O czym szumią wierzby/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O czym szumią wierzby |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia „Linolit“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Godlewska |
Tytuł orygin. | The Wind in the Willows |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mysikrólik ukryty na skraju ciemnego wybrzeża, wyśpiewywał swą cichutką piosenkę. Choć było już po dziesiątej, na niebie widniało jeszcze zapóźnione światło minionego dnia. Posępny żar popołudniowych godzin załamał się i rozproszył pod dotknięciem chłodnych palców krótkiej letniej nocy.
Kret leżał na brzegu Rzeki; nie ochłonął jeszcze po spiekocie, której od świtu aż do zachodu słońca nie łagodziła żadna chmurka, i oczekiwał powrotu przyjaciela. Pływał dziś po Rzece z kilku kolegami, bo nie chciał Szczurowi przeszkadzać w dawno umówionej wizycie u Wydry, a kiedy powrócił zastał dom pusty, ciemny i ani śladu Szczura, który najwidoczniej zasiedział się u starej przyjaciółki, więc Kret rozłożył się na chłodnych liściach szczawiu i rozpamiętywał miniony dzień i jego wydarzenia, a wydarzenia te były wszystkie przyjemne.
Po chwili posłyszał szelest spalonej trawy pod lekkimi krokami Szczura.
— Aa, jaki miły chłodek! — rzekł Szczur i siadł, patrząc w zamyśleniu na Rzekę; był milczący i zafrasowany.
— Zostałeś oczywiście na kolacji? — spytał Kret po chwili.
— Musiałem zostać — odparł Szczur. — Nawet słyszeć nie chcieli abym wyszedł przed kolacją; wiesz jacy są gościnni. Starali się zabawiać mnie wesoło, póki nie odszedłem. Ale miałem wciąż wrażenie, że popełniam niedelikatność, bo widziałem jacy są zatroskani, choć starali się to ukryć przedemną. Kreciku, lękam się, że ich spotkało nieszczęście. Mały Grubasek znowu zaginął, a wiesz jak matka go kocha, choć o tym nie mówi.
— Co, ten dzieciak? — powiedział Kret swobodnie. — Niema się czym turbować, że się zawieruszył. Wciąż gdzieś łazi i ginie i znów się odnajduje. Pasjami lubi przygody a nigdy nie spotkało go nic złego. Znają go i lubią w całej okolicy, jak zresztą i starą Wydrę, możesz być pewien, że odnajdzie go jakieś zwierzę i przyprowadzi z powrotem w dobrym zdrowiu. Przecież i myśmy znaleźli go kiedyś o kilka mil od domu, był wesolutki i wcale nie stracił animuszu.
— Tak, ale tym razem sprawa przedstawia się gorzej — rzekł Szczur z powagą. — Niema go już od kilku dni, wydry przeszukały całą okolicę wzdłuż i wszerz i nie znalazły po nim żadnego śladu. Rozpytywały się wszystkich zwierząt na kilka mil wokoło, a nikt nic o nim nie wie. Wydra jest widocznie ogromnie niespokojna choć się do tego nie przyznaje. Powiedziała mi, że mały Grubasek nie umie jeszcze dobrze pływać i domyśliłem się, że ma śluzę na myśli. Bardzo dużo wody spływa tam jeszcze mimo późnej pory roku, a malec był zawsze śluzą oczarowany. Pozatym są jeszcze pułapki, wnyki — wiesz przecie — Wydra nie denerwowałaby się napróżno, a jest zdenerwowana. Kiedy odchodziłem wyszła ze mną — powiedziała, że potrzebuje zaczerpnąć trochę powietrza, że chce rozprostować łapy. Ale dobrze widziałem, że nie o to jej chodzi. Wypytałem ją i wreszcie udało mi się wydobyć tajemnicę. Chce spędzić noc na straży przy brodzie. Wiesz, tam gdzie dawniej, w zamierzchłych czasach, był bród, zanim most zbudowano.
— Znam, znam ten bród — odparł Kret. — Ale dlaczego Wydra postanowiła w tym miejscu stróżować?
— Widzisz, podobno obok brodu, na płytkim żwirowym cyplu przy brzegu, udzieliła Grubaskowi pierwszej lekcji pływania — mówił dalej Szczur. — Tam także uczyła go łowić ryby; tam mały Grubasek złapał pierwszą rybę w życiu i bardzo się tym pysznił! Malec pokochał ten bród; Wydra ma nadzieję, że jeśli będzie wracał do domu z miejsca gdzie się obecnie znajduje — o ile wogóle biedaczek jeszcze jest na świecie — przyjdzie może do brodu, który tak lubił; albo może sobie o nim przypomni, jeśli tamtędy będzie przechodził, zatrzyma się i zacznie się bawić. Więc Wydra chodzi tam co noc i czuwa — na wszelki wypadek, rozumiesz — na los szczęścia.
Zamilkli obydwaj, myśląc o tym samym — o samotnym, zrozpaczonym zwierzątku, które zaczajone przy brodzie, czuwa i czeka przez całą długą noc — na wszelki wypadek.
— Cóż — odezwał się Szczur po chwili — trzeba nam pewno pomyśleć o powrocie do domu. — Ale się nie ruszał.
— Szczurze — rzekł Kret. Nie mogę wrócić ot, tak sobie do domu, iść spać i nic nie zrobić. Wątpię abyśmy mogli być użyteczni, ale wyciągnijmy łódkę i popłyńmy w górę Rzeki. Za jakąś godzinę wzejdzie księżyc, a wówczas będziemy szukali Grubaska wedle sił i możności. Bądź co bądź to lepsze niż iść spać i nic nie robić.
— I mnie przyszło na myśl to samo — powiedział Szczur. — W każdym razie taka noc nie nadaje się do spania. Świt już niedaleko, a może o świcie uda nam się zebrać jakie wiadomości o Grubasku od zwierząt, które wcześnie wstają.
Wyciągnęli więc czółno a Szczur zaczął wiosłować z wielką ostrożnością. Na środku Rzeki widniał wąski, jasny szlak, w którym niebo odbijało się niewyraźnie; lecz gdzie tylko padał na wodę cień brzegu, krzaków czy drzew, ów cień zdawał się niczym nie różnić od Wybrzeża i Kret musiał sterować bardzo przemyślnie. Noc była ciemna i jakby wyludniona, a mimo to słyszało się wciąż ciche odgłosy, śpiewy, pogwarki i szmery, świadczące o istnieniu pracowitych istot, które nie śpią i krzątają się przez całą noc, pracując w swoim zawodzie według swego powołania, póki nie padną pierwsze promienie słońca, dozwalając im udać się na dobrze zasłużony spoczynek. Odgłosy wody były także wyraźniejsze niż we dnie; bulgotanie i pluski wydawały się bliższe i bardziej niespodziane; co chwila któreś ze zwierzątek drgało — myśląc że słyszy głos wzywający pomocy.
Linia horyzontu zarysowana ostro na tle nieba, odcinała się w jednym miejscu niby czarna kresa na srebrzystej fosforescencji, która promieniowała coraz to wyżej, aż wreszcie księżyc wzniósł się powoli i majestatycznie nad skrajem wyczekującej ziemi, odczepił się od horyzontu i popłynął, niczym nie powstrzymany. Zwierzątka mogły znowu rozróżnić płaszczyzny rozległych łąk, i ciche ogrody, i samą Rzekę odsłoniętą łagodnie od brzegu do brzegu, odartą z tajemnic i grozy, promienną jak za dnia a jednak ogromnie różną. Znane zakątki witały ich w nowym stroju — jakby skryły się w cieniu, aby przywdziać niewinną szatę i powróciły cicho, uśmiechnięte, oczekując z nieśmiałością czy pozna je kto w tym przebraniu. Kret ze Szczurem przymocowali łódkę do pnia wierzby, wylądowali w tym milczącym, srebrnym królestwie i przeszukali cierpliwie płoty, dziuple w drzewach, tunele i kanały, rowy i wyschłe łożyska, poczym wsiedli znowu do czółna, przejechali na drugą stronę i w ten sposób posuwali się pod prąd. Jasny księżyc na bezchmurnym niebie robił co mógł — choć taki daleki — aby im ułatwić poszukiwania. Wybiła wreszcie jego godzina, opuścił się niechętnie ku ziemi, porzucił ich, a nad polami i Rzeką zapanowała znów tajemniczość.
Powoli coś się zaczęło odmieniać: widnokrąg pojaśniał, pola i drzewa stały się bardziej wyraźne, nabrały innego wyglądu — pozbyły się tajemniczości. Raptem ćwierknął ptak i umilkł a lekki wietrzyk zerwał się, szeleszcząc wśród trzcin i sitowia. Szczur siedział przy sterze; wtem wyprostował się i zaczął nasłuchiwać z wytężoną uwagą. Kret, który łagodnymi uderzeniami wioseł ledwie poruszał łódź i rozglądał się pilnie po wybrzeżu spojrzał z ciekawością na Szczura.
— Rozwiało się! — westchnął Szczur opadając na siedzenie. — A takie było piękne, dziwne i niepowszednie! Bodajbym nigdy nie był tego posłyszał jeśli miało tak prędko się skończyć, gdyż roznieciło we mnie tęsknotę, która jest bólem; wszystko wydaje mi się bez wartości, pragnę tylko raz jeszcze posłyszeć ten dźwięk i słuchać go — słuchać wiecznie. Jest! jest znowu! — wykrzyknął nasłuchując pilnie. Oczarowany, jakby pogrążony w zachwyceniu milczał długo.
— Teraz rozpływa się. Znowu nie mogę nic pochwycić — rzekł po chwili. — — O Krecie, jakież to piękne! Jak wesoło brzmi zew dalekiej piszczałki ledwie uchwytny, a jasny i radosny! Nigdy mi się nawet nie śniło o takiej muzyce. Zew w niej zawarty nęci mnie silniej nawet niż piękno melodii. Wiosłuj Krecie, wiosłuj żywo! Ta melodia nam jest przeznaczona a wezwanie odnosi się do nas.
Zdumiony Kret wiosłował posłusznie.
— Ja nic nie słyszę — rzekł. — To tylko wiatr szumi wśród szuwarów, trzcin i wikliny.
Szczur nic nie odrzekł; może nawet nie słyszał słów Kreta, był uniesiony, drżący, trwał jakby w zachwyceniu. Wszystkimi jego zmysłami owładnęła nieznana dotąd boska siła, która pochwyciła jego bezbronną duszę, podrzucając ją i kołysząc; miał uczucie że jest słabym lecz szczęśliwym dzieckiem w mocy silnego ramienia.
Kret milczał i wciąż wiosłował; dopłynęli niebawem do miejsca gdzie od Rzeki oddzielała się z jednej strony długa łacha. Szczur, który już dawno wypuścił ster, wskazał nieznacznym ruchem łebka kierunek łachy. Blask świtania wciąż się wzmagał i zwierzątka już teraz rozróżniały kolor kwiatów, co zdobiły brzeg wody niby drogie kamienie.
— Teraz słyszę głos wyraźnie i blisko! — wykrzyknął Szczur z radością. Chyba i ty już słyszysz! Ach! nareszcie — widzę, że słyszysz!
Kret, jakby nagle przeobrażony, bez tchu, przestał wiosłować; spłynęła na niego fala melodii o radosnym brzmieniu, uniosła go i opanowała całkowicie. Zobaczył łzy na policzkach przyjaciela i spuścił łebek w pełnym zrozumieniu.
Stali czas jakiś na miejscu, muskani przez liliowe smółki co rosły na brzegu łachy; potem wyraźne, nakazujące wezwanie idące w parze z upojną melodią narzuciło swą wolę Kretowi; pochylił się znów machinalnie nad wiosłami. Światło dnia wzbierało na sile, lecz ptaki nie śpiewały jak zwykle o wschodzie słońca; poza niebiańską muzyką panowała osobliwa cisza.
Gdy sunęli naprzód, bujna trawa łąk po obu stronach Rzeki wydała się im dziwnie żywa i zielona. Zwierzątka nie widziały nigdy tak świeżych róż, tak bujnych wierzbówek, i spirei o tak silnym, tak przenikliwym zapachu. A potem szum śluzy zagłuszył wszystko i poczuli że zbliżają się nieuchronnie do tajemniczego kresu swej wędrówki.
Wielka śluza obejmowała łachę od brzegu do brzegu lśniącym ramieniem zielonej wody i spienionym półkolem iskrzących się błysków; mąciła spokojną powierzchnię łachy wirem odmętów i ruchomymi płatami piany, zagłuszając wszystkie inne dźwięki poważnym, kojącym dudnieniem. Pośrodku łożyska, w migotliwym uścisku śluzy, spoczywała wysepka gęsto zarośnięta wierzbiną, srebrną brzozą i olchą. Skryta, zatajona, lecz świadoma swego doniosłego znaczenia, wysepka osłaniała powierzoną sobie tajemnicę, strzegąc jej zazdrośnie aż wybije godzina kiedy zjawią się powołani i wybrani.
Zwierzątka minęły skłębione wody wolno lecz bez wątpliwości i wahania, jakby w uroczystym oczekiwaniu i przymocowały łódkę do brzegu wysepki. Milcząc, węszyły drogę i brnęły przez kwiaty, rozkwitłe trawy i zarośla prowadzące na polankę, aż stanęły wreszcie na cudownie zielonej łące okolonej sadem, gdzie rosły dzikie jabłonie, czereśnie i ciernie.
— O, tu jest to miejsce! Stąd płynęła moja wyśniona pieśń! — szepnął Szczur, jakby w zachwyceniu. — Tu, na tej świętej polance, tu z pewnością znajdziemy Jego.
Raptem ogarnął Kreta ogromny lęk; ów lęk sprawił, że Kret poczuł dziwną słabość, pochylił łebek a łapki jakby wrosły mu w ziemię. Nie był to żaden paniczny strach — Kret czuł się nawet dziwnie szczęśliwy i spokojny — lecz ów lęk był druzgocący; choć Kret nic nie dostrzegał, zdawał sobie sprawę, że takie uczucie oznacza bliskość jakiejś nieziemskiej istoty. Odwrócił się z trudem, szukając przyjaciela i ujrzał obok siebie Szczura rozpłaszczonego na ziemi i drżącego gwałtownie. Na otaczających drzewach, gdzie siedziała moc ptaków, panowała wciąż niczym niezmącona cisza, a światło stawało się coraz jaśniejsze.
Kret nie byłby może ośmielił się podnieść oczu, gdyby nie to, że dźwięk piszczałki choć przytłumiony wzywał wciąż nieodparcie i nakazująco; Kret nie miał siły oprzeć się temu dźwiękowi, gdyby nawet musiał przypłacić śmiercią spojrzenie doczesnymi oczyma na rzeczy słusznie utajone. Usłuchał więc cały drżący i podniósł pokorny łebek; wówczas w blasku zupełnie już wyraźnego świtania, gdy przyroda zapłoniona mnóstwem fantastycznych barw zdawała się powstrzymywać dech w oczekiwaniu na to, co miało nastąpić, spojrzał w same oczy Przyjaciela i Dobroczyńcy. Zobaczył zagięte w tył różki, błyszczące przy coraz to wyraźniejszym świetle dnia; ujrzał zakrzywiony nos między dobrodusznymi oczyma, co spoglądały żartobliwie w dół na zwierzątka, i podnoszące się w pół uśmiechu kąciki ust wśród zarostu; widział ruchliwe muskuły ramienia, które spoczywało na szerokiej piersi, długą giętką dłoń trzymającą jeszcze piszczałkę tylko co odjętą od półotwartych ust; zobaczył wspaniały zarys włochatych członków rozłożonych z majestyczną swobodą na murawie; zobaczył wreszcie maleńkiego, krągłego tłuściocha, malca-wydrę wtulonego między kopytami pół-boga i śpiącego mocno z zupełnym spokojem i zadowoleniem. Wszystko to Kret ogarnął wzrokiem na tle porannego nieba, przez krótką, niewymowną chwilę, która mu dech zaparła; a patrząc czuł że żyje — a czując że żyje, zdumiewał się.
— Szczurze! — wyjąkał wreszcie zdyszanym szeptem, drżąc cały. — Czy ty się boisz?
— Czy ja się boję? — mruknął Szczur a oczy miał przepełnione bezbrzeżną miłością. — Bać się! Jego? Nigdy, przenigdy! A jednak, Krecie, boję się!
Poczym oba zwierzątka przypadły do ziemi i pochyliły łebki, oddając cześć bożkowi.
Wspaniała, kulista, złota tarcza słońca pokazała się nagle na nieboskłonie naprzeciwko zwierzątek; pierwsze słoneczne promienie strzeliły przez łąki zalane wodą i uderzyły wprost w oczy obu przyjaciół, oślepiając ich. Kiedy spojrzeli znów, wizja znikła a powietrze wypełniał śpiew ptaków witających świt.
Zwierzątka rozglądały się błędnie w milczącej rozpaczy, która wzmagała się w miarę jak sobie uświadamiały powoli wszystko co było im dane ujrzeć i co utraciły. Wtem kapryśny wietrzyk podniósł się lekko z nad powierzchni wody, zakołysał osikami, otrząsnął rosę z róż i delikatnie, pieszczotliwie musnął pyszczki zwierzątek a wraz z jego łagodnym dotknięciem przyszło natychmiastowe zapomnienie. Gdyż niepamięć to ostatni i najcenniejszy dar jakim dobrotliwy pół-bóg obdarza pieczołowicie tych, którym się objawił. On sobie nie życzy aby wzrastająca groza wspomnień tłumiła radość i wesele, aby te wspomnienia prześladowały małe zwierzątka, którym dopomógł w potrzebie, aby zaciążyły nad całym dalszym ich życiem. On pragnie zapewnić im dalszą szczęśliwość i beztroskę.
Kret przetarł oczy i spojrzał na Szczura, który rozglądał się wkoło ze zdumieniem.
— Przepraszam cię, ty coś mówiłeś, Szczurku? — spytał.
— O ile mi się zdaje — rzekł wolno Szczur — mówiłem tylko, iż to jest właśnie miejsce gdzie moglibyśmy odnaleźć Grubaska. Ależ spójrz, spójrz tylko, Kreciku, to on, to mały Grubasek! — i z radosnym okrzykiem poskoczył do wyderki.
Lecz Kret stał przez chwilę w miejscu, zatopiony w myślach, rzekłbyś ktoś zbudzony nagle z pięknego snu, ktoś, co męczy się aby ów sen wskrzesić w pamięci i nie może sobie nic przypomnieć poza nieokreślonym wrażeniem piękna — niewymownego piękna! Wreszcie i to wrażenie niknie a marzyciel przyjmuje z goryczą twardą, zimną rzeczywistość i wszystkie jej ciężary. Kret po krótkiej walce ze swą pamięcią potrząsnął smutnie łebkiem i podążył za Szczurem.
Grubasek zbudził się, piszcząc wesoło i łasząc się radośnie na widok przyjaciół matki, którzy dawniej często się z nim bawili. Wkrótce jednak wyraz ukontentowania znikł z pyszczka malca, zaczął biegać w kółko skomląc błagalnie. Dziecko, które zasnęło z zadowoleniem w ramionach niani a zbudziło się porzucone w obcym miejscu szuka po wszystkich kątach i szafach, biega z pokoju do pokoju a w jego sercu wzbiera cicha rozpacz; tak samo Grubasek przeszukiwał całą wysepkę, węszył uparcie i niezmordowanie, aż wreszcie nadeszła okropna chwila kiedy dał za wygraną — usiadł i gorzko zapłakał.
Kret podbiegł szybko aby pocieszyć maleństwo, lecz Szczur ociągał się, patrzył długo z niepewnością na głębokie ślady kopyt widniejące na murawie.
— Tu — było — jakieś — wielkie — zwierzę — szepnął wolno i z rozwagą; stał długo i myślał, myślał, dziwnie jakoś poruszony.
— Chodźże, Szczurku! — zawołał Kret. — Pamiętaj, że biedna Wydra czeka tam przy brodzie.
Grubasek pocieszył się szybko na myśl o miłej przejażdżce po Rzece prawdziwym czółnem pana Szczura; obaj przyjaciele zaprowadzili malca na brzeg, umieścili go między sobą w bezpiecznym miejscu na dnie łodzi i popłynęli w dół łachy.
Słońce było już teraz wysoko i mocno przygrzewało, ptaki śpiewały namiętnie i żywo, a kwiaty rosnące na obu brzegach uśmiechały się i kiwały do nich, ale barwy ich jakby przygasły — tak się przynajmniej zwierzątkom zdawało — nie jaśniały takim bogactwem kolorów jak kiedyś... niedawno... gdzieś... ale gdzie?
Gdy dotarli do głównego łożyska Rzeki, skierowali łódź pod prąd, płynąc do miejsca, w którym jak wiedzieli, przyjaciółka ich Wydra leżała samotnie na czatach. Kiedy podpływali ku dobrze sobie znanemu brodowi, Kret przybił do brzegu; wysadzili na ląd małego Grubaska, postawili go na łapki obok ścieżki wydeptanej przez holowników, kazali mu iść wprost przed siebie, poklepawszy go przyjaźnie po plecach i odbili na środek Rzeki. Śledzili za zwierzątkiem, które toczyło się po ścieżce, dumne i zadowolone, czuwali nad nim aż do chwili, kiedy Grubasek podniósł nagle mordkę i zaczął niezgrabnie kłusować, łasząc się i przeraźliwym skomleniem dając znać, że kogoś poznaje. W górze Rzeki spostrzegli Wydrę, która wyglądała sprężona i czujna z trawy, warując z milczącą cierpliwością i posłyszeli jej zdumione radosne poszczekiwanie gdy jednym susem skoczyła ponad wikliną na ścieżkę. Kret silnym pociągnięciem wiosła zawrócił łódź; nurt poniósł ich wedle swej woli w dół Rzeki po szczęśliwie zakończonych poszukiwaniach.
— Dziwnie się czuję znużony, Szczurze — rzekł Kret, pochylając się nad wiosłami, gdy prąd unosił czółno. — Powiesz może, że to skutek nieprzespanej nocy; ale co to dla nas znaczy. O tej porze roku zdarza nam się nie spać przez trzy noce na tydzień. Nie, mam wrażenie, że przeżyłem coś bardzo ciekawego a zarazem groźnego i to coś w tej chwili minęło. Przecież nie stało się nic nadzwyczajnego.
— Może jednak zaszło coś, co było zdumiewające, i piękne, i wspaniałe — szepnął Szczur, opierając się na siedzeniu i przymykając oczy. — Mam to samo uczucie co ty, Krecie: jestem śmiertelnie zmęczony, ale to nie jest zmęczenie fizyczne. Szczęściem płyniemy z prądem, który niesie nas do domu. Jak to przyjemnie czuć znowu słońce przenikające aż do kości i słyszeć wiatr, co gra na trzcinach.
— Wiatr przypomina muzykę, brzmiącą gdzieś w oddali — powiedział Kret, kiwając sennie łebkiem.
— Ja to samo myślałem — szepnął Szczur, rozmarzony i wyczerpany. — Muzykę taneczną, pełną rytmu, która płynie nieprzerwanie — ale są tam i słowa — te słowa pojawiają się i nikną — rozróżniam je czasami — a potem słyszę znów muzykę taneczną, a potem już nic tylko cichy, łagodny szept trzcin.
— Słyszysz więcej odemnie — powiedział Kret ze smutkiem. — Ja nie umiem pochwycić słów.
— Sprobuję ci je powtórzyć — rzekł cicho Szczur, który wciąż miał oczy zamknięte. — Słyszę słowa ciche lecz wyraźne — Niech was nie nęka strach — co zmienia radość w żal — Błysnę potęgą w potrzeby godzinie — Lecz pamięć o niej przeminie! Trzciny powtarzają z westchnieniem — przeminie, przeminie; słowa giną w szumie i szepcie. A teraz słyszę głos.
— By was omijał ból i rany — Odplątuję wnyki, rozluźniam kajdany — Widzicie mnie przez oka mgnienie — I daje wam znów zapomnienie! — Bliżej ku trzcinom, Krecie! Kieruj łódkę bliżej! Trudno mi chwytać te słowa, coraz są cichsze.
— Nakarmię, pragnienie ugaszę — Zbłąkanych dzieciątek waszych — Wskaże wam w lesie dróżkę — I złożę strzaskaną nóżkę — jak błyskawica minie objawienie — I przyjdzie znów zapomnienie! — Bliżej, Krecie, bliżej! Nie, nic z tego. Gawędy trzcin zagłuszyły pieśń.
— Ale co znaczą te słowa? — spytał zdumiony Kret.
— A bo ja wiem? — odparł Szczur z prostotą. — Powtarzałem ci je, w miarę jak mnie dochodziły. O! chwytam je znowu, tym razem jasno, wyraźnie! Nareszcie posłyszymy prawdę. Prawdę niezawodną, prostą — doskonałą.
— A więc wygłoś tę prawdę — rzekł Kret, zadrzemując w gorącym słońcu, po kilku minutach cierpliwego oczekiwania.
Ale nie otrzymał odpowiedzi. Spojrzał i zrozumiał powód milczenia. Znużony Szczur spał mocno, z uśmiechem szczęścia na pyszczku; wyglądał jakby wciąż jeszcze był zasłuchany.