Pan Dudkowski i jego folwark

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Pan Dudkowski i jego folwark
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom V—VII
Szkice i obrazki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PAN DUDKOWSKI I JEGO FOLWARK.

Pociąg miał ruszać. Niskie taczki tragarzy biegały z podwójną szybkością, spóźnieni podróżni niespokojnie wypytywali się o miejsca w wagonach, roznosiciele pism kręcili się między przedziałami, dokuczliwi jak komary. Zawiadowca co chwilę podnosił do ust świstawkę, ażeby wydać ostatnie hasło, a zniecierpliwiona lokomotywa parskała kłębami pary.
Pan Dudkowski już miał miejsce w drugiej klasie. Walizkę i torbę położył w siatce, laskę i parasol oparł w kącie, a szal rozesłał na siedzeniu. Potem, zdjąwszy kapelusz, umieścił go obok walizki, a na głowę włożył czarną, jedwabną czapeczkę z miękkim daszkiem. Wydobył ukradkiem lusterko z kieszeni i przekonawszy się, że szpakowata broda i płócienny kitel nadają mu powierzchowność ziemianina z krwi i kości, uśmiechnął się i stanął w oknie.
Na platformie, jego małżonka, Hermancja, prowadziła ożywioną rozmowę z młodzieńcem o bladej twarzy i niebieskich oczach, a kilkunastoletnia córeczka, ziewając, zapytywała guwernantki: kiedy nareszcie ruszy pociąg, gdyż ją bolą nogi od stania?
Pan Dudkowski wychylił się z wagonu.
— No, dowidzenia, Minciu! — rzekł do pani.
— Dowidzenia, dowidzenia! — odparła dama, nie patrząc na niego.
Zdawała się być silnie zajęta wybladlym młodzieńcem.
— Uważasz, Minciu! — mówił pan. — Przyszlij mi na wieś ten duży kosz zamykany, to będziesz miała co tydzień świeże jarzynki... Trzeba także wydobyć ze strychu kojec, bo chciałbym wam przysyłać kurczęta.
— Naco się to wszystko zdało? — odparła pani z odcieniem niewiary.
— Jakto naco? — oburzył się pan Dudkowski. — Poto przecie kupiłem folwark, ażeby mieć pożytek.
— Kwaśne mleko i świeże powietrze — dodała pani.
— Kwaśne mleko, świeże powietrze i owoce dla siebie, a jarzyny, masło i kurczęta dla was.
Rozległ się ostatni dzwonek. W wagonach trzeciej klasy zaszumiało jak w ulu, pociąg ruszył, a za nim przez kilkanaście kroków biegła gromada Żydków, którym widać zabrakło czasu do ukończenia interesów z odjeżdżającymi współwyznawcami.
Pan Dudkowski wychylił się jeszcze mocniej z okna.
— A nie tęsknijcie za mną!... — wołał, machając jedwabną czapeczką.
Blady młodzieniec zdjął kapelusz, córka przesłała mu kilka pocałunków, guwernantka zawołała: atie!... atie!... — i tylko pani Hermancja skinęła niedbale głową i ręką, zabierając się do powrotu z bladym towarzyszem.
Do przedziału wszedł konduktor i zażądał biletów.
— Pan dobrodziej na wieś, na letnie mieszkanko? — rzekł do Dudkowskiego.
— A tak, do mego folwarku — odparł pan Dudkowski, nieco ociągając się ze znalezieniem biletu. — Gdzie ja go podziałem?... — pytał i szukał po kieszeniach. — Człowiek aż się zapomina, tyle ma kłopotów... W Warszawie kamienica, a jeszcze do tego kupiłem folwark z pysznym ogrodem... Oto bilet — ciągnął, wydobywając kartę z kieszeni od kamizelki. — Ciekawym, jak mi się też powiedzie gospodarka na wsi...
Konduktor zwrócił się do drugiego podróżnego, a ostemplowawszy bilety, dotknął ręką daszka i wyszedł z przedziału.
Przez chwilę słychać było tylko dudnienie i turkot wagonów. Drugi podróżny, z zachmurzoną twarzą, wcisnął się w najdalszy kąt siedzenia, a pan Dudkowski kręcił się i chrząkał, chcąc zacząć z nim rozmowę. Wreszcie zapytał:
— Pan dobrodziej daleko jedzie?
— W Brześć.
— Ja na czwartą stacją... W tych czasach kupiłem tam folwarczek... Pyszna miejscowość!... Domek wygodny, ogród owocowy, pięć morgów gruntu... Posłałem tam onegdaj kucharkę, ażeby mi urządziła mieszkanie, a dziś jadę sam, na całe lato i jesień... Pan dobrodziej, zdaje mi się, jest obywatelem ziemskim?
— Nie — mruknął niedbale podróżny.
— Aha!... to pewnie pan dobrodziej ma kamienicę w Warszawie?...
— Nie.
— Ja — mówił pan Dudkowski — mam także kamienicę w Warszawie. Dwadzieścia pięć okien frontu, cztery piętra i trzy oficyny, tuż obok przystanku tramwajów. Dałem za nią przed dwudziestu laty trzydzieści tysięcy rubli, a dziś warta sto dwadzieścia tysięcy. No, alem się też napracował przy niej!... Codzień byłem sam na każdem piętrze, co miesiąc sam odbierałem komorne od lokatorów... Bo u mnie, panie dobrodzieju, niema wielkich mieszkań, tylko małe, po dwa i po trzy pokoiki. Te dają najlepszy dochód, osobliwie, jeżeli wynajmować na miesiące...
— Pan nie gra w karty?... — spytał nagle podróżny.
— Nie — odparł z pośpiechem pan Dudkowski i pomyślał:
„Do licha! czy to nie jest jeden z tych karciarzy, co ogrywają pasażerów na kolejach?...“
— Pan może nie ma przy sobie kart? — rzekł podróżny.
— Nigdy nie jeżdżę z kartami — odparł pan Dudkowski.
Podróżny zamyślił się.
— Pan nie umie grać, czy pan nie chce grać?... — spytał znowu.
— Nie, nie, nie... Nie umiem!..
— Szkoda! No, ale kiedy tak, to trzeba spać — zakonkludował podróżny, sięgając ręką pod siedzenie.
Wydobył stamtąd pękatą butelkę, wychylił część jej zawartości, mruknął: „Sławna!“ — i wyciągnąwszy się na wąskiej kanapce, zaczął chrapać jak astmatyk.
Tak niezwykłe postępowanie zaniepokoiło trochę pana Dudkowskiego, który zaczął przypuszczać, że nieznajomy, nie mogąc ograć go w karty, może zechce go uśpić i zrabować. Przytulił się do swego rogu i udając, że drzemie, ślubował, że za pierwszym podejrzanym ruchem nieznajomego, schwyci alarmową linkę, zwieszającą się nad oknem wagonu, i wstrzyma pociąg.
„Pocom ja u licha mówił mu o kamienicy i folwarku?...“ — myślał pan Dudkowski, obserwując podróżnego z pod daszka.
Ale podróżny spał tak szczerze, iż trwoga pana Dudkowskiego uspokoiła się, a miejsce jej zastąpił sen, coprawda bardzo czujny.
Jednocześnie z zatrzymaniem się pociągu podróżny gwałtownie obudził się.
— Co to?... — zawołał.
— Pociąg stanął na stacji — odparł słodko pan Dudkowski.
Podróżny popatrzył na niego zaczerwienionemi oczyma, jakby usiłując coś sobie przypomnieć, a po chwili zapytał niewyraźnie:
— Pan gra w karty?
— Nie — odparł pan Dudkowski.
— Szkoda, będzie nudno jechać! — mruknął.
Następnie wydobył z pod siedzenia flaszkę, przez chwilę pił tak, aż mu oczy łzami zaszły i ułożywszy się powtórnie na kanapce, rzekł:
— Spać się chce. W Warszawie całe dwie noce nie spałem.
— Pan komisarz bawił się zapewne z przyjaciółmi — zapytał pan Dudkowski, nie wiedząc, skąd przyszedł mu do głowy ten tytuł.
— Trochę z przyjaciółmi, trochę z damami... Damy najwięcej zabierają czasu... Tfu! — splunął podróżny i w tej chwili zasnął.
Pan Dudkowski uczuł pogardliwą litość dla człowieka, któremu damy czas zabierają, i — znowu zaczął drzemać. Potem przypomniał sobie, że i w jego życiu kobieta odegrała wielką rolę. Ożenił się, będąc już w pewnym wieku, z osobą młodą i przystojną, która nigdy nie okazywała mu nadmiaru przywiązania, a zaś od pięciu lat traktowała go z lodowatą obojętnością. Pomimo, że pan Dudkowski i teraz, jak dawniej, regularnie co miesiąc odbierał od lokatorów komorne, co roku podnosił cenę mieszkań, a w ostatnich czasach wybudował w kamienicy parę sklepów, żona coraz mniej dbała o niego. Skończyło się wreszcie na tem, że nietylko zagarnęła wszystkie dochody, ale nawet odmawiała mężowi drobnej pensyjki na cygara i czarną kawę po obiedzie, nie żałując jednak wydatków na teatry, koncerty i stroje dla siebie.
Pan Dudkowski czuł swoje upakarzające stanowisko, ale do wyemancypowania się nie miał siły, ani, co gorsza, odwagi. Dopiero wdali się w to starzy przyjaciele, a jeden z nich, wysłuchawszy spowiedzi zawojowanego męża, powiedział mu, że nienaturalna jego rola w domu i coraz trudniejsza pozycja wobec żony pochodzi — z żołądka.
— Wylecz się — mówił przyjaciel — nabierz sił, a wszystko wróci do porządku.
Ponieważ pan Dudkowski szczerze pragnął już nie przewagi, ale choćby równouprawnienia wobec swojej małżonki, więc — zwołał konsyljum. Doktorzy obejrzeli go, opukali, nakiwali się głowami, a wkońcu zdecydowali, że jeżeli może co przywrócić w domu powagę pana Dudkowskiego, to chyba świeże powietrze, mleko, szczególniej kwaśne, i owoce, słowem — wieś i odpoczynek.
Teraz — wieś, odpoczynek i odzyskanie sił stały się zmorami nieszczęśliwego właściciela kamienicy. Nie dawały mu spać, chodziły za nim po wszystkich piętrach domu, przeszkadzały w zapisywaniu meldunków, myliły mu preferansa. Wkońcu tak zatruły mu życie, że przeczytawszy na wiosnę ogłoszenie o „posiadłości ziemskiej w pięknem położeniu, z ogrodem i budowlami, w sąsiedztwie drogi żelaznej“ zaciągnął trzy tysiące rs. pożyczki na osiem procent i bez targu — kupił folwarczek.
W parę tygodni wysłał tam kucharkę Małgorzatę, we dwie doby po niej wyjechał sam, nie spotkawszy ze strony małżonki najmniejszego oporu. Owszem, zrobiła nawet uwagę, że już od pięciu lat powinien był zacząć kuracją, co, mówiąc nawiasem, zasępiło mu ostatnie godziny pobytu w Warszawie.
Oparty w kącie wagonu i pogrążony we wspomnieniach, ani spostrzegł pan Dudkowski, że pociąg przejechał już dwie stacje. Dopiero głos konduktora, zwiastującego zbliżanie się do celu podróży, obudził go.
Jednocześnie zerwał się z kanapki i jego towarzysz.
— Co to?... — zawołał, z trudnością podnosząc obrzmiałe powieki.
— Dojeżdżamy do mego folwarczku — objaśnił uprzejmie pan Dudkowski. — Ciekawym, czy też Małgorzata spodziewa się mnie? — mówił jakby do siebie, zdejmując walizkę i torbę. — Żegnam pana komisarza dobrodzieja!...
Obaj panowie ukłonili się sobie, a zostający w wagonie podróżny mruknął:
— Bardzo szkoda, że pan nie gra w karty!...
Potem wydobył z pod siedzenia swoją butelkę i nie pierwej odjął ją od ust, aż pan Dudkowski wysiadł z wagonu.
— Szczęśliwej podróży!... — zawołał nowy ziemianin, uchylając mięciutkiej czapeczki.
Podróżny smutnie kiwnął głową i jeszcze energiczniej wyciągnął się na kanapce.
Stanąwszy przed dworcem, pan Dudkowski uczuł, że się pod nim nogi chwieją, co mu przypomniało opowiadania o żeglarzach, którzy, po kilkomiesięcznym pobycie na statku, wysiadłszy na ląd, zataczają się jak pijani. Pochlebiało mu, że jest tak zmęczony podróżą, i z przyjemnością myślał, że w tej chwili znajduje się przeszło o sześć mil od Warszawy. Co też tam mówią o nim przyjaciele, rodowici warszawiacy, z których żaden nie zdobył się na tak śmiałą wycieczkę i nie chwiał się na nogach ze zmęczenia!...
Tymczasem pociąg odjechał, urzędnicy stacyjni rozeszli się, a na platformie został tylko pan Dudkowski i stróż, apatycznie zabierający się do nałożenia fajki.
Pan Dudkowski zwrócił się do niego.
— A niema tu, mój bracie — rzekł — jakich koni do wynajęcia?...
Stróż powoli, napychając tytuń w fajkę, obejrzał pana Dudkowskiego od stóp do głów i odparł:
— Jest tu paru Żydków na stacji, co odwożą gości.
Istotnie, jakby z pod ziemi, ukazało się trzech Żydków, kłócących się widocznie o pasażera. Jeden z nich bez pytania schwycił torbę pana Dudkowskiego, drugi wziął go za szal i rękaw płóciennego kitla, a trzeci odepchnął obu, wrzeszcząc:
— Idźcie do djabła, to mój gość!... Mnie tu przecie gospodyni nakazała, cobym wielmożnego pana przywiózł...
— Co ty masz za brykę?... — odparł drugi. — Tobie cielęta wozić, nie państwo...
— On ma tylko jednego konia, wielmożny panie! — wołał trzeci, zastępując drogę panu Dudkowskiemu.
Ale Żydek, przysłany przez gospodynię, okazał najwięcej energji.
Wyrwał wahającemu się panu Dudkowskiemu z rąk parasol i laskę, zarzucił sobie na plecy walizę i torbę i odepchnąwszy wymyślających mu współzawodników, szybko pobiegł na dziedziniec.
Pan Dudkowski machinalnie poszedł za nim.
Bryczka, którą miał jechać, nie obudziła w nim ufności. Miała wydarte boki i mały pęczek grochowin w siedzeniu, a ciągnął ją jeden wysoki i chudy koń, na nogach dziwnie pokrzywionych. Ponieważ jednak furman naglił do wsiadania, a dwaj inni już i panu Dudkowskiemu zaczęli wymyślać, siadł więc prędko, polecając się Bogu. W tej chwili po raz pierwszy uczuł tęsknotę za Warszawą.
Żydek zaciął konia i popędził po nierównej drodze, ścigany przez dwie inne bryczki, z których dolatywały szydercze śmiechy i złorzeczenia. Nie dość na tem, Żydkowie bowiem wyprzedzili jego ekwipaż i jadąc naprzód, wzniecali ogromne tumany kurzu, który wnet zasypał odzież pana Dudkowskiego i począł mu włazić w oczy, uszy, w nos i usta.
Ale podróżny nie zważał na to, zajęty utrzymywaniem równowagi. Siedzenie co chwilę wymykało się z pod niego, a wreszcie grochowiny rozlazły się tak, że pan Dudkowski musiał klęknąć w bryczce, trzymając się obu rękami krawędzi. Do kurzu, trzęsienia, podrzucania i tym podobnych dolegliwości fizycznych dołączyły się jeszcze moralne. Naprzód koń, idąc po jednej stronie dyszla, wciąż spychał bryczkę na rów przydrożny, gdzie, według przewidywań pana Dudkowskiego, można było utonąć. Powtóre, należało przejechać sosnowy lasek, w którym nowy ziemianin obawiał się rozbójniczej napaści ze strony niechętnych mu furmanów. To też zdarzały się w ciągu tej krótkiej zresztą podróży chwile, podczas których pan Dudkowski tracił wszelką nadzieję odzyskania sił na świeżem powietrzu i czuł niedającą się opowiedzieć tęsknotę do Warszawy. Parę razy chciał krzyknąć: „Zawracaj!“ — ale powstrzymała go od tego reszta ambicji, jaką wywiózł z domu w charakterze właściciela folwarku. Gdy zaś skutkiem gwałtownego nachylenia się bryczki na skręcie, zupełnie już stracił ambicją i krzyknął: „Stój!...“ — w blaskach zachodzącego słońca ujrzał szczyt dachu i wierzchołki topoli, które otaczały jego folwark.
Niebawem zajechali przed dom, a w sieni ukazała się Małgorzata, śmiejąca się i płacząca naprzemian. Zdziwiło to pana Dudkowskiego. Gdy więc Żydek znosił mu rzeczy do pokoju, zapytał służącej: co to znaczy?
— Ach, panie! — mówiła kobieta — cóż to za przeklęta wieś... Ledwiem tu wysiadła, zaraz przyszedł jakiś obdartus na egzekucją od wójta gminy i takie wyrabiał brewerje, żem musiała mu dać dwa złote. Potem, krowa wyszła mi w pole i zabrali ją do dworu, stąd o dwie wiorsty. Potem, kiedym poszła kupić dla pana mięsa, to mi dali taką pieczeń cielęcą, jak z trupa, że jej w domu utrzymać nie można było, i jeszcze wzięli po złotemu za funt. Ale najgorsze, panie, te dzieciska chłopskie. Włażą do ogrodu po kilkoro i rwą maliny, porzeczki, agrest, jak u siebie. A kiedy na nich zacznę krzyczeć, to gałgany rzucają kamieniami!...
Panie!... — kończyła wierna sługa, szlochając — przez dziesięć lat w Warszawie tylem złego nie doznała, co tu przez dwa dni... A jakie stare masło nam sprzedali!...
Pan Dudkowski uspakajał Małgorzatę i zapewniał, że wszystko będzie dobrze, choć sam czuł wielki niepokój.
W tej chwili zbliżył się furman z czapką w ręku.
— Cóż ci się należy? — zapytał pan Dudkowski.
— Rubelka — odparł Żydek niedbale. — Ale ja tu mam jeszcze do wielmożnego pana interes...
— Jakto, rubla za ten kawałeczek drogi, taką taradajką i takim koniem?...
— To stała cena — odparł Żydek — i nawet nikt się nie targuje.
Mówił z taką niezachwianą pewnością, że pan Dudkowski wydobył woreczek i z bólem serca dał furmanowi rubla.
— A ile tyś zapłaciła od stacji?... — spytał machinalnie kucharki.
— Czterdzieści groszy!...
— Oszukałeś mnie, Żydzie! — krzyknął pan Dudkowski.
— Niech Bóg zabroni!... Ale przecie co innego sługa, a co innego wielmożny pan. Jabym się wstydził powiedzieć czterdzieści groszy takiemu panu, co ma kamienicę w Warszawie i grunta u nas...
Pan Dudkowski umilknął.
— Chciałem jeszcze prosić wielmożnego pana — ciągnął Żydek — żeby pan swój ogród wypuścił w arendę jednemu tutaj Żydkowi...
— Ja nie wypuszczę ogrodu w arendę... — odparł zimno pan Dudkowski.
— Dlaczego pan nie wypuści? — zdziwił się Żydek. — Przecie ten ogród był co roku w arendzie...
— Nie wypuszczę.
— Nu, to co pan z niego będzie miał? Tu wszystko rozkradną.
— Nie bój się, gdzie ja jestem, tam będzie dozór — odparł pan Dudkowski wyniosłym tonem i wszedł do pokoju.
Ledwie zdjął podróżny kitel, już Żydek ukazał się w oknie i mówił przez otwarty lufcik:
— Proszę pana, niech pan takie głupstwo nie robi i biednym Żydkom chleba nie odbiera. Cóżto, pan sam będzie pilnował ogród?...
— Wynoś się!
Żyd jeszcze postał, nareszcie odszedł, mrucząc:
— Oni tu i pana ukradną...
Pan Dudkowski chciał się umyć. W tym celu udał się do kuchni i — tam znowu zobaczył furmana, który, stojąc w sieni, rzekł:
— Niech wielmożny pan nie upiera się. Ten Żydek da panu zaraz jutro dwadzieścia pięć rubli...
— Ale idź do djabła!... — krzyknął już rozgniewany pan Dudkowski i wypchnął furmana za drzwi.
Potem umył się i orzeźwiony kazał sobie podać talerz kwaśnego mleka z razowym chlebem, wedle przepisu lekarzy. Lecz, gdy wszedł do jadalnego pokoju, zastał przy drzwiach furmana, który mówił:
— Bo może wielmożny pan nie chce temu Żydkowi wypuścić w arendę, to ja znam drugiego, który także chce wziąć ogród. Onby nawet dał wielmożnemu panu trzydzieści rubli...
Pan Dudkowski uniósł się.
— Małgorzato! — krzyknął nadludzkim głosem — sprowadź mi tu policją...
Furman stropił się.
— Naco policją? — rzekł spokojnie — ja i tak pójdę... Chciałem panu wygodzie, nu, ale kiedy pan woli sam pilnować ogrodu, to co ja zrobię?... Dobranoc panu.
I odszedł, tym razem na dobre, gdyż wiedział, że o kilkadziesiąt kroków stąd mieszka wachmistrz straży ziemskiej, do którego czuł antypatją.
Zawziętość nie leżała w naturze pana Dudkowskiego. Jak wszystkie dusze szlachetne, umiał on nagle wybuchać i szybko uspakajać się. Przeszedłszy się więc parę razy po jadalni, której umeblowanie składało się ze stołu, dwu krzeseł i wielkiego kufra, zasiadł do kolacji.
Chleb razowy był trochę ościsty i może zanadto kwaśny, a mleko podeszło serwatką i miało smak, zdradzający długie przebywanie w wilgotnej piwnicy. Mimowoli przyszły na myśl panu Dudkowskiemu wesołe kolacje w Warszawie, gdzie o tej porze mógł wypić doskonalej herbaty, zjeść parę gatunków zimnego mięsa, przysłuchiwać się dowcipnym rozmowom młodzieży, otaczającej jego żonę — i westchnął. Trwało to jednak bardzo krótko. Przypomniał sobie bowiem, że dziś właśnie zaczyna się dla niego epoka odpoczynku i kuracji mleczno-owocowej, po której odmłodzony, wzmocniony na duszy i ciele, wróci do Warszawy objąć napowrót stanowisko pana domu.
Małgorzata weszła zebrać naczynie.
— No i cóż? — spytał pan Dudkowski, wykałając zęby po mleku. — Pyszna miejscowość, nieprawda!... Czegóż się tak krzywisz?...
Kucharka, zrobiwszy kilka wysileń w celu opanowania się, wybuchła głośnym płaczem.
— Czyś zwarjowała? — rzekł pan Dudkowski, powstając, z krzesła.
— Ach, panie! — jęknęła — jak mi tu smutno, jak mi tu tęskno!... Niema do kogo gęby otworzyć, wszyscy tacy ordynarni... A najwięcej żal mi tego Feliksa, co na pierwszem piętrze froterował podłogę, bo mi dziś akurat śniło się, że spadał z jakiejś wieży, i że go złapała nasza sklepikarka.
Pan Dudkowski włożył ręce w kieszenie.
— I ty myślisz, głupia, że on się z tobą ożeni?...
— Powinien się ożenić, ale się nie ożeni, jeżeli ja uschnę z płaczu w tej zapadłej dziurze, gdzie nawet porządnego mięsa nie kupi.
Panu Dudkowskiemu przemknęło przez głowę, że nim tu odzyska siły i małżeńską powagę, może pierwej stracić wierną sługę. Unikając zatem dalszych objaśnień, wyszedł do ogrodu.
Był to najcenniejszy klejnot jego majątku. Wieczór nie pozwalał przypatrzeć się wszystkim pięknościom ogrodu, ale zato oblewał go jakimś tajemniczym urokiem. Panu Dudkowskiemu zdawało się, że miejsce to nie ma granic, że drzewa są wyższe, a maliny i porzeczki gęstsze, niż były w rzeczywistości. Pierwszy raz od bardzo dawna odetchnął pełną piersią, ciekawie słuchał dalekiego szczekania psów i grzechotania żab. Duszę jego owładnęły nieznane dotychczas pragnienia. O, jakżeby chciał zobaczyć tu żonę, córkę, wszystkich swoich lokatorów!... Z jaką przyjemnością, wsłuchany w wiejskie odgłosy, wycinałby z księgi sznurowej kwity na opłacony pobyt w jego folwarku!... To niepodobna, ażeby w tak czarującem miejscu nie dało się wznieść kilku domków na letnie mieszkania...
Wtem o parę kroków od siebie usłyszał szmer. Jakieś cienie wynurzyły się z pomiędzy agrestu i poczęły uciekać w głąb ogrodu.
— Złodzieje!... — krzyknął pan Dudkowski. — Łapaj!...
Pobiegł naprzód, lecz tylko zobaczył, że cienie przeskakują na drugą stronę płotu.
— Dam ja wam, łotry!...
W tej chwili odezwał się jakiś głos, niby odległe echo. Wymówił on przeciągłym, śpiewającym tonem trzy wyrazy, z których pan Dudkowski pierwszego wprawdzie nie dosłyszał, lecz odgadnął go po dwu innych.
— Gałganie jakiś!... — krzyknął pan Dudkowski, nie posiadając się ze wściekłości.
Chwila milczenia i... powiew ciepłego wiatru znowu przyniósł panu Dudkowskiemu te same trzy słowa, wymówione czysto i wyraźnie...
Właściciel folwarku nie czekał na nową edycją wykrzykników, lecz prędko zawrócił do domu. Wszedł do kuchni, gdzie pod sufit sięgające łóżko słała sobie Małgorzata, i kazał jej iść po wachmistrza straży.
Kucharkę zdziwił ten nadzwyczajny objaw energji. Nie pytając się jednak o powód, wzięła czem prędzej okrywkę od pani, pasterkę od panny i parasolkę od guwernantki i znikła na ciemnym dziedzińcu.
Wkrótce wróciła, donosząc, że wachmistrz zaraz przyjdzie. Zaś w pół godziny później ukazał się przedstawiciel siły zbrojnej, otyły, spotniały, z szablą, zaplątaną między rzemienie, z rewolwerem w olstrze, pytając: co się stało?
Pan Dudkowski otworzył i zamknął szufladę stolika, a potem długo i życzliwie uścisnął dłoń przybyłego, mówiąc:
— Mój panie drogi, co ja tu mam zgryzot...
— No, to się załatwi. Cóż takiego?
— Z gminy nasłali mi jakąś egzekucją...
— Jedną?... No, to pan zapłaci, co się należy.
— Krowę mi aresztowali...
— Była w szkodzie. No, ale to nic. Pan ich wynagrodzi za straty i oddadzą.
— A najgorsza rzecz, że jakieś łotry okradają mi ogród...
— Tak, tu nie brakuje złodziei. Ja sam po całych dniach biegam za nimi, ale cóż... Ja pójdę za tymi, co włamują się do domów, a inni tymczasem okradają stajnią...
— Ten ogród — mówił pan Dudkowski — to cała moja przyjemność, to moje zdrowie...
— Bieda!... — westchnął strażnik.
— No, i co tu robić?
Wachmistrz zamyślił się.
— Najpierwej trzeba go dobrze ogrodzić. Potem, ja im surowo zakażę, żeby tu nie wchodzili. No, a potem — jak pan złapie którego, to niech go pan skarci domowym sposobem, tak we cztery oczy...
— A możeby zapozwać łotra do sądu?... — zapytał pan Dudkowski, z miną człowieka, który zrobił wielki wynalazek.
Wachmistrz pokiwał głową.
— Widzi pan — rzekł — ja zaraz poznałem, że pan jest człowiek rozumny i umie z ludźmi rozmówić się po ludzku. Więc radzę, niech pan da pokój z procesami. Do policji owszem. Policja to jak rodzona matka, ona pana wysłucha, tamtemu da odrazu w zęby, i on się uspokoi. Ale jak pan wystąpi z procesem, a jeszcze dostanie się w ręce tutejszym adwokatom, no — to bądź zdrów!
Pan Dudkowski postanowił usłuchać rady i pożegnał poczciwego wachmistrza, który rzekł na odchodne:
— Ot, pan kładzie się spać, a ja muszę zaraz jechać w jedno miejsce, gdzie podejrzewam, że będą dziś kradli. Taka nasza służba, i cóż robić? Dobranoc panu!
Wysłuchawszy tych objaśnień, pan Dudkowski istotnie położył się spać. Doświadczył w ciągu dnia tylu wzruszeń, że niebawem zasnął jak kamień. Ale podróż i świeże powietrze orzeźwiły go, i miał sny bardzo przyjemne. Śniło mu się, że odmłodniał, że może biegać, skakać, wdrapywać się na latarnie, jak to robił, mając lat dwadzieścia. Złudzenie było tak wielkie, że gdy się ocknął, począł szukać zapałek, a nie mogąc ich znaleźć, zaczął bić pięścią w ścianę do kuchni i wołać Małgorzaty.
Formalnie był odurzony swojem przywidzeniem; ręce mu się trzęsły z radości.
Czujna służąca niebawem weszła ze świecą, wstydliwie zasłaniając włóczkową chustką braki swojej garderoby. Zdawała się być zdziwiona i zaniepokojona, choć trwogi nie było w jej głosie.
— A co panu?... — zapytała łagodnie, zasłaniając ręką świecę.
Pan Dudkowski siedział na łóżku.
— Co?... co?... — mówił, nagle przebudzony. — Coś mi się zdawało, ale... już nic... Możesz iść spać, Małgorzato.
— Także djabli nadali! — mruknęła kucharka, mocno zamykając drzwi za sobą.
W kilka minut później pan Dudkowski usłyszał, że Małgorzata szlocha i szepcze:
— Biednaż moja dola, pocom ja tu przyjechała!...
Potem pan Dudkowski usłyszał pianie jedynego koguta na folwarku i — znowu zasnął, tym razem aż do rana.
Pierwszą rzeczą, którą pan Dudkowski usłyszał z rana, był lament Małgorzaty. Kucharka już nie płakała, ale wprost krzyczała wniebogłosy. Chcąc ją zgromić, pan Dudkowski ubrał się śpiesznie i jak nawałnica gniewu, wybiegł na podwórze. To jednak, o czem dowiedział się, wywarło kojący wpływ na jego wzruszenie. Okazało się bowiem, że tej nocy ukradziono pień do rąbania drzewa z pod szopy, stołek z sieni, balją z zamkniętej sionki przy kuchni, a wreszcie — koguta, tego koguta, którego pan Dudkowski wprawdzie nie widział, lecz pianie słyszał o północy.
Wobec tylu katastrof, właściciel folwarku domyślił się, że czujny wachmistrz przez całą noc musiał ścigać złodziei w innej wsi, skoro tu, prawie pod jego bokiem, dokonano takiej rozpusty.
Bardzo zgnębiony, wyszedł pan Dudkowski na ogród, lecz i tu nic pocieszającego nie znalazł. Krzaki agrestu, malin i porzeczek były powyrywane z korzeniami; śliwy, okryte gęstym, lecz niedojrzałym owocem — połamane, a to samo powiedzieć można o gałęziach grusz i jabłoni.
Wobec tylu klęsk pan Dudkowski nie upadł na duchu; owszem, jak wszyscy ludzie wielkiego serca, uczuł, że budzą się w nim drzemiące dotychczas zapasy energji. Milcząc, wrócił do kuchni i spojrzawszy na Małgorzatę wzrokiem, w którym malowało się nieugięte postanowienie, rzekł grobowym głosem:
— Przygotuj mi garnczek rozrobionego wapna i nieduży pendzel. Niech nareszcie dowiedzą się te łotry, że jestem w domu.
Nic dziwnego, że w tej chwili zahukany posiadacz kamienicy w Warszawie wydał się kucharce wspaniałym. Szybko rozrabiając wapno, łamała sobie głowę nad tem, że gdzieś już widziała w życiu podobnie groźną postać. Nagle przyszło jej na myśl, że takim był Królikowski w roli zdradzonego męża, w chwili, kiedy chce zerwać z rodziną swej żony, zabić ją i jej kochanka, przekląć dziecko, co do pochodzenia którego nie miał pewności, i sam udać się na tułaczkę.
Wapno już było gotowe. Pan Dudkowski zabrał garnczek i pendzel — i, dramatycznym krokiem, wyszedł nazewnątrz swego ogrodu, gdzie stał chylący się do upadku parkan. W tem miejscu cała wieś mogła widzieć nowego właściciela folwarku i zrozumieć jego intencje.
Plan pana Dudkowskiego odznaczał się genjalną prostotą. Nieszczęsny ziemianin chciał zabezpieczyć się od kradzieży i dać pierwszy znak swojej czujności za pomocą stosownego napisu. Wziął więc do ręki pędzel z wapnem i na ciemno-szarych deskach parkanu ogromnemi literami zaczął malować słowa:
„Zabrania się wchodzić do ogrodu pod karą...“
W tej chwili od strony wsi zbliżył się do niego jakiś człowiek, ogromnej budowy, z twarzą czerwoną i trędowatą. Ubrany był w surdut czarny, świecący ze starości, i mocno wyszarzane spodnie, których kolor mógł stanowić przedmiot poważnego sporu przynajmniej dla trzech istniejących w kraju stronnictw.
— Dzień dobry szanownemu panu! — rzekł z afektacją przybysz do pana Dudkowskiego, zdaleka zdejmując kapelusz, którego powierzchowność stanowczo ubezpieczała od kradzieży.
— Szanowny pan, widzę — mówił nieznajomy powoli, gardłowym głosem — jako dobry gospodarz, troszczy się o zabezpieczenie swojej własności. Niestety! biedny nasz lud jest tak zdemoralizowany ostatniemi wypadkami, że tylko to szanuje, nad czem władza i sąd bezpośrednią roztoczą opiekę...
— Co to za djabeł? — pomyślał pan Dudkowski, przysłuchując się napuszonej mowie, jaką dotąd można było słyszeć tylko na odczytach.
— „Zabrania się wchodzić do ogrodu pod karą...“ — ciągnął nieznajomy, czytając napis na parkanie. — Piękna myśl, szkoda tylko, że nie powiedziano: pod jaką karą i z jakiego paragrafu?
— Rozumie się, że pod karą bata — odezwał się pan Dudkowski, cieniując swój napis.
Nieznajomy pokiwał głową.
— Chce pan wskrzesić — rzekł — nasze piękne tradycje. Niestety! ostatnie wypadki zadały im cios śmiertelny, a dziś rodzaj i wysokość kary nie zależą od strony pokrzywdzonej, lecz od wyroku sądowego. Zresztą, gdyby nawet ten napis oznaczał jakąś domową karę, wymierzoną poufnie, bez świadków, co zwykle wymyka się z pod kontroli sądu, to jeszcze i wtedy pożytek z napisu będzie mały, ponieważ ci, do których jest wystosowany, odczytać go nie potrafią.
Pan Dudkowski z zajęciem przypatrywał się nieznajomemu, którego logiczna wymowa dziwnie kojarzyła się z zapachem wódki. Istotnie, jak tu pisać ostrzeżenia do osób, które nawet liter nie znają?...
— Nie zastanowiłem się! — mruknął. — Cała robota nanic.
— Owszem — odparł nieznajomy — robota przyda się, jeżeli ją podeprze pan zrozumiałym symbolem. Dlatego radziłbym z obu stron ogłoszenia wymalować ręce, które trzymają dyscypliny. Nasz chłopek pojmie to, a przykrości mieć pan nie będzie, ponieważ każdy ma prawo na swym parkanie malować, co mu się podoba, byle obraz był legalny i przyzwoity.
Zachwycony pan Dudkowski już malował olbrzymią rękę, a w niej jeszcze większą dyscyplinę.
— Nie wiedziałem, że pan tak dobrze radzi — rzekł do nieznajomego.
Ten uśmiechnął się.
— Niestety! — odparł — obawiam się, że pan nieraz będzie tu musiał korzystać z moich usług. Byłem niegdyś komornikiem w Warszawie, lecz po ostatnich wypadkach straciłem posadę i musiałem przenieść się na prowincją między lud, gdzie jestem adwokatem przy sądach gminnych.
O ile zaś znam sytuacją tego folwarczku, myślę, że będzie pan miał z nim dużo kłopotów.
— Co pan mówisz?... — wykrzyknął pan Dudkowski i na chwilę zaprzestał malować.
— Niestety!... Już dziś ma pan w gminie sprawy — za brak narzędzi ogniowych, za niedostarczenie szarwarku i stójki, za nienaprawienie mostka. Oprócz tego będzie pan miał proces za krowę, która weszła w szkodę, a pańska służąca za obelgi, wyrządzone sołtysowi, który przyniósł palet egzekucyjny. Dalej, był pan dzisiejszej nocy okradziony, co z konieczności pociągnie za sobą stosunki z sędzią śledczym. Wszystkie te kwestje wymagają biegłego doradcy, lecz nie śmiem się panu narzucać. W każdym razie dowiedzieć się pan o mnie może u arendarza, który, choć Żyd, jest jednak, jak tego dowiodły ostatnie wypadki, człowiekiem szlachetnym.
Na chwilę zamilkł, a następnie uchylając obszarpanego kapelusza, rzekł:
— A teraz żegnam i polecam się pańskiej pamięci.
Odszedł w stronę karczmy, a pan Dudkowski machinalnie rysował drugą rękę z dyscypliną, zdziwiony i zamyślony. Wymowa adwokata i jego pełne taktu zachowanie imponowało mu, choć był rodzonym warszawiakiem. Przypomniał sobie jednak, co wachmistrz mówił o tutejszych adwokatach, i dziękował niebu, że nieznajomy już go opuścił.
— Wymowny bo wymowny — myślał pan Dudkowski — ale wódkę od niego czuć, i musi być hultaj.
Już ty mnie nie weźmiesz! — dokończył w duchu, postanawiając wszystkie interesa załatwiać osobiście, albo przez wachmistrza. Pan Dudkowski bowiem miał do niego zaufanie, dzięki ciągłym stosunkom z rewirowym i milicjantami w Warszawie.
— Z tymi przynajmniej wiem jak gadać — mruknął.
Tymczasem na drodze, kilkadziesiąt kroków od ogrodu, zaczęli się gromadzić widzowie, ciekawi, co nowy właściciel folwarku maluje na swym parkanie. Większą część zebranych stanowiły dzieci, nie brakło jednak i kobiet, a i chłopi od czasu do czasu zatrzymywali się w gromadzie, nie tyle poto, ażeby się czegoś dowiedzieć, ile ażeby pogapić się.
Między tłumem kolorowych fartuchów, słomianych kapeluszy, brunatnych sukman i szarych koszul, uwijał się człowiek w sztywnej czapce z daszkiem, w długim paltocie, z rzadkim zarostem na twarzy, któremu, jakby dla kompensaty, towarzyszyły bujne i nieuczesane włosy na głowie. Mężczyzna coś tłomaczył zebranym, przeplatając rzecz swoją wykrzyknikami, między któremi, zdawało się panu Dudkowskiemu, że słyszy wyrazy: „prawdziwy szlachcic“ — bo dobrze nie rozumiał.
Gdy wizerunek drugiej ręki z dyscypliną był już ukończony, a pan Dudkowski, kontent ze swego dzieła, zabierał się do powrotu z pustym garnkiem i przemoczonym pendzlem, człowiek w długim paltocie zbliżył się do niego i rzekł, bez żadnych wstępów:
— Jak to zaraz widać, co pan szlachcic. Ledwie pan przyjechał, a już pan maluje baty...
— A cóżto, nie wolno? — spytał dumnie pan Dudkowski, niepewny jednak, czy wolno.
— To nie do mnie należy, co wolno, a czego nie wolno — odparł nieznajomy. — Ja tylko dziwię się, że państwo, ile razy mają rzecz z chłopem, zaraz muszą mu przypominać bat. Ja jestem pięć lat nauczycielem i jeszcze palca nie skrzywiłem na żadne dziecko, a pan, choć dopiero wczoraj przyjechał, już dziś wymalował sobie baty na płocie... Znać szlachcica!...
Panu Dudkowskiemu tak pochlebił tytuł szlachcica, że zamiast wracać do domu, wdał się w gawędę z liberalnym człowiekiem, mówiąc:
— Tere... fere!... Cóż za związek ma bat ze szlachectwem?
Gość brzydko uśmiechnął się.
— Ja raz widziałem — mówił ożywiony — herb waszej wystawy rolniczej. No i patrzę, a tam, między grabiami i łopatami, jest bat...
— Cepy!... cepy!.... — oburzył się pan Dudkowski.
— No, bo nie wypadało w dziewiętnastym wieku tak otwarcie malować bata...
Potem — ciągnął nieznajomy — znalazłem raz na ulicy spinkę od mankietu jakiegoś hrabiego, i na niej znowu patrzę: jest taka hrabska czapeczka okrągła, z daszkiem, i — znowu bat.
— Ależ to dżokejska czapka i bat na konie!... — zawołał pan Dudkowski.
— Niech i tak będzie — mówił gość, śmiejąc się. — Ale przecie Mickiewicz dlatego został mianowany największym poetą, że chwalił i rekomendował bicie batami...
— Bajki! — ofuknął pan Dudkowski, wahając się jednak w duszy.
Gospodarowanie kamienicą tyle mu zabierało czasu, że niebardzo wiedział o tem, co Mickiewicz zachwalał i rekomendował.
— Zawsze bat i bat! — dodał nieznajomy. — I dlatego, kto zechce chłopa usunąć z pod bata, ten musi usunąć szlachcica...
— Ehe! daj mi pan spokój ze swemi dowodzeniami! — oburzył się pan Dudkowski.
Przyszło mu na myśl, że nieznajomy chce go wciągnąć do jakiejś antyspołecznej propagandy, której się bardzo lękał.
Rozeszli się bez pożegnania: mężczyzna w paltocie, śmiejąc się ironicznie, a pan Dudkowski, postanawiając bronić swego ogrodu przeciw wszelkim napaściom.
— Nie podobało im się to — mruczał — że z dniem dzisiejszym położyłem koniec ich gospodarce. Gdybym się o tydzień spóźnił, nie zostałoby ani krzaczka w moim ogrodzie!...
Była już blisko dziesiąta, i pan Dudkowski z wielką przyjemnością dowiedział się od Małgorzaty, że śniadanie gotowe. Ruch na świeżem powietrzu, obok innych szlachetnych skłonności, obudził w nim apetyt. Wypił dwie szklanki kawy i zjadł dwie ogromne chały z masłem, dziwiąc się mimochodem, że na wsi, w ojczyźnie nabiału, śmietanka przypomina zwarzone mleko, a masło trąci łojem.
Przy ostatnich kąskach uczuł znowu tęsknotę za ludźmi. Było mu ciężko, może dlatego, że nie widział swoich lokatorów, a może dlatego, że nie nawymyślał stróżowi i sam nie został zburczany przez małżonkę, która zawsze z rana miała kwaśny humor i skarżyła się na ból głowy. Wspomnienia tak wyczerpały duchowe siły pana Dudkowskiego, że zatoczył się na łóżko i przespał do dwunastej.
O tej porze uczuł znowu głód i wyszedł do ogrodu rozpocząć kuracją owocową. Miał ochotę na maliny ze śmietanką i z cukrem.
Ledwie jednak postąpił parę kroków między zielonym gąszczem, usłyszał szmer i tętent i ujrzał na prawo i na lewo, przed sobą i za sobą, w malinach i w porzeczkach wielką liczbę główek z lnianemi włosami, słomianych kapeluszy i dziecięcych twarzy, poplamionych, szczególniej w okolicy ust, sokiem jagód.
Gniew opanował pana Dudkowskiego, tem bardziej, że nietylko ci szkodnicy, którzy go najpierwej spostrzegli, uciekali sami, ale jeszcze nawoływali innych, mniej uważnych, czy też bardziej zatopionych w malinach. W dodatku przypomniał sobie szpetne propozycje, jakie robili mu wczoraj wieczór.
Spłoszone dzieci pędziły jak stado wróbli, a za niemi pan Dudkowski, jak rozjuszony byk, wrzeszcząc: „Stójcie, łajdaki, bo strzelę!...“ Groźba ta, zamiast pohamować, przyśpieszała ich bieg, i już ścigający myślał, że nie pochwyci ani jednego jeńca, gdy nagle o parę kroków od siebie ujrzał chłopaka.
Dzieciak nie mógł uciekać, bo był kulawy, upadł więc twarzą między zagony i zamknął oczy, przekonany, że ponieważ sam nie widzi pana Dudkowskiego, zatem pan Dudkowski i jego nie powinien zobaczyć.
Prawie w tem samem miejscu leżał świeży pręt, który właścicielowi ogrodu wydał się narzędziem Opatrzności. Schwycił go szybko i rzucił się na chłopca.
Biedny szkodnik na serjo pomyślał o ucieczce, ale było za późno. Czuł już na swym karku kościste palce, a o parę stóp niżej karku — giętkie, lecz twarde dowody oburzenia pana Dudkowskiego. Nowy ziemianin z początku wywijał opatrznościowym prętem niezbyt energicznie, jakby wahając się. Im jednak głośniej krzyczał chłopak, tem pan Dudkowski machał kijem wprawniej, a nawet zadziwiająco biegle. Doszło do tego, że stracił wszelką miarę i liczbę. Zdawało mu się, że w potężnej lewicy trzyma wszystkich szkodników, którzy mu rabowali ogród, i że swoim prętem wydobędzie z nich każdą zjedzoną malinę i porzeczkę, tak potrzebne dla jego zdrowia.
— Tak u nas w Warszawie całują, zbrodniarzu!... — wykrzykiwał zasapany pan Dudkowski.
Nagle spostrzegł, że oprócz krzyku chłopca i uderzeń pięta, słyszy jeszcze inne głosy. Odwrócił głowę i z drugiej strony niskiego płotu, zobaczył gromadę dzieci i ludzi dorosłych, którzy przemawiali do niego niezwykle podniesionym tonem. Była tam jakaś uboga kobiecina, płacząca wniebogłosy, jakiś Żydek w marynarce, który zwoływał innych, a nawet olbrzymi adwokat z trędowatą twarzą, który, machając rękoma jak kolejowy sygnał, krzyczał:
— Na Boga! co pan robi?... Ależ to straszna odpowiedzialność!... To grozi zesłaniem!...
W dobrem sercu pana Dudkowskiego zbudziła się litość. Już miał puścić chłopca, uczuł nawet potrzebę pogłaskania go, a nawet ofiarowania mu kilku groszy na bułkę, gdy wtem — ktoś z tyłu rzucił się na niego samego i wyrwał mu z rąk chłopca i pręt.
Był to nauczyciel.
— Ot, prawdziwy szlachcic! — mówił napastnik z szyderczym śmiechem. — Niedarmo pan dziś z rana malował batogi!... No, będzieszże pan miał teraz batóg... Zaraz pojadę z chłopcem i świadkami do śledczego...
Hej! ludzie — zawołał do gromady — widzieliście, jak bił tego nieszczęśliwego kalekę?...
— Jakże... widzieliśmy...
— I zaświadczycie o tem przed sądem?
— Zaświadczymy! — wrzasnął Żydek w marynarce, reszcie bowiem nie uśmiechała się rola świadków.
— Pan adwokat także wszystko widziałeś? — pytał dalej nauczyciel, przenosząc chłopca przez płot.
— Niestety! — odparł adwokat — mam krótki wzrok...
— Przecie sam pan wolałeś, ażeby dał spokój?... — oburzył się nauczyciel.
— Boże uchowaj! — odparł adwokat. — Ja, widząc, że pan chcesz się rzucić na tego obywatela, ostrzegałem pana...
Nauczyciel, już z drugiej strony płotu, zwrócił się do pana Dudkowskiego.
— Dowidzenia! u sędziego śledczego!... Zaraz tam jadę...
Obity chłopiec nie wylał z pewnością tylu łez, ile w tej chwili wylało się potu z czoła pana Dudkowskiego. Popędliwy obrońca ogrodu patrzył oniemiały na oddalającego się nauczyciela z gromadą i uczuł trwogę. Słyszał on coś, że sądy surowo karzą za pobicie, i zrozumiał, że żaden jeszcze akt samowoli nie spełnił się w tak sprzyjających dla sprawiedliwości warunkach, jak niniejszy. W biały dzień, przy kilkunastu świadkach, obił chłopca, w dodatku kulawego, a co gorsza — tak silnie protegowanego...
Patrząc nieruchomemi oczyma na gromadę, spostrzegł, że oddzielili się od niej adwokat i nauczyciel i żywo rozprawiali na stronie. W tej chwili pan Dudkowski uczuł gorącą życzliwość dla adwokata, domyślił się bowiem, że rozprawa toczy się o niego, może o jego wolność i życie...
Bardzo przygnębiony wrócił do domu, gdzie zastąpiła mu drogę Małgorzata.
— Co pan najlepszego zrobił z tym chłopcem?... — mówiła poczciwa kobieta. — A toż oni pana zgubią, zaaresztują... Trzeba zaraz telegrafować do Warszawy po panią...
O nieszczęście!...
Nim pan Dudkowski zdążył sformułować odpowiedź uspakajającą, wbiegł olbrzymi adwokat i szepnął:
— Słóweczko mam do szanownego pana na stronie.
Po skórze pana Dudkowskiego zaczęły biegać niewidzialne mrówki. Spełnił jednak życzenie adwokata i zaprowadził go na drugą stronę domu.
Tam gość, rzuciwszy wkoło okiem, zaczął:
— Panie, trzeba działać. Sędzia śledczy jest człowiekiem nadzwyczajnej zacności, ale, niestety! ma jedno uprzedzenie. Ze szczególną usilnością ściga tych, którzy znęcają się nad dziećmi...
Tu adwokat westchnął.
— Trzeba mu przyznać — ciągnął dalej — że w tym kierunku ma szczęśliwą rękę. W Kałudze, z jego starań, dwu ojców, jeden wuj i jeden opiekun zostali zesłani za udręczenia. U nas — to samo spotkało obywatela za pobicie dziewczyny folwarcznej...
Pan Dudkowski napróżno usiłował zapanować nad mimowolnemi ruchami szczęki. Drżącym więc głosem przerwał adwokatowi:
— Jakto, panie, więc ja nie mam prawa bronić mojej własności?
— Owszem, ma szanowny pan prawo skarżyć przestępców do sądu.
— Ależ nim wypadnie wyrok, to oni mi tymczasem wszystko rozkradną!...
Adwokat wzruszył ramionami.
— Tak chce prawo, szanowny panie — rzekł. — Tą drogą pójdą nasi przeciwnicy.
— Więc oni naprawdę podają skargę?...
Adwokat mocno ścisnął go za rękę.
— Boleję — rzekł — nad szanownym panem, ale popełniłbym występek, ukrywając prawdę. Nauczyciel — dodał ciszej — już zamówił dwie furmanki... Najwyżej za dwie godziny pojadą do sędziego: on z chłopcem i felczer z matką... Jutro zaś...
— Co... co jutro?...
— Jutro może pan być aresztowany.
Pan Dudkowski zakręcił się na miejscu, jak postrzelony gołąb.
— Natychmiast jadę do Warszawy! — jęknął.
— Na Boga!... — zawołał adwokat — to może przyśpieszyć katastrofę.
— Cóż więc robić?...
Adwokat rozłożył ręce i milczał.
— Cóż robić, panie?... — błagał go zrozpaczony pan Dudkowski.
Adwokat nachylił mu się do ucha i rzekł:
— Natychmiast pogodzić się...
— Ale jak?
— Wynagrodzić...
W pana Dudkowskiego duch wstąpił.
— Ależ z największą chęcią!... — zawołał, ściskając obie ręce mecenasa. — Może pan zechcesz być pośrednikiem?...
— Jeżeli mi szanowny pan ufa... — odparł adwokat i skromnie spuścił oczy.
— Więc ileż to, ile?... — pytał gorączko pan Dudkowski.
— Starałem się już wyrozumieć głównego powoda, i nawet — udało mi się wytargować najniższą cyfrę...
— Więc ileż to?... — nalegał pan Dudkowski, sięgając do portmonetki.
— Dwieście rubli.
— Jakto?... — zapytał, cofając się pan Dudkowski. — Ja sądziłem, że za parę leciutkich uderzeń, takim pręcikiem, będzie dosyć parę... no — kilka rubli...
Adwokat machnął ręką z miną, oznaczającą rezygnacją.
— Niestety! — rzekł — szanowny pan nie zdaje sobie sprawy z położenia. Za parę godzin będzie już szło nie o pieniądze, ale o pańską wolność, a więc o zdrowie, życie...
— Ależ ja nie mam przy sobie dwustu rubli...
— Szanowny pan może ich dostać od arendarza; czas ucieka... Nim przyjadą furmanki, mógłbym już mieć stosowny dokumencik...
— Drogi panie! — mówił pan Dudkowski, trzęsąc go za rękę — czy podobna, ażebym ja, na taką prostą babę i takiego małego... takiego malutkiego chłopca, który mnie okradł, wydawał dwieście rubli?...
— Za własną spokojność wyda szanowny pan tę sumkę. Trzeba zaś pamiętać, że oprócz baby i chłopca, jest tam felczer i — nauczyciel, nie licząc innych świadków...
Pan Dudkowski upadł na krzesło. Istotnie nauczyciel wydawał mu się złym duchem, którego wypadało odżegnać za wszelką cenę.
— Drogi panie adwokacie, czy nie możnaby zniżyć sumy?... To majątek!...
— Szanowny panie — odparł adwokat, kłaniając się — nie mam prawa do pańskiego zaufania, ale... radzę pośpiech...
— A może jabym sam pogadał z nimi?...
— Nie śmiem odradzać, ale boję się, ażeby ten krok nie zepsuł całych układów...
Od gościńca zaleciał turkot wozu. Adwokat spojrzał w okno i z oznakami wzruszenia zawołał:
— Panie... bodaj czy już nie za późno...
— Co pan mówisz?...
— Jedna fura pojechała...
— Kiedy nie mam pieniędzy...
— Przyszlę panu arendarza... Aby tylko nie wyszedł gdzie...
— Dam sto rubli!... — mówił pan Dudkowski.
— Nanic, panie!... Żałuję, żem się do tego wmieszał.
— Sto pięćdziesiąt...
— Oho! jedzie druga fura.
Istotnie, otoczony obłokami kurzu, przemknął na gościńcu drugi wóz.
— Ha, więc idź pan po arendarza — mruknął pan Dudkowski stłumionym głosem.
Adwokat wybiegł, a we drzwiach ukazała się Małgorzata.
— Ach, panie!... ach, panie!... — zawołała — jak oni pana obdzierają!... A co na to pani powie?...
— Głupia jesteś! — krzyknął pan Dudkowski — więc lepiej, żeby mnie wywieźli?... Podsłuchujesz mnie!... — dodał z gniewem.
Zacna kobieta zalała się łzami.
— Oto zapłata za wierną służbę! — mówiła, łkając. — Ja jestem głupia, dlatego, że pan traci pieniądze... O, Boże! teraz żyć nie warto, ani służyć... Ale kiedym się już tak uprzykrzyła panu, więc dobrze... Dziękuję za służbę i zaraz dziś pójdę, gdzie mnie oczy poniosą, ażeby już nie patrzeć na takie gospodarstwo.
— A leć na złamanie karku! — mruknął pan, który czuł w sercu dwieście obosiecznych sztyletów.
Boleść dobrej sługi, jej szlochanie i trzaskanie drzwiami nie dadzą się opisać.
Do pokoju wszedł arendarz. Był to stary Żyd, z brodą siwą, rozdzieloną na dwoje, z długiemi pejsami, w pończochach, w dymowym żupanie i aksamitnej krymce. Poważnie kiwnął głową panu Dudkowskiemu i rzekł z flegmą:
— Pan dziedzic ma wielkie zmartwienie z tymi gałganami. i
— Więc już i pan wiesz o wszystkiem?...
— Cała wieś wie. Teraz właśnie kłóci się tam z nimi adwokat, że strach... Musiał nauczyciela ściągać z fury i za kark prowadzić do mego mieszkania. Mało się nie pobili...
— O cóż im chodzi?
— Rozumie się, że o łajdactwo. Nauczyciel chce już trzysta rubli...
Panu Dudkowskiemu zrobiło się bardzo niedobrze. Wskazał arendarzowi krzesło i zapytał:
— Masz pan dwieście rubli?
— Dla pana dziedzica muszę mieć, choć będę miał wielki kłopot z propinatorem, bo to jego pieniądze.
Dziedzic gorączkowo schwycił pióro i papier, zabierając się do pisania rewersu.
— Ileż pan chcesz procentu za tydzień?
Arendarz potrząsnął głową.
— Ja na tydzień nie mogę pożyczać — odparł. — U nas obywatele i nawet chłopy biorą co najmniej na trzy miesiące. |
— Ale ja na taki czas nie potrzebuję!...
— To pan dziedzic dla swojej spokojności może oddać za tydzień, ale procent porachuje się za trzy miesiące.
Arendarz mówił tak spokojnie, że pan Dudkowski stracił wszelką energją odporu. Zresztą nie było rady.
— Więc ile chcesz?... — spytał, ściskając zęby.
— Za trzy miesiące po pięć od sta, trzydzieści rubli, i Żydkowi pięć rubli, razem — trzydzieści i pięć rubli.
— Tyś oszalał! — krzyknął pan Dudkowski. — W Warszawie najgorszy lichwiarz za trzy miesiące wziąłby ode mnie sześć rubli.
— To niech pan dziedzic posyła do Warszawy — odparł arendarz tonem przyjacielskiej porady.
— Trzydzieści pięć rubli procentu!... — jęknął pan Dudkowski, zaczynając pisać.
— Procentu tylko trzydzieści rubli, a pięć rubli dla Żydka...
— Dla jakiego Żydka?...
— Dla tego, co wczoraj prosił pana dziedzica o arendę ogrodu...
— Co to znaczy?...
— On mój krewny i bardzo wiele stracił przez to, że pan dziedzic nie wypuszcza ogrodu.
— To ten łotr, co mnie przywiózł od kolei za rubla?...
— On bardzo biedny, ma siedmioro dzieci, swego ojca i matkę żony, a tylko jednego konia — odparł arendarz.
Pan Dudkowski o mało nie zapłakał, nie tyle nad biedą furmana, ile nad własną niemocą.
— Rozbijacie w biały dzień!... Pijawki!... Wyzyskiwacze!... — mruczał, pisząc rewers na dwieście trzydzieści pięć rubli.
— Pan dziedzic gniewa się niepotrzebnie — mówił powoli arendarz. — Co ja na panu zarobię, to pan już zgóry odbił w Warszawie na jednym moim krewnym, co najął sklep w kamienicy pana dziedzica. Sklep szedł zawsze po trzysta rubli, a jemu pan dziedzic kazał płacić sześćset rubli, drugie tyle...
— Bo pod moim domem jeżdżą w tym roku tramwaje — odparł pan Dudkowski, gryząc wargi.
— Dla mnie pan dziedzic lepszy niż tramwaj...
— Co innego mieszkanie, a co innego pieniądze... Taki procent to gorzej niż lichwa.
— Dla mnie dwieście rubli to samo, co dla pana dziedzica sklep. Każdy musi zarobić, a ja przecie nie zarabiam drugie tyle... — odpowiedział arendarz, wydobywając z kieszeni pakę brudnych bankocetli.
Rewers już był napisany i pieniądze odliczone, gdy ukazał się adwokat, ocierając pot z czoła.
— Napracowałem się! — zawołał. — No, ale dzięki Najwyższemu, możemy zakończyć sprawę.
— Padam do nóg panu dziedzicowi — rzekł arendarz, lekko kiwając głową.
— Więc skończone? — zwrócił się pan Dudkowski do adwokata.
— W połowie... — odparł uprzejmie zapytany. — Miałem z nimi nielada kłopot: chcieli już trzysta rubli, a nawet zupełnie zrywali układy. Ale udało mi się uspokoić ich.
— A cóż teraz?
— Teraz szanowny pan złoży pieniądze na ręce wachmistrza, oni złożyli mu już dokumencik, i...
Pan Dudkowski natychmiast wybrał się do wachmistrza. Zbliżając się do jego mieszkania, usłyszał wielki hałas. Jakiś wysoki głos kobiecy wymyślał, a niski bas od czasu do czasu odpowiadał.
— Ty pijaczyno, obżartuchu, niedołęgo!... — wołała dama. — Nikifor już kupił grunta i zebrał dwa tysiące rubli, a ty, próżniaku, nic!... A teraz przy takiej okazji, dają ci ledwie dziesięć rubli...
— No, cicho, cicho... — mówił bas. — Dziękuj Bogu i za to...
— Ja ci dam cicho!... Każdy grosz przepijasz na stacji, albo przegrywasz w karty... Mógłbyś choć teraz zarobić z pięćdziesiąt rubli...
— Tobie mówią: cicho!...
— Łżesz przede mną, że jedziesz na służbę, a tymczasem wysypiasz się w karczmach albo u chłopów...
— Milcz, ty!... — krzyknął bas i tupnął nogą.
Po tupnięciu nogą, rozległo się niby parę klaśnięć ręką, i jednocześnie z sieni domu wybiegł naprzeciw pana Dudkowskiego poczciwy wachmistrz, jakby pchnięty niewidzialną siłą. Miał potargane włosy i niezwykle czerwone oblicze.
— Ach, ty podła baba!... — krzyknął, ale zobaczywszy gościa, skłonił mu się i dodał nieco zaaferowany:
— Moje uszanowanie panu!... Ot, z babami zgryzota...
W tej chwili między panem Dudkowskim i wachmistrzem warknęło lecące z sieni polano. Wachmistrz obejrzał się niespokojnie.
— Zajdźmy do ogródka — rzekł, pchając gościa za węgieł domu. — Ot, prędka kobieta! Dobra, że choć ją do rany przyłóż, ale jak wpadnie w złość, to nie daj Boże...
Pan Dudkowski miał minę człowieka, który nic nie widzi i nie słyszy.
Weszli do ogródka. Wachmistrz uspokoił się i tylko od czasu do czasu spoglądał w okno, jakby podejrzewając, że stamtąd może wylecieć garnczek.
— No — mówił wachmistrz — pan także miał kłopot. Szkoda, że mnie tu nie było, alem musiał wyjechać za jednym koniokradem...
— Żebyś pan wiedział, jak mnie zdarli! — żalił się pan Dudkowski. — Dwieście rubli!...
— Chłopca trzeba wynagrodzić — odparł wachmistrz — on kaleka. I matka jego biedna wyrobnica...
— Ale ten nauczyciel... — wtrącił pan Dudkowski.
Wachmistrz machnął ręką.
— Uh! panie -— westchnął — to taki padlec, że on sam wart więcej niż dwieście rubli. On tu zostawił u mnie dokument od tej kobiety i świadków, że nie mają pretensji. No, i adwokat padlec...
— Adwokat? — zdziwił się pan Dudkowski.
— Bez mała taki, jak tamten, ale strach jaki uczony człowiek... Pan widzi tę figurę kamienną świętego Jana?... Adwokat z nauczycielem i z felczerem od tego świętego wydobyliby pieniądze, gdyby ludzi zabrakło. Już takie padlecy, że — moje uszanowanie!
Pan Dudkowski wziął dokument, wręczył pieniądze i odetchnął spokojniej.
— Ale, ale — przypomniał sobie wachmistrz. — Pańska krowa, co ją w szkodzie zajęli, zdechła na księgosusz, i podobno jeszcze inne bydło zaraziła temu obywatelowi. Będziesz pan miał nieprzyjemność.
— Niech ich djabli wezmą! — mruknął pan Dudkowski.
— Chciałem też pana ostrzec, tylko niech się pan nie lęka, że na pana nasadzają się dwie bandy: jedna chce dwór okraść, a druga podpalić. Ale już ja będę czuwał...
— Okraść i podpalić?...
— Tak, ale niech pan będzie spokojny. Ja mam na nich oko.
Panu Dudkowskiemu pożółkło, poczerwieniało i poczerniało w oczach. Nagle ogarnął go taki strach, jakgdyby śmierć zobaczył. Blady, pożegnał zdziwionego wachmistrza i szybko pobiegł do domu.
Wpadłszy do kuchni, zawołał do Małgorzaty:
— Zamów konie i zbierz najpotrzebniejsze rzeczy. Dziś jedziemy do Warszawy. Chcą nas tu okraść i spalić...
Tym razem Małgorzata nie okazała najmniejszej wątpliwości i nie uroniła ani jednej łzy. Zaczęła się pakować.
Nad wieczorem, oddawszy wachmistrzowi klucze domu, pan Dudkowski z wierną sługą jechał do kolei.
Na gościńcu zastąpiła mu drogę matka obitego chłopca, mówiąc:
— Może wielmożny pan choć z parę groszy zostawi memu chłopcu za takie bicie...
— Dwieście rubli wam dałem!... — krzyknął zaczepiony.
Kobieta pokiwała głową.
— Oj! oj! — mówiła — żeby mi się choć grosiczek z tego dostał. A jak ich prosiłam, żeby mnie wsparły, to mi jeszcze dały w zęby...
Pan Dudkowski zamyślił się i — wręczył jej złotówkę, za co obsypała go tysiącem błogosławieństw.
I wrócił do swej kamienicy, po dwudniowym pobycie na wsi. W kilka zaś dni później można było czytać w pismach ogłoszenie:
„Z powodu wyjazdu, sprzedaje się z wolnej ręki folwarczek, z budynkami gospodarskiemi w dobrym stanie i pięknym ogrodem, w malowniczem położeniu, w bliskości drogi żelaznej, posiadający wszelkie warunki na letnie mieszkanie...“











Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.