<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panowie bracia
Podtytuł Szkic z życia szlachty zagonowej
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom III
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Pozbierali ludzie zboża, pozwozili do stodół; zasieli pszenicę, żyto zasieli, wykopali kartofle, porządnie, foremnie, jak się patrzy, po gospodarsku, gdzie każda rzecz swoją koleją idzie, jedno za drugiem, po porządku, według tego jak Pan Bóg postanowił, a ojcowie, dziady i pradziady robili.
Oziminy wschodziły pięknie, a rżyska na polach czerniały, liście zaś na drzewach jedne żółkły, drugie czerwieniły się, jakby na nie rdza padła, a po lasach wyrosła moc grzybów, rydzów i bedłek wszelakich, sitaków, kozaków, maśluchów, gąsek, gołąbków i innych różnych a różnych, że i spamiętać i przeliczyć nie sposób.
Kobiety i dziewczęta chodziły, płachtami i koszami znosiły one dary Boże, suszyły na słońcu, soliły w beczkach i baryłkach, bo grzyb jest rzecz dobra, czy na sprzedaż, czy na własne spożytkowanie pożyteczna.
Na świecie było jeszcze dość ciepło i pięknie, chociaż rankami siwy mrozik kładł się po płotach, po budowlach, po korytach studziennych, ale bydło chodziło jeszcze po polu i po lesie i owce żywiły się jak najlepiej po ścierniskach.
Drzewina trochę posmutniała, potraciła listki, które wiatr obdzierał, ale ludzie mogli w polu robić, orka szła jak należy, a po polach wlokły się białe nici babiego lata.
Naród bardziej czasowy o takiej porze jest, do sprzedania zboża nie braknie, a po miasteczkach jarmarki się zaczynają, żydy poczynają latać jak oparzone za kupnem.
W Latoszynie już na gwałt zboże młócili; Zacharyasz na maszynie, którą po dziedzicach dawnych kupił, a inni staroświeckim obyczajem, na cepy, paru chłopów ze wsi przynająwszy.
Zboże sypało dobrze, rok pomyślny był, gospodarzom serce rosło z uciechy, bo też i mieli się z czego cieszyć. Zboża było huk; tylko młócić na gwałt w wory sypać, a żydziskom odstawiać.
Codziennie też, od samego rana, rozlegał się stukot po stodołach, młócili ludzie z forsą, po trzech i po czterech na jednym toku, a zboże stało w dobrej cenie.
W miasteczkach, po całej okolicy rozpoczynały się jarmarki, sławne doroczne jarmarki; w jednem we wtorek po świętym Szymonie, wspaniały jarmark, na który szewcy aż z za Lublina, a kożuszniki z Sokołowa zjeżdżają; gdzieindziej znów w środę przed świętym Marcinem, jarmark, na którym bednarskich statków zatrzęsienie. Sławny jarmark! a tu znowuż, a owdzie — po św. Janie Kantym, po św. Rafale, po świętej Urszuli, po Wszystkich Świętych, że i spamiętać trudno, a wszędzie ruch, wszędzie narodu moc, przyjacielstwo, kompania, uciecha...
Jeździła i latoszyńska szlachta po jarmarkach, bo komu jarmarku nie potrzeba? Gdzież sprzedać parę korcy zboża, czy z przychówku co, szkapę, wołu, a choćby i gadzinę? Gdzież znów kupić co, czy wedle obuwia, czy wedle odzienia, wedle mody?
Jesień, zima idzie, a niejednemu kożuszysko już za służbę dziękuje, kapota się drze, buty pić wołają, kaszkiecina wypłowiał na amen, pas popękał. Żeby człowiek nie wiem jak głową kręcił, musi worek rozwiązać i groszowiny dostać, bo nieforemnie porządnemu gospodarzowi, a jeszcze szlachcicowi, po dziadowsku chodzić i w palce od mrozu chuchać.
Trzeba sprawunku każdemu, a już najosobliwiej kobietom, jako że u nich gałgany na pierwszym numerze stoją i że jedna przez drugą na modność się wysadza.
Więc chustki czerwone i takie i owakie i na szyję, trzewiki do parady na obcasach — i tasiemki i wstążki i czepki i na sukienkę i na kaftanik i na to i na owo, że nie przerachować tego.
Każda gospodyni zbiera grosz do grosza, prawie że przez cały rok, żeby pod jesień, jak jarmarki nastaną, odziewadło było za co kupić. Insza sobie i szubę sprawi, foremną, na wacie, szubę taką, żeby kopiec siana otulić nią można, bo ma się rozumieć, jak sprawiać to nie żałować, wolej niech będzie porządny statek, choćby trochę i za przestronny, niż jakie licho kuse, opięte, co ani człowieka nie ogrzeje zacnie, ani nie osłoni jak się patrzy.
Dziewczyny także miały na jarmark swoje zamierzenia, bo, według swego panieńskiego stanu, każda potrzebuje ozdobności i stroju wszelakiego. Po jesieni, adwent tylko się mignie, a potem gody nadchodzą i zaraz zapusty, wesela, a chociaż każda niby to się sroma, niby wstydzi i mówi, że przy ojcu i matce chciałaby cały swój wiek przesiedzieć, a przecież w duchu całkiem co innego myśli i czeka tylko jakby z domu wyfrunąć, a na swoje coprędzej pójść.
Chytry bo ten naród kobiecy i skryty — co innego w mowie, a całkiem co innego w sercu — i żeby chłop nie wiem jak mądry był, to go zawsze kobieta przebiegłością swoją otumani i omota.
Tak samo i z jarmarkiem; mężczyzna ma swoje interesa, swoją sprzedaż, swoje kupno, pojechałby sam i załatwił lepiej i do domu powrócił prędzej, ale, podług przemówienia kobiecego, musi brać z sobą i żonę i córki, bo jak go obsiądą, jak molestować a namawiać zaczną, niema sposobu się wykręcić, choćby piskorzową ślizkość miał, choćby się nie wiem jak wywijał.
A kobiety o jarmarkach bardzo przemyślają.
Już od Różańcowej począwszy, po książce do nabożeństwa, dojdą dokumentnie, kiedy świętego Franciszka, kiedy Brygidy, Jadwigi, Łukasza, Urszuli, Rafała, Szymona, Marcina. Inszy organista tego pomiarkowania nie ma w kalkulacyi Świętych Pańskich, co one — i choćby mąż, albo i ojciec zapomniał, to one przypomną i tak będą przymawiały, tak zachodziły z wszystkich boków, aż człowiek z tego utrapienia nasmaruje furę — oto i wlecze się na jarczmarczysko, nietyle dla siebie samego, ile dla tych kobieckich fatałachów...
I w Latoszynie tak bywało.
Co prawda, o trzy mile, w Partaczkach, we wtorek po świętym Szymonie bywał taki sławny jarmark, że bez kobiecego przypomnienia każdy na niego śpieszył, bo to trzeba wiedzieć, gdzie człowiek bydlęcia nie sprzedał — a tam sprzedał, gdzie konia nie kupił — a tam kupił; zaś czapek, butów, kożuchów, zaprzęgów, choćby i rzemiennych nawet, bywało takie zatrzęsienie, że niewiadomo co wybrać.
I jaki godny towar tam się znajdował! Na butach rzemień jak żelazo, kożuch każdy jak pierzyna, a czapki foremne, według każdego stanu i osoby: — i pańska maciejówka z szerokim rzemieniem i szlachecki kaszkiet z daszkiem od słońca przysłonienia i chłopskie czapczysko, jak wronie gniazdo ogromne.
Wszystko, wszystko było tam, co tylko dusza zapragnie, co w pomyśleniu być może.
Żydy po kramach przez pół roku się na ten jarmark szykowali, to też było towaru wszelakiego w bród i w jak najlepszym gatunku. Sól nie sól, śledzie nie śledzie, żelaztwo nie żelaztwo, tytoń, postronki, angielskie cukierki, nafta, pierniki, smarowidło do żelaznych osi, lusterka, osełki, słowem wszelki towar, czy do pożytku, czy do ozdoby, czy do smaku albo do uciechy.
Na taki jarmark naród nie szedł jako ludzie zwykle idą, lecz płynął niby fala ku miasteczku, wszystkiemi drogami; jeszcze nocą, jeszcze przededniem, a kiedy już się słońce trochę podniosło, to rynek mieściny stawał się jako jedno jezioro, jako morze głów ludzkich.
Krzyk, wrzask, pisk, gwałt, harmider czynił się wielki, a pieniądze płynęły z rąk do rąk niby woda. Ten sprzedał, ten kupił, ten sobie sprawunek jaki zrobił — dość że każdemu pożytek był i uciecha.
Z Latoszyna pojechała wszystka szlachta, statecznie, porządnie, wszyscy w lepszem odzieniu, z żonami, z dziećmi.
Jedna tylko Rafałowa w domu została.
On pytał ją, czy jechać nie chce, ale ona odrzekła:
— Nie, lepiej niemowę weź, niech sobie chustkę kupi.
I wytłomaczyła to niemowie po swojemu, na migi, a ta zrozumiała wnet o co idzie i aż skakała z radości, że ją taka uciecha ma spotkać.
Uczepiła się na samym brzeżku woza, na którym Rafał obyczajem swoim z Mordką jechał.
On teraz zawsze z Mordką kompanię trzymał i dziwnie, dziwnie cały swój obchód odmienił.
O gospodarstwo dbał niewiele, w domu gościem tylko bywał, ciągle w podróży, w drodze, to tu, to owdzie, a zawsze z Mordką i widać że mu się z tem źle nie działo, bo pieniędzy miał coraz więcej.
Chwalił się nieraz przed żoną, że tu tyle, owdzie zaś tyle zarobił, ale ona nawet tego w głowie nie miała. Gdy mówił, patrzyła na niego spokojnie, ale chłodno całkiem i albo bąknęła jakie słówko, albo najczęściej wcale nic nie rzekła.
Tak czy siak, zarobił czy stracił, wszystko to jedno dla niej było.
Nawet sąsiedzi zauważyli, że dziwna w tej kobiecie nastała odmiana.
Od niejakiego czasu głosu jej prawie nikt nie słyszał, stroniła od ludzi, nie przystawała, jak to w kobiecym obyczaju jest, na pogawędkę, a choćby i najciekawszego co opowiadać, nie słuchała, nie odwróciła nawet głowy w tę stronę.
Pracownica wielka, wciąż zatrudniona była robotą, ani jednej chwili spoczynku sobie nie dając; wstawała dobrze przed świtem, kładła się koło północy.
Sąsiedzi lipowiccy jeszcze, co znali Rafałowę dawniej, wiedzieli, że ją nieraz mankolia napada osobliwa, więc i nie dziwili się bardzo tej odmianie.
Smutna, to i smutna, mówili, bo już jej widać pisane tak z rodu, żeby smutna była; ale Mordko, który Rafałów nie tak dawno poznał, nie mógł sobie na żaden sposób tego wytłómaczyć.
Nieraz bywało, przyszedłszy do czworaka, nachyli się Rafałowi do ucha i o różnych przebiegach i spekulacyach mu gada, a tymczasem oczy swoje biegające po izbie puści i choć niby nie patrzy, nie przygląda się, a przecież wszystko widzi... każdy zakątek spenetruje.
Widział on też dobrze Rafałowej smutek i dziw go wielki zdjął.
Dlaczego ona taka?
Przecież zdrowie ma i młodość ma i męża ma i fortunę piękną i pieniądze, a przecież wcale się tem nie cieszy. Inna lubiłaby się ustroić i zabawić i pokazać się światu, czy na jarmarku, czy na odpuście, a ta wcale nic. Dlaczego? dlaczego ona insza niż wszystkie?
Tak sobie nieraz żyd ten rozmyślał, dumał i Rafała okolicznie, ostrożnie zapytywał i oczy swoje bystre na przeszpiegi puszczał, ale dociec nic nie mógł. A ciekawość go zdejmowała okrutna; miarkował on, że taki smutek bez przyczyny nie jest, że się w nim jakaś rzecz kryć musi, a czem trudniej mu było to spenetrować, tem bardziej ciekawość w nim rosła.
Według przebiegów swoich i spekulacyj on chciał całe dawne życie Rafała przeniknąć, każde jego pomyślenie znać nawylot; chciał przejrzeć go jak wodę w szklance... a tu oto natrafia na taką kwestyę, której w żaden sposób zrozumieć nie może.
Począł się na sposoby różne brać, podpatrywać, podglądać...
Nieraz, gdy Rafałowa jeszcze w polu na robocie była, albo poszła w olszynę do rzeczki chusty prać, on stanął przed nią nagle, niespodzianie, jak gdyby z nieba spadł, albo z pod ziemi wyrósł; ukłonił się, jakie słowo powiedział i odchodził, jakby nigdy nic, jakby przypadkiem tylko na jej drodze się znalazł.
Gniew go zdejmował wielki i złość, że przyczyny onej odszukać nie umie, czy nie może.
A chciał ją znaleźć koniecznie. Na co? sam jeszcze dobrze nie wiedział, ale przewąchiwał, miarkował i czuł, że może z wiadomości tej zysk jakowy wyciągnie. Przytem i z rodu i z zatrudnienia swego ciekawy był i przenieść na sobie tego nie mógł, żeby w okolicy, w której on handlował, a bardziej jeszcze we wsi, gdzie posiedzenie swoje ma, była taka rzecz, o którejby nie wiedział i którejby zrozumieć nie mógł.
Był on już i w Lipowicach nawet, niby to na jarmark jakiś jadąc, tam wstąpił i zaraz się z żydami tamtejszymi zwąchał i wywiedział, ile który z latoszyńskiej szlachty za część swoją w Lipowicach wziął, ile bydła sprzedał, czy długów jakich, albo też swoich należności po ludziach nie pozostawił?
Poszwargotawszy parę godzin z tamtejszymi żydami, poznał wszystko co się dotyczyło majątku Zacharyasza i jego wspólników jak najdokumentniej, ale o Rafałowej żonie niewiele czego dowiedzieć się mógł. Nawet tamci żydzi dziwnie na niego patrzyli, gdy ich o taką rzecz zapytywał.
— Co chcesz? — mówili — my całkiem nie rozumiemy co ty chcesz? baba to jest baba, czy ona śmieje się, czy ona płacze, co ty możesz na tem zarobić? co ty do tego masz? Fe! Mordku, na takiego kupca jak ty nawet nie przystoi zapytywać, dlaczego jakaś tam kobieta smutek ma? Niech sobie ma, co tobie do tego? Ty patrz, abyś sam smutku nie miał, a cudzych nie ruszaj. Przecież ty smutkiem nie handlujesz? A może ty bezbożnik jesteś? może masz jakie pomyślenia, co nie przystoją na sprawiedliwego starozakonnika?
I zaraz poczęli szemrać, ale Mordko splunął trzy razy, nakrzyczał na nich, że takie posądzenia mają i wytłómaczył im, że mając różne z Rafałem konszachty, potrzebuje wszystko o nim wiedzieć.
Dowiedział się wszelako nie więcej nad to, że Rafałowej ojciec pod koniec życia swego zbiedniał i że niedługo potem jak córkę za mąż wydał, umarł.
Tyle tylko z podróży do Lipowic przywiózł i ma się rozumieć nie wystarczyło mu to.
Próbował samego Rafała okolicznie przepytać, a właśnie teraz, na jarmark na jednej furze z Hulajduszą jadąc, najlepszą miał do tego sposobność.
Rozmawiać mogli całkiem swobodnie, bo niemowa ani słyszeć, ani wygadać też sekretu żadnego nie potrafiła.
Droga była piasczysta, ciężka, koń stąpał powoli, choć go Rafał, jako z natury swojej niecierpliwy, często biczem chłostał.
— Ny, panie Rafale — rzekł Mordko — nasz Zacharyasz to cały dziedzic jest.
— Alboż co?
— Widział jegomość jak on sobie jechał na jarmark? Jak cały pan! z żoną, z córkami i nie wozem, ale po pańsku, bryczką i sam koni nie poganiał, tylko chłopak na koźle siedział. Cały dziedzic, na moje sumienie!
— A niech go tam!
— Ma się rozumieć, co ma do tego? Niech on sobie jedzie jak chce, niech nawet szyję złamie! ale ja miarkuję, że oni wszyscy taką paradę lubią.
— Kto niby?
— Kto? juści nasze latoszyńskie dziedzice, panowie szlachta. Milczkowie też jechali z wielką paradą... Piotr, Ignacy to samo. Wszystkie z żonami; patrzyłem przez okno jak oni wyjeżdżali. Niech mi jegomość powie, dlaczego pani Rafałowa nie pojechała na jarmark?
— Bo nie chciała.
— Aj, co to nie chciała?! Powiedz-no jegomość, która na świecie kobieta nie chce na jarmark jechać?... ja miarkuję, że chyba jegomość nie kazał.
— Ja jej nie bronił...
— To ja nie wiem — dlaczego? Pewnie ona ma różnych swoich kobiecych fanaberyów...
Rafał łypnął oczami.
— A tobie do tego co? choćby nawet i miała!
— O co się pan gniewa? o co się jegomość gniewa? Co ja powiedziałem złego? Tak tylko rozmawiałem. Jegomość nie wiem za co zawsze jest zły jak wilk! Pfe! na co? Czy to nie można pogadać sobie w drodze? Albo się trochę śpi, albo trochę gada. Mnie się, Bogu dzięki, nie chce spać, to ja gadam. Ja z panem gadam dla tego, że my sobie w kompanii jedziemy, a dlaczego my w kompanii jedziemy? bo my jesteśmy wspólniki. Jegomość przezemnie bogaty jest.
— Był ja taki i bez ciebie.
— Był, był! prawda, że jegomość był, ale zawsze nie taki bogacz jak teraz. Niech-no jegomość przypomni sobie, ile ja jegomości zarobku nastręczył i jakiego zarobku! całkiem lekkiego zarobku, co nie potrzeba plecy zmordować, ani ręki zmordować; trochę tylko głową pokręcić, parę mil drogi pojechać i już pieniądz idzie jak woda, gotowy grosz sypie się całkiem jak piasek! Tylko worek nadstawić i brać... Oj, oj, wiele ja już panu Rafałowi zarobków nastręczył.
— A sam mało zarobiłeś mojemi pieniędzmi?
— Ja zarobiłem, to prawda... a czy jegomość chce, żebym ja nie zarobił, żebym ja za darmo głową kręcił?
— I po co ty pytlujesz tak językiem?
— Po co ja pytluję? To ładne słowo jest! na maje sumienie, to ładne słowo! Ono nawet całkiem pasuje na taką osobę jak pan Rafał! Tfy! ja rozmawiam grzecznie, po przyjacielsku, jak między wspólnikami się należy, a jegomość powiada co ja pytluję!
— Bo prawdziwie, że ci się nigdy gęba nie zamyka.
— Ha! ha! nu, a na co Pan Bóg dał człowiekowi gębę? Chyba na to, żeby gadał. Pan Rafał ciągle zły, ciągle się gniewa, ja nie mogę zmiarkować, dlaczego tak. Co jegomości brakuje na świecie?
— Et! każdy człowiek zmartwienie swoje ma.
— O! to jegomość powiedział dopiero całą prawdę. Każdy człowiek zmartwienie ma.
— Albo nie?
— Aj, aj! każdy człowiek, na moje sumienie! Jeden ma w domu dobrze, to mu się interesa dobrze nie prowadzą — drugiemu się interesa dobrze prowadzą, a za to znowu ma w domu cały kram. Jednemu pieniędzy brakuje, drugiemu dzieciów brakuje. Każdy swoją biedę ma. Prawda, panie Rafale?
Hulajdusza westchnął.
— Ale widzi jegomość — mówił dalej Mordko — ja jegomości powiem: co znowuż żadne zmartwienie nie jest bez końca. Każda rzecz ma kawałek swojego początku i kawałek swojego końca.
— Nie każda.
— Każda, dalibóg. Jak człowiekowi bydlę zdechnie, to jest zmartwienie, jak się broń Boże chałupa spali, to także jest zmartwienie; ale Pan Bóg daje tak, że człowiek kupi sobie insze bydlę, postawi inszą chałupę i siojn, już tamto zmartwienie niema... tylko mu się znowuż inne przytrafi. Ja jegomości powiem, ja mam Bogu dziękować parę kilka dzieci, bardzo delikatne dzieci, jegomość widział przecie.
— A jest tego jak maku; niemało mi strączków naobrywały...
— Niech oni zdrowo żyją, a czy jegomość myśli, że zawsze tak było? nie zawsze, na moje sumienie!
Rafał się rozśmiał.
— Jakże ty chciałeś?
— Powiem jegomości. Ja kiedy sobie żeniłem, to byłem bardzo młody. U nas taki obyczaj jest. Ja trochę uczyłem się przy ojcu handlować, a trochę czytałem książki. Nawet prawie ciągle czytałem, bo u nas to honor jest być naucznym. Raz ojciec mnie powiedział: słuchaj, Mordko, ty dostaniesz kawałek żony, tobie trzeba żony. Ja mówię: za co nie? Komu to nie trzeba kawałek żony? To jest całkiem niewielki interes; były zaręczyny, było wesele, jak potrzebuje być, ja sobie ożeniłem. Jak jegomość myśli, co ja miałem z tego interesu?
— Cóż miałeś mieć? juści żonę miałeś, pewnie też i posag wziąłeś za nią.
— Ny, co się tyczy posag to miałem obiecany, a co się tyczy żony, to była także obietnica.
— Obietnica?
— Tak, tak... aj! to była ładna obietnica! mieli mi dać kawałek żony, a tymczasem dali całego dyabła. W tem właśnie była główna dyferencya.
— Toś się pięknie ożenił!
— Niech moje wrogi tak się ożenią... Wie jegomość co? — rzekł, spoglądając na Rafała przenikającem wejrzeniem — wie jegomość co? ja miałem z nią, gorzkie życie.
— W czem?
— We wszystkiem. Ona nie chciała wcale do mnie gadać, jeszcze gorzej jak ta niemowa, co z nami jedzie. Ja jej dałem parę kolczyków, co były warte najmniej pięćdziesiąt rubli. Jak jegomość myśli, jakie ja podziękowanie dostałem?
— Albo ja wiem?
— Powiedziała, żebym ja nogę złamał!
— A no, piękne słowo...
— Ja nie chciałem nogi łamać i odebrałem kolczyków, ale i to nie było dla niej dobrze... przeklinała jeszcze gorzej. Inne żydy, jak bywało, przyjdzie szabas, dostali kawałek chały, dostali porządną kolacyę, ja dostałem tylko przeklinanie. No, powiedz jegomość sam, czy z taką kobietą mógłby kto wytrzymać? Z takim dyabłem! Ja mówię do niej delikatnie — ona przeklina; ja chcę bywało na nią krzyczeć — ona robi piekło na całe miasto. Czy to można było wytrzymać, powiedz-no jegomość!
Rafał zwiesił głowę.
Mordko za rękaw go pociągnął.
— Aj, aj, jegomość kochany! aj, aj, panie Rafale, ja jegomości powiem, że to było gorzkie życie! to był sam pieprz! Nawet, prawdę powiedziawszy, to nie było wcale żadne życie, tylko jeden krzyk, jeden gwałt, jedna wielka awantura! Powiedz jegomość, co to jest? Jedna kobieta trafi się dobra, a druga taka, że z nią wytrzymać nie można; jedna słucha się męża, druga chciałaby, żeby jego zaraz dyabli wzięli.
— Oj prawda, prawda — westchnął Rafał.
— Nu, widzi jegomość. Zkad to się bierze? ja nie mogę zmiarkować, zkad się to bierze. Zdaje się, że kobieta to jest kobieta, zdaje się, że każda jest jednakowa, a tymczasem są takie, że w nich cały dyabeł siedzi. Zkąd się to bierze?
— Albo ja wiem — mruknął Rafał.
— I ja też nie wiedziałem. Pytałem się mojej żony: słuchaj Ryfka, dla czego ty takie fanaberye masz?
— Cóż ci rzekła?
— Ona rzekła! Niech ona zginie, ona wzięła garnek i chciała go na mojej głowie złamać. Szczęście, że zdążyłem się schylić. Ja jej dałem rozwód, ożeniłem się z drugą. Bogu dziękować, dostałem spokojną kobietę, mam dzieci, ale dlaczego tamta była taka waryatka, to ja nie wiem.
— Może nie z woli swojej za ciebie szła?
Mordko uszy nadstawił.
— Jak jegomość powiedział? bo ja trochę nie słyszę.
— Może nie z woli swojej szła za ciebie?
— Ja nie rozumiem, co jegomość mówi. Jakto nie ze swojej woli? co swoja wola do tego ma?
— No, może cię nie chciała?
— Dla czego miała niechcieć?
— Może jej się inny podobał?
— Co to inny? jak to inny? Kto jej się miał podobać? U nas to się taki interes nie praktykuje, może u państwa...
— U nas czasem bywa.
— Ja nie rozumiem, dlaczego ma tak bywać? Kto się dziewczyny pyta, czy ona chce tego za męża, czy tamtego? od czego ojciec i matka? U nas, między starozakonnymi, to się wcale nie praktykuje. Ojciec powiada, masz iść zamąż, to ona idzie zamąż, bez żadnego gadania.
— U was! u was co innego, a u nas co innego!
— No to prawda. U państwa bywa insza moda.
— Ma się rozumieć.
— Tak, ale mnie się zdaje, że u państwa gorzej jest?
— Pewnie.
— Widzi jegomość, u nas na najgorszą żonę to jeszcze się znajdzie sposób — jak ona ma swoje fanaberye, to jej się daje rozwód i niech idzie na złamanie karku. U państwa to, zdaje mi się, nie można.
— O, u nas! U nas, żeby się kto z dyabłem samym ożenił, to musi z nim żyć do śmierci.
— Fe! na moje sumienie, to jest fe! Po drugie, u nas dziewczyna nie może swojej woli pokazywać, a u państwa to zdaje się że może. Prawda, panie Rafale?
— A kto jej zabroni?
— To źle, to bardzo źle jest.
— Wiadomo że źle, ale jak ojciec i matka krzykną, to musi posłuchać.
— I co z tego? Ona się posłucha, ona zamaż pójdzie, ale mężowi to duża pociecha!...
— Żadna — mruknął Rafał. — Posłucha się, a zawsze o tamtym pomyślenie swoje ma.
— O jakim tamtym?
— No, o tym co jej się podobał.
Mordko już więcej nie dopytywał. Wiedział prawie wszystko co chciał i umilkł. Udawał, że mu się spać chce, przymknął oczy i drzemał. Rafał coraz to konia batem ćwiknął, lejcami szarpnął, aby prędzej do miasteczka dojechać.
Po drodze ciągnęło mnóstwo ludzi. Bryczki, wasążki, wozy. Tam chłop krowinę na postronku prowadził, tam znowuż baba z wieprzkiem rady sobie dać nie mogła, bo zamiast gościńcem iść, ciągle do rowu skręcał i wypędzić się ztamtąd nie dawał.
Pod samem miasteczkiem Rafał żyda przebudził.
— Zleź-no, Mordka — rzekł — poszukaj parę kamieni, bo już ja znam teraz tutejszy obyczaj.
Mordka zszedł, kamieni kilka z ziemi zebrał i wrzucając je na furę, rzekł:
— Na moje sumienie, to jest bardzo dobry obyczaj.
— Et, głupiś ty — odpowiedział Rafał.
— Za co ja mam być głupi?
— Bo powiadasz, że obyczaj dobry, a tymczasem, choć każdy co przyjedzie, musi parę kamieni dać, miasto przecie od założenia swego bruku nie widziało, a jak słoty nastaną, to się można na środku ulicy z koniem i z wozem utopić.
— To swoja rzecz! gdzie jegomość widział suche miasto? Co to ludziom szkodzi, że przywiozą parę kamieni, a żydki mają wygodę... jak któremu wypadnie dom stawiać, to materyału na podmurówkę nie kupi.
— A niech ich marności! — zaklął Rafał, ale Mordko już tego przekleństwa nie słyszał.
Jak szczupak, wyskoczywszy z sieci, pluśnie wnet w wodę i pogrąży się na samo dno, tak i Mordko, znalazłszy się w miasteczku, skoczył z fury i wpadł w tłum, między szwargoczących żydów, między wozy, stragany.
Wywijał się wśród fur, ludzi, ryczącego bydła. To przycupnął, to przysiadł, to się prawie że pod kołami prześliznął, zanurzył się w tłumie, że go i całkiem widać nie było, aliści wnet, już na drugim końcu rynku się wychyla, wrzeszczy, szwargocze, szachruje.
I prawie że wydziwić się nie można, jakie sposoby ma, aby przez taki ścisk wielki i taką ciasnotę przenikać! Gdzie chłop, jak niedźwiedź stąpając, ramieniem i pięścią ledwie sobie drogę toruje, ledwie się z wielkim mozołem przepchnąć może; gdzie pański stangret, choć wrzeszczy z całej mocy: „na bok!“ ledwie krok za krokiem jedzie — tam żyd przepływa swobodnie, jak kiełbik, albo płotka w rzeczułce. On się kąpie, pluska i nurza w owym ścisku, a radość go niezmierna przejmuje i uciecha. Gęba czerwienieje mu, jakby ją kto ćwikłowym burakiem natarł, oczy migocą i błyszczą się jak u kota, a gęba nie zamyka się od gadania. Dopiero przy jednej furze żyto zatargował, za chwilę na drugim końcu rynku koniowi w zęby zajrzał, ledwieś oczy odwrócił, oho! już go niemasz, już on w uliczce starą krowinę do współki z trzema rzeźnikami kupił i ciągnie ją postronkiem za rogi.
I niema takiej uciechy ptak w powietrzu, zwierz w lesie, ryba w wodzie, jako żyd na jarmarku. Jedno sprzeda, drugie kupi, trzecie wycygani, tam pieniądze puszcza, ztamtąd łapie, tu zarobi, tam straci.
Poczubi się z kim, poczubią go, do burmistrza zaprowadzą, a on to tu, to tam, mignie się tylko, wypłynie i znów utonie w tem szeroko rozlanem jeziorze ludzi, wozów, koni, bydła, straganów...
Dwadzieścia handlów przez dzień zrobi. Dopieroś go widział z workiem na plecach, aliści patrzysz już barana dźwiga, już chłopskiej szkapy dosiada i machając rękami, jak ptak rozpostartemi skrzydły, pędzi przez końską targowicę. Zapoci się, zaczerwieni, zasapie, kapotę powala smołą z osi kapiącą, zachlapie się błotem i zaszarga po sam pas, ale żyje!
Nozdrzami rusza jak lis, gdy kury wietrzy, uszy na wszystkie strony nadstawia, a połyka prawie rejwach, gwar i hałas zgromadzonego narodu, cieszy się nim, raduje, jak dziecko grzechotką albo dzwonkiem.
Zanim Hulajdusza wozem na środek rynku się dostał, już Mordko spenetrował cały jarmark, przeszrubował się przez rynek od wschodniej na zachodnią, od północnej na południową stronę, wzdłuż i w poprzek. I na boczne uliczki zajrzał i kilka koni zatargował i dowiedział się, poczemu żydzi chcą płacić za żyto, za owies, za jęczmień...
Już też i z krewniakami się zobaczył, już do kilku spółek przystał, już zdążył parę baranów kupić, już jakiemuś chłopu z Latoszyna pieniędzy na kożuch pożyczył.
Akurat, gdy Rafał do środka rynku dobijał, Mordko mu drogę zaskoczył.
— Aj waj! — zawołał — panie Rafale! wielki jarmark! na moje sumienie wielki jarmark!
— Bydła dość? — rzekł Rafał.
— Bydła, koni, owiec, zboża! aj waj! nie pamiętam takiego jarmarku; zawsze święty Szymon dobry bywa, ale tego roku to on doskonały jest. Nie pamiętam takiego jarmarku!
— Ano zobaczymy.
— Niech-no jegomość zlezie z fury. Niemowa może tymczasem konia popilnować, niech jegomość zlezie.
— Po co?
— Oj, oj, my zaraz jaki interes zrobimy. Tylko nie bałamucić, każdy moment dużo znaczy, bo jarmark tylko do wieczora, a teraz wieczór bardzo prędki... niewiadomo kiedy przyleci.
— Ano, tedy chodźmy — rzekł Hulajdusza i zszedł z wozu, pokazawszy niemowie na migi, żeby od konia krokiem nie odchodziła.
Latoszyńska szlachta rozeszła się po kramach, aby sprawunki swoje pozałatwiać. Zacharyasz, po długim namyśle, wybrał sobie piękny kaszkiet czarny, foremny, z dużym rzemiennym daszkiem od słońca zasłonięcia; Piotr staromodną watowaną czapkę z uszami sobie zafundował, a Wędrowny, jako światowy człowiek i na pierwsze mody znawca, wybrał dla siebie czapeczkę całkiem bez daszka, okrągłą jak skopek i z sukiennym guzikiem na wierzchu.
Jak ją włożył trochę na bakier a z fantazyą i że przytem sam z siebie gładki chłop był, to aż się ludzie za nim oglądali, tak mu w owej nowomodnej czapce pasowało. I kożuszek też sobie zafundował osobliwy, więcej dla mody i foremności, niżeli dla ciepła, bo kusy, ale po brzegach jakowąś zagraniczną szczecinką obłożony i czerwonemi skórkami wyszywany. Do tego zaś kożuszka dobrał sobie rzemień szeroki, ścisnął się nim w pasie i tak wyglądał, jakby co najmniej na wielkie i znaczne wesele się wybrał.
Milczkowi do takiego samego kożucha aż oczy się śmiały, ale kobieta wybrała mu inny, szeroki, długi i puchowaty, i to nie dała zaraz się w niego odziać. Rzekła, że nieprzystojnie godnemu szlachcicowi gołą skórą baranią świecić, tylko trzeba kożuch suknem pięknem pokryć.
Jakoż zaraz zawołała Abramka, który można powiedzieć pierwszy krawiec na całe miasto był, nabrała szaraczku i kazała mężowi porządny futrzany surdut sporządzić. Wolałby Milczek taki wyszywany kusy kożuszek, jak Ignacy miał, dostać, ale wiedział, że z żoną żartów niema, i że skoro ona co powie, to żeby kto nawet na głowie chodził, jej słowa nie odmieni.
Zacharyaszowa z córkami i inne szlachcianki rozeszły się po kramach, a wiadomo, że dla kobiety to nad wszystkie uciechy uciecha, nad wszystkie radości radość. Aż im oczy biegają, gdy żydówka pocznie w kramie różne fatałachy rozkładać. A to chustki czerwone i żółte pierwszomodne, a to na sukienki, na kaftany, na szuby. I to ładne i to jeszcze ładniejsze, niewiadomo co kupić i niewiadomo co wybrać. Dopieroż narady między sobą, pytania... a i to bywa zawodne, bo insza przyjaciółka fałszywa właśnie naprzekór doradzi, żeby sobie samej najpiękniejszą, rzecz kupić. Gdy już wybiorą, wtedy dopiero targ, użeranie się. Żydówka się zaklina, zaprzysięga na męża, na dzieci, na wszystkie niemoce ludzkie i słabości, że już taniej oddać nie może; wzywa śmierci nagłej, ziemi rozstąpienia, rąk i nóg połamania, kości uschnięcia, pomsty wszelakiej że i wysłuchać trudno, a szlachcianki się upierają przy swojem, że za drogo, że chybaby z rozumu obrany takie duże pieniądze mógł tracić! I gniewają się, odchodzą, a odedrzwi znowuż im żydziaki zastęp robią, za spódnice, za chustki ciągną i znów targ i przysięgania i pomsty.
Jako gdy nocą złodziej się do chlewika zakradnie, gęsi kraść, a te krzyk na całą wieś uczynią, tak w onym kramie żydowskim tyle wrzasku kobiety narobią. I im całkiem w gardłach pozasycha i żydówka ochrypnie od gdakania, aż wreszcie kupią i wracają do swoich bryczek i wasągów z tłomoczkami, szczęśliwe, jakby je kto na sto koni powsadzał. Obwarzanków nakupią, śledzi, słodkiej wódki i podochocą sobie z tej uciechy i całą drogę gadać o czem mają między sobą.
Właśnie już pod wieczór, gdy mrok zaczął zapadać, a ludzie się potrochu do odjazdu mieli, krzyk się zrobił niezmierny na rynku. Ludzie ze wszech stron biegli, popychając się, tłocząc, sami nie wiedząc czego.
Ciekawość pędziła ich, wybiegali z szynków, ze sklepów, od fur, od koni, od zaczętych targów, a na rynku wrzask był coraz większy, tłum coraz gęściejszy.
Krzyczeli policyanci, krzyczeli świadkowie, każdy kto bliżej był krzyczał, każdy chciał swoje powiedzieć.
— Na bok, na bok! do magistratu ją! do burmistrza!
Tłum się trochę rozstąpił i przez tę uliczkę, co się między żywym murem zrobiła, dwaj policyanci ciągnęli niemowę.
Ona szarpała się jak wilczyca, gdy ją psów stado opadnie, drapała, gryzła, opierała się nogami o ziemię, rękami czepiała wozów.
Chustka z głowy jej spadła, czarne włosy rozpuściły się po ramionach, ręce miała powalane od błota, od krwi, od smoły...
Policyanci, choć draby silne, poradzić jej nie mogli, aż dopiero kilku łyków pijanych w pomoc im przyszło. Pochwyconą za ręce i nogi, pięciu czy sześciu w powietrzu niosło, a za każdem jej szarpnieniem, za każdem rąk wyprężeniem, wszyscy pięciu zataczali się jak pijani i omało nie padali na ziemię.
Gryzła, pieniła się, jak szalona, a krzyczała głosem nieludzkim, za nią zaś biegła cała gromada ciekawych, a najwięcej, prawdę mówiąc, głupich co na ludzkie nieszczęście lubią patrzeć jak na hece cudaczne, które komedyanci po jarmarkach pokazują.
Wszystko to przepychało się, przeganiało, tłoczyło, a byli tacy co już naprzód pobiegli, aby się do magistratu dostać i tam dokumentnie widzieć co się dziać będzie.
Za niemową, wprawdzie nie za ręce ciągnięty, ale dobrze przez łyków pilnowany, szedł jakiś chłopak młody, wysmukły, a taki na gębie ładny, że dziewczyny w niego jak w obrazek patrzyły.
Chociaż w takiej oprymacyi, w gwałcie, szedł on spokojnie, nie spiesząc, i choć go się ten i ów zapytywał i choć inszy za rękaw go pociągnął, niewiele zważał na to, tylko smutnie spoglądał czarnemi, dziwnie uroczemi oczami.
Cały tłum przed magistrat się przypchał.
Burmistrz na ganku stał, a miał na sobie mundur z guzami złotemi, z kołnierzem czerwonym i gruby był, brzuchaty, a szeroki na gębie, właśnie jak na burmistrza takiego miasta przystoi — osoba słowem wspaniałości znacznej i powagi.
Ręce w kieszeniach trzymał, grube wargi nadął i na naród z góry spoglądał.
— Hola! — zawołał na policyantów — co to jest? — Co znów za awantura?
Wtedy wszyscy naraz krzyczeć zaczęli:
— Rozbój zrobiła! przestęp drogi, ubranie na nim całkiem potargała... na szczęt! Rzuciła się na niego bez dania racyi.
— Dalibóg, ja przysięgę wykonam, że on sobie spokojnie szedł, marnego słowa nie powiedział.
— Aj waj, panie prezydencie — zawołał jakiś żyd — ja bułem świadkiem... ja wiem! ja wszystko powiem jak buło.
Policyanci puścili niemowę, ale ona znowuż rzucać się chciała, nieludzkim głosem bełkocząc. Pokazywała ciągle na tego młodzika, co na uboczu stał, nic nie mówiąc, tylko na oberwane klapy od surduta pokazując.
— Cóż to jest, u milion dyabłów! — zawołał zniecierpliwiony burmistrz — co ta kobieta zrobiła? za co przyprowadzono ją tutaj? niechże się raz dowiem!
— Rozbój, wielmożny prezydencie, gwałt!
— To złodziejka, chciała mu pieniądze ukraść!
— Ale! gadanie, to szalona! ją do szpitala trzeba, nie do kozy.
— Gadajcie jak było? — zawołał burmistrz — porządkiem, nie wszyscy naraz, bo zrozumieć nie sposób.
— Panie prezydencie!
— Cichać! ja powiem — odezwał się jeden z pijanych łyków.
— Dobrze, niech Baranek mówi — rzekł burmistrz.
— Baranek, Baranek, gadaj! — zawołało kilka głosów.
— Wielmożny prezydencie, to było tak: Ja miałem na jarmarku krowę, pewnie wielmożny prezydent ją znał... ta graniasta, z przyłamanym rogiem...
— To nie należy do rzeczy.
— Właśnie należy, bo już na szczęt mleka nie chciała dawać... tak oto moja żona powiada: sprzedaj, a ja powiadam: dobrze. I tak się stało.
— Ale ty mów o tej oto kobiecie, ale nie o krowie, niech ją licho weźmie!
— Wzięło, prezydencie wielmożny dobrodzieju, wzięło, jak mi Bóg miły. Żydy kupiły od jednego słowa.
— Cóż dalej?
— A dalej, wielmożny prezydencie, poszliśmy na litkup i wypiliśmy jeno po trzy.
— Czy ty będziesz mówił o rzeczy?
— Prawda, zełgałem! Wielmożny prezydent ma dobre oko, przed wielmożnym prezydentem trzeba, jak przed księdzem na świętej spowiedzi, prawdę mówić, bo zaraz po oczach wielmożny prezydent pozna.
— Więc mów prawdę, tylko prędzej!
— Cała prawda w tem, panie prezydencie dobrodzieju nasz i ojcze całego miasta! jeżeli kłamię choć słówko, żebym ręce i nogi połamał, żebym najnaglejszą śmiercią umarł, żebym w tę świętą ziemię wrósł po sam pas!...
— Nie przeklinaj się, ośle jeden, tylko mów!
— Powiadam tedy, wielmożny prezydencie, jak przed ojcem rodzonym, że wypiliśmy nie po trzy, tylko po sześć.
— Ale ta kobieta?
— Właśnie, że ta kobieta nic nie wypiła, ona stojała sobie przy furze, na ludzi się gapiąc, zwyczajnie oto jak taka wiejska kobieta.
— A cóżeś ty tam robił?
— Ja, panie prezydencie do domu szedłem, bom się bojał. Miałem w kieszeni dwadzieścia ośm rubli i złotych trzy za krowę i bojałem się z takiemi pieniędzmi na mieście być, chciałem tedy żonie, na ten przykład, oddać — tymczasem idę, patrzę... patrzę, aż ten oto młody panicz idzie sobie między furami. Spokojnie sobie szedł, całkiem spokojnie, zaprzysiądz na to mogę, niech sam Berek przyświadczy.
— Oj, oj, wielmożny panie prezydencie, mogę przyświadczyć, na moje sumienie, co tak spokojnie sobie szedł jak panienka, dalibóg.
— Niech Baranek gada! proszę nie przerywać, już ja każdego zapytam.
— Tak — ozwał się znowu Baranek — on sobie szedł spokojnie i przystojnie, a ta, panie święty, kobieta, wytrzeszczyła na niego oczy jak ropucha i patrzy. On nic. Tymczasem ona do niego. On pyta, co wy chcecie, kobieto, co wam trzeba? Prawdziwie tak grzecznie, mogę zaprzysiądz, że grzecznie.
— No i cóż? cóż dalej?
— A dalej, dalej, panie, jak ona pocznie bełkotać, krzyczeć, piać nieczłowieczym głosem i łap go za rękę! On wyrywa rękę — ona go za drugą — on wyrywa drugą — ona go za surdut! On się, panie święty, żachnął, a ona mu od surduta odwinięcia urwała... Tedy on zmiarkował, że albo szalona, albo może pijana i w nogi — między fury. Ona za nim, za szyję go z miejsca i do całowania. Tfy! bezwstydnica... takiego młodego chłopca, na jarmarku, panie święty, przy wszystkich ludziach...
— A cóż on?
— Bronił się, panie prezydencie, sprawiedliwie bronił się, ale to znać jakaś sekutnica baba, bo przyczepiła się do niego jak kleszcz do owcy, ani oderwij!
— No, a dalej?
— On począł wołać gwałtu, ludzie się zbiegli, chcieli odciągać, a ona do ludzi. Policyant ją za rękę, a ona go zębami! Do krwi ugryzła. My do niej — ona do nas. Bitwa! Panie prezydencie! już ja dużo bitwów różnych i awanturów widziałem i sam, panie święty, nieraz byłem w dobrych opałach, ale takiej mocnej, a bardziej jeszcze zawziętej kobiety, to jak życie moje nie widziałem. Na sumienie, panie prezydencie, to nie kobieta, ale dyabeł!
— Prawda, prawda jest — zawołał jakiś żyd — ja myślałem, że ona policyantów pokaleczy.
Niemowa zaczęła się niepokoić.
— Trzymajcie ją, Baranek! — krzyknął żyd — ona jeszcze, broń Boże, samego pana prezydenta ukąsi!
— No, kobieto — rzekł poważnie burmistrz — cóż ty powiesz? dla czego zrobiłaś awanturę? dla czego napadłaś tego młodego człowieka?
Biedna niemowa nie rozumiała nawet, że taka duża osoba do niej przemawia.
— Panie prezydencie — odezwał się Baranek — mnie się zdaje, że jej próżno pytać, bo ona niemowa.
— Ha... to ją odprowadźcie do kozy.
Policyanci pociągnęli ją za ręce.
— Panie prezydencie — odezwał się poszkodowany — to jakieś biedne stworzenie, waryatka może... niech ją pan każe puścić, ja nie mam o swoją krzywdę pretensyi. Z kim sprawę mam wszczynać? z szaloną?...
— Zapewne, ale kto pan jesteś?
— Ja jestem, proszę pana, ztąd aż o cztery mile, z Kraszanki, na jarmark przybyłem za interesami.
— Hm, być to może. Czy zna pana kto z tutejszych obywateli?
— O nie, ja tu rzadko kiedy bywam, ale paszport mam.
— Proszę o niego.
Pan prezydent przejrzał papier, zanotował coś w książeczce i rzekł:
— No... dobrze, możesz pan jechać.
Niemowa znowu się rzucać i szamotać zaczęła, policyanci pochwycili ją za ręce, a zniecierpliwiony burmistrz zawołał:
— Do kozy ją wsadźcie, niech się prześpi do rana, ta pijaczka!
Rozpoczęła się znów szarpanina i szamotanie, ale na szczęście Zacharyasz nadszedł, a zobaczywszy co się dzieje, rzekł do policyantów:
— Ludzie, dajcie pokój, to kaleka. Znam ją, ona od nas jest, z Latoszyna. Proszę pana burmistrza, ja ją zaprowadzę do fury, tu gospodarz jej jest. Po co się znęcać nad biednem stworzeniem? Ona i mówić nie potrafi i zdaje się, jakby niespełna rozumu była.
Burmistrz, niedługo pomyślawszy, tembardziej, że ów młody pretensyi żadnej nie miał, kazał niemowę wypuścić.
Tymczasem ten, który napastowany przez nią był, odszedł jeszcze prędzej. Zacharyasz raz tylko na niego okiem rzucił i zadumał się ciężko. Odszedłszy od magistratu kawałek, stanął na uboczu i jak to miał zwyczaj, gdy się nad czem dobrze zastanowić chciał, głowę pochylił i oczy w ziemię utkwił. Niemowa jednak długo mu dumać nie dała. Chwytała go za połę, całowała po rękach, pokazywała różne znaki rękami, bełkotem dziwnym, lub twarzy wykrzywianiem.
Zacharyasz, patrząc na to, głową kiwał, co ona widać za znak zrozumienia wzięła, bo uspokoiła się wnet i poszła za nim spokojnie, jak małe dziecko.
Milczkowa ulitowała się nad nią, kupiła jej chustkę w sklepie, dała chleba kawałek, a z powrotem na własną bryczkę ją wzięła, gdyż Rafałowi wypadło wprost z jarmarku do jakiegoś innego miasteczka pojechać, więc niemowie kazał na piechotę do domu iść.
Jużto, szczerze mówiąc, Milczkowa i mądra i dobra kobieta była, a nad każdem biedactwem, nad kalectwem litowała się prawie, jak rodzona matka nad dzieckiem.
Mąż jej przeszkody w tem nigdy nie czynił, gdyż jemu znowuż śmiech tylko był w głowie; lubił zjeść dobrze, czasem wypić trochę, a zresztą już go nic nie przejmowało. On się ciągle śmiał tylko. Do żony się śmiał, do dzieci, do koni w stajni, do bydląt w oborze, nawet jak woły do sochy zaprzęgał, to także do nich zęby szczerzył, niewiadomo po co.
Z rodu już taki śmiejący był szlachcic.
Jarmark doskonale się udał, na podziw, i ludzie wracali z niego jak z wesela. Ten śpiewał, tamci rozmawiali, owego rozmarzyło że się zdrzemnął na wozie, inszy i czapkę zdjął, bo mu się z czupryny kurzyło. Owdzie chłopisko środkiem drogi szedł i biegał od jednego rowu do drugiego, jakby kaczki zaganiał, a znalazł się i taki, co z miasteczka wyszedłszy, buchnął się zaraz na ziemię jak długi i leżał, póki go jaki miłosierny swojak nie znalazł i na wóz, jak kłodę drzewa, nie włożył.
Kiedy szlachta do Latoszyna dojeżdżała, było późno. Miesiąc czysty i jasny płynął powoli po niebie utwierdzonem, nad świętą ziemią żywiącą, nad wodami, nad słomianemi strzechy, nad drzewami, co przy drogach szumiały.
We wsi, w chłopskich chałupach migotały światła, słychać było turkot wozów, skrzypienie żórawi studziennych, bo ten i ów gospodarz z drogi przyjechawszy, szkapę poił.
Rafałowa stała koło czworaka swego, oparła się o płot i spoglądała w górę na srebrny miesiąc, na gwiazdy.
Ot, dumała sobie w samotności. O czem? Kto ją tam zaś wie? ale najpodobniej chyba o tem, że na świecie różnie jest: jednym wesele i jarmark, drugim tęsknota i smutek; jednym ciągle widno, jasno a dobrze, a drugim, choć nad nami wszystkiemi to samo słonko przyświeca, zawsze noc czarna, smutna, nieskończona...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.