Pamiętnik Wacławy/W trzy lata później/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „W trzy lata później” |
Indeks stron |
Nagle, w sąsiednim pokoju dały się słyszéć kroki pośpieszne. Drgnęłam, jak zbudzona ze snu rozkosznego; przede mną z lampą w jednéj ręce, a listem otwartym w drugiéj stała Madzia. Po zarumienionéj jéj twarzy i łzie, co drżała na rzęsie, zrozumiałam, że coś niezwyczajnego stać się musiało. Wzięłam list, który mi podawała, rzuciłam nań okiem i poznałam pismo Rozalii.
Zawierało ono następne słowa:
„Nie mogę powiedziéć, abym posiadała serce bardzo tkliwe, albo była wzorem wszystkich cnót chrześcijańskich; doprawdy, nie mogę tego powiedziéć. Taka jednak, jaką jestem, nie czuję w sobie wcale godnéj zazdrości mocy opierania się woli umierających. Jest to moc, którą posiadać mogą bardzo silne i wytrwałe charaktery, a ja byłam zawsze słabą i wytrwałą tylko w tém, co mi przynosiło nieszczęście. Starałam się nawet korzystać z przykładu téj mocy charakteru, jaki miałam ciągle przed oczyma, alem nie mogła przezwyciężyć mojéj słabości. Przykro mi to, ale cóż robić, skoro nie mogłam stać się aż tak silną, żeby teraz z mocą charakteru, godną zazdrości, opierać się woli osoby umierającéj.
„Babka Hortensya, od kilku tygodni chora, wszelkiemi oznakami, jakie osoba umierająca dać jest w stanie, objawia życzenie zobaczenia się z kuzynką Wacławą i jéj matką. Są tu osoby, które życzenie to uważają za ostatni kaprys kapryśnéj kobiety i ostatni wybuch woli, która doprawdy była kiedyś bardzo silną, ale oddawna już gasnąć zaczęła.
„Osoby te powiadają, że nic ich nie zobowiązuje do tego, aby dla zadowolenia jakiegoś tam ostatniego kaprysu i jakiéjś tam ostatniéj woli, miały tak dalece się fatygować, żeby aż brać pióro do ręki i nakreślić niém kilka wyrazów. Powiadają one, że to wcale niepotrzebne, a w końcu mogło-by nawet być niebezpieczne z powodu wzruszenia, które, jak wiadomo, przyśpiesza niekiedy śmierć osoby umierającéj.
„Co do mnie, jestem jeszcze dość młodą, aby nie lękać się fatygi napisania kilku wyrazów, a zanadto mam niepochlebne wyobrażenie o rozkoszach tego życia, abym przez obawę ujęcia kilku chwil jego osobie umierającéj miała odbierać jéj ostatnią radość, jakiéj doświadczyć może na widok osób, z któremi widziéć się pragnie.
„Nie powiem tego, abym szalenie kochała babkę Hortensyą, i abym jéj była bardzo wdzięczną za to, co dla mnie uczyniła, a więcéj jeszcze za to, czego uczynić nie chciała. Ale w czasie długich nocy, jakie przepędziłam, czuwając nad jéj śmiertelném łożem, słabość mego charakteru sprawiła, że zapomniałam o wszystkiem, prócz o tém, iż była moją krewną, kobietą starą, i nikt pewnie, oprócz mnie, nie wié, jak przez kilka ostatnich lat nieszczęśliwą.
„Był to zapewne także skutek słabości mego charakteru, ale poczułam, że nieraz przeciwko niéj zawiniłam, i słowem, i myślą, a gdy przy świetle nocnéj lampy patrzyłam na jéj twarz, Bóg tylko wié, jak zmienioną, uklękłam przy jéj łożu i przyrzekłam jéj, że ostatnia jéj wola spełnioną będzie.
„Są tu pewne osoby, które mi nigdy nie przebaczą, gdy się o tém dowiedzą, ale, mój Boże! ja tak przywykłam do tego, że nikt mi nie przebaczał, a co prawda i sama niełatwo przebaczałam drugim. Wet za wet przeto. Tak zawsze na świecie.
„Kto wié? może mi za to Bóg choć jeden dzień mego dziwacznego życia przebaczy.
„Powiedz więc, kochana siostro, kuzynce Wacławie i jéj matce, aby przyjeżdżały do Rodowa, jeśli nie posiadają téj godnéj zazdrości mocy charakteru, która czyni człowieka zdolnym do opierania się woli umierających. A niech się śpieszą, bo paraliż z szybkością niesłychaną obejmuje w swoje władanie biedne ciało naszéj babki, i gdy się spóźnią, może nie będzie już miała wzroku do zobaczenia ich, słuchu do usłyszenia ich mowy, i głosu do powiedzenia im tego, co może tkwi w niespokojnych, lubo gasnących jéj oczach, i odzywa się w jękach, jakie wydaje pierś jéj, już na wpół bezwładna.”
Przebiegłszy oczyma list ten, stałam długo, jakby gromem rażona. Po rozkosznéj godzinie, jaką przeżyłam przed chwilą, po tych słowach czarownych, szeptanych mi do ucha ukochanemi ustami, ta wieść o śmierci, te wyrazy Rozalii, tak wydatnie malujące dziwną naturę téj przewrotnéj dziewczyny, legły przede mną, jak pas grubych ciemności, przerzynający tę szeroką smugę promienistego światła, na któréj przed chwilą postawiłam stopę, sądząc, że na niéj popłynę już bez przerwy w nieskończone przestrzenie wiekuistego szczęścia. Trzeba się było jednak obudzić i wytrzeźwić. Cała nasza gromadka zebrała się wkrótce około stołu, na którym pod światłem lampy leżała ćwiartka papieru, zakreślona bujném, kapryśném, niecierpliwém i nierówném pismem Rozalii.
Matka moja była pogrążona w szczerym i głębokim żalu. Lata dzieciństwa i piérwszéj młodości, jakie spędziła przy babce Hortensyi, jako przy jedynéj swéj opiekunce, przyszły jéj na pamięć, i dziś, przedstawiając sobie tę starą, dumną i tak twardą niegdyś kobietę, złożoną na łożu boleści i śmierci, zapomniała o wszystkiém, co ją kiedyś z nią rozdzieliło, i pochyliła twarz na dłonie, płacząc szlachetnemi łzami przebaczenia i litości. Widząc ten jéj smutek, czując całą powagę, jaką chwila ta miała dla niéj, nie uznałam za stosowne oznajmiać jéj wieści weselnéj, jaką w sercu swém nosiłam. Odłożyłam to na późniéj, aby osobistą radością i nadzieją nie ubliżać obrazowi śmierci, jaki wkrótce miał się przedstawić naszym oczom.
Nazajutrz, jak najraniéj, puściłyśmy się w podróż, a towarzyszył nam ten, którego w cichości serca nazywałam narzeczonym moim, lubo otaczający nas ludzie nie wiedzieli jeszcze o tém imieniu, które nas już na zawsze łączyło z sobą. Emilka nie chciała nas odstąpić i jechała z nami. Madzia została w domu z Binią, bo niedawno otrzymała była list od ojca, w którym naznaczał bardzo blizki dzień przybycia swego do W., a oprócz tego obawiała się w zamieszaniu, jakie śmierć sprawia zwykle w domu, w którym zagości, ujrzéć matkę, o któréj wiedziała, że jest dla niéj nieprzebłaganą.
Tak tedy przy schyłku dnia jesiennego ujrzałam znowu owę piękną dolinę, wieńcem wzgórz otoczoną, rzeką szarą i bystrą przerzniętą, ze starożytnym dworcem pośrodku, zdala świecącym białemi ścianami murów, ponsową blachą dachów i całym przepychem odwiecznych parków i ogrodów.
Znowu na ganek wielkiego starego domu wyszedł na spotkanie nasze olbrzymiéj postawy kamerdyner méj babki, przybrany w czarną ze srebrem liberyą, ale tym razem poczciwy sługa, który tu całe życie swe przebył, i którego włosy pobielały razem z włosami jego pani, co umierała teraz, miał łzę na oku i ramię jego drżało, gdy pomagał nam wysiadać z pocztowego powozu.
W wielkich pokojach cisza panowała grobowa. Z sali jadalnéj widać było przez drzwi nawpół otwarte liczną służbę, zebraną w przedpokoju, ale wszyscy tam trzymali się w kupce, milczeli, z pospuszczanemi głowami, albo szeptali z sobą po cichu, a na każdéj twarzy malowało się wzruszenie, ważny dla domu zwiastując wypadek. Przechodząc, rzuciłam okiem na tę grupę skupioną i cichą, i uważałam, że nie tyle tam było żalu, ile przestrachu, jaki zwykle przynosi z sobą widok śmierci, mianowicie dla dusz prostych i niefilozofujących wcale. Na niektórych twarzach malowało się nawet głębokie zdziwienie. Może ludzie ci, podwładni babki mojéj, przez lat wiele przywykłszy widziéć ją wiecznie dumną, wyniosłą, wyprostowaną, sądzili, że jest ona także nieśmiertelną i ze zdumieniem widzieli, iż śmierć takiéj nawet pysznéj i nieugiętéj dosięgła głowy.
Bawialny salon, więcéj niż kiedy, wyglądał teraz na mroczną i szczelnie zamkniętą szufladę. Wyglądał on nawet teraz na szufladę, służącą na skład dla podszarzanych i zapylonych sprzętów. Pomroka pyłu okryła błękitne obicie na ścianach i przyćmiła złoty blask gwiazd papierowych. Barwa aksamitu na meblach pobladła, bogate firanki opuszczały się u okien w fałdach ciężkich, nierównych, zaniedbanych. Przed jedną z czterech kanap na stole stał srebrny koszyk z bawełną setnego numeru, i wkoło niego leżały rozrzucone i opylone frywolitki. Na czterech stołach cztery lampy podnosiły się sztywnie, podobne do głów zakonnic, przysłoniętych welonami; żyrandole, obleczone oponami z białego płótna, zza których ramiona ich wyginały się w nierówne i bezkształtne wypukłości, wyglądały, jak trupy pokaleczone i w śmiertelnych zaszyte koszulach.
Ze wszystkich kątów wydobywała się woń pyłu i wilgoci, od posadzki do sufitu rozpostarł się chłód przejmujący i walczyć się zdawał z rzadkiemi promieniami słońca, które, blade i drżące, napróżno ślizgały się po szybach okien i firanek, do wnętrza mrocznéj szuflady przedrzéć się nie mogąc. Nikt nas nie spotkał ani w bawialnym salonie, ani w kilku dalszych pokojach, które wszystkie zaniedbane były, wpółciemne, jakby zamarłe. Można-by rzec, iż był to pałac jakiś zaczarowany, w którym obrały sobie mieszkanie: zmrok, smutek i milczenie. A towarzyszyła im jeszcze duma wielka, dogorywająca już wprawdzie, ale jeszcze wyniosła, jeszcze przemawiająca z każdego sprzętu, ścian, obrazów, pysznych, złoconych ptaków, co w poczerniałych dziobach trzymały firanki u każdego okna i u każdych drzwi rozpościerały skrzydła swe nad głową wchodzących.
Nakoniec o uszy nasze obił się stłumiony szelest, złożony z cichych stąpań, cichszych jeszcze szeptów i cichszego jeszcze głosu jakiegoś, jednego, który, jak się zdawało, odmawiał modlitwę.
Matka moja płakała po cichu, ja, jedną ręką wspierając jéj ramię, drugą otworzyłam drzwi nawpół zamknięte... Były to te same drzwi, przez które przed laty kilku ostatni raz widziałam moję babkę, spoczywającą na kanapie, z głęboką bruzdą na dumném czole, z głową, która już wtedy uginać się zaczynała pod niewidzialnym ciężarem, co był zawisł nad nią.
Na łożu, usłaném z całym przepychem batystów i haftów, pod okryciem szeroko oszytém gronostajowém futrem i zwieszającém się aż na puszysty kobierzec, okrywający posadzkę, leżała postać kobieca, nawpół już ogarnięta sztywnością śmierci. Twarz jéj nie była powleczona brzydką żółtością, jaka często pokrywa oblicza, mające wkrótce poślubić się z ziemią, ale była biała kredową białością, która zaległa nawet wargi wązkie i szczelnie spojone, a którą przerzynała tylko delikatna sieć niebieskawych żyłek na skroniach i wychudłéj, białéj, jak kreda, szyi. Policzki zapadły, czoło, przerznięte kilku głębokiemi bruzdami, nawpół przysłonięte było pasmami siwych włosów, które, wymykając się z pod koronkowego czepca, nie zwijały się już, jak dawniéj, w regularne loki, ale gęstym potokiem srebrnych nici opadały z obu stron głowy na szeroką koronkę kołnierza i śnieżny batyst rękawów, przez które przeświecały wychudłe, białe ręce, sztywnie wyciągnięte na ponsowym atłasie okrycia. Głębokie wklęsłości, w jakie zapadły oczy umierającéj, nie okazywały jeszcze martwego spokoju lub ostatnich męczarni; zdawało się, że, gdy całe to ciało, dawniéj tak proste i wyniosłe, legło rozciągnięte pod twardém dotknięciem nadchodzącéj śmierci, dawna duma schroniła się do źrenic, i lubo zamierająca już i sztywniejąca, pałała w nich jeszcze pod osłoną gęstych, białych brwi, niezsuniętych bólem i harde nad białemi powiekami kreślących łuki. Z tym wyrazem zastygającéj, lecz nie umarłéj dumy, wśród któréj błąkał się zaledwie tylko słaby cień niepokoju, umierająca trzymała oczy nieruchomo utkwione w jeden przedmiot...
Przedmiotem tym była młoda kobieta, klęcząca u nóg łoża, w czarną powłóczystą suknią ubrana. Śniady, energiczny profil jéj twarzy wyrażał surowe skupienie ducha, warkocze hebanowéj czarności, grube i gdzieniegdzie nicią bielejącego włosa przeplecione, z hardą prostotą odrzucone nad marmurowo gładkiém czołem, spadały na szyję jéj i do połowy prawie przykrywały smukłą i gibką kibić. Powieki o długich czarnych rzęsach spuszczała ku nabożnéj książce, którą trzymała w ręku, a przedziwnych kształtów blado-różowe jéj usta poruszały się zwolna i zniżonym głosem czytały modlitwę. Była to Rozalia.
Naprzeciw Rozalii, wsparta o wysoką poręcz łoża, tuż nad głową umierającej, stała niemłoda kobieta, w białym czepeczku, włożonym na czarne, gładko nad skroniami zaczesane włosy. Na ciemnéj, okrągłéj jéj twarzy nie było żadnego wyrazu, który-by świadczyć mógł o jéj wewnętrzném w téj chwili usposobieniu. Snadź nie uznając za przyzwoite okazywać istotnego swego uczucia, wolała ściągnąć z twarzy swéj wszelki wyraz i uczynić ją całkiem nieruchomą. Oczy jéj spuszczone były, ręce pobożnie splecione na poręczy łoża, głowa pochylona także pobożnie i pokornie, i tylko usta nieposłuszne woli, hamującéj wszelkie objawy poruszeń duszy, otwierały się co moment, aby pokazać dwa rzędy białych, błyszczących zębów. Były to, jakby uśmiechy, zatrzymywane w przelocie, wpierane gwałtem w głąb’ piersi, ale wyrywające się zawsze, aby przez chwilę na nieruchomą twarz rzucić brzydką łunę zjadliwéj radości.
Na przyćmioném tle zasłoniętego firanką okna niewyraźnie rysowała się pochylona postać staréj kobiety, w czarnéj szacie, z głową okrytą koronkowym czepcem i opadłą na piersi. Usta miała zwarte, białe i wyschłe ręce nieruchomo splecione na kolanach, wzrokiem, w którym zagasł wszelki blask życia i myśli, nawpół tylko przytomnie wodziła po pokoju. Od czasu do czasu tylko rozwarły się blade wargi i szepnęły parę niedosłyszanych wyrazów skargi czy modlitwy, — od czasu do czasu także zagasłe oko zatrzymywało się na kredowo białéj twarzy umierającéj i łza jedna gruba staczała się zeń po zmarszczonym i wyschłym policzku. U progu stało kilka służebnych, przytulonych do siebie i z wyrazem przestrachu na twarzach. W perspektywie kilka drzwi otwartych, w odległym pokoju widać było księdza, zdejmującego z siebie białą komżę, i służbę kościelną, krzątającą się około przyrządów, które przed chwilą widać służyły kapłanowi do udzielenia Sakramentów ostatnich...
Cisza głęboka panowała w pokoju, przerywana tylko ciężkim oddechem choréj i monotonnym głosem Rozalii, odmawiającéj modlitwę. Mroczne tło pokoju przerzynały od czasu do czasu nagle ukazujące się i nagle znikające dwa rzędy białych zębów pani Rudolfowéj, i zdawały się wieść dziwaczną, ostrą rozmowę z grubą łzą, padającą niekiedy z zastygłego oka babki Ludgardy, na czarną jéj szatę i zwarte blade wargi.
Kilka minut stałyśmy w progu niepostrzeżone przez nikogo, gdy nagle głośniejsze nieco łkanie wydarło się z piersi mojéj matki. Na odgłos ten pani Rudolfowa podniosła spuszczone pobożnie oczy, wzrok jéj upadł na nas, ręce pobożnie złożone rozplotły się, a z za białych zębów, które się pokazały w całym swym blasku, wyrwał się okrzyk zdziwienia i gniewu...
Rozalia podniosła powieki i przestała czytać modlitwę, a idąc za wzrokiem swéj matki, spojrzała na nas. Wnet podniosła się z klęczek, milcząca i surowa, i skinęła nam z dala na powitanie. Babka Hortensya wyprężyła na nią wzrok i z piersi wydobyła dźwięk niewyraźny, brzmiący jednak pytaniem. Rozalia postąpiła parę kroków, pochyliła się nad nią, milcząc ciągle, ujęła bezwładną głowę jéj w obie dłonie i zwróciła ją ku nam. Zapadłe i gasnące, ale dumne jeszcze i surowe, oczy babki Hortensyi, długo błądziły po pokoju, gdyż nie było już w nich dość siły, aby od razu trafić mogły na przedmiot, wskazywany im wyciągniętą ręką Rozalii; nagle zobaczyła nas, w źrenicach zamigotało coś, jakby radość; rzuciła się na łożu z głuchym okrzykiem, chciała podnieść się, ale nie mogła, chciała wyciągnąć ręce — i tego nie mogła, i różowe plamki wystąpiły na kredową białość jéj policzków.
W mgnieniu oka obie z matką klęczałyśmy przy niéj... Kilka chwil trwała niema rozmowa, jaką prowadziły z nami oczy umierającéj. Nagle babka Hortensya oderwała wzrok od naszych twarzy, a przeniosła go na twarz Rozalii; ta, przyzwyczajona snadź rozmawiać niemą mową jéj oczu, wnet zbliżyła się, milcząca ciągle i surowa. Babka uczyniła wysilenie, i ciężką rękę oderwawszy od atłasu okrycia, do którego zdawała się być przyrośniętą, wyciągnęła ją w stronę biura, stojącego przy przeciwległéj ścianie, Rozalia postąpiła w kierunku jéj ręki, i zwrócona do niéj z pytającą się twarzą, dotknęła wskazującym palcem ćwiartki białego papieru. Powieki choréj opuściły się parę razy w dół potakująco. Rozalia uklękła przy łożu i w sztywne palce włożyła ołówek. Nastąpiła długa chwila grobowéj ciszy, podczas któréj ręka mojéj babki tworzyła na papierze dziwaczne gzygzaki i kropki, pomiędzy któremi z trudnością zaledwie upatrzyć można było słabe liter zarysy. Z za wysokich poręczy łoża wyglądała wciąż twarz śniada i okrągła, w białym czepeczku na gładkich włosach, ale teraz nie spuszczała pobożnie powiek i nie zwierała warg z przymusem. Dwoje okrągłych czarnych oczu zjadliwie wpijało się, to w twarze nasze, to w ciężką rękę choréj, a białe zęby błyszczały okropnym uśmiechem...
Z palców choréj wypadł ołówek, ręka jéj opadła sztywnie pomiędzy bogate futro okrycia, jęknęła, znużona wysileniem i przymknęła powieki. Rozalia podniosła ćwiartkę papieru do oczu, wpatrywała się weń parę minut z wytężeniem, a potém pewnym i podniesionym nieco głosem wymówiła: świadków! Poczém położyła papier na stole i jednostajnym, powolnym krokiem, z surową i milczącą twarzą, opuściła pokój.
Myśmy zostały stojące przy łożu, wpatrzone w twarz umierającéj, głęboko smutne. Pani Rudolfowa wysunęła się z za poręczy i postąpiła parę kroków, nie zbliżyła się jednak do nas i nic nie mówiła; czułyśmy tylko, że pożerała nas oczyma; a gdy raz rzuciłam na nią przelotne wejrzenie, zobaczyłam, iż stała z rękoma skrzyżowanemi na piersi, w postawie oczekującéj, niemal wyzywającéj, a tak osłonięta fałdą zasłony spuszczającéj się nad łożem, aby jéj chora widziéć nie mogła. Babka tymczasem leżała nieruchomie, zmęczona, z przymkniętemi powiekami, tylko brwi drgnęły od chwili do chwili, albo ręce poruszyły się i zadrżały, jakby chciały wyciągnąć się dla objęcia lub odepchnięcia czegoś lub kogoś, ale zawsze opadały bezwładne, a wtedy głuche westchnienie wydzierało się z jéj piersi. Znać było, że w tém ciele, zgruchotaném niemocą, żyła i mocowała się jeszcze dawna wola niezłomna, że pod tą czaszką, spoczywającą na śmiertelném węzgłowiu, pracowała jeszcze myśl przytomna, a w piersi, wyschłéj i nawpół objętéj śmiercią, huczały ostatnie żądania, kto wié? zgryzoty może i żale gorzkie...
W przyległym pokoju słyszéć się dały liczne kroki. Na progu stanęła Rozalia, a za nią ukazało się kilka osób. W liczbie tych ujrzałam mego narzeczonego, Emilią, stare sługi domu, dwóch czy trzech mężczyzn z sąsiedztwa, którzy może przybyli przed chwilą, wiedzeni ciekawością, czy współczuciem dla umierającéj. Rozalia zwolna zbliżyła się do łoża i, kładąc dłoń na ręku choréj, pochylając się nad nią, wyrzekła podniesionym głosem:
— Babciu! przywiodłam ci świadków, których żądałaś.
Na te jéj słowa pani Rudolfowa postąpiła parę kroków, zmierzyła ją od stóp do głowy piorunującém wejrzeniem, i po raz piérwszy od chwili naszego przybycia odezwała się głosem tłumionym, podobnym do cichego syczenia zjadliwego węża:
— Słuchaj! po co mieszasz się w nieswoje sprawy? czy do ciebie to wszystko należy? Idź precz!
Rozalia podniosła powieki i wzajemnie od stóp do głowy zmierzyła matkę spojrzeniem. Ale nic nie rzekła, tylko pochyliła się nad babką i raz jeszcze powtórzyła:
— Babciu! przywiodłam ci świadków!
— Idź ztąd, wyrodna dziewczyno! — syknęła raz jeszcze pani Rudolfowa. Rozalia porywczo odwróciła głowę, twarz jéj pałała, oczy ciskały gniewem, ale na ustach wisiał uśmiech słodyczy i czoło było marmurowo spokojne.
— Matko! — wymówiła, składając ręce — czy naprawdę myślisz, że powinnam posiadać godną zazdrości moc charakteru sprzeciwiania się ostatniéj woli umierających? Czy naprawdę tak myślisz? powiedz mi, proszę cię; czy w istocie takie masz zdanie, bo ja sądziłam dotąd, że w obliczu śmierci należy ukorzyć się i stać się lepszą dla tych, co idą od nas w nieznane krainy — na zawsze!...
To rzekłszy, pochyliła się znowu ku babce i raz jeszcze powtórzyła:
— Babciu! przywiodłam ci świadków!
Babka Hortensya podniosła powieki i powiodła okiem po otaczająch. Gdy wzrok jéj upadł na twarz hrabiego Witolda, błysk zadowolenia przemknął po białych jéj wargach. Spojrzała wymownie na Rozalią, ta skinęła na mego narzeczonego, aby się zbliżył, a potém na nowy znak, uczyniony oczyma choréj, do ust jéj przyłożyła ucho. Białe wargi babki Hortensyi poruszały się z trudnością, do nas najmniejszy z nich nie dochodził odgłos. Ale Rozalia przez długi snadź szereg dni i nocy przyuczyła się rozumiéć tę bełkotliwą mowę śmierci. Słuchała bacznie, z natężeniem, z całkowitém wszystkich władz skupieniem; niekiedy przestawała słuchać, a tylko bystrym wzrokiem wpatrywała się w ruchy warg umierającéj, nareszcie wyprostowała się i, zwracając twarz do obecnych, wymówiła powoli i wyraźnie:
— Babka moja powiada, że ma zamiar dokonać teraz ostatniego aktu swojéj woli, ażeby prawda jego i istotność żadnemu zaprzeczeniu podledz nie mogły w przyszłości. Wzywa zatém wszystkich zgromadzonych tu na świadków, a mianowicie obecnego tu hrabiego Witolda, dla którego, lubo nie była z nim nigdy w zażyłych stosunkach, czuje szczególniejszy szacunek i zaufanie.
Wszyscy skłonili się w milczeniu i z uszanowaniem. Parę minut znowu cisza trwała głęboka, aż babka moja z niezmierném wysileniem, które znamionowało niezgasłą jeszcze dawną siłę jéj woli, oparła dłoń o poduszki łoża, a wsparta na niéj, dźwignęła się do połowy i usiadła. Różowe plamy, wysileniem sprowadzone, zabarwiły znowu jéj białe policzki, oczy błysnęły z dawną mocą, głowę wyprostowała i podniosła dumnie. Zdawało się, że tuż, tuż przemówi dawnym swym głosem dźwięcznym, wyniosłym, nakazującym. Ale daremnie wargi jéj poruszały się i pierś pracowała, aby wydać jakiekolwiek zrozumiałe dźwięki. Wyszło zeń tylko parę brzmień głuchych, rażących, podobnych do tych, jakiemi odzywają się ludzie niemi. Na chwilę dumną głowę oparła na piersi, pracującéj ciężkim oddechem, ale wkrótce podniosła ją znowu i z oczyma wlepionemi w Rozalią, wyciągnęła trzęsącą się rękę w stronę, w któréj stało biuro. W téj saméj chwili pani Rudolfowa wysunęła się z za firanek i stanęła tak, aby zakryć przedmioty, znajdujące się we wskazaném miejscu. Ale po ustach Rozalii przebiegł pogardliwy uśmiech. Postąpiła parę kroków i, kierowana ciągle wzrokiem i ręką babki, położyła dłoń na niewielkiéj, srebrem inkrustowanéj, szkatułce, którą przysłaniały plecy pani Rudolfowéj. Twarz babki rozpromieniła się. Powieki jéj potakująco mrugnęły kilka razy. Ale pani Rudolfowa pobladła bardzo, z iskrzącym się wzrokiem i bez najmniejszego słowa pochwyciła ramię córki i z siłą, jaką tylko gniew i przestrach dać może, odepchnęła ją aż do przeciwległéj ściany. Potém żywo postąpiła i, stanąwszy naprzeciw babki, wlepiła w nią wzrok przeszywający. Oczy choréj spotkały naprzód ten wzrok śmiało i dumnie, ale po chwili źrenice zaczęły mglić się, powieki drżały, czoło marszczyło się, wargi ścisnęły się z wyrazem bólu, i z głuchym jękiem babka moja upadła na poduszki, zamykając oczy, a w téj saméj chwili na śniadéj twarzy kobiety, która przed nią stała, błysnęły dwa rzędy śnieżnych zębów. W téj nieméj grze spojrzeń, która trwała kilka sekund, objawiła się cała długa historya głuchéj walki dwóch istot, stopniowego brania przewagi niewolnika nad panem, pochlebcy nad bogaczem i ostateczne zwycięztwo płaskiéj gadziny, która oplątała stopy, rozum i wolę istoty dumnéj i napozór niezłomnéj.
Ale krótkim był uśmiech okropnego tryumfu, jaki w całym blasku ukazał zęby pani Rudolfowéj, bo hrabia Witold z chmurą na czole i wielką powagą postąpił ku biurku, wziął szkatułkę, któréj wprzódy dotykała Rozalia, a zwracając się do niéj, która jak skamieniała stała przy ścianie, gdzie odepchnęła ją matka, zapytał głośno:
— Kluczyk?
Rozalia szybko przebiegła pokój i, dobywszy mały, złoty kluczyk z pod jednéj z poduszek babki, podała go hrabiemu. Otworzył szkatułkę i wydobył z niéj spory zwój papierów, zapieczętowany w dużéj kopercie kilku herbowemi pieczęciami.
— Jak się zdaje jest to testament pani Hortensyi — wymówił. Rozalia skinęła głową potakująco.
— Czy możesz pani przywołać babkę swą do przytomności? — zapytał.
Rozalia podeszła znowu do chorej, przyklękła przy niéj, położyła dłoń swą na jéj ręku i, nachyliwszy się prawie do jéj ucha, zawołała:
— Babciu! oto testament twój jest już w ręku hrabiego Witolda. Co chcesz, aby z nim uczynił?
Babka podniosła powieki, ale tym razem w źrenicach jéj słaby już tylko zostawał blask życia i myśli przytomnéj. Zdawało się, że jakaś trwoga niepojęta od chwili do chwili wstrząsała jéj brwiami i powiekami; nakoniec z wielką ciężkością zwróciła wzrok swój na moję matkę, która stała ciągle u jéj łoża, blada, przerażona i spłakana. Popatrzyła na nią chwilę, potém na mnie. Przez cały ten czas pani Rudolfowa starała się spotkać wzrokiem jéj oczy, ale nie mogła, bo źrenice babki, z ostatkiem zda się przytomności i energii unikały miejsca, na którém stała. Hrabia Witold ze zwojem papierów w ręku, wydobytych ze szkatułki, zbliżył się i łagodnym głosem zapytał:
— Co pani z tém pismem uczynić rozkażesz?
Nic nie odpowiedziała... Usiłowała tylko odpowiedziéć, ale nie mogła.
— Babciu! — powtórzyła Rozalia — co chcesz uczynić z tém pismem?
Jeszcze nie odpowiedziała.
Nagle krzyknęła z głębi piersi, wyprężyła ręce, pochwyciła niemi okrycie z konwulsyjną mocą, dźwignęła się, usiadła. Na policzkach jéj nie różowe już plamki, ale krwawe osiadły rumieńce, oczy pałały, widać było, że w téj chwili odbył się w niéj ostatni akt żelaznéj woli, że był to ostatni wybuch dogorywającego płomienia.
Parę sekund poruszała wargami, nie mogąc wydobyć z siebie żadnego głosu, nakoniec rozległ się po pokoju szept bezdźwięczny, głuchy, ale tak wyraźny, tak przenikający, taki potężny grobową jakąś mocą, że obił się o wszystkie kąty, a twarze przytomnych pobladły.
— Odmienić! — szepnęła moja babka, a oczy jéj otwierały się coraz szerzéj i głowa trzęsąca się rozwiewała siwe włosy po białéj pościeli — chcę odmienić!...
Nie mogła dokończyć wyrazu, ale rękę, ostatniem życia drżeniem wstrząsaną, wyciągnęła ku mojéj matce.
— Skrzywdziłam! — zawołała, zawsze tym samym okropnym szeptem — oddać jéj połowę... połowę...
Nagle umilkła, wargi jéj trząść się zaczęły, oczy, utkwione w jeden punkt, rozszerzyły się niezmiernie i napełniły paniczną trwogą, po chwili stały się szklane, okropne drgnienie wstrząsnęło całém ciałem, z przeszywającym jękiem upadła na poduszki, szklanego wzroku nie spuszczając z przedmiotu, który zdawał się w niéj wzbudzać śmiertelną trwogę. Wszyscy zwrócili oczy w kierunku szeroko rozwartych źrenic babki i wszystkich oczy zbiegły się na postaci pani Rudolfowéj. Okropną była w téj chwili! Cała brzydka, niemniéj jednak uporczywa energia téj istoty, skupiła się teraz w jéj wejrzeniu, którém piorunowała konającą. Buchał zeń ogień jakiś szatański, rozkazujący, groźny, a okropną sprzeczność stanowił z nim uśmiech, który wisiał na ustach, żałosny dla ludzi, szyderski, pełen żółci i jadu dla téj, którą nim gromiła. Kiedy z dreszczem wstrętu odwróciłam od niéj oczy, babka moja martwa już leżała pod swém okryciem z atłasu i gronostajów, a w téj-że chwili wybuchnął za mną spazmatyczny płacz kobiecy, pełen jęków, krzyków i głośnego szlochania. Była to pani Rudolfowa, która rzuciła się na posadzkę, łamała ręce, targała włosy i w okropny sposób wykrzywiała twarz, na którą żadną miarą nie chciał wstąpić wyraz szczerego żalu.
Od wstrętnéj téj komedyi wszyscy odwrócili oczy i z uroczystą czcią, jaką śmierć wzbudza, przenieśli na umarłą.
Ostatnia sekunda konania starła z jéj twarzy trwogę i boleść, a na czole dawną położyła dumę, usta w surowe zagięła zarysy, i gdyby nie sztywność śmiertelna, można-by sądzić, że ze snu chwilowego babka moja powstanie za chwilę, wyniosła i wyprostowana, jak dawniéj, i w długie, a cienkie palce białością swą odbijające od ponsowego atłasu okrycia, ujmie kłębuszek bawełny setnego numeru i mikroskopijne gzygzaczki frywolitków.
Ale nie był to sen chwilowy; był to sen wiekuisty i srebrny koszyczek, napełniony bawełną, stał w bawialnym salonie na jednym z czterech stołów, przed jedną z czterech kanap, i zdawało się, że tak już wiecznie stać będzie w pyle i zapomnieniu, i że nikt nie rozpocznie na nowo téj zaniedbanéj dziś, pajęczéj i arystokratycznéj, roboty mojéj babki.
Ten stos drobniutkich kółek, gzygzaczków i gwiazdeczek byłże-by jedyném dziełem, jakiego przez długie swe życie dokonała pani tego domu, w którym teraz rozlegały się śpiewy żałobne i dymy kadzideł, palonych przy umarłych, włóczyły się od wysokich sufitów, aż do zapylonych parkietów?
Prawdopodobnie — bo w ścianach tego domu rozlegały się śpiewy, włóczyły się dymy kadzideł, na palcach stąpało ludzi mnóztwo, ale żalu szczerego nie było nigdzie, ale łez prawdziwego smutku nie wylewał nikt, nikt, prócz mojéj matki. Wprawdzie we wszystkich stronach domu, od rana do nocy rozlegało się głośne zawodzenie, szlochanie i jęki, ale było to zawodzenie, szlochanie i jęki pani Rudolfowéj. Gdy sądziła, że nikt jéj nie widzi, przestawała szlochać i siedziała z powiekami pobożnie spuszczonemi, na wypadek czyjego wejścia, ale na ustach z dziwnym uśmiechem, który w całéj wspaniałości okazywał białość jéj zębów.
Przez całą noc i cały dzień następny, i jeszcze przez noc jednę i jednego dnia połowę brzmiały śpiewy księży i paliły się kadzidła, aż nakoniec trzeciego dnia o zmroku salony napełniły się tłumem krewnych, blizkich i dalekich sąsiadów, blizkich i dalekich znajomych, o wiele mil przybyłych dla uczestniczenia w pogrzebie wielkiéj pani, która, niestety! być już taką przestała. W tym tłumie gości byli: krewni dalecy i blizcy, sąsiedzi dalecy i blizcy, znajomi o wiele mil przybyli, — ale... przyjaciół nie było. Nie miała ich babka moja, i z wyjątkiem matki mojéj i kilku sług starych, którzy płakali więcéj z przyzwyczajenia, niż z przywiązania, najgrubszą po niéj żałobą zdawały się być okryte frywolitki, rozsypane na stole wkoło srebrnego koszyka, szare od pyłu.
Towarzystwo zebrane było znajome nam i nieznajome zarazem. Matka moja przepędziła z tymi ludźmi wiele lat życia, jam także żyła niegdyś pomiędzy nimi, młodziuchną będąc dzieweczką; ale dziś twarze nasze poważne i suknie wełniane obco wyglądały w tém gronie, w którém oblicza przymuszały się tylko z trudnością do urzędowéj powagi, i w którém stroje, lubo zastosowane do okoliczności, więcéj były bogate, niż żałobne. To téż zaledwie zwracano na nas uwagę; można nawet powiedziéć, że wcale nie zadawano sobie tego trudu. Czém-że bowiem byłyśmy w tym domu starożytnym i bogatym? Ubogiemi krewnemi zmarłéj jego pani, wyrobnicami, pracującemi na chléb swój codzienny, istotami nieposiadającemi żadnéj pozycyi w świecie. W wielu oczach nawet tkwiło podejrzenie, żeśmy przybyły tu, wiedzione płaską nadzieją odziedziczenia czegoś po kobiecie, z którą za życia jéj zerwałyśmy stosunki pokrewieństwa i znajomości.
Ale to lekceważenie ogólne nie było już dotkliwém dla mojéj matki, naprzód dlatego, że, w szczerym pogrążona żalu, niewiele zwracała na nie uwagi, a najbardziéj dlatego, że serce jéj, powoli i z trudnością wydobywając się z morza blasku i próżności, w jakiém pogrążyła je była przeszłość, zostało nareszcie skąpane w czystych wodach uczciwie znoszonego i zwyciężanego ubóztwa, i teraz stanęło w obliczu dawnéj swéj zagasłéj świetności, uspokojone dumą i pełną pogody i przebaczenia prostotą. — I jam kiedyś była taką samą, jak oni! — szepnęła mi na ucho w chwili, gdy dawne sąsiadki jéj i znajome witały ją z chłodem i ledwie tajoném lekceważeniem...
A ja? jam nic nie widziała wkoło siebie, oprócz tego groźnego i uroczystego obrazu śmierci, któremu po raz piérwszy przyglądałam się zblizka, i nic nie czułam prócz troskliwéj, ojcowskiéj niemal opieki, jaką w tłumie i zamieszaniu, dom napełniającém, roztaczał nade mną mój ukochany. Zawsze znajdował się tam, gdzie ja byłam, strzegł mnie od opuszczenia i zaniedbania, ułatwiał trudne położenie ubogiéj dziewczyny, przybyłéj do śmiertelnego łoża bogatéj krewnéj, zasłaniał przed szyderczemi uśmiechami i złośliwemi podejrzeniami tych, co radzi-by widziéć we mnie chciwą istotę, czyhającą na spadek, a co najważniejsze było dla wszystkich, na spadek, o którym wiedziano powszechnie, że dostanie się komu innemu. Około osoby, któréj spadek ten prawdopodobnie miał się dostać, skupiały się wszystkie świetności i wielkości, przybywające na pogrzeb bogatéj pani. Liczne grono otaczało wciąż panią Rudolfową. Wszyscy starali się pocieszać ją, z całéj mocy w gruncie będąc przekonani, że rozpacz, a nawet smutek, dalekiemi od niéj były.
Ale nie należało to wcale do rzeczy. Czyliż nie dawała ona wszelkich pozorów żalu, a światu czyliż nie najbardziéj chodzi o pozory? A zresztą i przedewszystkiém, czyliż nie miała zostać dziedziczką Rodowa? Od chwili śmierci mojéj babki, świat dorozumiewać się w niéj zaczął osoby bogatéj, a łzy ludzi bogatych, to w oczach świata złoto i brylanty... któż się pyta o to, ażali nie są fałszywe?
Nakoniec orkiestra, sprowadzona z najbliższego miasta, zagrzmiała pod oknami domu posępnym, żałobnym marszem, z marmurowych wschodów ganku zniesiono aksamitem i srebrem obleczoną trumnę i postawiono ją na wozie, zasłanym kirem i zaprzężonym sześciu czarnemi rumakami, kilkadziesiąt pochodni zapłonęło wśród zmroku czerwonemi światłami, i cały orszak długą, krętą nicią snuł się po dolinie ku wzgórzu, na którém sterczały krzyże i pomniki cmentarne.
Potém była długa mowa kapłana, głośno wysławiająca cnoty zmarłéj pani, a potém zwłoki spuszczono do murowanego grobu. Przez całe trwanie tych obrządków rozlegały się płaczliwe jęki i rozpaczne krzyki pani Rudolfowéj. Zresztą nikt nie płakał oprócz mojéj matki, któréj łzy, niespostrzeżone przez nikogo, spływały cicho i w ukryciu.
I więcéj, niż kiedy, w owéj chwili uroczystéj przekonać się można było, jak mało serc zyskała sobie dumna i wyniosła kobieta, w któréj ręku spoczywała jednak przemożna władza bogactwa. Gdzie było to imię jéj starożytne, dla którego chwały używała całéj mocy swéj żelaznéj woli, deptała jednych, podnosiła innych i odtrącała od siebie tych, którzy imieniu temu ze czcią poddańczą służyć nie chcieli? Gdzie była ta familia, którą, mocą bogactwa swego, rządziła dowolnie, białą swą ręką o długich palcach regulując losy, powstrzymując i wzmagając serc uderzenia, otwierając lub zamykając róg obfitości, z którego na posłusznych sobie sypała złoto, a nieposłusznym dawała w udziale nieprzebłagane wyroki i niespodzianą niechęć? Familia ta otaczała ostatnie jéj schronienie, z twarzami zaledwie urzędowym okrytemi smutkiem, bez łzy, bez wzruszenia, szepcąc, uśmiechając się ukradkiem, a przedewszystkiém myśląc o testamencie.
Dlatego-to testamentu, familia nie odjechała zaraz po pogrzebie, i wielu najpoważniejszych sąsiadów zatrzymanych do dnia jutrzejszego zostało.
Sprowadzono z W. prawnika, aby nazajutrz w przytomności wielu świadków otworzył testament i przeczytał ostatnią wolę téj, która, leżąc tam na wzgórzu w murowanym grobie, nie miała już woli.