tę tutaj, a tę siódemkę tam... jakoś nam dziś idzie!... Co?
— Więc cóż ta Tarłówna... — szepnęła Halina, słuchając z bijącem sercem.
Ksiądz spojrzał na nią przez okulary i mruknął:
— Stała się ona po swej śmierci (bo zmarła ponoć w XVII wieku) powodem ruiny Ostrogów. Tarłowie, bowiem, spokrewnieni byli po kądzieli z kniaziami na Ostrogu — Ostrogskimi — magnatami z magnatów. Stąd już jeden zaledwie krok od Ostrogów do — Ostrogskich... Znowu poszły w obieg korce żyta i wiązanki lnu, a po nich i większe szmaty ziemi ornej i lasów! Państwo Krzysztofostwo siedzieli długo w Petersburgu, zabiegając o tytuł książęcy, lecz nic tam nie wskórali, a wtedy udali się do Wiednia i... po dwu latach powrócili już do Ostrożska jako hrabiowie Ostrogowie. Dalej to już szybko poszło! Czego nie mogli i nie chcieli wydać szlachta Ostrogowie, to roztrwonili, z wiatrem przepuścili hrabiowie. Teraz zaś, gdy życie zażądało pracy, oszczędności i przewidywania konjunktur, — osiedli oni na mieliźnie i kwękają, w piętkę goniąc. Nieprzyjemnie jest nawet odwiedzać ten obszarpany, zapuszczony dwór barokowy, gdzie na każdym kroku — herby i herby!... Cóż to za trafunek, siostruniu, — udał nam się pasjans?!
Ksiądz zdjął okulary i przecierał szkła, z lubością wpatrując się w cztery równiutko ułożone kupki kart i mrucząc:
— Udał się! Pierwszy raz w tym roku!
Wstawszy od stołu i odmówiwszy krótką modlitwę, zaczął żegnać siostrę i Halinę, przypominając jej:
— O szóstej msza, proszę nie zaspać!
Halina pocałowała go w rękę, wyściskała panią Sugietową i odeszła do wyznaczonego sobie pokoju, gdzie na szerokim tapczanie przygotowała już dla niej pościel ospowata gospodyni.
Pomiędzy oknami na ścianie wisiał duży czarny krucyfiks z alabastrową figurą umęczonego Zbawiciela. Halina upadła przed krzyżem na kolana i, wpatrzona w zbolałe oblicze Chrystusa, zmienne w chybotliwem świetle palącej się świecy, szeptała:
— Cud! Cud! Dziękuję Ci, Miłosierny Synu Boży, żeś pocieszył i uspokoił szarpiące się serce moje! Teraz wiem już wszystko, wszystko! Nie mam wątpliwości, urazy i goryczy! On nie mógł postąpić inaczej. Obowiązek kazał mu ratować rodziców i ziemię ojców. Nie mógł więc myśleć o własnem szczęściu, a, żeby nie osłabnąć w zmaganiu się z nędzą, wolał zerwać odrazu nić, łączącą nas, i oddać się pracy cały, bez reszty, zapominając o sobie i swej miłości! Dziękuję Ci, Chryste Panie, Zbawicielu mój, żeś pocieszył niegodną służebnicę swoją!
Długo modliła się jeszcze Halina, płacząc radosnemi łzami. Słyszała, jak przez sen, ujadanie psa łańcuchowego, kukanie kukułki w zegarze, wiszącym w głębi domu, a potem — pianie kogutów na wsi.
Usnęła szczęśliwa, we łzach, przynoszących ukojenie, spokojna, jak wtedy, gdy była młodziutką, beztroską istotą, zanim wpadła jej do rąk ilustracja z Erosem i Psyche.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.