Panowie bracia/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panowie bracia |
Podtytuł | Szkic z życia szlachty zagonowej |
Pochodzenie | Wybór pism w X tomach tom III |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wielkie dumy Zacharyasz w swojej głowie nosił, wielkie kalkulacye miewał. Jeszcze owego czasu, kiedy się, bywało, handlem trudnił, potem jak Latoszyn kupował, jak wspólników gruntami, dobytkiem, budowlą i wszystkiem dobrem obdzielał. Wielkie to były dumy i kalkulacye, a przecie poradził im jakoś; ale oto teraz taki mu się sęk trafił, taka zagłowa, taki twardy orzech do zgryzienia, że aż mu nieraz rosa na łysinę wystąpiła od myślenia wielkiego.
Mało co się od kogo odzywa, tylko chodzi zasępiony, ponury, a prawie że gniewny. Rzeknie kto do niego słowo, to on i nie odpowie nawet, ręką tylko machnie, jakby muchy odpędzał i brwi krzaczyste namarszczy. Czasem niby tabaki chce zażyć, więc odetknie rożek, weźmie niuch tego ziela w palce i chce tę rękę podnieść, ma się rozumieć, z przeproszeniem, do nosa... ale wpół drogi ją zatrzyma i stoi tak dwa, trzy pacierze, z podniesioną ręką, jako ten słup na gościńcu, co boczną drogę wskazuje.
Szlachta wydziwić się nie może co jest. Czy w kupnie jakie pobłądzenie było i sprawa ma z tego wyniknąć? czy dawny latoszyński dziedzic chce kontrakt zwalić i o grunta się prawować? czy może w hypotece sztuka jaka się stała? Głowią się ludzie co jest, czekają jakiegoś kłopotu, czy nieszczęścia, ale, Bogu Najwyższemu dzięki, niema nic, wszystko po staremu, jak szło tak idzie, i nawet — byle w złą godzinę nie wymówić — jako tako idzie. Każdy ma chleba w bród, do każdej rzeczy statek jak się należy, a nawet i groszowina się zawiązuje, a Zacharyasz wciąż taki zadumany!
Dopytać go się nikt nie może, bo Zacharyasz nie taki człowiek, ażeby o czem ciężkiem ludziom opowiadał.
On dumę swoją i myślenie na samem dnie serca, w najciaśniejszym duszy zakątku schowa i zatai, a przed czasem jej nie wypuści, ani też komu na roztrząsanie nie da.
Nawet żona, chociaż przecie do śmierci ślubowana, a jak powiadają jedna dusza i jedno ciało jest, tak samo nic się nie dowie, bo Zacharyasz, chociaż swoją kobietę szanuje i dobry dla niej jest, miarkuje jednak, że kobieta gadać lubi, a jak ma sekret jaki w powierzeniu, to go sama nie chcąc, sama nie wiedząc kiedy, wypowie.
Próżno go Kunda prosi i molestuje, mówiąc:
— Zacharyaszu! toć my tyle lat w uczciwości, zgodzie i przyjacielstwie przeżyli, toć my się Bogu dzięki i dziatek pięknych dochowali i dorobiliśmy się mająteczku, w stanie małżeńskim, sprawiedliwym, że jedno drugiemu wody nie zamąciło, jedno na drugie palca nie zakrzywiło...
On nic.
— Czy ja ci kiedy krzywa była? czy ja kiedy na kogo spojrzała? czy choćby w pomyśleniu co grzesznego miała? Czyś nie miał wszystkiego co trzeba; czy to według jadła, czy to według oprania, czy według gospodarstwa? Ja tobie żona sprawiedliwa, ja tobie przyjaciółka wierna, ja tobie gospodyni zabiegliwa, a ty przedemną sekret czynisz!
Zacharyasz i na to nic.
— Ty mnie nie zmanisz, bo ja ciebie dobrze znam, bo ja każdy twój smutek przez siódmą skórę poczuję. Ty masz coś na wnętrzu, co cię dolega, co cię boli i piecze. Toż ulżyj sobie, powiedz! Zawsze we dwoje lżej, zawsze co dwie głowy, to nie jedna, a choć ty człowiek mądry, choć ty dużo już świata widziałeś i dużo wielkich interesów podjąłeś, jednakowoż i ja nie całkiem też obrana jestem z rozumu i moje słowo nie jest psie szczekanie, ale poludzkie słowo. Ty nie patrz że ja kobieta, bo insza kobieta też kalkulacyę swoją ma, może bardziej nawet niż mężczyzna. Zacharyaszu, mężu, odezwijże się przecie, powiedz!
On fajkę z ust wyjął, popatrzył na żonę i pomyślawszy trochę, rzekł:
— Idź.
— Ha! idź; to u ciebie jedne tylko słowo, dla kobiety życzącej, dla żony co do cię ze szczerego serca przemawia i we frasunku twoim, w markotności ulżyć, a pocieszyć pragnie...
— A ja tobie powiadam, kobieto, idź.
— A żebyś ty skapiał, paskudny chłopie, ze swojem: idź, idź! Pójdę, właśnie pójdę w świat, na zatracenie, na zgubę, pójdę sama, dzieci zabiorę, a całe dobro ci tu pozostawię. Obaczysz co to znaczy idź, obaczysz, jak ci będzie bez żony, bez gospodyni statecznej. Będziesz sam wełnę prządł, będziesz sam len międlił, kilimków sobie natkasz, płótna na worki, może gęś wyhodujesz, gadzinę upasiesz? Zostań, pozostań sam, ty mruku, ty figuro kamienna! ty słupie, co cię najpodobniej przy rozstajnych drogach postawić! Idź, idź! to właśnie nagroda za to, żem ci moją młodość oddała, moją urodę, moją sprawiedliwość, żem ci wiano piękne w dom wniosła i pracą ciężką, harowaniem dobra twego przysporzyła. To nagroda! to sprawiedliwość, to porządek taki u ciebie! A możem ci się naprzykrzyła już, możem się zestarzała?... O! i pewnie, żeby tak do młodszej, tobyś gadał, toby ci język latał jak bęben w młocarni, ale statecznej kobiecie, sprawiedliwej, matce dzieciom, to powiadasz „idź“, właśnie jako temu psu, co do izby wlezie, a patrzy jak człowiek kawałek chleba bierze do gęby. Dobrze jeszcze że nogą nie tupniesz, jak na Burka, nie powiesz: a pójdziesz! a na dwór! Na ciebie to wszystko podobne, bo ty swoim rozumem chcesz się sam cieszyć, właśnie jako ten rabin, co tylko siedzi w bibliach i nic nie gada. Kobieta u ciebie to nic! wagi swojej nie ma i znaczenia, bo tyś wszystkie rozumy pojadł! Bogdajbyś się niemi udławił, ty mruku!
Zacharyasz słuchał tej przemowy cierpliwie, a gdy kobieta aż piała ze złości, aż ochrypła od krzyku, rzekł jej spokojnie, jako i pierwej:
— Mówię ci, idź!
Tedy już w niej wezbrała wszelka złość, jako rzeka o wiośnie, kiedy śniegi rozpuszczą, a wszystka woda z pola i ze wzgórzy do niej spłynie i w korycie się zmieścić nie może, więc z brzegów wystąpi i szumi i hula i pieni się i pluska i tamy zrywa, młyny obala, mosty znosi... siano z łąk, zboże z pól porywa...
Tak się rozchodziła, rozszalała prawie Zacharyaszowa kobieta, bo ze zgryzoty, markotności, a bardziej jeszcze z ciekawości, paliło ją jak ogniem i żółć się w niej zapiekła i żal, że już się powstrzymać nie mogła i musiała wybuchnąć jako ona góra, co mówią w bajkach, że z niej sama siarka i smoła wyskakuje, musiała wybuchnąć jako ogień, co podłożony pod strzechę tli się i tłumi, aż wreszcie, gdy wiatr na niego dmuchnie, porwie się jasnością wielką i płomieniem i obejmie całą budowlę i trzeszczy i syczy i iskrami miota, niby na obrazie smok, którego Michał święty archanioł wielkim mieczem przebija.
Ale jako głaz twardy opiera się wodzie i choć fala wszystką mocą na niego bije, on stoi jako stał, tak Zacharyasz na żony rozchodzenie się i pomstowanie nie zważał. Stał on sobie spokojnie, niby jak dzika gruszka na miedzy, co się ani wiatru dmuchania, ani burzy ryczenia nie lęka.
Przyszedł do komina, węgielek na świeżą fajkę położył, rozdmuchał ono palenie, z rozmysłem, powoli, jako zwyczajnie, potem zaś włożył kaszkiet na głowę i wyszedł ze stancyi.
Tedy Zacharyaszowa uderzyła w taki lament i płacz wielki, aż się ludzie z całego dziedzińca poschodzili. Rzekłby kto, że najpiękniejsza krowa jej padła, że kto całe przędziwo ukradł, albo że się dziecku jaka przygoda stała...
Jeden tylko Zacharyasz nie obejrzał się nawet, nie dziwował, nie pytał, ale stanął sobie w rogu dziedzińca, o płot się oparł i dumał. On człowiek nie dzisiejszy i mądry, kobiecego płakania się nie lękał; wiedział, że po burzy zawsze deszcz bywa i dziwowiska z tego sobie nie czynił.
Jako zaś gruszka nie obleci z drzewiny przed czasem, aż dojrzeje zupełnie i ziarnka w niej we środku poczernieją, tak i dumanie Zacharyaszowe nie mogło się na wierzch wydobyć, ani w żywe słowo obrócić, dopóki nie dojrzało i nie doszło całkowicie.
A do tego było jeszcze daleko, bo owa markotność, co staremu szlachcicowi kamieniem legła na sercu, niebyła jego własną markotnością, nie jego własnym smutkiem. Bolał on nie za siebie, lecz za innego, lękał się nie swojej krzywdy, lecz cudzej, chciał ratować nie siebie, lecz drugiego.
I to wszystko rosło mu w głowie, paliło w sercu, bo Zacharyasz z sercem człowiek był, z duszą kochającą i dobrą, a chociaż się z miłowaniem nikomu opowiadać nie lubił, bo to nie we zwyczaju jego było; ale nad ludzką krzywdą, nad pognębieniem ludzkiem bolał ciężko, a gdy mógł ratować, to ratował szczerze i z gorącości serca.
W tej rzeczy, co mu młyńskim kamieniem na głowie legła, nic postanowić nie mógł, do czasu dopóki dobrze całej kwestyi nie spenetrował, a spenetrować było niełatwo. Trzeba było Rafała na spowiedź wyciągnąć, duszę jego przeniknąć, pomyślenie odgadnąć. Ale jak dobadać, jak przeniknąć takiego nurka, co tylko jak wilk z podełba łypie oczyma, a dobremu słowu przystępu nie da. Jak zmiarkować pomyślenie jego, jak wiedzieć, co się w jego sercu dzieje, kiedy on, chociaż zawsze mrukowaty a prawie dziki był, teraz w Latoszynie bardziej jeszcze sposępniał i zdziczał.
Od ludzi całkiem stroni, w domu mało co jest, ciągle się tylko z żydami, a najbardziej z Mordką, włóczy, a jeżeli parę dni we wsi pobędzie, to więcej w lesie ze strzelbą, aniżeli w chałupie, jak Bóg przykazał, przesiedzi.
Zhardział szlachcic tak, że jak to mówią, bez kija i nie przystępuj do niego, a w oczach mu takie ognie paskudne migocą, jakby od Lucypera samego węgli na podpałkę pożyczył.
Niewiadomo zkąd mu nagle ta fantazya do polowania przyszła, ale rozmiłował się w niem okrutnie; nawet pieska sobie aż z trzeciej wsi sprowadził, który był całkiem po sobie czarny, a podpalany na pysku, zwierzynę zaś gonił żałobliwym głosem, skomląc, właśnie jakby kto płakał. Już to, po sprawiedliwości mówiąc, pies był z psów, prawdziwy, całkiem myśliwskiego rodu, bo i uszy miał kłapciaste i pysk szeroki, a natury był takiej, że choćby mu kto nawet na ogon nastąpił, to nie szczeknął, ale owszem łasił się jeszcze.
Ma się rozumieć, że do nocy, do pilnowania, a choćby i do bydła, łajdak to był pies, ostatniego gatunku, ale za to do myśliwstwa pierwszy numer; żeby zając nie wiem jak kluczował, on go, niby ten piesek, wnet wytropił i zaraz swoim płaczącym głosem lamentował, aż się po całym boru rozlegało.
Rafał wszelako nie zawsze ze psem chodził. Lepiej mu się podobało samopas, nocą, po śniegu, gdy miesiąc przyświecał, pod lasem zasiadać i na wychodnego czekać. Jako mrukowaty a posępny z natury, po nocach włóczyć się lubił, a szum leśny był mu jako granie najmilsze. Prócz tego miał on w tem i inną swoją spekulacyę.
Do latoszyńskiego lasu hrabski bór przytykał, a w nim zwierzyny moc, bo hrabia wielki swój ambit w tem miał, żeby po jego lasach sarny i rogacze jak barany chodziły. Zawsze na zimową porę kazał w lesie kopce siana stawiać, a strzelać pod wielką karą zabraniał, więc też stworzenie mnożyło się, jak bydełko u dobrego gospodarza w oborze i było go dość, tak że panowie z dalekich stron raz do roku na polowanie tu zjeżdżali i wydziwić się nie mogli onemu przemnożeniu zwierza leśnego.
Rafał dobrze o tem wiedział, a i to także wiedział, że kozioł albo sarna, granic nie zna, z geometrami nie gada, na kopcach się nie rozumie, a jak jej się pić zechce, czy skoro sobie do obchodu swego jaką ścieżkę obierze, to nie pyta, czy grunt hrabski jest, czy do latoszyńskiej szlachty należący, czy do chłopów...
Rafał tedy, własności cudzej nie tykając, na swoim gruncie zasiadał ze strzelbą i oczekiwał spokojnie, przy miesiącu, godzinę, albo i dwie, póki się koziołek lub sarna nie ukaże, a skoro się tylko ukazała, to złożył się, przymierzył i gruchnął w nią siekańcami, że padła wnet jak od pioruna.
Nie bagatelna to rzecz sarna i ile razy zdarzyło się Rafałowi taką sztukę uśmiercić, zaraz ją Mordko w świat puścił za dobre pieniądze.
Dziw wielki, jak się Rafał prędko strzelać nauczył, bo wprzódy mało kiedy z tem do czynienia miał.
Piotr powiadał, że widać w rodzie jego zdatność taka jest i mówił nieraz (bo trzeba wiedzieć, że Piotr był wielu rzeczy pamiętny i o dawnych czasach jak z książki nieraz prawił) tedy Piotr powiadał, że w Rafała familii dawnością kilku wielkich strzelców było, a jeden to podobno z francuzkim królem aż w ciepłe kraje chodził, gdzie naród całkiem odmienny i jakoby wiary pogańskiej. Może i to być, że po owym familiancie Rafał zdatność miał taką.
Na strzelbę wykosztował się setnie, bo gotowym groszem cztery ruble za nią dał i dwa złote, a choć miała łoże spękane i w paru miejscach drutem spięte, ale do strzału była niezawodna, a niosła, że niech święci Pańscy bronią! I flinta to była co się nazywa piękna. Z półtrzecia łokcia długa, lufsko miała takie, żeby w nią gruby kij można wsadzić, jak zaś się w nią wsypało ze trzy dobre naparstki prochu, a z pół garści śrótu, czy siekańców, to można było strzelać jak z armaty, choćby do najgrubszego zwierza.
Jak Rafał tę strzelbę kupił, była trochę popsuta, bo kurek w niej zardzewiał i wcale nie dawał się podnieść, ale kowal latoszyński, mechanik na wszystkie obroty sposobny, wziął się do niej, sprężynkę w zamek nową wstawił i wyrychtował ją na podziw. Zaraz się też Rafał do strzelania wziął i w krótkim czasie tak się wypraktykował, że z najpierwszymi strzelcami mógł się równać.
Wyraźnie z rodu już taka zdatność!
Sąsiedzi zazdrościli Rafałowi takiego statku wspaniałego, wszyscy zazdrościli, a już najbardziej Milczek; ten omal się nie skręcił, żeby sobie podobną rusznicę wyspekulować i miałby ją pewnikiem, ale żona broniła. Bała się kobieta, żeby szlachcic, myśliwskiego smaku zaznawszy, nie rozwydrzył się do reszty i po lekkości chodzić nie nawykł.
Tedy się musiał nieborak smakiem obywać, choć go zazdrość okrutna brała i choć aż piszczał do broni. Tymczasem Milczkowa jeszcze się bardziej zawzięła, obaczywszy, że i Rafał, choć taki kutwa i chciwiec, mało co domu i gospodarstwa pilnuje, tylko po lasach się włóczy. Tem większy ją strach zdjął, żeby się Milczek całkiem nie zbałamucił i ma się rozumieć o strzelbie już nawet słuchać nie chciała.
Niech Bóg broni, żeby miała mieć z mężem takie życie jak Rafałowa ze swoim...
Nikt nie wiedział, co się tam w czworaku koło olszyny porobiło, bo Rafał z nikim prawie nie mówił, a ona też, choćby ją żelazem rozpalonem piekli, nie użaliłaby się przed nikim; ale to ludzie miarkowali, że tam dobrze nie jest, że niema ani przyjacielstwa, ani pożycia ludzkiego. Wiadomo, że w małżeństwie, które prawdziwe małżeństwo jest, rozmaicie bywa: to się jedno do drugiego roześmieje, to zagada, to wreszcie przemówi się jedno z drugiem, albo i poczubi... tak czy siak, ale zawsze życie jakieś w mężu i w żonie znać, a kto tylko koło chałupy przechodzi, ten już po samym krzyku, po pisku dziecinnym pozna, że w niej godne i sprawiedliwe małżeństwo siedzi, a tu nic!
Tu choćbyś i przez cały tydzień koło owego czworaka chodził, to ludzkiego głosu nie usłyszysz, tak cicho jest.
I nie jest to owa cichość, jaka w nocy bywa, gdy ludzie spać się układą, i nie taka jak w polu, kiedy wiatr ustanie, ale zimna, smutna cichość, z tych cichości co się na cmentarzach kładą, albo w rumowiskach, w pustych pałacach, w zwalonych zamkach przemieszkują. Taka cichość nie lubi koło ludzkich siedzib przebywać, lecz bardziej grobów, uroczysk, dróg rozstajnych, a bagien nieprzystępnych się trzyma. Powiadają, że z nią śmierć chodzi w parze, że topielice i upiory tylko kompanię z nią trzymają, bo nawet taka zatracona dusza, jak wisielec naprzykład, już jej nie cierpi i woli z szalejącą wichurą tańcować...
W takiej cichości i smutku Rafałowa ciągle przebywała, sama prawie, bo on, jak się rzekło, rzadkim gościem w domu bywał, a i te chwile co był, to więcej w lesie ze strzelbą, aniżeli w izbie przepędzał. O gospodarstwo dbał niewiele, żona je sama z najemnikami prowadziła, on zaś do gotowego przychodził, wymłócone ze spichlerzyka brał i żydom sprzedawał. I nie tak żydom, jak Mordkowi, który u niego oczko w głowie był i do wszystkich handlów, przebiegów i spekulacyj pierwszy doradca i przyjaciel.
Rafałowa tedy prawie ciągle sama w domu przebywała, ale nie widać było, żeby przykrzyła sobie tę samotność. Owszem, jak tylko Rafał z domu, to jej się jakoś lżej robiło i nie była taka dziwnie smutna i taka zasępiona, jak w one chwile kiedy on powracał.
Dziw co się z tej kobiety zrobiło!
Poszczuplała bardziej jeszcze, a że była wysoka, więc się jeszcze wyższa, jeszcze w pasie cieńsza wydawała. Opalenizna letnia zeszła z niej i twarz jej zrobiła się taka, jakby ją kto z blichowanego wosku ulepił...
Nie uszło to ludzkiego oka, że u Rafałowej zmiana duża jest i sąsiadki nieraz, jak to u kobiet zwyczajnie, między sobą gadały, przypuszczenia różne czyniąc. Miarkowały, że się kobiecisko głodzi przez skąpstwo, to znowu myślały, że się przepracowała, że od podźwignięcia może tak schnie... Różne sobie dopuszczały pomyślenia do głowy, ale w tem godziły się na jedno, że Rafałowa na księżą oborę patrzy i że przy takim sposobie długo nie pociągnie.
Wiadomo, że różne słabości ludzi trapią; jedna będzie ostra słabość, co zrazu człowieka całkiem złamie i zdusi, że do drugiego dnia nie wytrzyma — insza zaś toczy pomaleńku, niby robak w drzewie siedzący, toczy, toczy, aż zamorduje na śmierć.
Widać, mówiły między sobą sąsiadki, że za Rafałową taka powolna śmierć chodzi i że ją pierwej chce na wiór wysuszyć, zanim z tego świata zabierze.
Milczkowa, kobieta dobra i miłosierna dla wszystkich, radzić chciała, pomódz.
— Moja pani Rafałowa — rzekła raz do niej, koło czworaka ją spotkawszy — moja pani, co wam jest?
— Mnie? — odrzekła, zdziwienie po sobie pokazując.
— A właśnie; tak pobledliście, posmutnieli... czy może was słabość jaka trapi? Powiedzcie, toć po sąsiedzku przecie zaradzić jakoś można.
— Bóg zapłać, moja pani.
— Wy młoda, moja pani Rafałowa, a my tu prawie wszystkie kobiety starsze, wypraktykowane...
— Dziękuję.
— Ależ dla czego gardzić dobrem sercem? dla czego odpychać życzliwość? Toć ja żadnej swojej spekulacyi w tem nie mam, tylko was mi żal, moja Rafałowa, lat waszych młodych.
Rafałowa ręką machnęła.
— Co mnie z młodości — rzekła niechętnie.
— Ma się rozumieć, moja pani sąsiadko, jak człowiek słaby, to mu i świat niemiły.
— Ja nie słaba wcale.
— Nie słaba? a czegożeście tak pomizernieli i wyschli?
— Alboż ja wiem!
— Pewnie ze swoim sprzeczkę Rafałowa miała. Pewnie. Oj, te chłopy, te chłopy! która to kobieta zmartwienia od nich nie ma i która na nich nie płacze? Paskudny to ród, moja pani, a żadnemu z nich wierzyć nie można. Sprawiedliwie to w pieśni śpiewają, żeby im nie wierzyć jako psom. Inszy taki będzie układny, że zdaje się jak najlepiej, aliści w pierwszej okazyi zaraz pazury pokaże. Biedne my kobiety!... a ja zaraz zmiarkowałam, moja pani Rafałowa, że jeżeli wam, jak powiadacie, w zdrowiu złego nic, to pewnie od chłopa zmartwienie was jakowe spotyka.
— E, nie..
— A to już nie rozumiem. To nie i to nie! przecież bez przyczyny nikt jak z krzyża zdjęty nie chodzi.
— Ja zawsze taka.
— Nic wam nie dolega?
— Nic.
— Sprawiedliwie tak Rafałowa powiada? jak na spowiedzi świętej?
— Alboż tu kościół?
— A co! skrytość w was jest.
— Może...
— A czy to dobrze tak z duszą zamkniętą chodzić, a wszystek frasunek zaryglować w sercu, jak w śpichrzu? Dobrze to?
— Ja już z maleńkości taka.
— Myślicie, moja Rafałowa, że to nie ulga, jak się przed kim życzliwym można wypłakać?
— Kiedy nie mogę.
— Nie chcę, powiedzcie, bo ufności do nikogo nie macie, przyjacielstwa ludzkiego nie chcecie znać, dobre słowo w pogardzeniu macie.
— O nie! nie!
— Próżno zapierać, próżno, bo tak jest.
Rafałowa tu już wytrzymać nie mogła. Obejrzała się w koło, ostrożnie, jakby bojąc się, czy nie podsłuchuje kto, i głosem cichym, a prawie szeptaniem, rzekła:
— Bóg wam zapłać!... ja nie gardzę dobrocią... ja wam dziękuję za szczerość i życzliwość, ale powiadać wam nic nie będę. Co dolega, co boli, co piecze jak ogień, to już niech we mnie samej pozostanie. Nie pytajcie. Bóg jeden, Ojciec nasz, widzi żem nieszczęśliwa. Niech się dzieje Jego wola święta. Bóg wam zapłać!
Rzekłszy to odeszła, jako jej zwyczajem było, porywisto, nagle, że aż zafurczało koło niej i skryła się w swoim czworaku.
Milczkowa zaś została na dworze sama, zdziwiona, strach ją zdjął i pomyślała sobie, że jakaś gorzka żałość i boleść wielka w tej kobiecie być musi; tak wielka, że się aż, dla ogromności swojej, na wierzch wydobyć nie może..
Odeszła Milczkowa do stancyi swojej smutna, zadumana, bolejąca, a że nabożna była, więc umyśliła sobie codzień jeden pacierz na intencyę Rafałowej odmówić, do Przemienienia Pańskiego, żeby jej Bóg miłosierny przemienił, i żeby ją z tej boleści, z tego frasunku ciężkiego podniósł i wydobył.
Wbiegłszy do stancyi, Rafałowa załamała ręce i stanęła jakby skamieniała. Może i wdzięczna była Milczkowej za dobre słowo i za chęć poczciwą, a może i nie. Podobniej nawet że nie, bo insza rana taka jest, że choćby najlżejszą ręką ją dotknąć, to wnet do żywego zaboli, zapiecze, jakby na nią kto popiołu gorącego nasypał. Zresztą i cóż Milczkowa? Dobra kobieta bo dobra, ale przecież nie matka i nie siostra, a to smutek taki, co go nawet i siostrze opowiedzieć nie można. Nie można; trzeba go w sobie, w sercu swem nosić, dopóki człowiek kołacze się po świecie, dopóki w świętej ziemi nie spocznie... Jeden tylko człowiek mógłby coś o tym smutku usłyszeć, przed jednym, jedynym możnaby się użalić i wypłakać, ale i to nie. Raz tylko, w lesie, przy zwalonej kłodzie, spotkała go, raz użaliła się przed nim, ale już więcej tego nie uczyni. Nie pójdzie nawet w tamtą stronę, bo nie godzi się, nie można. Trzeba już cierpieć, cierpieć, dopóki oczów ziemią nie zasypią...
Załamała ręce, westchnęła, popłakała mało wiele, a potem kądziel wziąwszy, do przędzenia usiadła. Cały świat się koło niej obracał, jak ono wrzeciono, które w jej palcach warczało, a myśli żałosne snuły się, snuły — niby ona nić długa a szara...
Dziw jak to różnie ludziom Bóg przeznacza. Jeden od maleńkości żyje śpiewający, podług pomyślenia swego, w przyjacielstwie ludzkiem, w szczęściu i wszystko mu idzie foremnie i wywija się jak z płatka. Zabawi się swego czasu i ucieszy, ożeni się, czy zamąż pójdzie, podług pomyślenia swego, w stateczności lat spokój ma i pociechy wszelakiej doczeka... a inny znów od maleńkości samej nieszczęśliwy! Zawsze mu gorzko, zawsze źle. Smutek się przy nim układzie, jako cień przy drzewie, żal go omota, oplącze, jak on chmiel dziki co się krzaków po lesie czepia — i chodzi taki nieszczęśnik w umartwieniu, w żałości, we frasunku, jak wół w jarzmie, odednia do dnia, od nocy do nocy. I choć mu czasem co lepszego błyśnie, to na jedno oka mrugnięcie tylko i zgaśnie wnet i zniknie i znowu w duszy czarno, zimno jak w grobie...
Kto powie dla czego tak jest? dla czego jednym wesele, drugim smutek zawsze? Kto rozkazanie Bozkie przeniknie? Bóg miłosierny krzyże na ludzi zsyła i dźwigać je każe.
Wola Jego święta niech się dzieje!
Gdy tak oto biedna kobiecina rozmyślała, Rafał wszedł.
Trzasnął drzwiami, aż szybki w oknach brzęknęły, strzelbę w kącie postawił i nie zdejmując czapki, siadł na ławie przy stole.
Brodę na rękach oparł i ponuro, jakoby z gniewem, na żonę spoglądał. Ona przędła dalej, spokojnie, nie przerywając sobie, tylko od czasu do czasu okiem na komin rzuciła.
— Józiu! — odezwał się do żony.
— Co chcesz?
— Niemowa gdzie?
Ona wstała, położyła kądziel, wyszła przed dom, do zabudowań zajrzała, do obórki, do stodoły.
— Niema niemowy — rzekła, powróciwszy.
— Niema?
— Szukałam wszędzie.
— Djabeł ją chyba porwał... albo może posłałaś ją gdzie?
— Nie.
— I w stodole także niema jej?
— Nie.
Zaklął całem piekłem.
— Porządek w chałupie! gospodarstwo! Do miski wszyscy są, a do roboty ani psa! Tedy niema jej?
— Niema.
— Może i rano nie była? może nie nocowała w domu, co?
— Rano była.
— I poszła?
— Widać że poszła.
— A ty gdzieś była, gospodyni?
— W domu.
— W domu! ha! zawsze w domu! Toż odrzeknij przynajmniej po ludzku, wreszcie krzyknij, kłóć się, bij się ze mną, jeno nie stój jak figura nad wodą! Nie chcesz śmiać się, to płacz! gadać nie chcesz to klnij! kląć nie chcesz to bij! do oczów skacz, gryź!... żywa bądź, nie jak ta co ją z kostnicy wywlekli.
Rafałowa ramionami tylko wzruszyła.
On z zawziętości wielkiej, z tej złości, co się w nim wzburzyła, niby drożdże, gdy je kto przy piecu postawi, pięście zacisnął i z izby wyleciał, niemowy chcąc szukać. Gdyby mu była w ręce wpadła, pewnie by ją znieważył, bo go aż ręce świerzbiały, aż go podnosiło coś, żeby bić, łamać, tłuc. Wszystko złe w nim kipiało, piekło całe.
Do stajni wpadł, konia pięścią po grzbiecie huknął, że ten mało żłoba nie wyrwał.
Niewiadomo dokąd byłby tak szalał Rafał, ale właśnie między zabudowaniami Zacharyasz szedł, człowiek jak wiadomo stateczny, powolny, a w chodzie i obejściu prawie wspaniały, że inny ksiądz nawet takiej miny i takiej postawy nie miał.
— Niech będzie pochwalony — rzekł pobożnie Zacharyasz.
Tu Rafała wstyd zdjął i aby nie pokazać po sobie, że się tak sam ze sobą szamocze, uchylił czapki i odpowiedział grzecznie, chociaż zawsze ze łbem spuszczonym ponuro:
— Na wieki.
— Dzień dobry, sąsiedzie.
— Dzień dobry...
— Widzę, jakobyście kłopot mieli — rzekł Zacharyasz.
— Ano... dziewka, psiakość, gdzieś poszła... niewiadomo.
— Niemowa?
— A juści.
— Może, broń Chryste, przygoda jaka... bo to biedactwo niespełna rozumu.
— I... włóczy się pewnie gdzie.
— A może w rzekę wpadła?
— W rzekę?
— Ano... takie stworzenie to niewiadomo co w pomyśleniu ma, przystąpi jej do łba i nieszczęście.
— Ej, chyba nie.
— A ja się boję... Chodźmy nad rzekę, Rafale, ja z wami, może znajdziemy.
Rafał oczami łypnął.
— Ciekawość — rzekł — ano kiedy sąsiad tak powiada, to i chodźmy.
Zacharyaszowi wcale co innego w głowie było. Wiedział on dobrze, że niemowie nic złego stać się nie mogło i nie o niej też myślał, ciągnąc Rafała nad rzekę. Swoje, insze całkiem pomiarkowanie miał, potrzebował sąsiada o to i o owo zapytać, pomyślenie jego wymiarkować...
Szli tedy oba ku rzeczułce zadumani, bo Rafał z natury swojej mowny nie był, a Zacharyasz jeszcze dobrze nie rozważył, z której beczki zacząć.
Chodzili obaj po nad brzegiem, rozglądając się, czy śladu jakiego nie znajdą, ale nic. Woda płynęła w rzeczułce, jako i zawsze, chłodny wiatr poruszał gałązkami olszynowemi i zeschłemi badylami u brzegu.
— Nie może to być — rzekł Zacharyasz — żeby ona tu miała koniec swój znaleźć, bo woda nawet nie głęboka.
— Mnie w pas — mruknął Rafał.
— Może dalej poszła? może do lasu? Czy człowiek odgadnie, co takiemu stworzeniu do głowy przystąpi? A może ją, chowaj Boże, słabość jaka napadła?
Hulajdusza nic nie mówił.
— Rafale! — odezwał się Zacharyasz.
— A co?
— Trzeba poczekać, może do wieczora powróci... a zaś jakby nie powróciła...
— To niech ją marności ogarną!
— No, tak nie. Zawszeć to stworzenie Boże, pomoc dać trzeba, a jeżeli w jakowej przygodzie jest, ratować.
— Jak?
— No, szukać, ludzi przepytywać, do gminy dać znać.
— Może i to...
— Słuchajcie-no, panie Rafale, ziąb dziś duży...
— Bo i prawda, wiatr od północy pociąga.
— Tedy możebyście, tak po sąsiedzku, do mnie do izby wstąpili, gorzałczyny trochę mam.
Rafał spojrzał na Głowacza, ale nie odrzekł nic.
— Bo to widzicie, sąsiedzie — mówił dalej Zacharyasz z rozmysłem — w izbie i pogadać sposobniej.
— A cóż wy zemną do gadania macie?
— O! jest dość.
— Interes?
— Może i interes, a może oto tak. Chodźcie, nie miejcie hardości w sobie, a szczerością sąsiedzką nie gardźcie.
Rafał, nic nie mówiąc, za Zacharyaszem ku pałacowi poszedł. Gdy weszli, Zacharyasz go na osobność, do wielkiej, a prawie całkiem pustej stancyi zaprosił. Stał tam tylko stół, stołków parę, a w jednym kącie kilka worków ze zbożem.
Zostawiwszy gościa w tej izbie, co za dawnych dziedziców od złota kapała, bo jeszcze i teraz pod pułapem złocenia i świecidła różne i papierów wzorzystych strzępy gdzieniegdzie pozostawały, wyszedł Zacharyasz, aby flaszkę przynieść.
Rafał rozglądał się dokoła i rozmyślał, co za sztuka w onych zaprosinach być może? Zacharyasz bo do fundy nie był bardzo wyrywny, a od czasu jak w Latoszynie porządek się zrobił i skutek w podziale między spólnikami nastał, to do Rafała mało kiedy się odezwał, a teraz oto zaprasza w gościnę, po sąsiedzku i na poczęstowanie koszt sobie robi...
I jakie poczęstowanie!
Gorzałki przyniósł porządnej, bo nawet całkiem niedobieranej, że gębę parzyła jak ogień; chleba bochen, ser cały i kiełbasy sztuk piękny, na talerzu, foremnie, jakby dla najwspanialszej osoby... I kielich osobliwy też dał, ze szkła czystego, kanciasty, co miary trzymał z dobry półkwaterek, albo i więcej może. Wypili raz i drugi i jeść zaczęli, nic do siebie nie mówiąc, tylko spoglądając uważnie, czekając który zacznie.
Rafał, podjadłszy sobie dobrze, odsapnął, a otarłszy gębę rękawem, rzekł:
— Za poczęstowanie Bóg zapłać.
— Niema za co. Oto jeszcze jedz sąsiedzie i pij. Nie szkoduj! Z łaski miłosiernego Boga, w Latoszynie jest czem zęby przetrzeć, a co się tyczy gardła przepłukania, to też bajki. U żydów gorzałki moc nieprzebrana, a u nas groszowiny trochę zdybie się takoż, poszukawszy. Nie prawda, Rafale, co?
— Niby groszowiny?
— A jeno.
— Obrzednio, sąsiedzie, Bóg świadkiem, obrzednio.
— Ej, nie grzeszyłbyś...
— Albo to po ludziach takie fortuny bywają? A pamięta Zacharyasz tego grubego szlachcica, co to na jarmarku w Międzyrzecu sto wieprzów odrazu kupił? to bogacz tęgi był, ale my chudeusze, biedaki i na tym Latoszynie niewiadomo jeszcze jak wyjdziemy...
— No, już komu narzekać to narzekać, ale chyba nie wam, Rafale... pieniądze trzymają się was, jak słyszę... interesa różne prowadzicie i handle.
— A wam do tego co?
— Czekaj, pofolguj... gniewu nie dopuszczaj, bo obrazy w moich słowach nie masz. Handlujesz, gieltujesz, ano daj ci Boże, czy ja ci krzywy, albo zazdrosny?
— Zazdroszczą insi.
— Aby nie ja. Ja Bogu miłosiernemu dziękuję za to co mi udzielił, cudzego nie pożądam, i taki ty mnie, Rafale, sąsiad z tysiącami, jak i bez tysiąców. Miej sobie i owszem. Oto zamiast żachać się i boczyć, lepiej gorzały kielich golnij, po sąsiedzku.
— Na co się macie szkodować?
— Ot takoż! ja nie żałuję, a sąsiad żałujesz. Wypij, po szczerości serca proszę.
— Ha, kiedy tak...
Zacharyasz z mańki Hulajduszę zachodził. Sam sobie ledwie odrobinkę, a gościowi cały kielich nalał, a jak ze trzy, albo cztery razy tak obrócili, to już Rafałowi język się plątał, a Zacharyasz ledwie że trochę poczerwieniał na gębie.
— Tedy ja tobie powiadam, Rafałku — rzekł — powiadam tobie, sąsiedzie, że nikt gorszym wrogiem nie może być, jako sam sobie człowiek bywa...
— O! jakże to?
— Ano, jak sobie człowiek uwidzi, na to mówiąc, że ludzie na niego krzywi, to i on na każdego krzyw i wroga widzi w tym, który może mu właśnie przyjacielem i życzącym jest... A będzie zasie znów taki, co sobie dopuszcza, że każdy chciałby go zgubić, zmarnować, a prawie w łyżce wody utopić. I takiemu właśnie to już się zdaje, że cały świat na niego oczy wytrzeszcza i dołki pod nim kopie. Skoro zaś sobie ów człowiek to do głowy dopuści, to ma się rozumieć, chodzi jak struty, a niedowierza nikomu. U niego wiary nie znajdzie ani sąsiad, ani przyjaciel, ani ojciec, ani matka, ani żona...
— Żona! co wy mnie o żonie gadacie? — ozwał się pijany już Rafał. — Żona moja jest, wolno mnie z nią dobrze, wolno źle... przysięgała do śmierci.
— Do przykładu się mówi.
— Żona! ona... oj żona! Inszemu lepiejby było, żeby sobie pierwej kamień do szyi przywiązał.
— Bywa ono rozmaicie, to prawda... ale wy, Rafale, nie macie na co się żalić.
— Ja?
— A cóż, zabrał wam Pan Jezus jedną żonę, ca kobiecisko dobre było, dostaliście drugą też niezgorszą. Takiej robotnicy w świecie szukać.
— To i co... do roboty, za swoje pieniądze, najemnika wszędzie dostanie.
— Ale i za pieniądze do śmierci najemnik służyć nie będzie.
— Do śmierci — mruczał Rafał, w ziemię patrząc. — Ona mi taka żona jak i wam...
— Ja swoją mam, Bogu dziękować — rzekł Zacharyasz.
Rafał wsparł głowę na rękach. Trunek go rozmarzał. Zaczął wzdychać ciężko.
— Wy swoją macie — mówił — to prawda. Wy swoją macie... i Piotr, taki cygan, też ma swoją... i Ignacy ma i durny Milczek także ma... a ja!
— Ano, macie i wy.
— Ja? Ha! ha! wy myślicie, że ja żonę mam?
— Toć na ślubie waszym byłem.
— Żeby ja był wtedy w ziemię wrósł!
— Nie pomstuj, nie pomstuj, człowieku, przeklonów takich nie powiadaj, bo to grzech.
Rafał ze stołka się podniósł, ale zatoczył się i napowrót usiadł.
— Grzech! — zawołał — to grzech? Ha! ha! żeby wy w mojej skórze byli, tobyście chyba ziemię już gryźli do tej pory.
— Cicho, cicho, Rafałku, pomaleńku...
— Co mam być cicho! — krzyknął, huknąwszy pięścią w stół, aż szkło zadzwoniło — co mam być cicho! Nie mam żony... całkiem żony nie mam i już!
— Bóg miłosierny — rzekł Zacharyasz — wszystko przemienić może.
— Aha! zaraz.
— Nie bluźnij... wolej sobie gębę pięścią zatkaj, niźli masz przeciwko mocy Bozkiej plugawe słowo powiedzieć; pamiętaj, że już nad bluźnierstwo gorszego grzechu niema. Pan Bóg zasmuci, Pan Bóg pocieszy. A pamiętasz ty swojego Wojtusia, Rafale?
Hulajdusza szeroko oczy otworzył i patrzył jako ten, którego nagle huk wielki z pierwszego snu przebudzi.
— Wojtusia? Wojtusia? — bełkotał.
— Ano tak, syna twego.
— Po tamtej... po nieboszce?
— Tak.
— Pamiętam... w Lipowicach jeszcze; marny dzieciak był, bledziutki...
— Przepadł biedaczek.
— Wiadomo, że przepadł... ale co wy, Zacharyaszu? zkąd wam ten dzieciak w głowie? Może sąd znowuż będzie? a może... może wy mnie chcecie jaką zdradą podchodzić? Ha! na toście mnie tu ciągnęli, na poczęstunek nibyto...
— Czekaj-że, człowieku — rzekł Zacharyasz, za rękę go biorąc — ni ja wam sędzia, ni ja wam wróg; z dobroci po chrześciańsku przemawiam... toć wysłuchać się godzi.
— Zdrada w tem pewnie jest.
— Tedy ci powiem, Rafale, żeś chyba z rozumu obrany. W czem zdrada?
— Nie pytałbyś bez racyi.
— Ma się rozumieć że nie, ale chyba i ślepy namaca, że co innego racya, a co innego zdrada. Nie wierzysz? Posłuchaj, i ja też dzieci mam i miarkuję, jako ci ciężko na duszy, żeś jedynego chłopca utracił... a może onby tobie na stare lata pomocą był i pociechą.
Rafał westchnął.
— I pieniądze miałbyś dla kogo zbierać — rzekł Zacharyasz — a tak oto, cóż? Więcej dzieci Bóg nie dał, familiantów blizkich nie masz, to i co ci po całej fortunie, a choćby i po największych majątkach? Jak czas na ciebie przyjdzie, że oczy zamkniesz, tedy pozlatują się samozwańce różne, jak nieprzymierzając wrony do padliny i o twoją krwawicę zażerać się będą. Ej, Rafale, sąsiedzie! choć ty do mnie złość masz, choć o zdradę posądzasz, a ja tobie powiadam, że nie tak wilcy koło owcy, gdy ją złowią, nie tak psi, gdy padłego konia napoczną, zażerają się i gryzą, jak te krewniaki dalekie, skoro się fortuna bez dziedzica sprawiedliwego pozostanie. I pomsta wtedy wielka jest i majestatu Bozkiego obraza i przykazań wszystkich naruszenie i zażartość i złość i łakomstwo i prawie wszystkie grzechy śmiertelne; a ty będziesz z tamtego światu spoglądał i serce ci się zakrwawi, bo niedość, że o fortunę twoją drzeć się będą, ale jeszcze imię twoje i pamięć twoją w poniewierkę podadzą, na urągowisko wezmą... Siaki taki, choćby ćwierciami ruble mierzył, co się po tobie zostaną, powie jeszcze: a taki syn! a gałgan! a niecnota! nie mógł to więcej zostawić? Jeżeli zaś żona twoja, ciebie, na to mówiący, przeżyje i zechce w dziedzictwie twojem sprawiedliwem posiedzialność mieć, to ją zaczną prawować, po sądach ciągać, wodzić jak niedźwiedzia na łańcuchu, że jej każdy chleba kawałek kością w gardle stanie i życie jej obmierznie... Próbant ja ci na te rzeczy, mój Rafale, próbant i znawca, bo się trybunałów różnych dość w mojem życiu napatrzyłem, a i sprawy, bywało, nieladajakie, ale wielkie sprawy miałem. I to ci pewnie wiadomo, bo jeszcze z lipowickich czasów pamiętasz, jako nieraz przy opiekuństwach, przy familijnych radach bywałem i trzeba było on grosz sierocki z ręku złych ludzi, jak nieprzymierzając psu z gardła gnat wyciągać.
— Po co wy mnie to wszystko powiadacie, Zacharyaszu?
— Obaczysz...
— Chyba po to, żeby we mnie jeszcze bardziej żal nurtował?
— Żal?
— A ma się wiedzieć że żal.
— Czego?
— A choćby i tej fortuny, o którą jak psi różne samozwańce zagryzać się mają.
— Fortuny? to ciebie, Rafale, najbardziej o fortunę żałość przenika?
— Albo co? To ja próżno tyle lat harował, orał, pracował, skąpił, a prawie, jak to powiadają, od gęby sobie odejmował, po to żeby obieżyświaty jakie przyszli, rozdrapali i zniszczenie uczynili... po to?
— Oj, Rafale, Rafale! ot, co to gadać. Wierzysz nie wierzysz, ja zdradą nie idę, podejściem nie podchodzę, kręcicielstwem nie kręcę. Prosty ja oto człowiek, co w głowie to i w mowie... tedy powiadam ci, Rafale, na ten frasunek, na ten żal, jeszcze sobie po kieliszeczku wypijmy.
Wziął flaszkę, parę kropel nalał i do Rafała przepił, a jemu zaś kielich całkowity aż po sam wierzch nalał i podał.
Rafał dobrze już podpiły był, a ztąd jeszcze bardziej do kieliszka się skłaniał.
Wziął go tedy do ręki, potrzymał moment i patrząc na Zacharyasza, rzekł:
— Jeśli ty mi przyjaciel, tedy piję... jeżeli wróg, tedy także piję, ale...
— Ale co?
— Popamiętasz Zacharyaszu!
— W rodzie moim zdrajce nie byli i Bóg da nie będą; a skoro cię dobrem sercem częstuję, to pij.
— Piję.
— Na zdrowie!
— Daj Boże zdrowie.
— Teraz słuchaj. Mówiliśmy o synku, o Wojtusiu twoim.
— Oho! przepadł ci on sierotka, przepadł...
— A gdyby, na to mówiący, nie przepadł, gdyby oto kto przyszedł i powiedział: Rafale! twój syn żyje, cóżbyś rzekł?
— W oczy bym mu plunął i powiedział, że szczeka jak pies.
— A jakby to prawda była?
— Jeśli prawda...
— Tak... jeśli prawda, to co?
— Albo ja wiem... albo ja wiem, Zacharyaszu, sąsiedzie. Jeżeli on jest, jeżeli gdzie jest na świecie, to... Et!... może ten sam, a może nie ten sam... może samozwaniec jaki, coby mi za żywota jeszcze fortunę wydrzeć chciał... Możeby mnie z gruntu spędzał, z chałupy wyganiał... ale ja nie dam nic. Niech przyjdzie. Niech spróbuje... ach! niedoczekanie czyje! W swojem dziedzictwie siedzę... fortunę swoją mam... ale żeby zaś nie wiem co, to nie oddam nikomu, nie dam nic!
Zaczął oczami przewracać i pleść różne słowa bez ładu i bez składu, że się jedno drugiego nie trzymało. Chwiał się na stołku. Zacharyasza za rękawy chwytał, prosił, groził, to do całowania, to do bicia się brał, coś o Lipowicach gadał, o żonie, o wielkich pieniądzach, o niemowie, że darmo tylko chleb je. Pomieszały mu się wszystkie pomyślenia w głowie, niby groch z kapustą, poprzewracały, pomąciły. Ot, krótko mówiąc, spił się szlachcic jak nieboskie stworzenie i sam nie wiedział co plótł.
Zacharyasz zaś, jako stateczny człowiek i rozważny, wiedział, że co u trzeźwego w głowie, to u pijanego w mowie. Siedział więc sobie spokojnie i bełkotania tego słuchał, miarkując, żali choć co nieco z niego nie da się wydobyć.
I prawdziwie, pomyślenie Zacharyasz miał dobre, tylko w tem błąd uczynił, że miarę przeholował i za bardzo spoił sąsiada.
— Ty Zacharyasz jesteś — bełkotał Rafał coraz powolniej, bo już ledwie że ledwie językiem mógł obracać — ty Zacharyasz! widzę cię... myślisz może że nie widzę? Widzę! a niemowa poszła... niech ją psi zjedzą... niech idzie! Płakać mam? Syn! ty mnie syna wypominasz? Daj syna!... pokaż mi syna!... ty zdrajca jesteś, Zacharyasz... ale ja się nie boję... raz dobrze kłonicą po kaszkiecie dam i skutek...
— Mnie? — spytał Zacharyasz, śmiejąc się.
— A co! twój łeb święty ma być?... łeb jak łeb... Żona jak żona... Ha! ha! ty głupi, Zacharyaszu, jesteś... i wszystkieście głupie... wy myślicie, że ja żonę mam? Oto sztuka dopiero! ha! żonę!!
— Ej, sąsiedzie, już całkiem odurzony jesteś i bez pamięci.
Rafał podniósł się ze stołka, stół obiema rękami chwycił i chwiejąc się na obie strony, mówił:
— Żona!... a może ty myślisz że i prawda... Ona mnie taka żona, jak ten słup co pod ścianą leży.
To rzekłszy, zatoczył się i padł jak długi na ziemię.
Zacharyasz do drugiej stancyi wyszedł, przyniósł trochę odzienia, a podciągnąwszy Rafała do kąta, kożuch mu pod głowę podłożył, burką przyodział i tak go śpiącego w onej wielkiej izbie zostawił...