<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panowie bracia
Podtytuł Szkic z życia szlachty zagonowej
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom III
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Tegoż dnia, gdy się już słońce trochę ku zachodowi miało, Rafałowa wyszła z domu.
Pokazała niemowie na migi, aby na dom dawała baczenie, a sama weszła w olszynę, usiadła nad rzeką i patrzyła na wodę, przelewającą się ciągle, szemrzącą...
Miała w ręku gałązkę, którą z krzaka przechodząc wyłamała i z gałązki tej, listek po listku rzucała na wodę. Listki płynęły pomaleńku, jeden za drugim, niektóry do wystającego brzegu dotknął i już pozostał przy nim, inny wprost środkiem popłynął z prądem, bez przeszkody żadnej, swobodnie.
Pomiędzy olszynowe gałęzie przedzierało się słońce, po nad wodą wznosił się rój tych muszek drobnych, od makowych ziarnek mniejszych, a lżejszych, niż puch, który wiatr z kwiatów zdmuchuje, czasem rybka plusnęła i mignęła ku słońcu łuską wysrebrzoną, to znowu łątka ważyła się nad wodą.
Na kamień, co na piasczystym brzegu leżał, coraz to przyleciała zwinna pliszka, usiadła, pokręciła łebkiem i pofrunęła napowrót. Odzywało się drobne ptactwo w krzakach, świergotało, szczebiotało, goniło się, kłóciło między sobą, nieprzymierzając jak ludzie.
A po nad ziemią, nad wodą, wpośród olszynowych liści, między krzaczkami, wśród kwiatków polnych i badyla różnego, przechodził się ciepły wiaterek, zbytnik wielki i psoty różne czynił.
To trawkę ku ziemi nagiął, to motyla przepłoszył, to śpiącemu zajączkowi w słuchy dmuchnął, że ten zerwał się odrazu na nogi, stanął prosto jak słupek, wielkie ślepie wytrzeszczył i spoglądał, czy mu jaka bieda nie grozi, czy strach na niego nie idzie.
Długą chwilę siedziała Rafałowa nad strumieniem zadumana, zapatrzona niby to na wodę, na muszki i motyle, ale po prawdzie to chyba, choć i patrząc, nie widziała nic, bo oczy miała jakby jakaś mgłą przysłonięte.
Czasem bywa, że przychodzą na człowieka jakowaś tęsknota, żal, ból, smutek, zmartwienie ciężkie i człowiek się martwi, płacze a złości i taki jest, żeby własnemi zębami się gryzł; a czasem znów w tęsknocie i żalu zesztywnieje jak drewno, zamilknie jak kamień i tak jak kamień siedzi, nie ruszając się całkiem. I prawdziwie, kto na taki smutek patrzy, to do głowy sobie nawet nie dopuszcza, żeby w onem sercu ból jaki mieszkał... a przecież kamienny smutek najcięższy!
I Rafałowa siedziała w takiem właśnie zasmucaniu. Siedziała dobrą chwilę, aż nagle, jakby ją żmija ukąsiła, zerwała się z miejsca i tym swoim chodem porywistym, nagłym, któremu ludzie wydziwić się nie mogli, w pole poszła.
Przemignęła się tylko przez łączkę, co się rozciągała nad rzeką i weszła na ścieżkę, co wśród łanu pszenicy była wydeptana.
Na tej ścieżce zwolniła trochę kroku, bo i biedz po niej było trudno. Wydeptana na poprzek przez garbate zagony ścieżyna równa nie była, a wąziutka taka, żeby się na niej dziecko z dzieckiem nie minęło.
Ciągnęła się ona zygzakowato a kręto, jak wąż co się między trawą przewija, a skoro człowiek na niej parę kroków zrobił, to już jej początek z oczu tracił, a końca dopatrzeć nie mógł.
Z jednej i z drugiej strony ścieżki, niby ściana, niby mur zielony, wznosiła się tęga, gęsta pszenica; pszenica na podziw dorodna, jak na Latoszynie dawno ludzie nie pamiętali.
Rafałowa, choć wysoka była kobieta, jednak głową po nad tę pszenicę nie wyrosła i zniknęła w niej, jako kamień, gdy go swawolny chłopak na jezioro rzuci.
A prawdziwie też jak wielkie jezioro, jak wielka woda, ów łan pszeniczny wyglądał.
Kłosy chwiały się i kołysały, właśnie jako woda, gdy ją wiatr poruszy, jako fala, co o wiośnie, kiedy rzeka przybierze, podnosi się i opada i znów podnosi a szumi.
Rafałowa zwolniła kroku. Szła pomiędzy temi ścianami zielonemi, patrząc to na dojrzewające kłosy, to na habry co się z pośród nich wychylały.
Pole przylegało do lasu i ścieżka z pszenicy wybiegłszy, wpadała wprost między drzewa.
Na samym skraju boru, prawie przy polu tuż, gruba zwalona kłoda leżała.
Niegdyś było to wielkie, wspaniałe drzewo, ale je burza obaliła, gałęzie ludzie rozciągnęli, a trochę deszcze zgnoiły, a pień nawpół spróchniały został i leżał tu od lat wielu, jak trup na pastwę robaków rzucony.
Opodal na polance wznosił się na wzgóreczku małym krzyż dębowy, z grubo ciosanego drzewa zrobiony, na nim figura Ukrzyżowanego przybita i wianuszek zeschnięty, zapewnie o wiośnie ręką jakiejś dziewczyny zawieszony.
Niedaleko szemrała ta sama rzeczka, co w olszynie koło Rafałowego czworaka płynęła.
Dziwnie zacisznie i spokojnie było w tem leśnem ustroniu. Drzewa szumiały, a od czasu do czasu dał się słyszeć krzyk sójki, albo kukułka odezwała się figlarna.
Rafałowa sama nie wiedziała, po co w to miejsce przyszła, ale czasem się zdarza, że człowiek, choć niby nie widzi nikogo koło siebie, słyszy jakieś szepty, jakieś wołania, jakiś głos, co wyraźnie, jakby ludzkim głosem, powiada: idź... a jak kto za tym głosem nie idzie, to ono go przez moc ciągnie, popycha, trąca, dopóki człowiek tego rozkazania nie posłucha i nie spełni...
Kto to ono jest niewiadomo. Nikt go nie widział i pewnie nikt nie zobaczy, ale że jest, wie o tem każdy chłopak, któremu modre oczy mignęły, wie każda dziewczyna, co jej tęskno za takim, który jej się upodobał.
Czy to ono dobre jest, czy złe — także niewiadomo. Bywa, że ojcowie na nie pomstują, matki płaczą, ale bywa także, że młodzi błogosławią je i słuchają jego głosu bardziej, niż ojcowskiego, albo matczynego.
Są takie różne głosy na świecie, co wyrozumieć je trudno i pomiarkować zkąd się biorą nie sposób, ale są, ludźmi rządzą i od świata założenia aż do jego końca trwać będą...
Jaki tam głos Rafałowej szeptał, żeby oną ścieżką, co się wśród pszenicy ciągnie, do boru biegła, któż zgadnie? dość, że musiało jej coś szeptać, skoro poszła, przyszła i na tej kłodzie zwalonej, nad którą się burza swego czasu znęcała, usiadła.
Ten zaś głos, który jej ciągle w ucho naszeptywał „idź“, który ją jakby za rękę ciągnął w to miejsce, musiał z wiaterkiem, co po polach i łąkach chodzi, na leśniczówkę polecieć i tamtemu z modremi oczami, co z Mordką koło kościoła rozmawiał, coś naszeptać, nagadać, bo i on, strzelbę zarzuciwszy na ramię, w las poszedł i prosto jak strzelił, jakoby go kto za rękę prowadził, wprost do owej kłody zwalonej podążał.
A przecież nie było pomiędzy nimi ani mowy, ani namowy, ani gadania żadnego. Ot, pchało ich coś ku sobie, ku tej kłodzie wpół nadpróchniałej, przez burzę niegdyś zwalonej.
Ona przyszła, siadła na niej i zadumała się, tak samo jak tam nad strumieniem w olszynie, on szedł między drzewami, szedł aż przyszedł, czapkę zdjął i zatrzymał się opodal.
A stanąwszy, rzekł głosem takim cichym, żeby nawet muszki nie spłoszył:
— Józiu!
Ona spojrzała na niego oczami swemi czarnemi, ale w tych oczach nie było ani ponurości owej, którą ludzi straszyła, ani tych blasków, co Rafałowi wszelką odejmowały śmiałość, tylko była dobroć sama i smutek... dobroć jakby ukąpana we łzach gorzkich.
— Antosiu — rzekła cichym również głosem — zkąd ty wziąłeś się tutaj?
On poskoczył ku kłodzie i rzekł:
— A! od tamtego czasu, jak mnie twój ojciec wypędził, poszedłem w świat, gdzie mnie oczy poniosły, sługiwałem po dworach; to pisarzem byłem, to tak przy gospodarstwach, aż mnie oto tu, po sąsiedzku, do hrabiego przyjęli i dziś za leśniczego jestem, ale ty za mąż wyszłaś, Józieńko...
— Musiałam — odrzekła, oczy spuszczając — musiałam.
— I czy ci aby dobrze na świecie?
Uśmiechnęła się gorzko.
— Dobrze?! Czy ty możesz mnie o to pytać? ty, Antosiu?!
— Przecież to już dziesięć lat.
— Dziesięć, to prawda... czas leci.
— Dobrze ci?... powiedz mi, Józiu?
— O, dobrze, bardzo dobrze, tak dobrze, że modlę się codzień o śmierć, żeby Bóg najwyższy zmiłował się prędzej, żeby skończyć już! Tak mi dobrze, mój Antosiu... tak dobrze! Patrz — mówiła, zsuwając, chustkę z głowy — patrz. Gdzie się podziała tamta Józia z przed lat dziesięciu? Zwiędła, zmarniała jak jagoda po świętym Marcinie, zatraciła się całkiem. Powiedz mi ot lepiej, Antosiu, jak tobie teraz na świecie? Ja cię tylko raz zobaczyłam i wszystko, wszystko co miałam dobrego w życiu, obudziło się we mnie — i jeść nie mogłam i spać nie mogłam i coś mnie tu wołało do lasu, żebym szła, żebym zobaczyła ciebie. I teraz oto widzę cię, przyszedłeś... powiedz mi jak ci: źle czy dobrze? powiedz, niech usłyszę, a potem idź z Bogiem, i jeżeli mnie kiedy spotkasz, nie patrz na mnie, i jeżeli będziesz tam gdzie ja będę, nie mów do mnie, i jeżeli ci kto o mnie powiadać będzie, nie znaj mnie... bo ja nie twoja, Antosiu, ani ty mój.
— Józiu, Józiu! — zawołał, przysuwając się do niej.
— Odejdź, odejdź... proszę cię, jeśli mi co dobrego życzysz. Ja chciałam tylko spojrzeć na ciebie, o los twój zapytać.
— Ty za Rafała wyszłaś?
— Tak jest... Ojciec był dość bogaty, ale później popadł w nieszczęście. Rafał z Lipowic dojeżdżał do niego, pieniędzy pożyczał, to tak, to owak, kręcił, szachrował, aż tak ojca omotał, oplątał, tak go w sprawy różne powciągał, że sposobu żadnego nie było! Życie mieliśmy zatrute. Kiedy owdowiał, zaraz mu się uwidziało, żeby się ze mną żenić. Wiesz, że nie chciałam, wiesz, wielem przebolała i przepłakała. Akuratnie wtenczas ojciec i ciebie odpędził i zostałam sama jedna, bo nawet nie było się przed kim użalić, ni słowa do kogo powiedzieć... A ojciec wciąż nastawał, krzyczał, groził i uderzył nawet parę razy: „idź i idź“. Nie było sposobu, poszłam za Rafała. Jakie miałam i jakie mam życie, nie będę ci powiadać... dość, że ciągle o śmierć Boga proszę. Uganiam się za robotą, żeby mi dnie prędzej schodziły i tak żyję.
— Biedna, biedna Józiu!
— Nie żądam litości niczyjej, nawet twojej; co mi sądzono, niech się stanie! Wola Bozka. A jeszcze ludzie na mnie gadają i tego Wojtusia darować mi nie mogą, choć Bóg mi świadkiem, żem mu krzywdy żadnej nie uczyniła.
— Jakiego Wojtusia?
— A Rafałowego synka po tamtej żonie, co, na moje nieszczęście, umarła. Juści nie lubiłam go tak, jakby matka rodzona, bo zkądże? Jego ojciec życie mi zmarnował i zatruł, więc też i dziecko nie mogło miłem mi być. Ale krzywdy odemnie nie miał ten chłopiec, a chociaż uciekł, jak sąsiad gąsiora zabił, to prawdę rzekłszy, więcej ze strachu przed ojcem, aniżeli przedemną. Wielka mi rzecz właśnie Rafałowy gąsior! Słowa byłabym nie pisnęła. Cóż mi!? Dość, że dzieciak uciekł, zaprzepaścił się niewiadomo gdzie, a ludzie na mnie gadali, że to z mojej winy. Napłakałam się dość po nocach, namartwiłam, ale tłómaczenia przed ludźmi nie składałam. Po co? Wszystko mi jedno. Chcą gadać, niech gadają... Od dnia, jak chłopak ten zapodział się gdzieś, jeszcze gorzej mi było. Rafał, widząc że nie jestem dla niego taka, jakby chciał, nienawiść wielką do mnie powziął, radby się nawet do bicia brał... ale niechnoby!... Wie on, żem mocna jak chłop i że w gniewie nie pytałabym na nic. Boi się i tylko spogląda na mnie z podełba jak wilk. Niemowę-dziewkę w izbie trzyma, żeby na prześpiegi za mną chodziła.
— Szpieguje cię!?
— A niech tam! Nie robię ja nic takiego, z czembym się kryć przed ludzkiem okiem potrzebowała. Dzień za dniem idzie mi, właśnie tak jak onym zatraceńcom co po kryminałach siedzą. Taka niedziela jak piątek, taki piątek jak niedziela — wszystkie jednakowo ciężkie. W robocie chodzę jak wół w jarzmie, a chodzę z dobrej woli, bez przymusu, bo przy zatrudnieniu lżej mi jakoś i smutnym myślom przystęp do głowy trudniejszy. Gadają na mnie ludzie, żem chciwa na grosz... prawda... prawda, zbieram jak mogę i sama nie wiem dlaczego. Może mi się ten grosz kiedy przyda. Ale ja ciągle mówię, a ty mi nic nie powiadasz, Antosiu. Chyba tobie lepiej na świecie niż mnie. Daj ci Boże, daj ci Boże jak najszczęśliwiej, jak najlepiej. Znajdź sobie jaka dobrą dziewczynę, ożeń się, dorabiaj się... żyj w szczęśliwości, w spokoju, a ja... ja poniosę dalej ten krzyż, jako na kazaniu ksiądz nauczał, poniosę aż do trumny...
Tu już żałość wezbrała w niej całkiem, tak że łez powstrzymać nie mogła, i wytrysnęły z jej oczu duże, ciężkie, i potoczyły się jak groch, po opalonej twarzy, spadały na ręce, na fartuszek, na mech ów zielony, a prawie czarny, co się koło kłody po ziemi rozpostarł.
I jego, niby tego Antosia, do którego przemawiała, zdjął żal wielki, aż krzyknął, obie ręce przed siebie wyciągnął, poskoczył ku niej i objął i całować chciał, ale ona, w jednem oka mrugnięciu zerwała się, pchnęła go silnie aż się pod trzecie drzewo zatoczył i furknęła niby ptak spłoszony, ku tej ścieżce, co się w pszenicznym łanie chowała.
Nie wyszło na dwa pacierze czasu, znów była na łączce pod olszyną, nad rzeczką pozłoconą od słonecznego zachodu.
Przed czworakiem niemowa stała i klasnęła w ręce, śmiejąc się i bełkocząc po swojemu. Pokazywała na drogę, którą Rafał odjechał, to znowu na las i przykładała ręce do piersi, jakby coś obiecując, albo przysięgając komu.
Rafałowa do izby wstąpiła, dała podwieczorek niemowie i znów poszła do owej olszyny i usiadła nad rzeczką, od zachodu słońca pozłoconą.
Przed pałacem, na schodkach kamiennych szlachta pozasiadała, bo jako przy święcie i wieczorze pogodnym, wszyscy mieli do pogawędki ochotę.
Zacharyasz z Piotrem o kłopotach gawędził, Milczkowa z Kundą znów o dzieciach, o ubiorach dyskurs miały, a Ignacy, że to światowy człowiek był i niejednej się sztuki między ludźmi nauczył, więc na harmonijce różne skoczne kawałki wygrywał, a dziewczęta, jedna drugą objąwszy, po dziedzińcu się kręciły.
Ode wsi, od chłopskich chałup dolatywał odgłos pieśni, wszyscy weselili się i zabawiali jak mogąc prócz jednej Rafałowej, co w dumaniu ciężkiem i samotności siedziała.
Słońce zachodziło, niby to na pogodę pokazując; ale gdy ono chowało swoją złocistą głowę za bór, gdy rozlewało się po niebie i po wodach czerwonością osobliwą, wspaniałą, z za boru wychylała się chmurka niepokaźna, ale zdradziecka.
Była ona niby jak gęstego dymu obłok, ale od spodu ten dym wydawał się ciemniejszy, a miejscami prawie że czarny. I rosła ona niepomiernie, tak że zachodzące słonce het zakryła i mrok się zaczął robić nagle, nie jak w lecie, ale jakby na jesieni później, koło Wszystkich Świętych.
Wiaterek chłodny, co przed wieczorem z kwiatkami igrał, listki trącał i wodę marszczył w rzeczułce — podział się niewiadomo gdzie; czy do lasu uciekł, czy wśród trawy na łąkach przycupnął, czy może w jakie drzewo wypróchniałe się schował — dość że na świecie taka cisza nastała, jako podczas sumy w kościele, przed podniesieniem, gdy organy milkną i naród wszystek dech w sobie przytłumi...
I parno się zrobiło jako w łaźni, i gorąco a duszno, niby w szabaśniku, gdy kobieta na chleb ognia napali — i dychać było ciężko, a w izbie wytrzymać nikt nie mógł.
Ludzie z trwogą spoglądali na niebo, na którem gwiazdy wesoło mrugały. Ale tych gwiazd coraz mniej było, bo chmurka zdradna zwiększała się, rozrosła, i całkiem już wyszła z za boru, a za nią zaraz pokazała się druga, trzecia — i tak się schodziły do gromady, tak tuliły jedna do drugiej, jak krowy na pastwisku kiedy wilka spostrzegą.
Zbierały się w jedną gromadę, w jeden tłum, rosły, pchały się jedna na drugą — i mało im było zachodu, zajęły niebo aż po to miejsce, w którem na południe słońce najgoręcej piecze — i tego im niedość, zaczęły się pchać ku wschodowi, precz zasłaniając gwiazdy swojem cielskiem, coraz większą ciemność na świat rzucając, aż wreszcie opanowały całkowicie niebo, od letniego zachodu po wschód, od południa po północ, od samego szczytu tego modrego sklepienia, które Bóg miłosierny nad głowami naszemi zawiesił, aż do tych miejsc, gdzie niebo z ziemią się styka, gdzie się, podczas nocy pogodnych, gwiazdy z sosnami kumają.
Było to już koło północy, właśnie o tej porze, kiedy duchy pokutujące, upiory i wszelka siła nieczysta ma swoje panowanie nad światem, kiedy człowiek boi się szelestu gałęzi, psiego wycia, a sowiego hukania najbardziej.
Cichość i parność wielka panowała na ziemi, póki się te chmury po całem niebie nie rozlazły, póki nie pogasiły gwiazd wszystkich i miesiąca. Dopiero jak się już rozeszły, umocniły na niebie, zaczęło im być ciasno i poczęły mruczeć jak niedźwiedzie.
To mruczenie zrazu było przyciszone i ponure, jakby z dalekości wielkiej idące, a potem przybliżało się coraz bardziej, huczało głośniej, jakby się tam w górze co waliło, jakby się jakoweś góry wielkie zapadały, wielkie wody wzbierały i wyskakiwały z swych koryt, jakby w lesie kto naraz wszystkie drzewa rąbał i obalał.
Huczało, turkotało, szumiało, wściekało się coś tam wysoko, a potem zaczęło po całem niebie ognistemi batami smagać wzdłuż i napoprzek, z jednego końca w drugi...
I pokazały się złociste węże i ślizgały się po chmurach, a za niemi ryk straszny szedł i łomot, co całą ziemią wstrząsał, w najodważniejszym człowieku dech wstrzymywał...
Wiatr się urwał zkądś, jak pies z łańcucha, i począł targać liście na drzewach, poszycie na dachach, wyć po kominach, hulać po drogach i piaskiem w oczy miotać.
Huk ziemią zdawał się wstrząsać, a smaganie ognistych batów nie ustawało. Już też się zdaleka w dwóch miejscach łuny od ognia zaświeciły i chudoba cała z dymem szła na marne, na płacz i żałość biednych ludzi.
W Latoszynie pozapalali światło przed obrazami, modlili się, aby Bóg klęskę odwrócił, tylko przed Rafałowym czworakiem, na progu, niemowa stała, zapatrzona w błyskawice. Nie straszyła jej burza, ani piorunowe ryki, owszem wyciągała ręce, śmiała się do tych ogni strasznych, do tych wężów co się rozigrały po niebie.
Chustka jej się z głowy zsunęła, czarne włosy rozsypały po ramionach i stała tak, śmiejąca się a straszna, w błyskawicowym ogniu, na wietrze, co się bez rozpamiętania rozszalał...
Musiała ona chyba wiedzieć coś, czego nikt nie wiedział, miarkować, czego nikt nie miarkował, bo nie ulękła się jak każdy człowiek, nie uciekła do izby, ale owszem wyciągała ręce do chmur i do błysków. A może do jej uszu zamkniętych, żadnemu głosowi niedostępnych, piorunowe gromy choć trochę dochodziły? może wydawały się jej jako słodkie granie, jako szum wody po kamykach pluszczącej? Któż to wie? kto przeniknie co się dzieje w głowie biednego stworzenia, które ani ludzkiego słowa nie rozumie, ani też swojej myśli ludzkiem słowem nie opowie?
Ulewny deszcz padać zaczął, obijał liście z drzew, kałużami się po dołkach rozlewał. I było tego ryku, huku, błyskania i plusku z dobrą godzinę przynajmniej, dopóki w chmurach starczyło ognia i wody i dopóki ten wiatr co burzy pomagał, nie zdradził, nie obrócił się sam przeciwko niej i nie zaczął pędzić chmur przed sobą.
Wysilone już, wychudłe, bo tyle ognia i wody z siebie pozbyły, nie miały mocy opierać się wiatrowi; toż pędził je jak pies pędzi przed sobą czarnych owiec stado, wyganiał daleko za bory, za lasy, het, gdzie go już oko ludzkie nie sięga.
I było tego uciekania i tego gonienia do samego świtu, aż wiatr całkiem z sił opadł, ustał i do boru na odpoczynek poszedł.
Niebo stało się czyste a modre; na wschodzie poczęła się czerwoność i jasność i te blaski osobliwe, co aby się trochę z za czarnego lasu wychylą, już rozleją się po całem niebie złotem, srebrem, szkarłatem i umalują ziemię i wodę i niebo malowaniem dziwnem, do opowiedzenia trudnem, do wyśpiewania niepodobnem.
Z lasów, z pól, z łąk, z drzewiny co po sadach i przy drogach rośnie, ze zboża co sierpa oczekuje, z wody co się na młyńskich kołach kłębi, poszły zapachy, wonie różne i świeżości, napełniły świat i rzeźwiły każdą istność stworzoną. Gdzie zaś listek jaki choć najmniejszy, gdzie trawka, gdzie badyl, gdzie zbożowe kłosy, gdzie tylko jaka zieloność była, wszędzie pozawieszały się wielkie krople deszczowe, ciężkie jak groch, przezroczyste, podobne łzom co je człowiek z gorzkości dusznej przelewa...
Dzień się do tych kropli śmiał i malował je srebrem, złotem i tęczową barwą, a cała ziemia żywiąca była jakoby ukąpana, umyta na wielkie gody i wesele...
Ludzie poczęli z chat wychodzić, poglądali na pola, dziękując Bogu, że z tych chmur co niedawno piorunami straszyły, nie spadły grady ciężkie, że ogień niebieski dobytku nie dotknął, że wiatr szalejący nie obalił budowli, a ulewa zboża nie zmięła i nie pokładła na ziemię.
Owszem, radowała się gospodarska dusza burzy tej i deszczowi, bo na kartofle, na potraw trzeba go było, bo spiekotę ochłodził, kurz po drogach zmniejszył.
Rafałowa wyszła z izby. Nie radowała się przecie do słońca wschodzącego, nie spojrzała na drzewa i trawy ukąpane, ale kazała niemowie krowy napoić, a sama dwa wiadra wody ze studni uciągnąwszy, do chaty niosła.
Była jakby nie swoja, jak zbita, oczy jej jakoś podsiniały, szła, prawie śpiąc, powoli, zatrzymując się.
Gdy już próg miała przestąpić, Rafał nadjechał.
Kapota na nim przemiękła i obwisła, z czapczyny sączyły się krople wody; garstka siana co w wasążku leżała, była jakby ją kto z błota wyjął, a szkapina zgrzana, zszerszeniała, bokami robiąca, świadczyła, że drogę miała forsowną i ciężką.
Rafał spojrzał na żonę, ale nie rzekł nic. Do zabudowań podjechał, szkapę wyprzągł, spętał ją i puścił między olszynę nad rzekę, a potem dopiero do izby przyszedł.
Strząchnął się, właśnie jako pies kiedy z wody wynijdzie, przemokłą kapotę na ławę cisnął, w inny jeszcze gorszy łachman się oblókł i przy stole usiadł.
Żona jego koło komina się krzątała, rozpaliła ogień, przystawiła garnki i pacierz szepcąc, kartofle obierać poczęła.
On głowę na rękach oparł i z pod brwi namarnych łypał oczami, znać było, że przemówić chce, ale słowo każde waży i sam nie wie co mu rzec wypada. Żona nie patrzyła na niego wcale.
Po jakiejś chwili on mruknął:
— Jeść mi daj!
— Zaraz będzie — odrzekła cicho.
— Zaraz! — powtórzył, przedrzeźniając — zaraz! A ty wiesz, że ja całą noc jak pies moknął na deszczu, żem w największą burzę w lesie stojał?
— Wola twoja.
— Wola albo nie wola, a ty mnie co jesteś?! co ty mnie jesteś? gadaj — co? Ja ciebie u ojca tysiącami opłacił, ja ciebie poprostu kupił, ja ciebie za żonę wziął, a ty co? Czy ty żona mnie?! ty!
— Czego chcesz? — zapytała.
— Czego ja chcę? a to nie twoje psie prawo spytać gdzie ja jeździł, co ja robił, wiele ja zarobił? Nie twoje psie prawo cieszyć się i radować, że ja sto rubli zarobił! Słyszysz ty, sto rubli!... jak lodu sto rubli... ja!
— Zarób sobie i tysiąc.
— Zarób tysiąc! albo i strać tysiąc, prawda? Żebym ja stracił i tysiąc, tobie jedno!
— Wola twoja.
— U ciebie wszystko: wola twoja, wola twoja, a spytałaś ty się, czy ja głodny, czy ja przemokły, czy ja zdrożony? Inna toby choć gorzałczyny kieliszek przyniosła, choć tymczasowo chleba kawałek podała, póki co... a ty!?
Ona wzruszyła ramionami, poszła do komory, wyniosła ztamtąd wódki całą flaszkę, chleba bochenek, kiełbasy, kawał słoniny i położyła przed nim na stole.
— Jedz skoro chcesz — rzekła — toć twoje...
Z podziwem spojrzał na nią, nie mogąc pomiarkować co jest. Ona zawsze taka skąpa dla siebie samej i dla każdego, rzuca mu na stół wszystko co ma, bez rachunku, bez miary...
Roześmiał się na całe gardło.
— Ha! Józiu, za te sto rubli com zyskał napaść mnie chcesz? Spodobało ci się, żem tak spekulatny, co? Nic nie gadasz? Nic, ale miarkujesz, że to nie każdy potrafi. Ha! Napij się do mnie, hulajmy dziś oboje, jedzmy!
— Jedz skoro chcesz.
— Szkodujesz?! Nie żałuj. Bajki! ja dziś sto zarobiłem... jutro może być drugie... pojutrze trzecie! Ha! za rok tysiące! Latoszyn cały skupię! Zacharyasza wypędzę, Milczka wypędzę... Piotra, Ignacego, het powyganiam precz! A ty latoszyńską dziedziczką będziesz. Ha! Józiu, co? Hulaj ze mną! Chodź, pij, śmiej się do mnie! No, roześmij-że się choć raz, za moje bogactwo, za te moje tysiące com zapłacił za ciebie!
Ona pobladła i przy kominie stanęła. Nie mówiła nic, ale w jej oczach błysk straszny zamigotał. Zacisnęła białe zęby aż zgrzytnęły.
Rafał nastawał.
— Słuchaj — rzekł cichym głosem — czy ty mnie żona, czy nie? Słuchaj, ja bogaty będę. Raz cię kupiłem u ojca, drugi raz cię kupię u ciebie samej... dziedziczką cię zrobię, bogaczką. Roześmij-że się do mnie, jakeś się bywało u ojca do tego obieżyświata Antka śmiała. Myślisz, że nie pamiętam? No, Józiu po dobroci, póki proszę. Nic nie mówisz? Gadać ze mną nie chcesz... ha! poczekaj!...
Porwał się z ławy, suche, kościste ręce przed siebie wyciągnął i szedł ku żonie, a w oczach mu wszystka złość się paliła... ale Rafałowa, prędzej niż okiem mrugnąć, pochwyciła za sagan z ukropem.
— Chodź — rzekła spokojnie — spróbuj...
Ryknął jak niedźwiedź, ale odskoczył.
— Poczekaj, poczekaj — wygrażał — ty się będziesz jeszcze u nóg moich włóczyła... ty zatracona, szalona ty... wilczyco!...
— Wilczyca kąsa — rzekła — nie igraj... Zjedz co przed tobą stoi i do roboty idź, w pole czas.
— Niedoczekanie twoje! Właśnie robota mnie w głowie! Na takie pieniądze jakie mogę mieć! Parobków sobie przyjmę. Nie mnie orać, nie mnie żąć i kosić! Ja pan, a ty! ty! com cię z biedy, z nędzy wziął, com cię kupił poprostu od ojca... ty, skoro mi żoną nie chcesz być, sługą będziesz, wyrobnicą, wołem! Do brony cię zaprzęgnę, po polu ganiać będę, póki z ciebie całkiem ducha nie wypędzę... albo póki do rozumu nie przyjdziesz. Wybieraj sobie co wolisz, żmijo!?
— Nie chcę ja twego państwa... wolę sługą być.
— To ruszaj w pole, nie jedz darmo chleba, bo i tak mnie drogo kosztujesz, cyganko!
Roześmiała się na te słowa, ale takim śmiechem dziwnym i przykrym, że Rafałowi aż mróz po kościach przeszedł. Jeszcze chciał coś mówić, lecz ona już z izby wybiegła, nawet kawałka chleba ze sobą nie wziąwszy.
On z chciwością wielką do jedzenia się zabrał. Łykał jak wygłodniały wilk, bo go i droga i bezsenność zmorzyły, a pijany też był dużo, może nie tyle od wódki, którą go Mordko w drodze poił, ile od obietnicy zysków wielkich i bogactw.
Upił się samem myśleniem o tych skarbach, jakie w krótkim czasie zebrać sobie obiecywał, o majętnościach nieprzebranych, pieniądzach nieprzeliczonych.
Napił się wódki raz i drugi i trzeci, podjadł porządnie i sparłszy głowę na rękach niby dumał, niby drzemał, tak że i sam nie wiedział czy we śnie, czy na jawie jest.
Że w chciwości nienasycony był, więc mu dziwne myśli przychodziły do głowy; zdało się mu, że widzi już koło siebie nagromadzone beczki złota, paki bankocetli, a dobytku, a mienia wszelakiego, lasów, pola, łąk, że człowiek oczami nie przejrzy, myślą nie obejmie! Zdało mu się, że wszystko, na co tylko spojrzy, to jego i ludzie z pokłonami przychodzą i łaski jego pożądają i ścielą mu się do kolan... a on siedzi sobie, nic nie robiąc, gorzałkę co najlepszą popija, samą słoninę je i patrzy na skarby swoje, które rosną jako góry co największe, przesypują się jak piasek, przelewają jak woda.
Byłby tak Bóg wie jak długo w tem zadumaniu słodkiem zostawał, ale niemowa do stancyi weszła i za rękaw go szarpnęła.
— Co ty? co chcesz? — zawołał, zrywajac się z ławy.
Ona stała przed nim, śmiejąca się okrutnie, bełkotała coś, biła się rękami po piersiach; na olszynę, na las wskazywała ręką i znów się śmiała szkaradnie i za kapotę go ciągnęła.
— Co ty! oszalałaś... czy cię złe opętało!? Czy wam obydwom waryactwo przystąpiło do łbów?!
Odtrącił ją, ale ona jeszcze bardziej przystawała i jeszcze gwałtowniej wymachiwała rękami.
— A zgiń, ty poczwaro! — zawołał i popchnął ją, aż się zatoczyła pod komin.
Niemowa upadła na ławkę przy piecu i patrzyła na niego wystraszonemi oczami, zdziwiona że jej zrozumieć nie chciał.
On sam przed dom wyszedł. Zajrzał do zabudowań, potem znów do izby wrócił, przespał się i o samem południu, kiedy ludzie z pola wracali, zapalił sobie fajkę i przed czworakiem usiadł.
Akurat Piotr z Milczkiem z pola szli.
— Niech będzie pochwalony! — ozwał się Piotr, Rafała domostwo mijając.
— Na wieki... — odburknął Hulajdusza.
— A ty, panie bracie, Rafałku, nie w polu dziś? nie chciało się? — rzekł Milczek.
— Tobie do tego nic.
— Nic albo i nie nic, bo podług tego jak w umowie stoi, żniwa wszyscy do spółki mamy robić.
— To sobie rób.
— Ja robię, ale jak do podziału przyjdzie, to ci za jeden dzień wytrącimy. Nie bój się, zara Zacharyaszowi powiem, żeby zapisał. To jest sztuka! My będziemy pracowali na ciebie?! niedoczekanie...
— Pójdź ty do starego psa, pókim dobry.
— Co ty mnie dyfamujesz... taki synu!
— Milczek, Milczek, daj pokój — tłómaczył Piotr — zaniechaj; toć obraza Bozka i grzech. Nie dziwuj się Rafałowi, gdzie jemu tam do roboty, on ma insze rzeczy w głowie.
— Co mam, to mam, to mi wolno.
— Tak, tak, wolno ci, mój braciszku. Sprawiedliwie stoi w Piśmie jako dwom Bogom służyć nie można. My gospodarze do żniwa sobie idziemy, a ty, Rafale, co innego...
— Co ja innego mam być?
— A to... widzisz... albo ja wiem co ty jesteś? ale nie gospodarz. Gospodarze świąt nie gwałcą, po nocach się z żydami nie włóczą, zgorszenia drugim nie czynią...
— Ej, Pietrze! — zawołał Hulajdusza — wolej ty gębę stul, bo cię znieważę... sumiennie powiadam, że znieważę!
— A ja Pietra nie dam — wtrącił się Milczek — spróbuj go tylko palcem trącić! Pieter nabożny, sprawiedliwy człowiek, a ty... ty cygan jesteś i już!
Rafał wstał z ławy i szedł ku Milczkowi z pochyloną głową, z rękami wysuniętemi naprzód, przychylił się, przykurczył i tak się cały zbierał, jak wilk kiedy na pastwisku koniowi do gardła chce skoczyć... i byłby się z pewnością rzucił i poszłaby bitwa zawzięta, bo i Milczek okrutnie do tego ochotny był, gdy wtem od Piotra dziewczynka nadbiegła i ledwie dech mogąc złapać, krzyknęła:
— Tatuniu! tatuniu! szczęście! szczęście! lećcie-no co żywo, lećcie duchem, bo mama nie wiedzą co robić?
— Co? co? jakie szczęście? — zapytał Piotr. — Boże miłosierny! zkąd zaś szczęście?!
Milczek i Rafał opuścili ręce, któremi już, już mieli za łby się chwycić.
— Gdzie?
— Oj, tatuniu, same przyszły do tatuniowej stodoły!
— Kto?
— A juści, do stodoły... na tę kupę słomy, co na samym środku, usiadły.
— Ale gadaj-że kto? kiedy?
— Oj, teraz, tatusieńku, teraz, same przyszły, a przecie tyle drzewiny, tyle kominów jest, nie! one prost we wrota i spadły na słomę.
— Co spadło? gadaj-że...
— Pszczoły! tatuńciu, pszczoły! calusieńki rój.
— Boże miłosierny! takie zdarzenie!... Ano idę, idę... ulik mam, rój złapię, obsadzę...
— A to jakiem prawem? — zapytał Hulajdusza.
— Takiem, że moja stodoła, Rafałku — rzekł Piotr, do odejścia się mając.
— A moja słoma... — odpowiedział Rafał.
— Któż ci bronił słomę zabrać? to łaska moja, żem ci pozwolił trzymać ją w stodole.
— A kto tobie bronił stodołę uprzątnąć, kiedy ci z podziału do rozbiórki przypadła? Niechby moja słoma leżała na ziemi, niechby sobie i gniła nawet. Ja ciebie nie prosił, żebyś ją swoim dziurawym dachem przykrywał!
— Rafałku — rzekł grzecznie Piotr, jak to u niego we zwyczaju było — Rafałku, pleciesz niewiadomo co. Moja stodoła i moje pszczoły, choćby cygański sąd sądził, to mi przyzna.
— Dudka na kościele!
— Rafałku, toć ty przecie szlachcic i chrześcianin. Ja ci po dobroci powiadam: idź, zkądeś przyszedł, a przestępu drogi i grabieztwa nie czyń, bo za taką napaść możesz braciszku pójść tam gdzieś jeszcze nie był.
— Obaczym!...
— Ano to obaczym, a skoro mnie Bóg miłosierny pszczółki do stodoły sprowadził, tedy mi nie przeszkadzaj zabrać co moje!
— Łżesz, bo nie twoje!
— A moje!
— Moja słoma!
— Moja stodoła!
— Ja ci też stodoły nie rucham, jeno idę słomę moją zabrać!
— A ja ci słomy nie bronię. Leży w stodole twoja słoma, to sobie ją bierz, choć zaraz, ale moich pszczółek nie ruchaj... bo ich tam nie złożyłeś, tylko słomę.
— A może ja w tej słomie dukaty miał?
— Bierz sobie, jeśli miałeś... ja ci onych dukatów nie zaprzeczam.
I tak przekomarzali się, idąc ku budowlom, a każdy przyśpieszał kroku, żeby się nie dać wyprzedzić.
Hulajdusza, że chłop na podziw wysoki i nogi długie miał, więc szedł szparko. Piotr z Milczkiem w dyrdy przy nim biegli, a że wyprzedzali Rafała, dla lekkości, więc też i on kłusować począł i tak biegli wszyscy trzech na wyprzódki, dysząc, sapiąc, tłocząc się w tym pędzie między sobą.
Przed stodołą kobiety już stały i dzieci co z ciekawości przybiegły. Kunda trzymała przetak w garści, a Zacharyasz brał się wierzeje do stodoły otwierać, gdy z hukiem i krzykiem Rafał, Milczek i Piotr na niego wpadli.
— Co to? co za napaść! — zawołał Zacharyasz.
— Pszczoły dawaj! — krzyknął Rafał — w mojej słomie siedzą!
— Boże miłosierny, sędzią mi bądź — jęczał Piotr — a toć kupiłem to stodólsko za moje rodzone pieniądze, zapłaciłem nie śmieciami, ale czystym groszem jak szkło.
— Mądreście wy oba — krzyczała Kunda — ale niedoczekanie wasze! Julciu, Julciu, a przynieś-no z izby garnek z węglami, Dorotko, biegnij do ogrodu, próchna żywo!
— To wy myślicie moje pszczoły podkurzać? — zawołał Hulajdusza — te pszczoły, co w mojej słomie siedzą?
— Co w mojej stodole sobie miejsce obrały? Mnie krzywdzić chcecie, wy, panie Zacharyaszu, sąsiedzie, przyjacielu? — dogadywał Piotr.
Zacharyasz pod boki się wziął, spojrzał na jednego i drugiego i rzekł:
— A wy co do tych pszczół macie?
— Na mojej słomie siadły! — krzyczał Rafał.
— Toż w mojej stodole — rzekł Piotr.
— Głupie wy — ozwał się Zacharyasz. — Słoma Rafała tyle znaczy co i nic, mógł ją sobie dawno zabrać i stodoła Piotrowa także nic nie znaczy, bo podług zgody powinien był ja sprzątnąć i gdzieindziej przenieść, ale grunt jest mój, własny... prawdziwy grunt... a co na grunt padło, to do tego się należy, czyj grunt jest. Ja już nie takie sprawy widział i nie o takie kwestye się prawował. Każdy kawałek kodeksu w pamięci mam i w swojem prawie stoję. Grunt mój, pszczoły moje, a wy sobie idźcie z Bogiem i najścia domu, ani przestępu drogi nie róbcie, bo was przepędzę i zapozwę i sprocesuję do ostatniej nitki.
— A ja ci mego dobra nie dam!
— I ja nie dam!
— Widzicie ich — zawołała Kunda — jakie mądre... a najbardziej ten żydowski przyjaciel.. Rafałek kochany.
— Wam do mojego przyjacielstwa nic... ja z wami się nie kumał... szczeciną nie handlował.
— Ty sam jednej szczecinki nie wart.
— Ej-że, nie ujadaj!
— Boże miłosierny! — wołał nabożny Piotr — Boże miłosierny, oświeć ich! Nie kłóćmy się, bracia, chrześcianie, pogódźmy się, na co ma być pomsta i obraza Bozka? Wy sobie idźcie każdy do swojej chałupy, po dobroci, mnie pszczółki pozostawcie, abym je sobie wziął i będzie wszystko foremnie, porządnie, według prawdy, sprawiedliwości i sumienia...
— Stul oto gębę lepiej! Nabożny! modli się pod figurą, a dyabła ma za skórą!
— Co? dyfamujesz mnie znowu... poczekaj!
I poczęli się wadzić z zajadłością wielką, a jeden na drugiego paskudnem słowem, niby kamieniem miotał. Czerwienili się jak buraki, to znowuż bledli niby ściany, dla zelżywości wielkiej i gniewu. I niedość im było siebie samych znieważać, ale lżyli ojców swoich, matki, dziadków. Całe familie poruszali z grobów i na tych co pomarli dawno, co spróchnieli już w świętej ziemi, co się w popiół i proch obrócili — na nieboszczykach, na sądzie Bozkim stojących, wieszali psy, pokutujące dusze znieważali słowem nieprzystojnem.
I ten gniew, ta złość, to zapamiętanie zwiększało się, kłębiło jako właśnie woda, co o wiośnie wezbrawszy, przelewa się z hukiem przez groble i szaleje...
Tak się spierali sąsiedzi nie o te pszczoliny marne, co jeszcze niewiadomo jakieby były i czyby się porządnie obsadzić dały, ale o większą rzecz — o szczęście... boć wiadomo nawet i dziecku, że jak pszczoły same do czyjego domostwa, czy do zabudowania przylecą, temu fortuna się śmieje, temu wszystko i drzwiami i oknami i kominem pchać się będzie. Temu zamierzenie każde się uda, pomyślenie spełni, robota opłaci, temu będzie przymnożenie i w dzieciach i w dobytku i w pieniądzach i we zbożu i w każdej rzeczy pomyślność, według tego jak sobie tylko sam upodoba.
A kto szczęścia nie pragnie? kto nie pożąda? kto do niego rąk nie wyciąga, jak dziecko do obwarzanka, dziewczyna do paciorków albo do wstążki czerwonej?
Inszy poszedłby za niem, za tem szczęściem, przez ogień i wodę i siłęby z siebie ostatnią wydobył i strachby w sobie pokonał, jako ten co świętojańską nocą po kwitnącą paproć do boru idzie. Na upioryby się rzucał, na strachy, byle tylko kawałeczek chociaż tego szczęścia osiągnąć i dostać.
A tu ono samo przychodzi, samo się naprasza i jakby na urągowisko ludziom i na złość, takowe sobie miejsce obiera, że niewiadomo czyje jest i do kogo prawdziwie przyszło — do słomy, do budowli, czy do gruntu?
Aż pieli panowie bracia, aż pochrypli od krzyku, od jankoru wielkiego. Zazdrość świeciła im w oczach, wybuchała w słowie brzydkiem, a gdy już języki ustały zmordowane całkiem, gdy gardziele od krzyku zaschły, a złość do niepohamowania wezbrała, puścili pięście w ruch i powstała bitwa, że niech Bóg zachowa i broni! bitwa tem większa, bo i baby w nią się wdały, a wiadomo, że kobieta w takiej okazyi bywa zawzięta jak żyd w tańcu, a ponieważ podług rodzaju swego kobiecego nie bardzo w pięści i w ramieniu jest krzepka, tedy puszcza w ruch paznogcie i zęby, uczepi się człowieka jak pijawka, wkręci we włosy jak nietoperz, że ani się otrząśnij, ani odpędź, ani oderwij.
Cała hurma się do stodoły rzuciła, a zaś Piotr, jako właściciel, przed wierzejami stanął i otwierać nie dał.
— Nie macie prawa budowli mojej nachodzić! — wołał — nie macie prawa, psy jedne! zbójcy! grabieżniki!
Ale ktoby tam krzyku jego słuchał. Dwie dziewuchy uczepiły mu się u ramion i ciągnęły co siły, a Rafał się pod wierzeje podsadził, stęknął raz i drugi, naparł ramieniem aż wyleciały het z zawias i z niezmiernym hukiem padły na klepisko.
Za wierzejami cała wojująca gromada do stodoły wpadła i rzuciła się na tę kupę słomy, na której pszczoli rój osiadł. I uczyniło się piekło, wrzawa, szamotania. Rafał padł na słomę, jako pawęz na nastroszoną furę siana i przygniótł ją do ziemi, a wraz ze słomą i pszczoły gniótł także.
Powstał pisk, brzęk, huk; pszczoły rozlatywały się, a cięły — tego w nos, tego w gębę, tamtego po rękach, innego i przez koszulę ćwikały, a widać, że w tych niemych stworzeniach, pewnie z żalu za matką, za rojem zmarnowanym, wszystka się złość i wściekłość zapiekła, bo gdzie kogo pszczoła ucięła zaraz guz jak dobry kartofel wyskakiwał...
Puchły wnet wszystkie gęby jak maszkary i wykrzywiały się szkaradnie.
Hulajdusza, który był suchy i szczypowaty, tak odrazu na obliczu potłuściał, jakby się ze trzy lata samą słoniną pasł. Zacharyasza, Kundy, dziewczyn i Piotra rodzona matka by nie poznała, a już najbardziej dostało się Milczkowi, bo się pszczoły na jego nos i usta zawzięły i tak zeszpeciły, że do człowieka wcale podobny nie był...
Gdy pokąsanym ból dojmować zaczął, zaprzestali bitwy; stanęli zadyszani, a może i zawstydzeni, a gdy jeden na drugiego spojrzał, to go i do śmiechu brała ochota.
Dziewczyny pędem do chałup uciekły, a gdy się która przejrzała w lusterku, o mało nie ginęła z żalu. I prawdziwie, bo mężczyzna, czy ma gębę większa, czy mniejszą, to mu prawie jedno; byleby, jak to powiadają, odrobinkę był ładniejszy od dyabła, to ujdzie; ale kobiecie, a bardziej jeszcze dziewczynie, taka przygoda całkiem nie pasuje, ile że niejedna z nich gładkość i urodziwość, prawie że nad zbawienie duszne sobie waży.
Na ten akurat czas, gdy bitwa ustała, przyszła przed stodołę Milczkowa, kobieta stateczna i mądra, jak się rzadko na świecie przytrafia.
Jak dopiero pocznie sąsiadom kazanie prawić, a wstydzić ich, a dogadywać, mało w ziemię ze wstydu nie wrośli.
Zacharyasz wyniósł się chyłkiem, po za płotami, do swojej stancyi, Piotr uciekł w pole i w jęczmieniu jak kuropatwa przycupnął, tylko Rafał, gębę sobie przysłaniając, szedł prost, środkiem folwarku, do domu.
Milczek, obyczajem swoim, chciał się śmiać, ale że mu wargi okrutnie pogrubiały i popuchły, więc takie miny pokazywał, jako ten muzykant co na piszczałce chce grać, a zadąć porządnie nie potrafi.
Pchnęła go żona przed sobą, aby do domu szedł i zakazała, żeby się nie ważył ludziom na oczy pokazywać, dopóki opuchnięcie nie zejdzie.
Hulajdusza, wchodząc do izby swojej, myślał, że go żona śmiechem przywita, że szydzić z niego będzie i już sobie postanowił, że choćby niewiem co stać się miało, to jej tego śmiechu nie daruje... ale ona słowa nie rzekła.
Stała przy kominie, na którym się obiad gotował i całkiem była zatrudniona swoją robotą, a choć dobrze wiedziała co się w stodole stało, nie wszczynała o tem mowy.
— Józiu — spytał Hulajdusza, pokazując ręką na twarz swoją — widzisz ty?
— Widzę — odrzekła.
— Sąsiady! szelmy! chciwce! W mojej słomie pszczoły, a oni bunt zrobili, rozbój zrobili, cały rój zmizerowali... ale ja im tego nie podaruję!... ja potańcuję z nimi po sądach, że popamiętają całe życie, cygany! szachraje! grabieżce!...
Ona, nic nie mówiąc, wyszła z izby, przyniosła świeżej ziemi w skorupie i postawiła przed mężem.
— Co to? — spytał.
— Ziemia... przyłóż sobie do gęby, to ci stęchnie....
Rafał szmyrgnął skorupę pod piec, aż się w drobny maczek rozbiła, zaklął całem piekłem i poszedł do starej karczmy, do Mordka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.