<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panowie bracia
Podtytuł Szkic z życia szlachty zagonowej
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom III
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Żniwa były za pasem.
Z wysokiego nieba grzało jasne słońce i pod jego wejrzeniem żytni kłos bielał, jak człowiek od starości, i pochylał się trochę i chwiał od wiatru i czekał, rychło go ostry sierp zawadzi i położy na zagon. Wygrzewały się ciężkie kłosy na słońcu, jako starzy ludzie przy piecu, a pomiędzy kłosami bławacie różne, to czerwone, to modre, a wszystkie kwitnące.
Kwitnij kwiatku, kwitnij bławatku, nieboże! jeszcze dzień, jeszcze dwa... patrzaj sobie w górę, na słońce, na ptaszki latające, na motyle. Kwitnijcie kwiatki, póki wam sierp ostry łodyżek nie przetnie. I padniecie jak nieżywe i uschniecie całkiem — i wasza czerwoność zbieleje i wasza modrość zczernieje i zostanie z was kruchy badyl, który się w proch rozsypie.
Patrzyło jasne słońce z wysokości na szerokie pola latoszyńskie — patrzyło bez przeszkody, bez chmur.
Pochowały się one, pokryły, a jeżeli jaka wyrwała się z uwięzi, to nie była ani czarna, ani strasząca, ale właśnie leciuchna, bielusieńka jak gołąbek — przefrunęła, przesunęła się po niebie i jak niewiadomo zkąd przyszła, tak niewiadomo dokąd poszła, ledwie że ledwie ziemię nieznacznym cieniem musnąwszy.
Wszystko rosło, dojrzewało, na psa urok, na podziw. Żyto jak las gęste, srebrzące się, pszenica niby mur zielony, jęczmień okazały, wąsaty, a owies kiściasty jak proso.
Pod lasem bieliła się kwitnąca tatarka, to znowu niby pasy na wzorzystej chustce kobiecej, złociły się, zieleniły, migotały w słońcu drobne zagonki chłopskie.
Het po miedzach porozsiadały się dzikie gruszki grube, pękate, kolczaste, a owdzie znów wielkie kamienie leżały.
Ile to one żniw musiały widzieć, ile pieśni słyszeć, a radości, a płaczów!...
Jak wieczór zapadł, to się przepiórki rozkrzyczały po zbożach „chodźcie żąć“, a naród słuchał tego wołania i radował się, bo z łaski Boga miłosiernego można się było spodziewać chleba w bród.
Jaki taki, choć i biedny, choć i swego gruntu niemający, wlókł się do miasteczka sierp nowy kupić, bo żniwo zarobek daje, a któżby do żniwa nie poszedł?
To już jest właśnie ze wszystkich robót jakie są najlepsza a najmilsza. I nawet naród czasu inaczej nie liczy, tylko mówi: „przede żniwy“, „po żniwach“...
Ciężko to giąć grzbiet na spiekocie przez cały długi dzień, juścić ciężko bo ciężko, ale która robota lekka jest? przy żniwie zaś to się i nagada człowiek dowoli i pośpiewa sobie i poswawoli... a jak u porządnego gospodarza, to i dożynki porządnie wyprawią.
Latoszyńcy dziedzice mieli robić żniwa wspólnie, całą forsą, i zbiorem się sprawiedliwie podzielić; komu snopek, komu dwa, według tego jak kto do jakiej części Latoszyn kupił.
Dopiero po żniwach mieli pola pomiędzy siebie podzielić i wtedy już każdy sam na siebie orać i siać zacznie.
Wszyscy ruszyli do żniwa.
Zacharyasz i Kunda i ich trzy dziewczyny, Milczek z Milczkową i z dziećmi, Piotr nabożny z familią, Wędrowny tak samo, Rafałowie oboje, ze swoją niemową.
Kto miał chłopaka w służbie, albo dziewkę, to też ich na pole wypędził, a prócz tego i najemnika sporo stanęło.
Zaczęli od rana, rozstawili się na zagonach, zwyczajnie, po gospodarsku, i zaczęli żąć na wyprzódki, ile że dziewczyn kilka było, a każdej by się chciało przodować.
Ale gdzie tam której z Rafałową się równać! Choć i Zacharyasza dziewucha najstarsza, okropnie do roboty ciekawa i zwinna, ale za Rafałową dużo w tyle została. Tej kobiecie paliło się w ręku.
Ku południowi odsunęła się już kawał drogi od wszystkich, aż pod las. Inna to zagada do drugiej, to się obejrzy, roześmieje, to przeciągnąć się lubi, a ta, nic nie mówiąc, kładzie garść za garścią, że tylko żyto chrzęści.
Ku wieczorowi prawie pod lasem była.
Nie zważała nawet, że z lasu wyszedł jakiś człowiek z pańska ubrany.
— Panie Boże dopomóż — rzekł do niej.
— Panie Boże zapłać — odpowiedziała, jako się godzi i spojrzała kto mówi.
On także na nią spojrzał, pobladł, a potem ręce rozkrzyżował i zawołał:
— Józia!
Całe szczęście, że tamci nie słyszeli.
Ona wyprostowała się, w oczach jej jakby błysnęło, na twarz wystąpiły ognie.
— Nie znaj mnie! idź, idź, jeśli ci Bóg miły — szepnęła.
On, słowa nie rzekłszy, spojrzał na nią żałośnie i w las poszedł, a ona puściła sierp z ręki, siadła w bruździe i o żniwie, o całym Bożym świecie zapomniała.
Dopiero się ocknęła, głośny śmiech za sobą posłyszawszy.
— A! przecie was dogoniłam choć raz!
To była Julka, Zacharyaszowa dziewucha, ta co na ambit wzięła, żeby koniecznie przodownicą być.
— Doganiaj, Julciu, doganiaj, ja cię prześcigać nie będę.
— A któżby was, moja pani Rafałowa, prześcignął!? Wy zawsze pierwsza. Tu nas tyle żnie i zwijają się jak mogą, i ja także się zwijam jak mucha w ukropie, tchu już w sobie nie czuję, a gdzie byłam za wami!
— Dogoniłaś przecie.
— A bo Rafałowa usiadła. Nawet dziw bierze dla czego? To nie Rafałowej obyczaj w bruździe siąść... z Lipowic jeszcze pamiętam.
— Ano siadłam trochę... jakaś nie swoja dziś jestem.
— Ha! ha! nie swoja! kiedyż to pani Rafałowa nie swoja? zawsze przed wszystkiemi, zawsze pierwsza. Przecież tu dużo ludzi, a któż za wami zdąży? Nawet ze wsi najemniki powiadają, że jak Latoszyn Latoszynem, jeszcze takiej robotnicy jak Rafałowa nie widzieli. A w Lipowicach inaczej bywało? Pamiętam ja dobrze.
— Et, moja Julciu, możesz mnie teraz doganiać i przeganiać. Co mnie po przodowaniu? co mi po tem?
— Żartujecie sobie.
— Nie. Ty co innego, ty młoda, ty u rodziców swoich ukochana. Radość im zrobisz jak wianek przyniesiesz, a ja, komu? dla kogo?
— Coście tak posmutnieli dziś, Rafałowa?
— Każdy smutek swój ma, moja Julciu — ale smutek smutkowi nierówny. Co ci opowiadać mam? Ty młoda, tobie dopiero do życia, toż lepiej takich słuchaj co o weselach, o radościach prawią.
To rzekłszy, wzięła sierp do ręki, stanęła na zagonie i żąć zaczęła, miarkując, aby Julki nie wyprzedzać; całkiem jej pierwszeństwo zostawiła.
Gdy wieczór zapadł, nie poszła wraz z ludźmi, co przyśpiewując sobie, do domu wracali, ale usiadła na kopczyku przy drodze i głowę na dłoniach wsparłszy, dumała prawie do nocy.
Gwiazdy świeciły już, kiedy powróciła do domu.
Hulajdusza siedział przy stole zasępiony, chmurniejszy jeszcze niż zawsze i z podełba zerkał na niemowę, która się przy kominie krzątała.
— Gdzieś ty chodziła? — zapytał, gdy żona weszła do izby.
Ona wzruszyła tylko ramionami i ani słówka nie rzekła. Spojrzała zaś na niego tak, że go od pytania wszelaka ochota odeszła.
Mruknął coś niewyraźnie, może zaklął półgłosem, potem kolacyę zjadł i rzucił się jak kłoda na ławę.
Nazajutrz niedziela była.
Do kościoła mnóstwo narodu spieszyło, jak zwykle w niedzielę.
Na drogach widzieć było można i powozy pańskie i bryczki i dryndule różne i chłopskie wasążki, i moc prostego narodu, co dla lekkości, a i dla oszczędności także, wziąwszy obuwie w garść, dąży ku domowi Bożemu.
Zacharyasz z Kundą i córkami na bryce paradował.
Najbogatszemu z latoszyńskich dziedziców nie pasowało z prostym narodem za pan brat, per pedes, drogę mierzyć.
I odzienie miał też paradne co się zowie.
Kaszkiet ze skórzanym daszkiem, palto jak się patrzy, szalik na szyi czerwony jak krew.
Kunda też wyglądała pięknie, a dziewczyny to właśnie jako owe polne bławacie, co we zbożu rosną.
Najbardziej zaś Julka.
Ta dziewucha była Zacharyaszowego domu ozdoba. Krępa w sobie, niewielka wzrostem, miała oczy modre, a na gębie była jak ona dzika róża, która w polu kwitnie. Warkocz miała też bogaty, złocisty i lubiła w niego wstążki różne wplatać.
Słowem, odpowiedzialna dziewucha na wszystkie cztery boki, a chociaż dopiero jej na świętą Julią na szesnasty rok się obróciło, ale już nie jeden kawaler oczami za nią wodził.
Niedziw, panna jak orzech, rodu wspaniałego, bo Głowacze nigdy się z byle kim nie kumali, a przytem i z fortuną piękną, bo jej się pewnie będzie ze dwie włóki na Latoszynie patrzyło, a nie bez tego, żeby Zacharyasz i w gotowym groszu paru tysiączków dla niej nie uciułał.
Matka patrzyła na Julkę jak na obraz, zawsze do niej mówiła „moja Juluś“, a choć czasem w prędkości, jak zwykle przy gospodarstwie, dała jej pięścią po karku, to więcej z przyzwyczajenia i jako gospodyni zawzięta, aniżeli przez złość.
Milczkowie i Wędrowni też porządnie bryczkami do kościoła jeździli.
Piotr zaś chodził regularnie piechotą, bo już takie nabożeństwo miał i lubił bydlęciu raz na tydzień odpoczynek dać.
Rafałowie również pieszo chodzili, ale każde z osobna. On wybierał się rano, przed wotywą i szedł sobie pomaleńku, w ziemię patrząc, ona zaś wychodziła w jaką godzinę po nim i jak wypadała na drogę, to nie szła, ale leciała jak wiater.
Już bo w tej kobiecie widać z rodu powolności nie było; czy w pracy, czy w chodzie, czy w drodze, zawsze tak spieszyła, jakby ją kto poganiał.
I teraz szła, jakby ją wiatr przed sobą pędził, że tylko odzienie koło niej fruwało, ale ktoby się jej dobrze przypatrzył, toby zauważył, że nie była ona ani taka czarna, ani opuszczona jak zwykle.
Ludzie znajomi nie bez dziwu na nią patrzyli, miarkując co to jest, bo jakaś niepodobna do siebie była.
Czy się bardziej ściągnęła gorsetem, czy lepsze chusty na siebie przywdziała, czy może czarne jak smoła włosy przyczesała inaczej, ale wyglądała tak, jakby jej kto z dziesięć lat ujął przynajmniej.
Tylko w czarnych oczach miała nie ten ponury ogień co zawsze, ale coś, jakby smutek, zmartwienie, albo żałobę.
Oglądali się na nią ludzie, ten i ów powiedział jej „pochwalony“, na co chrześciańskim obyczajem odrzekła była „na wieki“, ale w gawędę nikt się z nią nie wdawał. Obcy bo nie mieli śmiałości, swoi wiedzieli, że do rozmowy nie ochotna, a przytem, takiemu chodowi, jakim ona chodziła, niktby nie wydołał, chyba żeby przy niej w dyrdy biegnął, co znowuż nie dla każdego jest podobne i foremne.
Siaki taki spojrzał tylko i rzekł: dyabeł w tej kobiecie siedzi; ale ona nie zważała na ludzkie patrzenie, ani na ludzkie gadanie, szła ostro, jak wiater na jesieni, wszystkich wyprzedziła, każdego minęła, aż schowała się całkiem w tej gromadzie narodu, co ścisłym wieńcem otaczała dom Boży.
Kościołek był niewielki a parafia ludna, naród nie mógł pomieścić się w kościele, więc na cmentarz wyległ i tulił się pod lipami, pod kasztanami wielkiemi, rozsiadał się na kamieniach, na głazach co koło kościoła leżały, albo nie patrząc na gorącość, na słońce ogniście palące z wysoka, padał na kolana na szczerym piasku, na żwirku, bił się z całej mocy w piersi i jękiem, westchnieniem serdecznem Boga o zmiłowanie prosił.
Zwyczajnie jak prosty, nieuczony naród.
Do kogóż pójdzie on, do kogo się przygarnie, komu się uskarży, jak nie temu kościołkowi swojemu, z którego co rano i co wieczór dzwonek się rzewnie odzywa.
Suma już się zaczęła. Rafałowa wcisnęła się do wnętrza kościoła i, przy samych drzwiach stojąc, zatonęła w modlitwie, nie widząc, a może nie chcąc widzieć, że były oczy jedne, modre, jasne, co w nią jakby w obraz patrzyły.
Przez cały czas nabożeństwa ani razu nie odwróciła głowy, ani razu nie spojrzała po ludziach. Dopiero, kiedy po mszy skończonej naród huknął ze wszystkich piersi: „Święty Boże!“ kiedy wszyscy na kolana padli, oczy jej jak węgiel czarne, spotkały się z temi oczami modremi i pokazały się w nich, w tych czarnych, łzy gorące.
Nikt na to nie zważał i nikt na to zważać nie mógł, bo każdy myśl swoją wyżej, do modlitwy wznosił, ale te modre oczy nie patrzyły na ołtarz, nie wznosiły się w górę...
Kiedy naród z kościoła jak fala wypłynął, Rafałowa zaraz z miejsca ku domowi pobiegła i pierwej była w Latoszynie, niż ci co bryczkami wracali.
Ma się rozumieć; bo każdy się jeszcze na naród popatrzył, to sprawunek jaki zrobił, to od obraźnika książeczkę, albo krzyżyk, czy medalik kupił, a ona poszła, nie zważając na nic, nie patrząc, właśnie jakby ją kto gonił, jakby ją prześladować miał.
Uciekała po prostu...
Tymczasem ten, co modre oczy miał, skoro się z tłumu wydostał, przebiegał to w tę, to w inną stronę, jakby kogo szukając; zachodził na latoszyńską drogę, na furmanki patrzając, to znów ku kościołowi zawracał, między obraźników poszedł, nawet do oberży zajrzał, co się między domkami, właśnie jak kokosz pomiędzy kurczętami, rozsiadła.
Gdy tak to tu, to owdzie przebiegał, Mordka mu się na drodze nawinął.
— Ny, co pan taki zafrasowany? — zapytał — czy pan kogo szuka?
— Eh! nie... tak myślałem, że kogo z Latoszyna spotkam.
— Oj, oj, wszystkie oni tu są.
— Kto?
— Cała szlachta. Zacharyasz, główny dziedzic, z żoną i córeczką. Aj waj! ta córeczka toby akurat pasowała dla pana, to jest fajn kawałek panienki.
— Daj mi pokój.
— Ny, jakto daj mi pokój? Czy pan zawsze będzie sam siedział w chałupie, a jak teraz jeszcze i w lesie? Czy to pasuje na taką osobę?
— Co tam!
— Aj waj! ja panu co powiem, ja pana do Latoszyna będę rekomendował... do tego starego Zacharyasza. Taka dziewczynka na moje sumienie, to jest coś! Ja panu każę się żenić.
— Ależ ja nie chcę.
— Co to nie chcę, aj waj! co to jest nie chcę! ja panu każę!
— Idź do djabła.
— Ny, to jest ładny odpowiedź na moje dobre słowo.
— Ale bo pleciesz, sam nie wiesz co.
— Wolno panu słuchać i wolno nie słuchać, a ja powiadam, żeby pan do Latoszyna jechał. Dla czego nie? Kupić nie kupić — potargować można. Szlachta bardzo porządna, bogate ludzie.
— Po cóż mam do nich jeździć? poznać się przy okazyi można.
— No i to prawda. Dziś naprzykład oni wszystkie tu byli. Oni są nabożne ludzie, nawet i mój gospodarz, co ja od niego pomieszkanie sobie w karczmie najmuje, to i on zawsze chodzi do kościoła.
— Dla czegóżby nie miał chodzić?
— Albo ja wiem. On, nie chce, żeby kto słyszał, co ja powiem — on jest podobny do zbója. On jak spojrzy na człowieka, to całkiem nieprzyjemnie jest.
— Cóż to za jeden?
— Szlachcic, jak i tamta szlachta, z Lipowiców tu nastał, ale on swoim dworem sobie żyje, ze wspólnikami mało co utrzymuje kompanię. Jego nazywają Rafał.
— Rafał!
— Co się pan tak dziwuje, że jemu jest Rafał? Jego tak nazywają, dziwno byłoby, żeby się wcale nie nazywał. Co pan się tak skrzywił, czy to złe imię jest?
— Nie, zdaje ci się, cóż mi to szkodzi, czy on Rafał, czy Michał. On ma żonę.
Żyd spojrzał ze zdziwieniem.
— Jakżeby taki człowiek bez żony był? Czy to gospodarz może być bez żony? On ma żonę? I ona też z nikim kompanii nie trzyma, mało kiedy słowo powie. Tam do nich niema pan po co jechać. Na co panu taka znajomość? Oni nie mają córki i nie lubią kompanii. Ja jeszcze nie widziałem, żeby tam kto przyszedł szklankę wody wypić.
— Pewnie w pałacu mieszkają?
— Co pan mówi w pałacu? Po co im pałac? Oni nie lubią kompanii... Siedzą sobie całkiem na osobności w starym czworaku. Pewnie pan zna ten stary czworak, co kole olszyny jest?
— Tak...
— To oni właśnie tam siedzą.
— Tam?... przypominam sobie ten czworak, chociaż tak szczegółowo Latoszyna nie znam.
— Kto Latoszyna nie zna! taki piękny folwark.
— Tak... tak... przypominam sobie — mówił — tam zaraz olszyna jest...
— Jest olszyna.
— I rzeka za olszyną.
— Właśnie jest trochę i rzeka.
— Pamiętam, ale cóż mi tam! Czworak czy nie czworak, olszyna czy nie olszyna, ani tego nie kupię, ani zadzierżawię, cóż mi ztąd? Bywaj zdrów mój Mordku.
— Ny, a z panem Zacharyaszem co będzie?
— Cóż ma być? alboż ja wiem co będzie?
— Ja panu swoje słowo powtarzam, taka panna warta zachodu, ja panu mówię!
Ów młody człowiek nie słuchał już tego, co Mordko powiadał, ale przecisnął się między ludźmi, odwiązał konia swego, co przy płocie uczepiony był, wskoczył na siodło i pojechał do siedziby swojej, na Leśniczówkę.
Musiało mu być markotno czegoś i smutno, bo nie jechał z fantazyą, jak młodzi jeździć zwykli, ale wlókł się noga za nogą, jak dziad co się boi utrząchnąć.
Parę razy zjeżdżał z drogi i miedzami, wśród zboża, chciał jakby do Latoszyna zawrócić, ale snać potem rozmyślił inaczej, bo znowuż na gościniec wyjeżdżał.
Mordko także wasąg swój obdarty wyładował prowizyą rozmaitą i wracał do starej karczmy, gdzie się już był tak zagospodarował i obsadził jak we własnym domu.
Coś cztery izby w tej karczmie było, on jedną tylko dla siebie zatrzymał, a inne różnym swoim krewnym, przyjaciołom i wspólnikom powypuszczał, tak że po dwie, trzy familie w jednej stancyi siedziały.
Gniewał się o to Zacharyasz i inni wspólnicy się gniewali, ale co z Rafałem poradzić? Jak mu wymówki robili, to się bardziej jeszcze zachmurzył, zasępił i jedno tylko powtarzał:
— I karczma moja i żydy moje, a komu do tego nic.
I taki był zapamiętały i zawzięty, że właśnie na przekorę, dla tego, że mu ludzie wymawiali, toby rad jeszcze drugie tyle napuścić. Odgrażał się nawet, że i czworak żydom odda i jeszcze dziesięć budynków na swoim gruncie postawi i to samo z niemi zrobi.
Zwada z tego powodu poszła i tak się wszyscy z Rafałem posprzeczali, że nikt się do niego już nie odzywał, owszem każdy go mijał jak zapowietrzonego.
Ale on wcale do serca tego nie brał, bo tylko mu o grosz najbardziej chodziło, z Mordką zwąchali się zaraz i powstały między nimi różne spółki i konszachty.
Rafał potrochu pieniędzy dawał, a żyd niemi tak zawsze jakoś prędko zakręcił, że na drugi, trzeci dzień, nietylko co wziął, odniósł, ale jeszcze i zysk przyniósł taki, że się Rafałowi w głowie nie mogło pomieścić, jakim cudem pieniądz tak prędko rosnąć może.
I teraz, zajechawszy do swojej karczmy, Mordko zaraz do Rafała pośpieszył.
Hulajdusza siedział przed czworakiem, jako miał obyczaj, fajkę paląc.
— Dzień dobry, panie Rafale.
— Dzień dobry.
— Parę słów miałbym powiedzieć.
— No, to gadaj.
— Trafia się jeden interes, doskonały interes, grosz na groszu można zarobić.
Rafałowi oczy się rozśmiały.
— Grosz na groszu, powiadasz? — rzekł, podnosząc się z ławki.
— Więcej, na moje sumienie więcej, tylko trzeba śpieszyć, pilno jest.
— Niby jak?
— No, powiadam, trzeba śpieszyć, bo może kto złapać, a szkodaby było, ja sam chciałem już tam jechać, ale nie mam tyle pieniędzy.
— A dużo trzeba?
— Niewiele, dwieście rubli, może trochę więcej. Czy pan Rafał ma taką sumę?
— Znajdzie się.
— To trzeba, żebyśmy zaraz pojechali.
— Oba?
— Oba, ale zaraz... w handlu to czasem jedna godzina znaczy.
— Daleko?
— Będzie dobre dwie mile... w nocy wrócimy.
— Widzisz, bo święto dziś, jakoś nie pasuje... i tak gadają, żem się żydami obsadził, że duszę gubię.
— Niech ich dyabli wezmą! Niech oni sobie gadają. Co to panu Rafałowi przeszkadza? Czy z ich gadania można mieć zarobek? Tfy!
— No, to prawda, ale zawsze...
— Ha! ha! ja się śmieję, dalibóg, ja się śmieję! Niech oni sobie będą gadające, a pan Rafał niech interes robi. Zobaczymy co lepsze jest.
— Sam nie wiem co robić... jechać czy nie jechać?
— Aj, co tu się namyślać!? Panie Rafale, co się tu namyślać? Na moje sumienie! taki interes może się nie trafić drugi raz, to jest rarytny interes! Pan Rafał wie, że Mordko umie interesów prowadzić. Nie trzeba czekać, ani klektać długo, ani nie trzeba sobie głowy zawrócić niepotrzebnem myśleniem, co tamta szlachta powie. Niech ona sobie gada co chce, aby pan miał swoje pieniądze w kieszeni. Ny, panie Rafale! pan jeszcze czeka? Ja myślałem, że jegomość już szkapę zaprzągł.
Rafał powoli poszedł ku zabudowaniom.
Wrzucił trochę siana do wasążka, wyprowadził ze stajni ziewającą szkapę i zaprzągł ją.
Potem wrócił do stancyi.
— Józiu — rzekł do żony — ja jadę.
— Jedź — odpowiedziała, nie patrząc wcale na niego.
— Może mi choć kawałeczek chleba i sera na drogę dasz, bo może późno w nocy powrócę, a może dopiero nad ranem.
Wzięła nóż, ukroiła chleba kawał i sera, owinęła w szmatkę i położyła przed nim na stole.
— Nie spytasz nawet, dokąd jadę?
— A co mi... jedź.
Hulajdusza popatrzył na nią ponuro, brwi zmarszczył, że mu jak dwa krzaki nad oczami sterczały i rzekł:
— Znowu cię złe opętało... znów chcesz szaleć.
Nie odrzekła ani jednego słowa, usiadła przy oknie, wzięła książkę do nabożeństwa i czytać zaczęła.
On postał jeszcze przez chwilę, popatrzył i wyszedł.
W paru minut później odjechał z podwórza, okrążył olszynę, przystanął przed karczmą i na Mordkę zawołał.
Żyd zaraz z izby wyskoczył.
— Ny, jedziem, zaraz jedziem... aj waj! u jegomości to wszystko zaraz... jegomość bardzo prędki człowiek jest! jak ogień, na moje sumienie!
— No, nie bałamuć, mamy jechać, to siadaj.
— Zaraz, zaraz... tylko wezmę kawałek kapoty. W nocy chłodno jest, choć mamy teraz lato na świecie. Może jegomość do stancyi pozwoli, kieliszeczek okowitki na drogę.
— A dla czego nie... jeśli masz, to daj.
— Co nie mam dać! ja dla jegomości co najlepszego mam, tobym dał. Dla takie osobe! dla takiego dziedzica!
— U ciebie wszystko w gadaniu.
— Co jegomość powiada? co to jest w gadaniu? U mnie wszystko w sercu, ja jegomości jestem jak... jak... dalibóg ja sam nie wiem co ja dla jegomości jestem... ale bardzo wielką życzliwość mam...
— No, nie marudź już.
— Niech jegomość pozwoli do izby. Mam taki trunek, co się pewnie nawet w samej Warszawie nie zdybie. Ognista rzecz... jak raz dałem jednemu chłopu półkwaterek, to bez trzy godziny pluł, ale wiadomo co to chłopska gęba! Szlachecka gęba to wcale innego jest... żeby sam ogień, to też może wypić.
— Oj, ty cyganie! dogadywać umiesz. Pierwszy z ciebie na to majster.
— Widzi jegomość kochany, w handlu to tak, żeby człowiek nie miał dobrej gęby, to bardzo nie tęgo wyglądał.
— Ale jedźmy, skoro mamy jechać.
— Zaraz, wnet jedziemy. Droga nam wypadnie przez Trojaczki; czy jegomość był kiedy w tamtej stronie?
— Nie byłem.
— No nic, ja będę drogę pokazywał, ja tutaj każdy kamień znam. Oj, oj, co ja tędy wyjeździł.
— Siadaj, siadaj, bo ludzie patrzą, na moja furmankę, gadać będą.
— Co to jegomości szkodzi... niech gadają! Niech im język spuchnie!
Nie mylił się Rafał, że ludzie gadać będą, bo zaledwie fura jego wyjechała ze wsi, już przed pałacem, na kamiennych schodkach, cała kompania się zebrała.
— Ja pierwsza panu Zacharyaszowi mówiłam — rzekła Milczkowa — żeby Rafała do spółki nie brać. Mówiłam że pożałujemy tego, ale Zacharyasz mądrzejszy, słuchać kobiecego gadania nie chciał. Ha! nawarzyliście sobie sami piwa, teraz je tedy pijcie.
— Eh! moja pani, najpierw wzięliśmy go wiadomo dla czego, bo pieniądze miał; a po drugie do tej pory jeszcze nam żadnego piwa nie nawarzył.
— Zacharyaszu! Zacharyaszu! — zawołał nabożny Piotr — co wy też powiadacie? Nie nawarzył piwa, mówicie?
— A nie, jak do tej pory.
— Tak? a czy to pięknie, że tyle żydów do wsi wpuścił? czy to pasuje, że z Mordkiem się przyjaźni? że z nim w jakieś szacherki wchodzi?
— O! o! wchodzi! zaraz w szacherki.
— Ja wam mówię, bom słyszał, że Mordko niby od niego pieniędzy pożycza, a po prawdzie oba szachrują jak cygany. Czy to szlachecka rzecz?
— No... handel nie hańba — odezwał się Zacharyasz — ja sam handlowałem bywało.
— Tak, ale handel handlowi niepodobny.
— Juści.
— A dziś, patrzcie-no tylko co ten człowiek wyrabia, toć obraza Bozka, grzech! Dziś święta niedziela, dzień na to przeznaczony, żeby go na modlitwie, na odpoczynku, na wesołości niewinnej przepędzić, a ten bezbożnik oto szkapę zaprzęga i jedzie. I z kim? po co? juścić wiadomo, że nie na spacer go żyd wozi, ale pewnikiem za oszukaństwem, za cygaństwem jakowem. Tfy! wstyd, wstyd na cały nasz Latoszyn!
— Bo i pewnie, że wstyd, ale co robić, co poradzić z takim kozłem upartym?
— Ja na to nie doktór, to tylko wiem, że taki jeden może na całą naszą gromadę karę Bożą i jakowe nieszczęście sprowadzić.
— No, to go wziąść i wypędzić za dziesiątą granicę — odezwał się Milczek, wytrzeszczając zęby białe jak u wilka.
— Ot powiedział co wiedział! Jakże kogo z własności wypędzić?
— Lepiejby może kupić od niego?
— Ale spytajcie się, co on teraz za swoją część zechce?
— Jabym miarkował — odezwał się Wędrowny — że wartoby kogo namówić, żeby niby to dla siebie kupił.
— Prawda, bo nam nie sprzeda.
— Eh! moi kochani — rzekł Zacharyasz — łatwo to gadać. Namówić, podstawić kogo, kupić... i ja to sam wiem bez was, nie pieniędzy zkąd weźmiemy? Na Nowy Rok mamy dług płacić, kredytorstwo też czekać nie będzie, podatki... a z czego? z tego zbioru co jeszcze na polu stoi? Ktoby teraz pieniądze mógł mieć? chyba ty, Milczek?
— Ja? ha! ha!
— No, gadaj, dużo masz pieniędzy?
— Albo ja wiem? ja tam swoich pieniędzy nie rachuję.
— A któż za ciebie?
— To kobiecka rzecz?
— Pewnie że kobiecka — wtrąciła Milczkowa — bo ty, gamoniu, nawet do trzydziestu rubli nie potrafisz zrachować.
— Oho! nawet choćby do czterdziestu potrafię. Nie bój się, jak przyjdzie wielki post, to po samej cienkości swojej pomiarkuję, ile jeszcze dni do Wielkiejnocy trzeba czekać.
— Oj, to prawda... to jedno coś prawdę powiedział — odezwała się Milczkowa — jak cię trochę z głodu ckni, to rachujesz wiele jeszcze godzin do południa, ale jak sobie w południe podjesz, a wypadnie ci snopki na polu zliczyć, to już nie dasz rady.
— Tedy najlepiej nie dawajcie mu wcale jeść, to będzie mądry jak żydowski rabin.
— Oho! — odrzekł Milczek — takżeście trafili, panie Zacharyaszu; wolę ja sobie, uczciwie podjadłszy, prostakiem być, aniżeli z mądrością o pustym brzuchu chodzić. Co mi tam po waszych rozumach! Ja i tak zaorzę niegorzej od was i zasieję po ludzku i wszystko koło gospodarstwa zrobię jak się patrzy. Może nie?
— Juści że tak.
— A po drugie, mądrość to wcale nie taki wielki smak, jak ludzie gadają.
— Dlaczego? Zawdy co rozum to rozum.
— Ale! toć i dzieciom jak bajki powiadają o trzech braciach, co dwóch było mądrych, a trzeci głupi, to zawsze tak się składa, że mądre bracia zmarnieli, a głupi miał jeść i pić po same uszy i używał sobie jak pączek w maśle.
— Ot, nie plótłbyś, pleciugo — rzekła prawie z gniewem Milczkowa — zawsze masz w głowie Bóg wie co, a tu oto jest rzecz ciężka, na którą potrzeba dużego rozumu. Juści po Rafale niema się co dobrego spodziewać.
— Oj, pewnie, pewnie — jęknął Piotr — nie darmo stoi w Piśmie, że jedna owca zła całe stado zepsuje. On broi, on źle żyje, a ludzie gadać będą na nas wszystkich, powiedzą że latoszyńska szlachta bezbożniki i szachraje, że z żydami jakoweś konszachty mają. Boże miłosierny! wolej było mi w Lipowicach na starych śmieciach pozostać i chociaż na biedniejszych zagonkach żyć sobie spokojnie, w przyjaźni ludzkiej i w uważaniu.
Odezwał się Wędrowny:
— Et, panie Pietrze, u was to wszystko się widzi czarniej, aniżeli po prawdzie jest, już widać taka waszego pomyślenia esencya.
— Ale zdaje ci się, mój Ignasiu, zdaje ci się, boś młody.
— A młody! to nie lata człowieka formują, ale eksperymencya.
— Cóż to za zwierz osobliwy? — spytał Milczek — a może jaka rzecz do picia?
— Ej, co wy tam, mój panie, wiecie, eksperymencya to właśnie idąca z peregrymancyi, a peregrymancya to znaczy znowu, że człowiek kawał świata zeszedł, z peregrymancyi jest eksperymencya, a z eksperymencyi to, że człowiek widzi, iż dyabeł nie taki straszny jak go malują.
— To niby że się lada czego nie boić?
— Ma się rozumieć.
— Eh! to ja, mój Ignasiu, i bez ciebie wiem, choć peremancyów twoich nie znam. Ja też się nie boję. Ile razy wilk mi drogę przestąpił, a dla tego nie bojałem się nic.
— Ja do tego powiadam — ciągnął Wędrowny — że nasz Piotr zanadto sobie onego Rafała bierze do serca.
— Oj biorę, biorę, bo na taką niecnotę dusza się w człowieku wzdryga i truchleje...
— A ja powiadam plunąć! Niech on sobie robi co chce. Dziś, póki tu siedzimy, jak żydy na kupie, to nie bardzo nam do proporcyi z nim, ale skoro grunt się podzieli, a każdy sobie posiedzenie obierze gdzie mu podobniej będzie, to co? Dziś to Latoszyn jeszcze, za rok zaś albo za dwa, pięć folwarczków, a każdy na swoich śmieciach pan i każdy za siebie odpowiedzialny. No, czy nie? Powiedzcie sami, Zacharyaszu.
Zacharyasz, fajkę powoli nakładając, rzekł:
— Niby, rozmyśliwszy się, racya to jest... ale zawsze lepiejby było, żeby takie kwestye między nami sąsiadami nie zachodziły.
— A hambicya! a szlachecki honor! — zawołała Milczkowa — to u was nic nie znaczy? to was nie boli, że po okolicy poczną językami pytlować, na urągowisko was dawać, że siaki taki będzie sobie przezwiskiem godnem zęby wycierał! To was taka rzecz nie boli, nie piecze, nie pali, nie trzęsie jak frybra. To wy taka szlachta sprawiedliwa, lipowicka?!
— Oj, panie Zacharyaszu — zawołał Milczek — zmykajmy, bo już się moja kobieta rozchodziła, a skoro się ona rozchodzi, to niech ręka Bozka broni!
— Siedź, piecuchu, kiedy honoru swego nie czujesz, a głupiego słowa nie powiadaj ni w pięć ni w dziewięć!
— Cicho, cicho — odezwał się Piotr — spokojnie, zgodnie, po Bożemu, nie wadźcie się, bo to obraza Pana Boga i wstyd. Toż i dziś niedziela święta...
— No — rzekł Zacharyasz — po prawdzie i sprawiedliwości, pani Milczkowa ma racyę.
— A ja nie mam racyi? — zawołał Wędrowny.
— Rozmiarkowawszy wszystko dokumentnie, to jest tak: Ignacy ma trochę racyi, a pani Milczkowa ma dużo racyi, a my wszyscy nie mieliśmy dobrej racyi z Rafałem do współki przystawać. Ale cóż? Źle się stało, trzeba żeby się tedy odstało. Trudno to będzie, bo trudno, ale spróbujemy. Spróbujemy, nie śpiesząc, niech każdy myśli, a może co wymyślimy.
— Każdy? — zapytał Milczek.
— Ma się rozumieć że każdy.
— No, to myślcie, skoro wasza wola i ochota... a ja nie.
— Dlaczego?
— Albo ja głupi głowę sobie psuć!... Pójdę lepiej do sadu, położę się w chłodzie i prześpię się rzetelnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.