O czym szumią wierzby/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O czym szumią wierzby |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia „Linolit“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Godlewska |
Tytuł orygin. | The Wind in the Willows |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Ropuch znalazł się w wilgotnym, zatęchłym lochu i uświadomił sobie, że ponura ciemność średniowiecznej twierdzy oddziela go od zewnętrznego świata, od słońca i gładko asfaltowanych dróg, gdzie ostatnimi czasy było mu tak dobrze i gdzie się tak zachowywał, jakby wszystkie gościńce Anglii należały wyłącznie do niego, rzucił się na ziemię, roniąc gorzkie łzy i pogrążył się w czarnej rozpaczy.
— To koniec wszystkiego — mówił sobie — a w każdym razie koniec kariery Ropucha, co na jedno wychodzi; koniec przystojnego Ropucha tak ogólnie lubianego, bogatego, gościnnego Ropucha, lekkomyślnego, dobrodusznego Ropucha! Czyż jest nadzieja, że mnie stąd kiedykolwiek wypuszczą — mówił sobie — mnie, którego słusznie uwięziono za bezczelną kradzież tak pięknego samochodu i za dosadne, wymyślne obelgi ciskane na tylu tłustych policjantów o rumianych policzkach! (tu łkanie przerwało mu). Jaki ja byłem głupi — mówił sobie — muszę teraz gnić w tej turmie, aż wreszcie zwierzęta co chlubiły się że mnie znają zapomną nawet imię Ropucha! O, mądry stary Borsuku! — mówił sobie — O, rozumny, inteligentny Szczurze i rozsądny Krecie! Jakże słuszne są wasze zapatrywania, jaką głęboką posiadacie znajomość ludzi i rzeczy! O nieszczęsny, opuszczony Ropuchu!
Na podobnych narzekaniach spędzał przez kilka tygodni dnie i noce, odmawiał wszystkich posiłków, nie chciał nawet nic między posiłkami przekąsić, chociaż sędziwy ponury dozorca, wiedząc że Ropuch ma dobrze wypchane kieszenie, napomykał często o wielu udogodnieniach, a nawet o artykułach zbytku, które można kazać przysłać z poza więzienia — za dobre pieniądze.
Ów dozorca miał córkę, ładną dziewczynkę o miękkim sercu; pomagała ona ojcu w wypełnianiu lżejszych obowiązków i ogromnie lubiła zwierzęta; miała kilka srokatych myszy i ruchliwą wiewiórkę, biegającą wciąż w kółko a prócz tego kanarka, którego klatka wisiała w dzień na gwoździu wbitym w masywny więzienny mur — ku wielkiemu niezadowoleniu więźniów co uprawiali poobiednią drzemkę — a w nocy, okryta zasłoną, stała na stole w saloniku. Dobra ta dziewuszka, litując się nad nieszczęsnym Ropuchem, odezwała się pewnego dnia do ojca:
— Ojcze! Nie mogę znieść widoku tego biednego, nieszczęśliwego zwierzątka; chudnie zastraszająco. Pozwól mi się nim zaopiekować, wiesz jak lubię zwierzęta. Nauczę go jadać z ręki, i służyć, i różnych innych rzeczy.
Dozorca odpowiedział córce, że może sobie robić z Ropuchem co jej się tylko spodoba. Znudził mu się ten więzień, dumny, skąpy i wiecznie nadąsany. Więc dziewczyna postanowiła rozpocząć tego samego dnia dzieło miłosierdzia i poszła zastukać do celi Ropucha.
— Pociesz się, Ropuchu — rzekła pieszczotliwym tonem, wchodząc. — Siądź prosto, obetrzyj oczy i bądź rozsądny; spróbuj zjeść cośkolwiek. Spójrz, przyniosłam ci część mojego własnego obiadu, prosto z pieca!
Był to w samej rzeczy smakołyk nielada; znakomity zapach z talerza przykrytego drugim talerzem rozchodził się po ciasnej celce. Ropuch, pogrążony w smutku leżał rozciągnięty na podłodze; przenikliwa woń kapusty doszła do jego nozdrzy i podsunęła mu przelotną myśl, że życie może nie jest tak rozpaczliwe i puste jak mu się zdawało. Jednak w dalszym ciągu jęczał i kopał nogami i nie chciał dać się pocieszyć. Mądra dziewczyna wyszła, ale — jak to zwykle bywa — pozostał zapach kapusty i Ropuch w przerwach wśród łkań wdychał ten zapach, i rozważał, i stopniowo przychodziły mu do łebka myśli nowe, natchnione: o rycerskości, i poezji, i czynach których można dokonać; o rozległych łąkach i pasących się w słońcu stadach krów smaganych wiatrem, o warzywnych ogrodach, o prostych rabatkach, gdzie rosną zioła, o rozgrzanych nagietkach nawiedzanych przez liczne pszczoły, i o miłym szczęku półmisków stawianych na stole w „Ropuszym Dworze”, i o szuraniu krzesełkami, gdy wszyscy goście zasiadali do stołu. Powietrze w małej celce nabrało różowego odcienia. Ropuch zaczął myśleć o swych przyjaciółach, którzy napewno potrafią coś dla niego zrobić, o adwokatach, co niewątpliwie zapaliliby się do jego sprawy, i o tym co z niego za osioł, że nie wziął sobie choć paru obrońców, a wreszcie pomyślał o swej wielkiej mądrości i pomysłowości i o wszystkim czego mógłby dokonać, gdyby tylko zechciał wysilić swój potężny umysł.
Gdy córka dozorcy wróciła po paru godzinach, niosła na tacy filiżankę pachnącej herbaty, z której unosiła się para, i talerz gorących grubo pokrajanych grzanek, ładnie z obu stron przyrumienionych; masło kapało z nich wielkimi złotymi kroplami, niby miód z plastra. Zapach tych grzanek przemówił do Ropucha i to gromkim głosem; opowiadał o ciepłych kuchniach, o śniadaniach w pogodne, mroźne ranki; o przytulnych kominkach w zimowe wieczory, gdy po skończonym spacerze opiera się o kratę nogi obute w pantofle; o mruczeniu sytych kotów i świergocie sennych kanarków. Wreszcie Ropuch podniósł się, usiadł, otarł oczy, wypił herbatę i zjadł grzanki, a niebawem zaczął rozwodzić się szeroko nad sobą, swymi zajęciami i swym domem, nad tym jaką był ważną osobistością i jak wysoko cenili go przyjaciele.
Córka dozorcy zauważyła, że ów temat równie dobrze mu robi jak herbata i zachęcała go, aby mówił dalej.
— Opowiedz mi o „Ropuszym Dworze” — rzekła. — Wydaje mi się, że musi być ładny.
— „Ropuszy Dwór” — powiedział dumnie Ropuch — jest to wspaniała pańska rezydencja, wprost nieporównana; niektóre jej części pochodzą z czternastego wieku, lecz ma wszelkie nowoczesne urządzenia: wodociągi, kanalizację. Leży o pięć minut drogi od kościoła, poczty i terenów golfowych, i jest zupełnie odpowiednia...
— A niechże cię, Ropuchu! — roześmiała się dziewczynka. — Przecież ja nie chcę tego domu wynająć. Powiedz mi jaki jest na prawdę. Ale poczekaj, przyniosę ci naprzód więcej grzanek i herbaty.
Wyszła i po chwili wróciła z pełną tacą. Ropuch rzucił się łapczywie na grzanki, a odzyskawszy swój zwykły humor, opowiedział dziewczynce o szopie na łódki, o stawie z rybami, o starym warzywnym ogrodzie okolonym murem, o chlewach, stajniach, gołębniku i kurnikach; o mleczarni, pralni, prasie na bieliznę (to się dziewczynce szczególnie spodobało), o jadalnej komnacie i o tym jak się tam dobrze bawiono, gdy zwierzęta zasiadały wkoło stołu a Ropuch wesoło usposobiony śpiewał piosenki, opowiadał anegdoty i wszystkim przewodził.
A potem dziewczyna wypytywała o przyjaciół Ropucha, słuchając z wielkim zainteresowaniem co jej opowiadał o nich, o tym jak żyją i czym się zajmują. Oczywiście ani wspomniała o swym zamiłowaniu do zwierząt, była dość sprytna aby rozumieć, że Ropuch czułby się tym bardzo dotknięty. Gdy mu życzyła dobrej nocy, napełniwszy przedtym dzbanek wodą i porządnie ułożywszy słomę, Ropuch był prawie równie zadowolony z siebie jak dawniej. Zanucił parę piosenek, które śpiewał u siebie na proszonych obiadach, skulił się na słomie i doskonale spędził noc, śniąc jaknajprzyjemniejsze sny.
Ropuch i córka dozorcy prowadzili potem nieraz interesujące rozmowy i tak mijały ponure dni. Dziewczynka serdecznie współczuła Ropuchowi: uważała, że to naprawdę wstyd zamykać biedne zwierzątko w więzieniu za drobne — jak jej się zdawało — przewinienie. Ropuch w swojej zarozumiałości wyobrażał sobie oczywiście, że troskliwość jej zawdzięcza wzrastającemu uczuciu do niego. Żałował nawet że dzieli ich taka przepaść społeczna, gdyż dziewczynka była ładna i najwidoczniej bardzo go podziwiała.
Pewnego ranka córka dozorcy była mocno zamyślona; odpowiadała na chybił trafił, a Ropuch zauważył, że nie zwraca należytej uwagi na jego dowcipy i błyskotliwe komentarze.
— Ropuchu — odezwała się po chwili — posłuchaj, proszę cię. Mam ciotkę, która jest praczką.
— No, no — odparł uprzejmie i łaskawie Ropuch — nic sobie z tego nie rób. Nie martw się. Ja mam kilka ciotek, dla których najodpowiedniejszym zajęciem byłoby pranie.
— Zamilknij choć na chwilę, Ropuchu — powiedziało dziewczątko. — Zadużo mówisz, to twoja główna wada; ja coś obmyślam a ty zawracasz mi głowę. Powiedziałam ci już, że mam ciotkę praczkę; pierze bieliznę wszystkich więźniów w tej twierdzy — staramy się wszelkie tego rodzaju zarobki zatrzymać w rodzinie, rozumiesz przecie. Ciotka zabiera bieliznę w poniedziałki rano a odnosi ją w piątki wieczorem. Dziś mamy czwartek. Otóż przyszła mi pewna myśl: jesteś bardzo bogaty — przynajmniej tak mnie wciąż zapewniasz — a ona jest bardzo biedna. Kilka funtów nie sprawi ci różnicy, a dla niej stanowi bardzo wiele. Przypuszczam, że gdyby się do niej mądrze zabrać — o ile się nie mylę to wy, zwierzęta, użyłybyście w tym wypadku słowa „osaczyć ją” — mógłbyś dojść z nią do porozumienia; użyczyłaby ci swojej sukni, czepka i tak dalej, i mógłbyś wydostać się z tej twierdzy w charakterze urzędowej praczki. Jesteś do ciotki bardzo podobny — szczególniej z figury.
— To nieprawda! — rzekł popędliwie Ropuch. — Jestem niezmiernie wysmukły — jak na żabę.
— I moja ciotka ma bardzo dobrą figurę — jak na praczkę — odrzekła dziewczyna. — Ale niech tam! Rób sobie co chcesz, ty wstrętne, pyszne, niewdzięczne zwierzę. Litowałam się nad tobą, chciałam ci dopomóc!
— Dobrze już, dobrze. Bardzo ci dziękuję — powiedział śpiesznie Ropuch. — Ale nie przypuszczasz chyba aby pan Ropuch z „Ropuszego Dworu” mógł chodzić po świecie w przebraniu praczki!
— Niech więc pan Ropuch zostanie w więzieniu — zawołała energicznie dziewczyna. — Chciałbyś pewnie wyjechać stąd karetą i czwórką koni!
Zacny Ropuch był zawsze gotów uznać swoją winę.
— Jesteś dobra i mądra dziewczyna — przyznał — a ja jestem zaiste nadęta i głupia żaba. Przedstaw mnie łaskawie swojej szanownej ciotce a nie wątpię, iż ta poczciwa dama porozumie się ze mną ku zabopólnemu naszemu zadowoleniu.
Następnego wieczoru córka dozorcy wprowadziła do celi Ropucha swoją ciotkę, która odniosła jego czystą bieliznę zawiniętą w ręcznik. Staruszka została już zawczasu przygotowana do tego spotkania, a widok kilku sztuk złota wyłożonych przez Ropucha na stół uzupełnił przygotowanie, tak, że niewiele pozostało do omówienia. Ropuch otrzymał wzamian za swoje pieniądze perkalową suknię w rzucik, fartuch, chustkę i czarny, mocno wyrudziały czepek. Staruszka postawiła tylko za warunek, aby ją związano i rzucono w kąt z zakneblowanemi ustami. Przy pomocy tego niezbyt przekonywającego wybiegu popartego barwną opowieścią, o którą już się sama miała postarać, żywiła nadzieję utrzymania się na posadzie wbrew podejrzanym pozorom.
Ten jej pomysł zachwycił Ropucha; dzięki niemu będzie mógł opuścić więzienie w sposób nie pozbawiony godności, zachowa opinię zwierzęcia niebezpiecznego, które się przed niczym nie cofnie; z całą więc gotowością pomógł córce dozorcy doprowadzić ciotkę do stanu, w którym wyglądała na bezsilną ofiarę wypadków.
— A teraz twoja kolej, Ropuchu — odezwała się dziewczyna. — Zdejm marynarkę i kamizelkę; i bez tego grubas z ciebie dostateczny.
Trzęsąc się ze śmiechu, zapięła na nim suknię, ułożyła chustkę w odpowiednie fałdy i zawiązała mu pod brodą wstążki wyrudziałego czepka.
— Wypisz wymaluj moja ciotka! — zachichotała. — Jestem przekonana, że nigdy w życiu nie wyglądałeś tak zacnie i poważnie. A teraz żegnaj, Ropuchu, szczęśliwej drogi! Idź prosto tym samym szlakiem, którym tu przyszedłeś, a jeśli kto do ciebie zagada, co jest prawdopodobne, bo przecież spotkasz samych mężczyzn — zbywaj wszystkich żartami, ale pamiętaj, że jesteś kobietą, i to wdową samotną na świecie, i że możesz narazić na szwank swoją opinję.
Ropuch — z bijącym sercem lecz krokiem tak pewnym na jaki go tylko było stać — wyruszył ostrożnie na ową pozornie lekkomyślną i ryzykowną wyprawę; przekonał się jednak niebawem z przyjemnością, że wszystko idzie mu jak z płatka; czuł się tylko nieco upokorzony myślą, iż popularność jaką się najwidoczniej cieszył, i płeć, która się do tej popularności przyczyniała, były własnością innej osoby. Przysadkowata postać praczki odziana w dobrze znaną suknię w rzucik, służyła za paszport przy każdych zaryglowanych drzwiach, u każdej z ponurych bram; a nawet jeśli Ropuch wahał się, nie pewny w którą stronę zawrócić, wyjście z owej trudnej sytuacji wskazywał mu strażnik przy następnej bramie, wzywając go aby szedł śpiesznie i nie trzymał dozorców przez całą noc na warcie. Największe niebezpieczeństwo tkwiło w przekomarzaniu się i wesołych żartach kierowanych do Ropucha, na które musiał znajdować szybką i ciętą odpowiedź; Ropuch miał wysokie poczucie własnej godności, a przekomarzanie się było przeważnie (tak przynajmniej uważał) ordynarne i w lichym gatunku, żartom zaś brakło dowcipu. Potrafił jednak, choć z trudem, opanować się, a odpowiedzi stosował do poziomu swych rozmówców i do przybranej postaci pod jaką występował, robił przytym co mógł aby nie przekraczać granicy dobrego smaku.
Czas dłużył mu się niesłychanie, lecz wkońcu minął ostatni podwórzec, odrzuciwszy natarczywe zaprosiny do ostatniej strażnicy i umknął przed wyciągniętymi ramionami ostatniego wartownika, który błagał go z żartobliwą namiętnością o pożegnalny uścisk. Posłyszał nareszcie szczęk zawartych za sobą wrzeciądzy przy wielkiej zewnętrznej bramie, poczuł na swym niespokojnym czole świeży powiew zewnętrznego świata i uświadomił sobie, że jest wolny!
Olśniony łatwością, z jaką udało mu się wykonać śmiały czyn, dążył szybko ku oświetlonemu miastu, nie mając pojęcia co dalej począć, wiedział jedynie z całą pewnością, że musi jaknajprędzej ulotnić się z miejscowości gdzie dama, którą musiał uosabiać, była typem tak znanym i popularnym.
Gdy dążył naprzód, namyślając się co robić, zwróciły jego uwagę czerwone i zielone światła, błyszczące w pobliżu, nieco w bok od miasta a uszu jego doszło dyszenie i sapanie lokomotywy i łoskot zderzających się wagonów.
— Ach! — pomyślał sobie — mam szczęście! Dworzec kolejowy to dla mnie w tej chwili rzecz najpotrzebniejsza w świecie, a co ważniejsze nie potrzebuję przechodzić przez miasto aby do niego dojść, nie potrzebuję odgrywać dalej tej upokarzającej roli i odpowiadać na zaczepki dowcipami, które choć bardzo udatne, nie licują z moim poczuciem godności osobistej.
Ropuch udał się więc na dworzec, przejrzał rozkład pociągów i dowiedział się, iż za pół godziny wyrusza pociąg, idący mniej więcej w kierunku jego domu.
— Mam szczęście! — powtórzył Ropuch w coraz lepszym humorze i poszedł do kasy kupić bilet.
Wymienił nazwę stacji położonej najbliżej wsi, nad którą królował „Ropuszy Dwór” i, w poszukiwaniu potrzebnych pieniędzy skierował machinalnie łapkę do miejsca, gdzie powinna znajdować się kieszonka od kamizelki. Lecz tu wmięszała się perkalowa suknia, — która dotychczas dzielnie go broniła, a o której nikczemnie zapomniał — i udaremniła jego wysiłki. Jak w koszmarze walczył z dziwacznym niesamowitym strojem co zdawał się trzymać go za łapki, obracał w niwecz wszystkie usiłowania i rzekłbyś kpił z niego. Podróżni stojący w ogonku za Ropuchem czekali niecierpliwie, udzielając mu rad mniej lub więcej skutecznych, albo robiąc uwagi bardziej czy mniej uszczypliwe i stosowne. Wreszcie, jakimś sposobem — Ropuch nigdy nie zrozumiał dobrze jakim — przerwał zaporę i dotarł do miejsca gdzie od wieków znajdują się wszelkie kieszonki od kamizelek i — nie znalazł nietylko pieniędzy ale i kieszeni i kamizelki, w której mogłaby się kieszeń znajdować!
Przypomniał sobie z przerażeniem, że zostawił w celi marynarkę i kamizelkę, a wraz z nimi notes, pieniądze, klucze, zegarek, zapałki, ołówek, jednym słowem wszystko co sprawia, że warto żyć na świecie, wszystko czym odróżnia się zwierzę o licznych kieszeniach, pan stworzenia, od niższych bezkieszeniowych lub jednokieszeniowych istot, które skaczą czy spacerują lekkim krokiem, nie wyekwipowane do prawdziwej walki.
W tym nieszczęściu, chcąc zapanować nad położeniem i znaleźć wyjście z sytuacji zdobył się na rozpaczliwy wysiłek: przybrał dawny wielkopański ton i powiedział:
— Mój panie, widzę że zapomniałem portmonetki. Proszę mi wydać bilet, a jutro odeślę panu pieniądze. Wszyscy mnie tu znają.
Urzędnik spojrzał ze zdumieniem na Ropucha, na jego wyrudziały czepek i roześmiał się.
— Spodziewam się, że muszą panią dobrze znać — odparł — jeśli pani często próbuje podobnych sztuczek. Proszę odejść od okienka, zajmuje pani miejsce innym.
Starszy jegomość, który już jakiś czas szturchał Ropucha w plecy, odsunął go, a co gorsza nazwał go „moją dobrą kobietą”; rozzłościło to Ropucha bardziej ze wszystkiego co zdarzyło się tego wieczora.
Zwątpiały i zrozpaczony, szedł wzdłuż toru, na którym stał pociąg, a łzy spływały mu po obu stronach nosa. Myślał sobie, jak to ciężko widzieć przed sobą bezpieczeństwo, niemal widzieć dom, a być od tego odsuniętym z powodu braku kilku marnych szylingów i drobnostkowej podejrzliwości płatnego urzędnika. Wkrótce wykryją jego ucieczkę, rozpocznie się pogoń, pochwycą go, zelżą, okują w łańcuchy, zawleką z powrotem do więzienia gdzie czeka go chleb, woda i słoma; podwoją straże, zwiększą mu karę; a jakie ironiczne uwagi będzie robiła córka dozorcy! Co począć? Nie był szybki w łapkach, przytym można go było łatwo poznać po figurze. Czy nie udałoby mu się wcisnąć pod ławkę w wagonie? Widział uczniów którzy używali tego sposobu, obróciwszy uprzednio na inne wyższe cele pieniądze dane im na drogę przez troskliwych rodziców. Tak rozmyślając, stanął przed parowozem. Oliwił go właśnie, wycierał i pieścił maszynista, krzepki mężczyzna, trzymający w jednym ręku oliwiarkę a w drugim pęk pakułów.
— Co wam się stało, matko? — spytał maszynista — jakie was spotkało zmartwienie? Niezbyt wesoło wyglądacie.
— O panie! — rzekł Ropuch, wybuchając znów płaczem. — Jestem biedna nieszczęśliwa praczka, zgubiłam pieniądze i nie mogę zapłacić za bilet, a muszę znaleźć sposób aby wrócić na noc do domu. Nie wiem co mam począć. O Boże, mój Boże!
— To rzeczywiście niemiła historia — powiedział maszynista i zamyślił się. — Zgubiliście pieniądze i nie możecie dostać się do domu — a pewnie macie dzieci, co na was czekają?
— Mam całe mnóstwo dzieci — zaszlochał Ropuch — są głodne — i bawią się zapałkami — i wywracają lampy — i kłócą się, i licho wie co wyrabiają. O, mój Boże! mój Boże!
— Więc powiem wam co zrobimy — rzekł zacny maszynista. — Mówicie, że jesteście praczką z zawodu; to doskonale. A ja, jak widzicie, jestem maszynistą, jasne jak słońce że mam okropnie brudną robotę, człowiek nie może nastarczyć koszul. Oj tak! moja żona rąk nie czuje od ciągłego prania. Jeśli wróciwszy do domu wypierzecie kilka moich koszul i odeślecie mi je, zabiorę was na moją maszynę. Właściwie nie wolno nam robić takich rzeczy, ale nie bardzo na to zważają w naszym zapadłym kącie.
Rozpacz Ropucha zamieniła się w zachwyt, gdy wdrapywał się skwapliwie do budki maszynisty. Oczywiście, nigdy w życiu nie wyprał żadnej koszuli i nie potrafiłby tego zrobić, choćby nawet chciał, a w każdym razie nie miał zamiaru wziąć się do prania, ale pomyślał sobie:
— Kiedy już dostanę się do „Ropuszego Dworu” i będę miał znów pieniądze i kieszenie, dokąd je można chować, poślę maszyniście sporo grosza aby mógł zapłacić za wielkie pranie: to przecież wszystko jedno, a może nawet lepiej na tym wyjdzie.
Konduktor machnął chorągiewką, maszynista zagwizdał wesoło w odpowiedzi i pociąg wyruszył ze stacji. W miarę jak wzrastała szybkość i Ropuch widział z obu stron prawdziwe pola, i drzewa, i płoty, i krowy, i konie, które przesuwały się mimo, i kiedy sobie pomyślał, że z każdą minutą zbliża się do „Ropuszego Dworu” i miłych przyjaciół, do brzęczącej monety w kieszeniach, do miękkiego łóżka, dobrego jedzenia, i pochwał, i podziwu dla jego niezwykłej mądrości i jego przygód, zaczął skakać wszerz i wzdłuż maszyny, i krzyczeć, i śpiewać urywki piosenek, ku wielkiemu zdumieniu maszynisty; zacny ten człowiek od czasu do czasu — coprawda zrzadka — widywał praczki, ale nigdy nie spotkał praczki choć trochę podobnej do babiny, którą wiózł.
Ujechali wiele mil i Ropuch zaczął się
zastanawiać, co będzie jadł na kolację po powrocie do domu, gdy zauważył, że maszynista ze zdziwionym wyrazem twarzy wychyla się z boku i nasłuchuje, a potem wchodzi na stos węgla i patrzy w tył za pociąg.
— To ciekawe — odezwał się wreszcie poczciwiec — nasz pociąg jest ostatnim wieczornym pociągiem idącym w tym kierunku, a przysiągłbym, że słyszę za nami maszynę!
Ropuch w tej chwili zaprzestał swych błazeństw. Spoważniał i zesmutniał, poczuł tępy ból w dole krzyża, przechodzący aż do łapek, a pod wpływem tego bólu wzięła go ochota aby usiąść i nie myśleć o tym co mogło się stać.
Księżyc świecił już jasno, a maszynista stanąwszy mocno na kupie węgla mógł ogarnąć wzrokiem duży kawał toru.
Po chwili wykrzyknął:
— Teraz widzę wyraźnie! To parowóz, który jedzie z dużą szybkością po naszych szynach! Coś mi wygląda, jakby gonił za nami.
Nieszczęsny Ropuch, rozpłaszczony na ziemi w miale węglowym starał się usilnie wynaleźć jakiś udatny sposób działania.
— Doganiają nas szybko! — krzyknął maszynista — a na lokomotywie siedzi pełno ludzi o najdziwniejszym wyglądzie. Jacyś jakby starodawni strażnicy wymachują halabardami; policja w hełmach kiwa pałkami, są też nędznie ubrani ludzie w melonikach. Odrazu widać, nawet z tej odległości, że są to niezawodnie tajni policjanci, ci znów wywijają laskami i rewolwerami, a wszyscy razem krzyczą „Stój! stój ! stój!”
Ropuch padł na kolana i podnosząc złożone błagalnie łapki, zawołał:
— Ratuj mnie, ratuj, drogi, zacny panie maszynisto, wszystko panu wyznam! Nie jestem prostą praczką, na jaką wyglądam! Nie mam niewinnych ani w ogóle żadnych dziatek coby na mnie czekały! Jestem żabą — dobrze znanym i ogólnie lubianym panem Ropuchem, właścicielem ziemskim. Dzięki wielkiej odwadze i mądrości udało mi się dopiero co umknąć z obmierzłego lochu, do którego wtrącili mię nieprzyjaciele. Ale jeśli pochwycą mię ludzie z tego parowozu, zaczną się znów dla biednego, nieszczęsnego, niewinnego Ropucha kajdany, i chleb, i woda, i słoma!
Maszynista spojrzał surowo na Ropucha i rzekł:
— Wyznaj mi prawdę; za co wsadzili cię do więzienia?
— Za nic wielkiego — odrzekł biedny Ropuch, czerwieniąc się mocno. — Pożyczyłem sobie tylko samochodu, w czasie gdy właściciele jedli drugie śniadanie; nie był im przecież wówczas potrzebny. Nie miałem zamiaru ukraść go, naprawdę; ale ludzie — a szczególniej urzędnicy — zapatrują się surowo na lekkomyślne, nierozważne postępki.
Maszynista rzekł z powagą:
— Źle postąpiłeś i właściwie powinienem oddać cię w ręce sprawiedliwości, ale widzę, że jesteś nieszczęśliwy i w wielkich opałach, więc cię nie opuszczę. Po pierwsze nie lubię samochodów, a po drugie nie znoszę jak mną komenderuje policja, zwłaszcza wówczas gdy siedzę na swojej maszynie; w dodatku doznaję dziwnego uczucia na widok zwierzęcia tonącego we łzach — wzrusza mię to. Pociesz się więc, Ropuchu! Zrobię co będę mógł. Może uda się nam umknąć przed nimi.
Zaczęli zapalczywie dorzucać łopatami węgiel; piec huczał, iskry pryskały, parowóz drgał i zataczał się w pędzie, lecz pościg zbliżał się coraz bardziej. Maszynista westchnął, otarł czoło pękiem kłaków i rzekł:
— Obawiam się, że nic z tego, Ropuchu. Widzisz, oni jadą bez obciążenia i mają lepszą maszynę. Jedno tylko nam pozostaje i to ostatnia twoja nadzieja, więc słuchaj z wielką uwagą tego, co ci powiem. Niedaleko przed nami jest długi tunel, a po drugiej jego stronie tor biegnie przez gęsty las. Jadąc przez tunel, wydobędę największą szybkość, a tamci oczywiście trochę zwolnią w obawie przed katastrofą. Kiedy przedostaniemy się na drugą stronę, zamknę parę i puszczę w ruch hamulce, a jak tylko zmiarkujesz, że to możliwe, musisz wyskoczyć i schronić się do lasu, żeby cię tamci nie zobaczyli, kiedy wyjadą z tunelu. A ja najszybciej pojadę w dalszą drogę. Niech gonią za mną tak długo, jak im się spodoba i tak daleko, jak im się spodoba. A teraz uważaj i skacz, kiedy ci powiem!
Dorzucili znów węgla i pociąg wleciał pędem w tunel, parowóz śpieszył, hałasował, grzechotał, aż wreszcie wypadli z tunelu; owiało ich świeże powietrze, ujrzeli spokojny blask księżyca i ciemny, bezpieczny las, który ciągnął się z obu stron toru. Maszynista zamknął parę i zahamował. Ropuch zeszedł na stopień, a gdy pociąg nieledwie przystawał posłyszał okrzyk:
— Teraz skacz!
Ropuch skoczył, ześlizgnął się z niskiego nasypu, wstał zdrów i cały, wgramolił się do lasu i tam się ukrył.
Wyjrzawszy, zobaczył że jego pociąg rozpędził się znowu i szybko znikł. A tymczasem, rycząc i gwiżdżąc, wypadł z tunelu parowóz ze swą mieszaną załogą, która wymachiwała rozmaitą bronią, krzycząc:
— Stój! stój! stój!
Gdy przejechali, Ropuch uśmiał się serdecznie poraz pierwszy od czasu jak wtrącono go do więzienia.
Ale niebawem przestał się śmiać; pomyślał, że jest późno, ciemno, i zimno, że znalazł się w nieznanym lesie, bez pieniędzy i bez nadziei na kolację, że wciąż jeszcze jest daleko od domu i przyjaciół; martwa zaś cisza po turkocie i dudnieniu pociągu działała wstrząsająco. Nie śmiał wyjść z pod osłony drzew, zapuścił się więc w las, chcąc zostawić tor kolejowy jaknajdalej za sobą.
Po tylu tygodniach spędzonych wśród murów, las wydał mu się obcy, nieprzyjazny i rzekłbyś drwiąco względem niego nastrojony. Gdy słyszał jakby mechaniczne pohukiwanie puhacza, zdawało mu się, że las się roi od strażników, którzy go okrążają. Sowa w przelocie dotknęła skrzydłem jego ramienia, uskoczył w bok straszliwie przerażony, był przekonany, że chwyta go jakaś ręka; owa podobna do ćmy, odlatując zaśmiała się gardłowo: ho! ho! ho! Ropuch uznał to za marny dowcip. Natknął się raz na lisa, który stanął, zmierzył go ironicznym wejrzeniem i rzekł:
— Hej tam! Praczka! Brakuje mi w tym tygodniu jednej skarpetki i jednej powłoczki. Pamiętajcie żeby to się nie powtarzało.
Zachichotał i odszedł z dumną miną. Ropuch obejrzał się szukając kamienia, którym mógłby rzucić za lisem, ale nic nie znalazł, co mocno go rozzłościło. Wreszcie głodny, zźiębnięty, zmordowany, poszukał schronienia w spróchniałym drzewie, gdzie usłał sobie możliwie wygodne posłanie z gałęzi i suchych liści, i spał mocno aż do rana.