Ofiary półświatka/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Ofiary półświatka
Podtytuł Powieść obyczajowo-sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
W pułapce.

Fred od kilku dni przeżywał najszczęśliwsze chwile swego życia, nie domyślając się nawet, jak ciężkie chmury zawisły nad jego głową...
Kochał Hankę i wiedział, że jest kochany... — a sama ta myśl napełniała niewysłowioną radością serce Freda. Nie mieli już przed sobą najlżejszych tajemnic, wszystko to, co omal ich nie rozłączyło, zczezło — a przyszłość wydawała im się promienna. Chwilowe troski nikły pod wpływem wiary w siebie, jaką daje młodość i wzajemne uczucie. A to uczucie odgradzało ich, jakby chińskim murem, od brudów i przykrości dnia powszedniego i wydawało się im, że poza tym murem niczyja brutalna dłoń ich nie dosięgnie...
Hanka powtórzyła narzeczonemu — bo Fred już uchodził za oficjalnego narzeczonego — szczegóły rozmowy z matką. Powtórzyła, pomijając oczywiście, niektóre najbardziej drażliwe momenty, a podkreślając, że pomiędzy nią a właścicielką „Helwiry“ doszło do całkowitego zerwania i że pragnie ona zapomnieć, iż łączyły ich jakiekolwiek więzy.
Fred, uradowany, marzył, żeby przyspieszyć datę ślubu. Stać się to tylko mogło, o ileby Hanka otrzymała posadę, zapewniającą wraz z zarobkami Freda, choć najskromniejsze utrzymanie. To też obiegł wszystkich swoich znajomych, ubłagał mecenasa, u którego pracował, i dzięki usilnym staraniom i szczęściu, które zakochanym sprzyja, otrzymał obietnicę, że Hanka najdalej za parę tygodni obejmie stanowisko sekretarki, w pewnej firmie prywatnej.
Zadowolenie ich nie miało granic i śmiało teraz snuli swe plany. Jakże nieskończenie miłe były te chwile, gdy przytuleni do siebie w małym pokoiku Gliniewskiej, rzekłbyś w jedną całość złączeni, śnili sen złoty o przyszłości. Chwile takie są bodaj najpiękniejsze, wstrętna rzeczywistość ucieka kędyś daleko, wszystko wydaje się łatwe i do zdobycia i para kochanków, dufna w siebie, święcie wierzy, że pobije świat. I nie myli się często. Prawdziwe a czyste uczucie jest bowiem tą dźwignią, — która ze swej drogi usunąć potrafi nawet najcięższe zawady...
Szczęśliwe chwile! Marzył więc Fred, marzyła i Hanka, że rychło znajdą się we własnem gniazdku i nikt na sekundę ich nie rozdzieli... Gniazdko to na początek, miało być więcej, niż skromne... Zamierzali zamieszkać razem z matką Freda... Bowiem choć Gliniewska posiadała swe mieszkanko, cokolwiek przypominało jej przeszłość, lub za pieniądze Helmanowej zostało nabyte, raziło Korskiego i niechciał z podobnego „posagu“ korzystać. Zgadzała się z nim całkowicie Hanka. Odejdzie w jednej sukience i jedynie zabierze swe książki, nawet drobiazgi pozostawi matce.
Stara Korska przyjęła przyszłą synowę z rozczuleniem. Fred przedstawił matce Gliniewską, jako studentkę, pannę samodzielną i zarabiającą na siebie, nie posiadającą w Warszawie ani bliższej, ani dalszej rodziny, gdyż pochodzi z Poznańskiego i której rodzice, ongiś tam zamieszkali, dawno umarli.
Korskiej całkowicie wystarczało to tłómaczenie. Zresztą wystarczyłoby jej wszystko, cokolwiek powiedziałby Fred. Lenka i Fred stanowili chlubę starszej pani i całą nadzieję na przyszłość. Dzięki nim miał poprawić się jej los i miała odzyskać dobrobyt. Lenka uczyniła karjerę i choć Korska nie wielkie korzyści dotąd wyciągnęła z tej karjery, kontentując się drobnemi „pożyczkami“, z mozołem wyciągniętemi od pana Ignacego, pocieszała się, że może później ten się okaże hojniejszy. Ale naprawdę swą wiarę pokładała w Fredzie.
Syn jest mądry, pracowity, oszczędny. Prędzej, czy później, skóro tylko ukończy uniwersytet, zajmie znaczne stanowisko. Kto wie, a nuż zostanie ministrem. Wszystko, co czyni, dobrze czyni i musi w tem mieć swe głębsze cele. Jeśli spodobała mu się Hanka, zapewne stanowi ona uosobienie zbioru cnót, również zarabiać dobrze będzie i dopomoże mu w życiu. Tak rozumowała, przywykła patrzeć na świat praktycznie, a gdy w powiekach Korskiej, obejmującej czule Gliniewską, szkliły się łzy, odnalazłbyś i tutaj odrobinę wyrachowania. Bowiem, odstępując dwie izdebki z trzypokojowego mieszkanka, młodej parze, nietylko nie traciła syna i wnoszonych przez niego co miesiąc sumek na wspólne gospodarstwo, ale dzięki właśnie temu złączeniu, sumki z konieczności musiały się powiększyć, a przez to samo malał niedostatek i łamanie sobie głowy nad związaniem końca z końcem w ubogim budżecie. W śmiałych marzeniach rysowały się już smaczne potrawy i łakocie — gdyż Korska jak wszystkie kobiety starsze, o niskim poziomie duchowym, była porządnie łakoma a smakołyki oraz hodowanie kwiatów stanowiły największą część jej nieskomplikowanych, życiowych zainteresowań.
Ze strony więc matki, nie natrafił Fred na żadne przeszkody. Z Lenką zaś nie zdążył jeszcze zapoznać narzeczonej, aczkolwiek nie zawinił tu brak czasu. Odkładał wprost, te konieczne, ze względów rodzinnych odwiedziny z dnia na dzień, niezbyt lubiąc Okońskiego i uważając wizytę u szwagra i dłuższą tam „pogawędkę“ za przykrość, której uniknąć się nie da, lecz odwlec ją można jaknajdłużej. Lenkę samą chętnie zaprosiłby i z narzeczoną zaprzyjaźnił — niestety, nie sposób było jej wyciągnąć, nie natykając się jednocześnie na Okońskiego. Rozumował tak, nie wiedząc o zmianie, jaka w domu Okońskich zaszła i o „emancypacji“ kompletnej Lenki. Ta, od pewnego czasu, nie pojawiała się wcale u matki, zajęta Horwitzem.
Nie mogąc się tym stosunkiem pochwalić przed rodziną, wolała nie pokazywać się wcale najbliższym, aby uniknąć różnych zapytań, co do których tłómaczenie się, nie poszłoby równie gładko, jak z małżonkiem.
Jeśli całkowicie czuł się szczęśliwy Fred, trudniej dałoby się to powiedzieć o Hance. Była szczęśliwa, choć na dnie duszy czaił się niepokój. Niepokój, którego sama nie umiała określić przyczyny. Chwilami wydawało się jej, że radość po tak wielkiem moralnem przygnębieniu nastąpiła zbyt nagle i szybko, aby mogła być trwała. Wydawało się jej, że raptem spadnie „coś“, groźne „coś“, co życie, utkane obecnie ze złotych marzeń w strzępy potarga. Lecz ani na sekundę nawet nie powstało w jej główce przypuszczenie, by jakie niebezpieczeństwo, lub powikłania grozić mogły ze strony matki. Przeciwnie. Choć postępowała zgodnie z sumieniem, choć niezależnie nawet od znajomości z Fredem, pogardziłaby majątkiem w ohydny sposób zdobytym i zerwałaby z matką — czasem na dnie duszy rodziło się pewne rozrzewnienie. Toć, zawsze była to matka, matka gotowa dla niej uczynić wszystko, matka dobrowolnie rezygnująca ze swych praw, gdy Hanka zażądała tego. A nuż jej obowiązkiem było nie odchodzić w taki sposób, postarać się przekonać, nawrócić ze złej drogi, uratować moralnie...
Pod wpływem dum podobnych, ciężkie westchnienie wybiegało z piersi Hanki i cichaczem ocierała łzę... Brzydziła się matką, lecz nie mogła jej znienawidzić — a jeno pozostawało wrażenie, że płacze po kimś bardzo kochanym, co odjechał daleko i nigdy nie wróci, lub umarł...
Rychło Hanka otrząsnęła się z przykrych myśli. Może wszystko ułożyć się da jeszcze. Przódy zajmie się własnem życiem, a później postarają się razem, z Fredem wykonać ciężkie zadanie. Może... może... Fred zrozumie, Fred jest taki kochany, teraz mu tylko o tem mówić zawcześnie... Ale...
Właściwie jedna osoba tylko chodziła wyraźnie niezadowolona z przyszłego związku młodej pary, choć umiała znakomicie ukryć swe niezadowolenie. Mianowicie ciotka Klara. Zawezwana potajemnie przez Helmanową, godzinę wysłuchiwała ostrych wymówek, iż dzięki jej dwulicowości a pobłażaniu fantazjom Hanki stało się to, co się stało. Właścicielka „Helwiry“ nazywała starą krewną istotą niewdzięczną i przewrotną, grożąc wystraszonej nietylko zemstą, ale i obcięciem wszelkich „zapomóg“. Jeśli odrazu „kara“ nie nastąpiła, to tylko dlatego, że „szefowa“ obiecała ułagodzić trochę swój gniew, o ile pani Klara zechce poprawić się na przyszłość i co dnia, doniesie jaknajszczegółowiej, o zachowaniu się Hanki, Freda i o ich zamiarach. Przerażona ciotka, nie śmiąc odmówić temu rozkazowi, zamieniła się teraz w chytrego szpiega, zaniedbawszy nawet umiłowane konfitury. Każdy krok zakochanej pary był śledziony, a Helmanowa otrzymywała o nim ścisły raport.
Nie wiedziała o tem nic oczywiście Hanka, nie wiedział i Fred... Najlżejszy cień nie mącił ich szczęścia.
Działo się to we czwartek, piątego listopada i ta data na zawsze mocno utkwiła w pamięci Freda. Ileż razy przeklinał on później ten dzień tragiczny, dzień, który tyle zaważył na ich losie...
Powrócił właśnie do domu i spożywszy obiad, udał się do swego pokoiku, aby tam się przebrać i koło szóstej popołudniu, jak zwykle, podążyć do Hanki. Od rana mżył drobny deszcz, a listopad, który zmienił ciepły i słoneczny październik, szarugą i błotem zalewał ulice.
Fred, wiążąc przed lustrem starannie krawat — z ludzi najmniej nawet zważających na wygląd zewnętrzny, miłość czyni elegantów — myślał ze zniecierpliwieniem, iż dokuczliwa pogoda odbiera mu przechadzkę z Hanką, w czasie której tak przyjemnie się gawędzi i tak serdecznie można do siebie się przytulić — gdy wtem, te rozważania przerwał ostry dzwonek u wejścia.
Wizyta w mieszkaniu Korskich, których prawie nikt nie odwiedzał, była stale faktem niezwykłym. To też Fred, sądząc, iż to siostra może przychodzi, sam pośpieszył do drzwi w przedpokoju. Ze zdziwieniem ujrzał posłańca.
— List do pana!
Po chwili, sam w pokoju, rozrywał kopertę. Była zaadresowana ręką kobiecą, lecz pismem całkowicie nieznanem. A gdy otworzył list, zdumiał się jeszcze więcej, niźli swego czasu, otrzymawszy w podobnych okolicznościach bilecik Hanki.
Przeczytał raz i drugi. Własnym oczom nie wierzył. Brzmiał on:
„Szanowny Panie!
Choć nie znamy się osobiście, doskonale się znamy ze słyszenia. Zamierza Pan poślubić Hankę, a jest ona, bądź co bądź, moją córką. Mogłabym uczynić Mu szereg wyrzutów zato, że rozłączył mnie z córką i odebrał dziecko, — uważam wszakże, iż wszelkie wymówki, w obecnym stanie rzeczy, nie doprowadziłyby do celu. Ale pozostało wiele spraw, wymagających osobistego porozumienia.
Jeśli zwracam się do Pana, to wyłącznie szczęście Hanki mam na widoku. Chcę wierzyć, że zapewni jej Pan to szczęście i wyłącznie tem powodowana, dobrowolnie usunęłam się z Waszej drogi. Lecz przyszły mąż Hanki powinien być wtajemniczony we wszystko, aby w następstwie nie wynikły niepotrzebne powikłania. Ja, z mej strony, dołożę usilnych starań i mniemam, że niektóre skomplikowane rodzinne interesy, załatwione zostaną ku zobopólnemu zadowoleniu.
Proszę więc Pana, o łaskawe przybycie dziś do mnie koniecznie, około ósmej wieczorem, adres jest Mu wiadomy, gdyż zamierzam omówić z Nim sprawy, niecierpiące zwłoki.
Sądzę, że dla dobra własnego oraz Hanki, nie odmówi Pan mej prośbie, rozumiejąc, że rozmowa nasza jest konieczna i tem lepiej się stanie, im prędzej ona nastąpi. Z góry zapewniam, że bytność w moim domu nie narazi Go na żadne sceny, ani też przykrości, a ograniczymy się oboje spokojnem załatwieniem spraw, o których w moim liście wspominam.

Elwira Helmanowa.

Fred rzucił list na stojący obok stolik i chwilę pozostał w zadumie. Wszystkiego raczej mógł się spodziewać, niźli podobnego wezwania. Gdyby Helmanowa obsypała go gradem wyrzutów, potokiem najordynarniejszych nawet wymysłów i pogróżek, nie przejął by się zbytnio i nawet nie wspomniałby o tem Hance. Lecz Helmanowa, pisząca tonem spokojnym, Helmanowa, która sama zaznacza, że pragnie usunąć się z ich drogi, jedynie zamierzając omówić niecierpiące zwłoki sprawy — to było, co innego. Aczkolwiek przykrość wielką stanowiła dlań podobna rozmowa, podświadomie wyczuwał, że nie da się jej uniknąć. Toć Hanka całkowicie dotychczas zależała od matki i przestały się widywać zaledwie od tygodnia. Długoletnich więzów nie zrywa się łatwo.
Jeśli był przygotowany na „przejście“, to inaczej je sobie wyobrażał, a nawet napawało go ono lękiem, ze względu na Hankę. Sądził, że właścicielka „Helwiry“ łatwo nie zrezygnuje ze swych praw, wywoła awanturę, lub też scenę brutalną, mogącą odbić się fatalnie na nerwach Hanki. Tymczasem list świadczył, iż kochając głęboko córkę, pogodziła się z losem i nie zamierza doprowadzać do przykrych scysji, lub skandalów.
Fred poczuł nawet niejaką wdzięczność dla Helmanowej. Jednak w najbardziej zepsutej naturze, miłość prawdziwa potrafi wykrzesać szlachetniejsze uczucia. Cóż za skomplikowane sprawy pragnie ona poruszyć? Może chce przyjść z ukrytą pieniężną pomocą, twierdząc, iż jakiś kapitalik należy się Hance. Ale pomocy materjalnej od Helmanowej, Fred pod żadną postacią nie przyjmie. Również Hanka. O tem niechaj Helmanowa zapomni.
Lecz, czy odgadł słusznie? A nuż, nie o kwestje materjalne chodzi, ale o coś innego? O co? Zawikłane sprawy rodzinne? Jakież mogą być te sprawy?
Pójść tam wypada, przódy jednak poradzi się z Hanką. Niema wszak przed nią żadnych tajemnic, tembardziej w wypadku, który jej przedewszystkiem się tyczy. Hanka najlepiej we wszystkiem się zorientuje i Fred, przygotowany należycie, uda się na rozmowę. A może sama zechce mu towarzyszyć?
Trapiony podobnemi myślami, Fred wybiegł z mieszkania i szybko przebrnąwszy zalane jesienną słotą ulice, znalazł się na Długiej.
Lecz tam oczekiwało go rozczarowanie. Drzwi otworzyła ciotka Klara, a ujrzawszy Freda, wyrzekła:
— Hanki niema w domu!
— Jakto, niema? — zdziwił się. — Wszak umówiliśmy się na szóstą...
— Wyszła w pilnej sprawie!...
— W jakiej?
— Nie wiem!... Nic nie powiedziała... Wróci za godzinę... dwie... może później...
— Zaczekam...
Gdyby Fred dojrzał w półmroku, panującym w przedpokoju, ironiczny uśmieszek, jaki skrzywił wargi ciotki Klary, kiedy wymawiała te słowa, zastanowiłby on go wielce. Niestety nie dojrzał uśmieszku, bo nie oglądając się nawet za starszą panią, podążył wprost do gabineciku Hanki.
Dokąd mogła się udać? Wszak mówiła mu prawie o każdym swym kroku, a wczoraj nie wspomniała ani słówkiem, że dziś jakaś sprawa ją dłużej zatrzyma? Nieprzewidziany interes? Et, rychło chyba powróci...
Choć pocieszał się temi myślami a chcąc skrócić chwile oczekiwania, zająwszy miejsce przy stole, przerzucał leżące tam książki, Hanki wciąż nie było. Palce jego machinalnie przewracały kartki, wzrok błąkał się po ilustracjach, zdobiących niektóre wydania, podczas, gdy słuchem łowił daremnie odgłos skrzypu wejściowych drzwi. Tymczasem zegar w stołowym pokoju wydzwaniał powoli kwadranse, wreszcie wybił siódmą, potem wpół do ósmej.
Fred porwał się na nogi. Hanka nie powróciła, on zaś winien już odejść, jeśli ma się stawić na czas u Helmanowej.
Raptem uderzyła go pewna wątpliwość. A nuż lepiej tam nie iść, przódy nie porozumiawszy się z Hanką. Może to jaki podstęp właścicielki „Helwiry“. Lecz wnet wzruszył ramionami, a w pamięci zarysowały się mu ustępy, otrzymanego listu: „chodzi o szczęście pańskie i Hanki“... „uniknie pan wielu powikłań w przyszłości“, „jest ona, bądź, co bądź, moją córką, a jej mąż musi być wtajemniczony we wszystko“... Stanowczo pójdzie do Helmanowej. Toć baba go nie zje, a on potrafi u niej, zapanować nad sobą i znaleźć się taktownie. A może, w rzeczy samej, pragnie o czemś powiadomić, co nader oględnie wypada powtórzyć Hance? Kto wie?...
Uprzedzi jednak o swej wizycie narzeczoną.
Wydarł z notatnika kartkę papieru, pochwycił ołówek i szybko skreślił:
„Droga Hanko! Twoja matka wezwała mnie na ósmą wieczór, w jakiejś pilnej sprawie. Przybyłem, aby z Tobą się porozumieć, jak mam postąpić, lecz Cię nie zastałem. Postanowiłem się tam udać, ale bądź spokojna, nie żywi ona zdaje się względem nas złych zamiarów. Natychmiast po ukończonej rozmowie, nie zważając nawet na późną godzinę, powrócę do Ciebie, aby wszystkie szczegóły powtórzyć. Gdzieś zniknęła? Ładnie to tak, niknąć z domu bez śladu? Całuję cię serdecznie.

Twój Fred“

Położył kartkę na widocznem miejscu i wyszedł do przedpokoju.
— Pani Klaro! — zawołał w stronę kuchenki, skąd dobiegał hałas przesuwanych naczyń — Dłużej czekać nie mogę!... Pozostawiłem bilecik Hance...
— Pozostawił pan bilecik? — twarz ciotki ukazała się w szparze drzwi — Doskonale.
— I zapewne jeszcze powrócę...
— Acha...
— Dowidzenia...
A kiedy Fred zbiegał po schodach czas jakiś pozostała w zamyśleniu...
Tym razem nie krzywił jej twarzy grymas złośliwy, raczej wyraz litości. W gruncie ciotka Klara nie była złą, a tylko całkowicie zahukaną przez Helmanową i powolną obecnie otrzymanym rozkazom. Może żal ściskał serce starej panny, że tak postępuje, bo i ją rozczuliła czysta miłość Hanki i Freda, lecz niestety, inaczej nie wolno jej było działać...
Fred szybko biegł do przystanku tramwajowego.
Ma dwadzieścia minut przed sobą...
Wkrótce stał na pomoście wozu, zdążającego w kierunku Koszykowej. Nadal siekł drobny deszczyk, nadając miastu tajemniczy i ponury wygląd. Spozierał na zalane wodą chodniki, gdzie zrzadka migali wtuleni w podniesione kołnierze, lub kulący się pod parasolami, przechodnie. W myślach układał przyszłą rozmowę z Helmanową, starając się odgadnąć, jak ona wypadnie. Wtem czyjaś dłoń pochwyciła go za ramię.
— Jak się masz!...
Obok stał Bartmański.
— Taki jesteś zadumany — począł się śmiać — że wciąż kiwam, a ty nie raczysz zwrócić uwagi.
— Rzeczywiście! — bąknął Fred, uśmiechając się również — Zagapiłem się na jesienny krajobraz... dodał, wskazując na chodniki.
— Niema, na co!... Deszcz i błoto... Ale gadaj... Miałeś mnie odwiedzić... Oczekiwałem, napróżno... Nadal gnębią cię troski?...
Czynił wyraźną aluzję do zwierzeń Freda w cukierni, gdy tamten rozżalony postępowaniem Hanki i nie wiedząc, co o jej odwiedzinach w firmie „Helwira“ sądzić — gorzko skarżył się przyjacielowi, nie wymieniwszy na szczęście, nazwiska, ani imienia Hanki. Teraz uważając, że wtajemniczanie Bartmańskiego we wszystko byłoby z wielu względów niepożądane, wolał go zbyć ogólnikiem.
— At, jakoś się ułożyło!
— Ułożyło się? — napierał, ciekawy z natury Bartmański, chcąc poznać dalszy przebieg historji. — Wytłomaczyłeś jej całą niewłaściwość znajomości z Helmanową?
— Tak i nie...
— Nic nie rozumiem?...
— Powiem ci szczerze... — zełgał czerwieniąc się Fred, nie przywykły do kłamstwa, a nie znajdując teraz innego wyjścia z drażliwej sytuacji — powiem ci szczerze... Sam najwięcej zawiniłem... Dałem się unieść zazdrości... Moja znajoma, była Bogu ducha winna i posądziłem ją niesłusznie... Pokazało się, że w rzeczy samej, posiada znajomych w tym domu i do nich zaszła, a nie zaś do osławionego salonu mód...
— Hm... — mruknął Bartmański, nieco rozczarowany, gdyż spodziewał się posłyszeć więcej emocjonujące rewelacje — Hm... powinszować. Ale... ale...
— Cóż, ale? — powtórzył z pewnym niepokojem Fred, sądząc, że jego zmieszanie nie uszło spostrzegawczości przyjaciela i że dalej zechce jeszcze nudzić.
Lecz Bartmański coś innego miał na myśli i świadomie ugryzł się w język.
Wszędobylski, przypadkiem zdążył się natknąć w kawiarni, czy też teatrze na Lenkę i uderzyła go zmiana w jej zachowaniu. Uderzyło również, iż miast męża asystował siostrze Freda, znany szeroko w stolicy Horwitz i że wyraźnie nadskakiwał ładnej kobietce. Ze sprytem i łatwością sądu typowego warszawiaka a kawiarnianego włóczykija, zdążył już wysnuć swe wnioski, które go tembardziej zafrapowały, że poczytywał Lenkę za kurę domową i apatyczną istotkę. O mało, nie wyrwawszy się z tem dość brutalnie, postanowił poinformować swego przyjaciela w oględniejszej formie.
— Ale... co porabia Lenka? — zagadnął, niby odniechcenia, zwąc Okońską po imieniu, gdyż znali się od dzieci.
— Dawno nie widziałem Lenki — odparł Fred, odetchnąwszy, iż Bartmański zmienił temat.
— Taka teraz szykowna... Anibyś jej nie poznał.
— Hm... — uśmiechnął się lekko — Widocznie Ignaś przestał skąpić.
— Spotkałem ją przypadkiem w kawiarni — perfidnie opowiadał Bartmański — Lecz nie mąż asystował Lence. — Był to dyrektor Horwitz...
— Dyrektor Horwitz? — zdziwił się Fred — Zwierzchnik szwagra? Nie przypuszczałem, że łączy ich podobna zażyłość!
Bartmański miał odmienne zdanie o tej „zażyłości“ i nieco złośliwie dodał:
— Wyrabia się Lenka!... Kroi na wielką damę...
— Czyżbyś się jeszcze w niej kochał? — Korski nagle roześmiał się na głos.
— Et... żartujesz! — mruknął Bartmański, zły i umilkł.
W rzeczy samej, ongiś podkochiwał się trochę w Lence, choć raziła go swoją bezdusznością. Było to właściwie raczej studenckie wzdychanie do przystojnej siostry kolegi, niż miłość w ścisłem słowa tego znaczeniu. A kiedy powrócił ze studjów zagranicznych, Lenka już wyszła za mąż i wszelkich, co do jej osoby projektów musiał poniechać. Ujrzawszy ją jednak przypadkiem w kawiarni, ładną i ponętną, na dodatek w towarzystwie Horwitza, poczuł, iż na dnie duszy rodzi się nieokreślona zazdrość, iż to nie on a kto inny jej nadskakuje.
Zaskoczony, nie wiedział co odpowiedzieć. Na szczęście tramwaj przystanął przy Wspólnej — a to był kres jego podróży.
— Już Wspólna... Wysiadam... — wyrzekł i uścisnąwszy dłoń Freda, wyskoczył z wozu. Wkrótce i Korski poszedł za tym przykładem.
Koszykowa...
Skręcił od przystanku na lewo i powoli mijał kamienice. Do ósmej brakuje pięć minut. Więcej, niż punktualnie się stawi.
Już dom, w którym zamieszkuje Helmanowa. Nagle drgnął i sam nie wiedząc czemu, na chwilę przystanął.
Ogarnęło go dziwne uczucie. Uczucie niezrozumiałego zdenerwowania i niepokoju, jakiego doznaje człowiek, podświadomie obawiający się niebezpieczeństwa, choć dociec nie może, skąd niebezpieczeństwo mu grozi.
— Czyżbym się lękał? — mruknął.
Raz jeszcze przebiegł w głowie wszystkie możliwości, nastręczające się w czasie wizyty u Helmanowej. Najwyżej ta wybuchnie i nagada głupstw, a wtedy on odejdzie. Cóż pozatem za przykrość może go spotkać?
— Doprawdy, śmieszne!...
Nie zastanawiając się dłużej, — wbiegł na schody i zadzwonił. Natychmiast prawie rozwarły się drzwi i Fred ujrzał przed sobą ową modystkę, czy też subretkę, która tak niegrzecznie potraktowała go za pierwszym razem. Lecz dziś uśmiechnęła się mile i widocznie, zgóry uprzedzona, o przybyciu Freda, usunęła się z przejścia, uprzejmym gestem zapraszając do wewnątrz.
— Pan Korski? Bardzo proszę...
A gdy znalazł się w przedpokoju, poczęła tłumaczyć, powtarzając otrzymane zlecenie:
— Szefowa jeszcze zajęta... Ale niedługo się zwolni... Zechce pan chwileczkę zaczekać w gabineciku...
— Dobrze, zaczekam...
Wszedł pewnym krokiem do wytwornie urządzonego pokoju i ciekawie rozejrzawszy się dokoła, zajął miejsce w wygodnym fotelu. Choć urządzenie buduarku, dzięki przezorności właścicielki „Helwiry“, nie różniło się niczem od bogato urządzonych, podobnych gabinecików w innych salonach mód, mimowoli zagrała w nim wyobraźnia.
Więc on, gardzący dotychczas płatną miłością i brudem, znalazł się w gnieździe rozpusty! Tak wygląda ten przybytek! Nic tu niezwykłego na pierwszy rzut oka niema, lecz ileż scen dziwacznych musiało się w tym pokoju rozegrać. Ileż cielsk, złączonych ohydnym uściskiem, tarzało się na tym tapczanie, okrytym puszystym dywanem. Ileż westchnień udanej namiętności odbiło się o te ściany i iluż perwersji były one świadkiem... I to wszystko za pieniądze i dla pieniędzy...
Podobno bywają tu przyzwoite kobiety, goniące za łatwym zarobkiem!... Jakież one są wstrętne, a o ile wstrętniejsi mężczyźni, których zadawalnia taka parodja uczucia... Po stokroć gorsi, bowiem ich żądza rzuca w błoto kobiety... A najbardziej ohydną chyba jest rola tych, którzy pomagają i pośredniczą w zepsuciu... Szakale, żerujący, na najniższych instynktach...
— Brr...
Fred nagle się wzdrygnął... Helmanowa... matką Hanki... Sama ta myśl napełniła go takiem obrzydzeniem, iż porwał się z miejsca, niby zamierzając uciec. Ale wnet się opanował i z powrotem zagłębił w fotel. Och, ileż jeszcze smutniejsze refleksje nawiedziłyby jego głowę, gdyby wiedział, że w tym samym buduarku, na tapczanie, Lenka...
Lecz czas mijał a Helmanowa nie nadchodziła. Stwierdził ze zdziwieniem, iż najmniej dwadzieścia minut czeka napróżno. Cóż to miało znaczyć? Niezbyt to grzecznie, ze strony pani szefowej, traktować go równie lekceważąco!
Zakrawa na impertynencję, a Fred jej znosić nie myśli. Zawoła subretkę, czy też pannę sklepową i wręcz oświadczy, że jeśli właścicielka „Helwiry“ nie raczy się natychmiast zjawić — on odejdzie.
Wstał, zamierzając podejść do drzwi — gdy raptem uderzył go nowy szczegół.
Z sąsiedniego pokoju dobiegł odgłos wesołej rozmowy. Słychać było beztroski kobiecy śmiech i przyciszony męski baryton.
— Szczyt bezczelności! — pomyślał z oburzeniem — Helmanowa nie krępuje się moją obecnością zupełnie i czułym parkom ułatwia spotkania!
Freda ogarnął gniew. Przechodziło wszelkie granice przyzwoitości, żeby właścicielka „Helwiry“, zwabiwszy go pod pozorem poważnej sprawy, kazała przysłuchiwać się wstrętnym scenom, jakie się działy w jej mieszkaniu. Toć wie doskonale, iż do buduarku dotrą echa rozpustnej zabawy, a reszty domyśleć się łatwo...
Nie, dość tego!... Korski szybko skierował się do wyjścia i położył rękę na klamce, gdy wtem przystanął znowu, rzekłbyś, siłą wyższą przykuty do miejsca.
Niemożebne...
Chyba się przesłyszał...?
Jeśli poprzednio ani przez chwilę nie zamierzał pozostać mimowolnym świadkiem tego, co tam obok się odbywało, teraz wpijał się słuchem, starając się pochwycić jaknajwięcej.
Poszczególnych słów nie mógł rozróżnić... Lecz ten śmiech... Ten śmiech kobiecy, wydał mu się znany...
Nagle uderzył się w czoło, coś sobie przypomniawszy, a wypadło to tak zabawnie, że z kolei prawie roześmiał się na głos.
— Lenka? Śmiech Lenki...
Jego siostra w domu schadzek? Jakżeż mógł przypuścić do głowy podobną myśl choć na sekundę! Apatyczna i cnotliwa Lenka z wizytą w salonach „Helwiry“? Świetny żart i szkoda, że z różnych względów nie będzie mógł siostrze o swej omyłce opowiedzieć. Damulka, która chichocze tam, za ścianą, ma brzmienie głosu, nieco podobne do Lenki — ale ta przecież, nie umiałaby nigdy się roześmiać w równie wyuzdany i rozpustny sposób...
Tak medytował Fred, wciąż trzymając rękę na klamce i zamierzając opuścić buduarek — gdy nagle posłyszał szybko zbliżające się w jego stronę kobiece, pośpieszne kroki.
Helmanowa... Nareszcie!...
Wypowie jej wszystko, co mu leży na sercu i oświadczy, że jeśli naprawdę ma doń ważną sprawę, to rozmówi się z nią, lecz gdzieindziej, bo nie zamierza asystować kokocim orgjom.
Cofnął się trochę wgłąb pokoju, a w tejże chwili rozwarły się drzwi...
Fred otworzył szeroko ze zdumienia oczy... Kobietą, która weszła do buduarku, nie była Helmanowa...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.