Placówka postępu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Placówka postępu |
Pochodzenie | Opowieści niepokojące |
Wydawca | Wacław Czarski & Ska |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Jan Cotty“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | An Outpost of Progress |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Zarząd stacji handlowej powierzono dwóm białym. Kayerts, naczelnik, był krępy i tłusty; Carlier, jego pomocnik, odznaczał się wysokim wzrostem, wielką głową i bardzo szerokim korpusem, osadzonym na długich, cienkich nogach. Trzecim człowiekiem należącym do zarządu był Murzyn z Sierra Leone, który utrzymywał, że jego nazwisko brzmi Henry Price. Atoli — z tej lub owej przyczyny — krajowcy z nad dolnej rzeki nazywali go Makolą, a imię to przylgnęło do niego w ciągu wszystkich wędrówek po okolicy. Mówił po angielsku i po francusku ze świegotliwym akcentem, miał piękny charakter pisma, znał się na prowadzeniu ksiąg i w najskrytszej głębi serca żywił kult dla złych duchów. Żona jego, Murzynka bardzo wielka i bardzo hałaśliwa, pochodziła z Loandy. Troje dzieci tarzało się w słońcu przed drzwiami niskiego domku Makoli, przypominającego szopę.
Milczący, nieprzenikniony Murzyn lekceważył obu białych. Miał nadzór nad małym składem z gliny, pokrytym strzechą z suchych traw, i udawał, że prowadzi dokładny spis paciorków, bawełnianych tkanin, czerwonych chustek, drutu miedzianego, oraz innych towarów tam złożonych. Oprócz domku Makoli i składu znajdował się na polance stacyjnej tylko jeden większy dom. Zbudowany był porządnie z trzciny i miał z czterech stron werandę. Składał się z trzech pokoi. Środkowy służył za salon; stały tam dwa proste stoły i kilka krzeseł. W dwóch pozostałych były sypialnie białych. Łóżko z siatką od moskitów służyło w każdej z nich za całe umeblowanie. Podłoga z desek usłana była przedmiotami używanemi przez białych; leżały tam otwarte puszki nawpół opróżnione, podarte odzienie, stare obuwie: wszelkie rzeczy brudne i wszelkie rzeczy połamane, które gromadzą się tajemniczo naokoło nieporządnych ludzi. Było tam jeszcze jedno mieszkanie niedaleko od zabudowań. W tem mieszkaniu, pod wysokim krzyżem, odchylonym znacznie od pozycji prostopadłej, spoczywał człowiek, który patrzył na początki tego wszystkiego; który zaprojektował placówkę postępu i kierował jej budową. W ojczyźnie swojej był chybionym malarzem; zmęczywszy się pościgiem za sławą — i to pościgiem o pustym żołądku — przybył tutaj, poparty wysokiemi protekcjami. Był pierwszym dyrektorem stacji. Makola pielęgnował w chorobie dzielnego artystę, który umarł na febrę w świeżo ukończonym domu. Murzyn odniósł się do tego faktu ze zwykłą sobie obojętnością, wyrażającą się w zdaniu: „Wiedziałem, że tak będzie“. Po śmierci malarza mieszkał czas jakiś na stacji sam ze swoją rodziną, księgami rachunkowemi i Złym Duchem, który sprawuje rządy w krajach leżących pod równikiem. Makola umiał doskonale radzić sobie ze swoim bogiem. Może przebłagał go obietnicą, że zczasem dostarczy mu do zabawy więcej białych ludzi. W każdym razie dyrektor Wielkiej Spółki Handlowej, który zjawił się na parowcu przypominającym olbrzymie pudełko od sardynek z umieszczoną na wierzchu szopą o płaskim dachu — otóż dyrektor ów znalazł stację w porządku, a Makolę pracującego, jak zwykle, z pilnością i spokojem. Dyrektor kazał postawić krzyż na grobie pierwszego ajenta i naznaczył Kayertsa na jego miejsce. Carlier został mianowany zastępcą. Dyrektor był człowiekiem zręcznym i bezwzględnym; pozwalał sobie niekiedy — ale bardzo dyskretnie — na ponure żarty. Wygłosił mowę do Kayertsa i Carliera, uwydatniając korzystne położenie stacji. Najbliższy punkt handlowy oddalony był mniej więcej o trzysta mil. To wyjątkowa wprost okazja, aby się odznaczyć i mieć znaczny dochód z procentu od obrotów handlowych. Osadzenie obu ajentów na tem stanowisku przedstawił jako łaskę wyświadczoną początkującym urzędnikom. Kayerts wzruszył się prawie do łez dobrocią dyrektora. Zaznaczył w odpowiedzi, że będzie usiłował uzasadnić swojem postępowaniem położoną w nim ufność, i t. d. i t. d. Kayerts służył przedtem w administracji telegrafów i umiał poprawnie się wyrażać. Carlier, były podoficer kawaleryjski w armji, której bezpieczeństwo gwarantowało kilka mocarstw europejskich, przejął się znacznie mniej mową dyrektora. „Jeśli możemy liczyć na prowizję, to wcale nieźle“ — pomyślał. Objął chmurnem spojrzeniem rzekę, lasy i nieprzenikniony gąszcz, odcinający stację od pozostałego świata — i mruknął pod nosem: „Zobaczymy“.
Nazajutrz parowiec podobny do pudełka od sardynek wyrzucił na brzeg kilka pak z bawełnianemi towarami i zapasem żywności, poczem odpłynął, aby wrócić znów za pół roku. Stojący na pokładzie dyrektor podniósł rękę do czapki w odpowiedzi na ukłony obu ajentów — którzy stali na wybrzeżu powiewając kapeluszami — i rzekł do starego urzędnika Spółki, udającego się do głównej kwatery:
— Popatrzno pan na tych dwóch głupców. Chyba powarjowali tam w kraju, żeby przysyłać mi takie okazy. Powiedziałem im, że mają założyć ogród warzywny, wybudować nowe składy, płoty i molo. Założę się, że nic z tego nie będzie zrobione. Nie potrafią nawet zabrać się do roboty. Byłem zawsze zdania, że stacja nad tą rzeką jest zupełnie bezużyteczna, a oni obaj świetnie do tej stacji pasują.
— Wyrobią się — rzekł stary wyga ze spokojnym uśmiechem.
— W każdym razie pozbyłem się ich na sześć miesięcy — odparł dyrektor.
Obaj ajenci ścigali wzrokiem parowiec, póki nie znikł za zakrętem, poczem, wziąwszy się pod ramię, wdrapali się na stromy brzeg i wrócili na stację. Przebywali od niedawna w tym kraju rozległym i niezbadanym, znajdując się ciągle wśród białych, pod okiem i przewodnictwem zwierzchników. A teraz — mimo tępoty swych dusz, nie ulegających łatwo subtelnym wpływom otoczenia — poczuli się bardzo samotni, znalazłszy się nagle w bezpośredniem zetknięciu z dziczą; z dziczą, która wydawała się jeszcze dziwniejszą i bardziej niezrozumiałą wskutek tajemniczych przejawów bujnego życia. Kayerts i Carlier byli okazami ludzi idealnie bezbarwnych i niedołężnych; istnienie ich umożliwiał tylko wysoki poziom organizacji właściwej cywilizowanym tłumom. Niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że ich życie, istota ich charakteru, zdolności ich i zuchwalstwa wypływają tylko z ich wiary w bezpieczeństwo danego otoczenia. Odwaga, spokój, zaufanie; wzruszenia i zasady; wszystkie wielkie i wszystkie błahe myśli należą nie do jednostki, a do tłumu: do tłumu, który wierzy ślepo w niewzruszoną siłę swych instytucyj i swej moralności, w potęgę swej policji i swej opinji. Ale zetknięcie się z nagą, nieokiełznaną dziczą, z pierwotną naturą i pierwotnym człowiekiem, wzbudza w sercu nagły i głęboki niepokój. Poczucie, że się jest jednym jedynym ze swej rasy; jasne uświadomienie sobie samotności swoich myśli, swoich uczuć; zaprzeczenie tego wszystkiego co jest zwykłe, co jest pewne — łączy się ze stwierdzeniem niezwykłości, która jest groźna, z odczuciem rzeczy niewyraźnych, nieuchwytnych i wstrętnych, których niepokojące wtargnięcie podnieca wyobraźnię i wstrząsa nerwami zarówno głupich jak i mądrych ludzi.
Kayerts i Carlier szli, trzymając się pod rękę i tuląc się do siebie jak dzieci w ciemnościach — i obaj mieli jednakowe, nawet niekoniecznie przykre odczucie niebezpieczeństwa, które uważa się raczej za wytwór wyobraźni. Gawędzili poufale bezustanku. „Nasza stacja ładnie jest położona“ — odezwał się jeden. Drugi potwierdził to z zapałem, rozwodząc się obszernie nad pięknością okolicy. Przechodzili właśnie obok grobu:
— Biedaczysko! — odezwał się Kayerts.
— Umarł na febrę, prawda? — mruknął Carlier i przystanął.
— Jakże nie miał umrzeć — odparł Kayerts z oburzeniem — mówiono mi, że włóczył się lekkomyślnie po słońcu. Każdy przyzna, że tutejszy klimat wcale nie jest gorszy od naszego, tylko trzeba wystrzegać się słońca. Słyszysz, Carlier? Ja jestem tutaj panem i rozkazuję ci, abyś nie włóczył się po słońcu!
Przybrał żartobliwy ton zwierzchnika, ale w gruncie rzeczy mówił poważnie. Myśl, że mógłby pochować Carliera i pozostać samotnym, przejmowała go dreszczem. Poczuł nagle, że ten Carlier bliższy mu jest tutaj, w środku Afryki, niż rodzony brat w innych okolicznościach. Carlier, wpadając w ten sam ton, zasalutował i odparł rześko:
— Rozkaz pana będzie wykonany, panie naczelniku! — Tu roześmiał się, poklepał Kayertsa po ramieniu i zawołał: — Dobrze się nam będzie działo! Mamy tylko siedzieć na miejscu i zbierać kość słoniową, którą te dzikusy będą nam przynosiły. W gruncie rzeczy ten kraj ma swoje dobre strony!
Wybuchnęli obaj głośnym śmiechem, a Carlier pomyślał:
— Biedny ten Kayerts; taki jest tłusty i wcale nie ma zdrowia. Toby było straszne, gdybym go musiał tu pochować. Mam dla niego dużo szacunku... — Nim jeszcze znaleźli się na werandzie, mówili jeden do drugiego „mój kochany“.
Pierwszego dnia bardzo byli czynni; kręcili się po całym domu z młotkami, gwoźdźmi i czerwonym perkalem, zawieszając firanki i wogóle usiłując nadać domowi wygląd miły i przytulny; postanowili urządzić sobie wygodnie nowe życie. Ale zadanie to było ponad ich siły. Skuteczna walka z trudnościami nawet czysto materjalnej natury wymaga więcej pogody ducha i wzniosłej odwagi, aniżeli ludzie naogół przypuszczają. Niepodobna było wyobrazić sobie osobników gorzej do takiej walki przygotowanych. Społeczeństwo, które wzięło pod opiekę tych dwóch ludzi — bynajmniej nie przez troskliwość, lecz skutkiem swoich osobliwych potrzeb — zakazało im wszelkiej niezależnej myśli, wszelkiej inicjatywy, wszelkiego odchylenia się od rutyny; i to zakazało pod karą śmierci. Mogli żyć tylko pod warunkiem, że staną się automatami. A teraz — uwolnieni od opieki ludzi z piórem zatkniętem za ucho, czy też ludzi z galonem na rękawie, byli jak ci dożywotni więźniowie, oswobodzeni po wielu latach, którzy nie wiedzą co zrobić z wolnością. Nie wiedzieli, jaki użytek zrobić ze swoich uzdolnień, ponieważ obaj — dla braku wprawy — nie umieli powziąć ani jednej niezależnej myśli.
Po upływie dwóch miesięcy Kayerts odzywał się często: „Nie zobaczylibyście mnie tu nigdy, gdyby nie moja Melie“. Melie była to jego córka. Chcąc zarobić na posag dla dziewczyny, rzucił posadę w administracji telegrafów, choć przez siedemnaście lat czuł się tam idealnie szczęśliwy. Żonę stracił już dawno, a wychowaniem dziecka zajmowały się jego siostry. Żałował ulic rodzinnego miasta, bruków, kawiarni, wieloletnich swoich przyjaciół; wszystkich rzeczy, na które patrzał dzień po dniu; wszystkich myśli nasuwanych przez znane przedmioty — łatwych, jednostajnych i spokojnych myśli państwowego urzędnika; żałował plotek, małostkowych zadrażnień, łagodnego jadu i kawałów, które składają się na atmosferę biur rządowych. Carlier oświadczał ze swojej strony: „Gdybym miał za szwagra człowieka porządnego, człowieka z sercem — nigdybym się tu nie był znalazł“. Carlier porzucił służbę w wojsku i tak się naprzykrzył rodzinie przez lenistwo i natrętną bezczelność, że szwagier jego, doprowadzony do ostateczności, uczynił nadludzkie wysiłki, aby umieścić go w Spółce jako drugorzędnego ajenta. Nie posiadając ani jednego pensa, Carlier musiał zgodzić się na tę posadę z chwilą, gdy zrozumiał jasno, że niczego więcej nie zdoła wycisnąć z krewnych. Podobnie jak i Kayerts żałował dawnego życia. Żałował podźwięku szabli i ostróg, spacerów w piękne popołudnie, koszarowych dowcipów, dziewcząt z miast gdzie stali garnizonem; ale poza tem wszystkiem żywił jeszcze żal do świata. Był najoczywiściej ofiarą krzywd i niesprawiedliwości. Z tego powodu zasępiał się czasem. Lecz obaj mężczyźni harmonizowali ze sobą doskonale, złączeni wspólną głupotą i lenistwem. Nie robili nic, ale to nic dosłownie, i rozkoszowali się swoją bezczynnością, za którą im płacono. Zczasem rozwinęło się w nich obu coś nakształt wzajemnego przywiązania.
Żyli niby ślepcy w wielkim pokoju, zdając sobie sprawę tylko z rzeczy, z któremi się stykali (a i to niedokładnie) — lecz niezdolni byli absolutnie do ogarnięcia całokształtu zjawisk. Rzeka, las i rozległy kraj tętniący życiem, wszystko to przedstawiało dla nich wielką pustkę. Nawet jaskrawy blask słońca nie rozświetlał im niepojętych zjawisk, które przesuwały się przed ich oczami bez żadnego związku ani też celu. Rzeka zdawała się wypływać znikąd i nigdzie nie dążyć. Płynęła przez próżnię. Z tej próżni wyłaniały się niekiedy łódki i ludzie z włóczniami pojawiali się tłumnie na dziedzińcu stacji. Byli nadzy, połyskliwie czarni i zbudowani nieskazitelnie, zdobiły ich śnieżne muszle i błyskotki z miedzianego drutu. Głosy ich zlewały się w gwar dziwaczny i świegotliwy, ruchy mieli dostojne, a oczy ich — zalęknione i nie znające spoczynku — rzucały szybkie, dzikie spojrzenia. Siedzieli na piętach przed werandą w pięć albo i więcej długich rzędów, podczas gdy ich wodzowie targowali się godzinami z Makolą o kieł słonia. Kayerts siedział na krześle i spoglądał zgóry na te poczynania, nic zgoła nie rozumiejąc. Wytrzeszczał na nich okrągłe niebieskie oczy i wołał do Carliera:
— Popatrzno — o tam! widzisz tego draba i tego drugiego, z lewej strony. Widziałeś ty kiedy taką twarz? Ach, cóż to za śmieszna bestja!
Carlier, pykając z krótkiej drewnianej fajki, napchanej krajowym tytuniem, zbliżał się zawadjackim krokiem, podkręcał wąsa i ogarniał wojowników spojrzeniem wyniosłem a pobłażliwem.
— Piękne zwierzęta — oświadczał. — Przynieśli trochę gnatów, co? Nie można powiedzieć, aby przyszli nie w porę. Popatrzno na muskuły tego draba — trzeciego z rzędu. Nie miałbym ochoty dostać od niego pięścią w nos. Ramiona ma piękne, ale nogi od kolan — do niczego. To żaden materjał na kawalerzystów. — I spoglądał przychylnie na własne piszczele, konkludując niezmiennie: — Brrr, jak oni śmierdzą! Ty, Makola, zabierz to stado do fetysza (na każdej stacji nazywano skład fetyszem, może ze względu na duch cywilizacji w składzie zawarty) i daj im trochę tego śmiecia, które tam trzymasz. Wolałbym, żeby skład był pełen kości słoniowej niż gałganów.
Kayerts przytakiwał.
— Tak, tak! Idź tam i skończ tę gadaninę, panie Makola. Jak się porozumiecie, przyjdę, żeby zważyć kieł. Musimy być dokładni. — Potem zwracał się do kolegi. — To jest plemię, które mieszka tam w dole rzeki; trzeba przyznać, że są aromatyczni. Pamiętam, że już tu raz byli. Słyszysz ten wrzask? Czego to człowiek nie wycierpi w tym psim kraju! Głowa mi pęka.
Takie korzystne wizyty zdarzały się rzadko. Dzień za dniem obaj pionierzy handlu i postępu spoglądali na pusty dziedziniec, zalany drgającym blaskiem prostopadłych promieni. Pod wysokim brzegiem cicha rzeka płynęła spokojnie, mieniąc się iskrami. W środku łożyska na piaszczystej mieliźnie hipopotamy i aligatory leżały obok siebie i wygrzewały się w słońcu. A naokół drobnej polanki, otaczającej handlową stację, nieobjęte lasy ciągnęły się na wszystkie strony i kryły nieuchronne powikłania fantastycznego życia, spoczywając w wymownem milczeniu i majestacie. Dwaj mężczyźni nic nie rozumieli i nie troszczyli się o nic, pochłonięci liczeniem dni, które dzieliły ich od powrotu parowca. Poprzednik ich zostawił trochę podartych książek. Zaznajomili się z temi szczątkami powieści i — ponieważ nigdy przedtem nic podobnego nie czytali — zdumiało ich to i rozerwało. Potem w ciągu długich dni prowadzili nieskończone i głupie dyskusje o intrygach i osobach. W środku Afryki zaznajomili się z kardynałem Richelieu i d’Artagnanem, z Jastrzębiem Okiem i Ojcem Goriot — i z wielu innemi osobistościami. Wszystkie te urojone postaci stały się przedmiotem plotek, niby żywi znajomi. Oceniali ich cnoty, podejrzewali ich intencje, sławili ich powodzenia; gorszyli się obłudą bohaterów lub wątpili o ich odwadze. Opisy zbrodni napełniały oburzeniem obu czytelników, natomiast czułe lub patetyczne ustępy wzruszały ich głęboko. Carlier odchrząkiwał i mówił z żołnierska: „Co za brednie!“ Okrągłe oczy Kayertsa pełne były łez, a tłuste jego policzki drgały, gdy oświadczał, pocierając łysinę: „To wspaniała książka. Nie miałem pojęcia, że są na świecie tacy zdolni ludzie“.
Znaleźli także kilka starych numerów gazety wydawanej w kraju. Ów dziennik omawiał w pompatycznych okresach to, co podobało mu się nazwać „naszą Ekspansją Kolonjalną“. Rozprawiał szeroko o prawach i obowiązkach cywilizacji, o świętem posłannictwie pracy cywilizacyjnej i wynosił pod niebiosa zasługi tych, którzy krzewią światło, i wiarę, i handel w ciemnych zakątkach ziemi. Carlier i Kayerts czytali, dziwili się i stopniowo nabierali o sobie coraz lepszego pojęcia. Carlier rzekł pewnego wieczoru — zakreślając szeroki łuk ręką:
— Za sto lat będzie tu może miasto. Bulwary, i składy, i koszary, i — i — sale bilardowe. Cywilizacja, mój chłopcze, i cnota — i wszystko. A wówczas dzieciaki będą wyczytywały, że dwóch zacnych ludzi, Kayerts i Carlier, byli pierwszymi białymi ludźmi, którzy osiedli na tem miejscu!
Kayerts przytakiwał:
— Tak, ta myśl bardzo jest krzepiąca.
Zdawali się zapominać o swym umarłym poprzedniku; ale raz wczesnym rankiem Carlier wyszedł i umocnił krzyż na grobie.
— Dostawałem zeza, ile razy tamtędy przechodziłem — tłumaczył Kayertsowi, popijając ranną kawę. — Taki ten krzyż był pochylony, że dosłownie bez zeza nie mogłem na niego patrzeć. No więc ustawiłem go prosto. A jak mocno teraz stoi — no, mówię ci! Zawiesiłem się obiema rękami na poprzecznem drewnie. Ani drgnął. Porządnie to zrobiłem.
Czasami odwiedzał ich Gobila. Był to naczelnik sąsiednich wiosek, siwowłosy dzikus, chudy i czarny; nosił wokoło bioder przepaskę z białego płótna i sparszywiałą skórę pantery na plecach. Zbliżał się, stawiając długie kroki kościstemi nogami i podpierając się laską równie jak i on wysoką; wszedłszy do pokoju, który był wspólną własnością Kayertsa i Carliera, przykucał na piętach na lewo od drzwi. Siedział tam, śledząc pilnie ruchy Kayertsa i od czasu do czasu wygłaszał mowę, z której tamten nic nie rozumiał. Kayerts, nie przerywając sobie zajęcia, odzywał się niekiedy przyjaznym tonem: „Jakże się miewasz, stary bałwanie?“ przyczem uśmiechali się do siebie. Obaj biali mieli słabość do tego starego i niezrozumiałego stworu i nazywali go ojcem Gobilą. Zachowanie się Gobili cechowała istotnie ojcowska życzliwość; wyglądało na to, że kocha naprawdę wszystkich białych ludzi. Wydawali mu się wszyscy bardzo młodzi i niemożliwi do rozróżnienia (chyba według wzrostu); wiedział, że wszyscy są braćmi i że nigdy nie umierają. Śmierć artysty, który był pierwszym białym, jakiego Gobila znał bliżej, nie naruszyła wcale tej wiary, ponieważ Gobila święcie był przekonany, że biały cudzoziemiec udał tylko śmierć i kazał się pochować dla tajemniczych swoich celów, których zgłębianie nanicby się nie przydało. Może powrócił w ten sposób do swojego kraju? W każdym razie ci dwaj biali byli napewno braćmi zmarłego — i Gobila przeniósł na nich niedorzeczną swoją miłość. Odwzajemniali mu się do pewnego stopnia. Carlier klepał go po plecach i, nie bacząc na oszczędność, zapalał zapałki dla jego rozrywki. Kayerts zawsze był gotów dać mu do powąchania butelkę z amoniakiem. Jednem słowem zachowywali się zupełnie tak samo jak tamta biała istota, która ukryła się w ziemi. Gobila przyglądał im się uważnie. Może byli obaj tamtą istotą — a może tylko jeden z nich? Nie umiał tego rozstrzygnąć i wyjaśnić tajemnicy, ale czuł dla nich zawsze niezmienną życzliwość. Naskutek tej przyjaźni kobiety ze wsi okolicznych szły co rano gęsiego przez trzciniastą trawę, przynosząc na stację drób, i słodkie kartofle, i wino palmowe, a czasem i kozła. Spółka nigdy swoich stacyj dostatecznie nie zaopatrywała, i ajenci potrzebowali miejscowych produktów, aby się wyżywić. Dostawali je z powodu życzliwości Gobili i dobrze im się działo. Od czasu do czasu jeden z nich przechodził paroksyzm febry; drugi pielęgnował go wówczas ze szlachetnem oddaniem. Niewiele robili sobie z choroby. Febra pozostawiała osłabienie i po każdym ataku wyglądali znacznie gorzej. Carlierowi zapadły się oczy; irytował się o lada drobnostkę. Twarz Kayertsa mizerna była i obwisła, co w połączeniu z okrągłością jego brzucha wyglądało bardzo dziwacznie. Ale przebywając wciąż razem, nie spostrzegali zmian, jakie zachodziły w ich wyglądzie, a także i w usposobieniu.
Minęło tak pięć miesięcy.
Gdy pewnego ranka Kayerts i Carlier, wyciągnięci w fotelach na werandzie, mówili o zbliżających się odwiedzinach parowca, grupa zbrojnych ludzi wyszła z lasu i zbliżyła się do stacji. Byli to obcy Murzyni z innej części kraju. Wysocy, smukli, spowici od stóp do głów w niebieskie płótno z frendzlami, ułożone w klasyczne fałdy, uzbrojeni byli w rusznice zawieszone na obnażonem prawem ramieniu. Makola ujawnił podniecenie i wybiegł ze składu (gdzie spędzał całe dni) na spotkanie gości. Weszli na dziedziniec i spoglądali wokoło spokojnym, pogardliwym wzrokiem. Ich wódz — potężny Murzyn o zdecydowanym wyglądzie i oczach krwią nabiegłych, stanął przed werandą i wygłosił długą mowę. Wymachiwał przytem rękami i skończył niespodzianie.
W jego intonacji i brzmieniu długich okresów dźwięczało coś, co zatrwożyło obu białych. Było to niby odbicie czegoś niekoniecznie znanego, choć przywodziło na myśl przemowy ludzi cywilizowanych. Mowa Murzyna brzmiała jak jeden z tych niesamowitych języków, jakie czasem we śnie słyszymy.
— Cóż to za szwargot? — rzekł zdumiony Carlier. — W pierwszej chwili wydało mi się, że ten drab mówi po francusku. W każdym razie to zupełnie inny żargon niż wszystkie, któreśmy słyszeli.
— Tak — odparł Kayerts. — Ty, Makola, co on mówi? Skąd przychodzą? Co to za jedni?
Ale Makola, który stał jak na rozżarzonych węglach, odrzekł śpiesznie:
— Nie wiem. Przychodzą z bardzo daleka. Może pani Price ich zrozumie. To są może źli ludzie.
Wódz, poczekawszy chwilę, rzekł coś ostro do Makoli, który potrząsnął głową. Obcy rozejrzał się wokoło, zauważył szopę Makoli i ruszył ku niej. W następnej chwili usłyszano głos pani Makola, przemawiającej z wielką płynnością. Pozostali goście — było ich wszystkich sześciu — wałęsali się bezceremonjalnie po dziedzińcu, wtykali głowy przez drzwi składu, obstąpili grób, wskazując znacząco na krzyż i wogóle czuli się jak w domu.
— Nie podobają mi się te dranie i — wiesz co, Kayerts — oni muszą pochodzić z wybrzeża; mają broń palną — zauważył sprytny Carlier.
Kayertsowi te dranie nie podobały się również. Obaj zdali sobie sprawę po raz pierwszy, że w okolicznościach, w których się znaleźli, niezwykłość może być niebezpieczna i poza nimi dwoma niema na ziemi żadnej siły, która mogłaby odgrodzić ich od tej niezwykłości. Weszli do domu zaniepokojeni i nabili rewolwery. Kayerts rzekł:
— Musimy powiedzieć Makoli, żeby kazał im pójść precz nim się ściemni.
Obcy ludzie odeszli popołudniu, zjadłszy posiłek przygotowany przez panią Makola. Olbrzymia kobieta bardzo była podniecona i dużo z gośćmi rozmawiała. Terkotała ostrym głosem, pokazując tu i tam na lasy i rzekę. Makola siedział nauboczu i śledził rozmowę. Niekiedy wstawał i szeptał coś żonie do ucha. Odprowadził obcych aż poza wąwóz, leżący od tyłu na granicy gruntów stacyjnych, i powrócił wolnym krokiem, pogrążony w głębokiej zadumie. Gdy biali zwrócili się do niego z pytaniami, zachował się bardzo dziwnie; zdawało się, że nic nie rozumie, że zapomniał po francusku, że wogóle zapomniał mówić. Kayerts i Carlier zauważyli zgodnie, że Murzyn wypił zanadto palmowego wina.
Była wprawdzie mowa o tem, że trzebaby trzymać kolejno wartę, ale wieczorem wszystko wyglądało tak spokojnie i cicho, że poszli spać jak zwykle. Przez całą noc przeszkadzało im bicie w bębny po wioskach. Gdzieś w pobliżu rozlegał się głęboki, szybki łoskot — odpowiadał mu drugi woddali — i zapadała cisza. Niebawem krótkie pobudki odzywały się znowu tu i tam, zlewały się i rozrastały, potężniejąc w silny i przeciągły warkot, który wypływał z lasu, toczył się w ciemnościach, ciągły i nieustanny, blisko i daleko, jak gdyby cały świat był jednym olbrzymim bębnem, huczącym bez przerwy wezwanie do niebios. A skroś ten głęboki i potężny hałas, nagłe wrzaski, podobne do śpiewów buchających z domu obłąkanych, przedzierały się w ostrych zgrzytliwych wytryskach, które zdawały się sięgać wysoko nad ziemię, niwecząc wszelki spokój pod gwiazdami.
Kayerts i Carlier spali źle tej nocy. Zdawało im się, że słyszą wystrzały, ale nie mogli ustalić w jakim kierunku. Rano nie było Makoli. Wrócił około południa w towarzystwie jednego z wczorajszych przybyszów i wymykał się wciąż Kayertsowi, który ani rusz nie mógł się z nim rozmówić. Kayerts osądził, że Makola prawdopodobnie ogłuchł i bardzo się temu dziwował. Carlier, który łowił ryby na wybrzeżu, wrócił tymczasem i rzekł, pokazując swój połów: „Piekielny dzisiaj rozruch wśród tych Murzynów; ciekaw jestem co się tam dzieje. Z piętnaście łodzi przebyło rzekę podczas tych dwóch godzin, kiedy łowiłem ryby“. Strapiony Kayerts zapytał: „Czy nie dziwnie ten Makola dziś wygląda?“ Carlier doradził: „Trzymaj w kupie wszystkich naszych ludzi, bo nuż się coś wydarzy“.
Na stacji było dziesięciu robotników, zostawionych przez dyrektora. Ci ludzie zgodzili się do Spółki na przeciąg sześciu miesięcy (nie mając żadnego wyobrażenia, czem jest miesiąc w szczególności i bardzo słabo zdając sobie sprawę z pojęcia czasu wogóle) — a służyli już sprawie postępu więcej niż dwa lata. Należeli do plemienia osiadłego w bardzo odległej części tej krainy smutku i ciemności i nie mogli uciec, przypuszczając, że tuziemcy zabiliby ich, jako obcych wędrowców — w czem się bynajmniej nie mylili. Mieszkali w słomianych szałasach na stoku wąwozu zarośniętego trzciniastą trawą, tuż za budynkami. Nie czuli się szczęśliwi; żałowali świątecznych obrzędów, czarów i ofiar z ludzi, które były w zwyczaju w ich ojczyźnie, gdzie mieli także rodziców, braci, siostry, wielbionych wodzów, szanowanych czarowników, bliskich przyjaciół oraz inne związki uznane naogół za ludzkie. W dodatku porcje ryżu wydzielane przez Spółkę nie dogadzały im jako pokarm w ich ojczyźnie nieznany, do którego nie mogli się przyzwyczaić. Wynikało stąd, że byli niezdrowi i nieszczęśliwi. Gdyby należeli do innego plemienia, zdecydowaliby się na śmierć, aby uciec od powikłanych trudności życia, bo dla niektórych dzikich niema nic łatwiejszego od samobójstwa. Ale że należeli do wojowniczego plemienia o spiłowanych zębach, odznaczali się przeto większą odpornością i wlekli ogłupiały żywot wśród chorób i smutku. Pracowali niedołężnie i stracili swój wspaniały wygląd. Carlier i Kayerts leczyli ich wytrwale, nie mogąc doprowadzić ich do dawnego stanu. Kazali im codzień odbywać musztrę i wyznaczali różne prace: żęcie trawy, budowanie płotów, ścinanie drzew i t. d. i t. d. — do których porządnego wykonania żadna siła ziemska nie była w stanie ich zmusić. W gruncie rzeczy dwaj biali mieli nad nimi bardzo słaby dozór.
Makola przyszedł popołudniu do dużego domu i zastał Kayertsa śledzącego trzy ciężkie słupy dymu wznoszące się nad lasami.
— Co to takiego? — spytał Kayerts.
— Jakieś wioski się palą — odpowiedział Makola, który zdawał się odzyskiwać przytomność. Potem rzekł nagle: — Mamy bardzo mało kości słoniowej; handel źle szedł przez sześć miesięcy. Czy chce pan dostać więcej kości słoniowej?
— Tak — odrzekł skwapliwie Kayerts. Myślał o prowizji, która była mała.
— Ci ludzie, którzy byli tu wczoraj, to kupcy z Loandy; mają bardzo dużo kości słoniowej, więcej niż mogą udźwignąć w drodze do domu. Czy mam od nich kupić? Wiem, gdzie jest ich obóz.
— Naturalnie — rzekł Kayerts. — Kto to są ci kupcy?
— To źli ludzie — odrzekł obojętnie Makola. — Biją się z krajowcami, łapią kobiety i dzieci. To bardzo źli ludzie i mają strzelby. Wielki zamęt jest naokoło. Czy chce pan kupić kości słoniowej?
— Tak — odrzekł Kayerts.
Makola przez chwilę nic nie mówił.
— Ci nasi robotnicy są do niczego — mruknął, rozglądając się wokoło. — Stacja w wielkim nieporządku. Dyrektor będzie się gniewał. Dobrze byłoby dostać piękną porcję kości słoniowej — wtedy dyrektor nic nie powie.
— Cóż na to mogę poradzić? ludzie nie chcą pracować — rzekł Kayerts. — Kiedy dostaniesz tę kość słoniową?
— Bardzo prędko — odparł Makola. — Może dziś w nocy. Niech się pan już na mnie spuści i nie wychodzi wcale z domu. Możeby pan dał naszym ludziom palmowego wina, to urządzą sobie tańce dziś wieczorem. Zabawią się. Jutro będą lepiej pracować. Dużo jest wina — trochę nawet skwaśniało.
Kayerts zgodził się na to i Makola zaniósł własnoręcznie wielkie tykwy do drzwi swojej szopy. Stały tam do wieczora i pani Makola zaglądała do każdej z nich. Ludzie stacyjni dostali je wieczorem. Wielkie ognisko paliło się przed ich szałasami, gdy Carlier i Kayerts poszli się położyć. Słyszeli okrzyki i bicie w bęben. Kilku ludzi Gobili przyłączyło się do robotników i zabawa szła w najlepsze.
W środku nocy Carlier obudził się nagle i usłyszał jakiś głośny krzyk; potem rozległ się wystrzał. Jeden jedyny wystrzał. Carlier wybiegł i spotkał się na werandzie z Kayertsem. Obaj byli przestraszeni. Gdy szli przez dziedziniec ku szopie Makoli, ujrzeli cienie poruszające się w ciemnościach. Jeden z tych cieni krzyknął: „Nie strzelajcie! To ja, Price“ — i Makola pojawił się tuż przy nich. — Wracajcie, panowie, wracajcie — nalegał — zepsujecie wszystko. — Tu są jacyś obcy ludzie — rzekł Carlier. — To nic; wiem o tem — odparł Makola. Potem szepnął: — Wszystko w porządku. Przynieśli kość słoniową. Nie mówcie nic! Wiem, co robię.
Dwaj biali wrócili niechętnie do domu, ale spać już nie mogli. Słyszeli jakieś kroki, szepty, jęki. Zdawało im się, że gromada ludzi weszła na dziedziniec, że ciśnięto na ziemię ciężkie jakieś przedmioty, potem swarzono się długi czas, wreszcie nastała cisza. Kayerts i Carlier leżeli na swoich twardych łóżkach, myśląc: „Ten Makola jest nieoceniony“. Rano Carlier wyszedł z domu bardzo zaspany i pociągnął za sznur wielkiego dzwonu. Służba stacyjna musztrowała się codzień przy dźwiękach dzwonu. Ale tego ranka nikt się nie stawił. Kayerts pojawił się, ziewając, na werandzie. Widzieli, jak Makola wyszedł ze swojej szopy, niosąc cynową miednicę z brudną wodą. Makola, Murzyn cywilizowany, mył się zawsze bardzo porządnie. Wylał zręcznie mydliny na nędznego żółtego pieska, który chował się przy jego szopie i, zwróciwszy twarz w stronę domu ajentów, krzyknął zdaleka:
— Wszyscy ludzie uciekli dziś w nocy!
Słyszeli go wyraźnie, ale obaj krzyknęli w zdumieniu: „Co takiego?!“ Potem przez chwilę wpatrywali się w siebie nawzajem:
— Wpadliśmy w ładne tarapaty — warknął Carlier.
— To nie do wiary! — mruknął Kayerts.
— Pójdę do szałasów i zobaczę — rzekł Carlier, ruszając z miejsca wielkiemi krokami.
Makola zbliżył się i zastał samego Kayertsa.
— Nie mogę temu uwierzyć — rzekł płaczliwie Kayerts. — Pielęgnowaliśmy ich jak własne dzieci!
— Odeszli z ludźmi z wybrzeża — powiedział Makola po chwili namysłu.
— Co mnie to może obchodzić z kim odeszli — niewdzięczne bestje! — wykrzyknął Kayerts. Nagle błysnęło mu podejrzenie i dodał, patrząc bystro na Makolę:
— A ty co wiesz o tem?
Makoła wzruszył ramonami, patrząc w ziemię.
— Co ja wiem? Ja się tylko domyślam. Chce pan obejrzeć kość słoniową — o, tam leży. Coś wspaniałego. Nigdy pan takiej nie widział.
Ruszył w stronę składu. Kayerts szedł za nim machinalnie, rozmyślając o niewiarogodnej ucieczce robotników. Przed drzwiami fetysza leżało na ziemi sześć wspaniałych kłów.
— Co dałeś im za to? — spytał Kayerts, obejrzawszy nabytek z zadowoleniem.
— To nie był zwyczajny handel — odrzekł Makoła. — Przynieśli kość słoniową i oddali mi ją. Powiedziałem im, żeby wzięli sobie ze stacji to, czego najbardziej potrzebują. To wspaniała kość. Żadna stacja nie może się pochwalić takiemi kłami. Ci kupcy potrzebowali gwałtem tragarzy, a nasi ludzie nic tu nie robili. Ja kłów nie kupiłem; nie trzeba wciągać do ksiąg. Wszystko w porządku.
Kayerts o mało co nie pękł z oburzenia.
— Co takiego? — krzyknął — sprzedałeś poprostu naszych ludzi za te kły!
Makola milczał obojętnie.
— Ja ciebie — ja — ja — bełkotał Kayerts. — Ty czarcie przeklęty! — wrzasnął.
— Zrobiłem co mogłem dla pana i dla Spółki — rzekł niewzruszony Makola. — Dlaczego pan tak krzyczy? Niech pan spojrzy na ten kieł.
— Odprawiam cię! Doniosę dyrektorowi — ani myślę patrzeć na ten kieł. Nie wolno ci tego dotykać. Rozkazuję wrzucić to do rzeki. Ty — ty — —
— Pan bardzo jest czerwony, panie Kayerts. Jak się pan będzie tak na słońcu irytował, dostanie pan febry i umrze pan — jak pierwszy naczelnik! — wypowiedział z naciskiem Makola.
Stali w milczeniu, patrząc w siebie z natężeniem, jak gdyby usiłowali dojrzeć coś z wielkiej odległości. Kayerts wzdrygnął się. Makola miał na myśli tylko to, co powiedział, ale słowa jego wydały się Kayertsowi pełnemi złowrogiej groźby. Odwrócił się nagle i poszedł ku domowi. Makola wycofał się na łono rodziny, a kły, pozostawione przed składem, leżały w blasku słonecznym, wielkie i drogocenne.
Carlier wrócił na werandę.
— Uciekli wszyscy, co? — odezwał się głuchy głos Kayertsa z głębi wspólnego pokoju. — Nikogo nie znalazłeś?
— O tak — odrzekł Carlier — znalazłem jednego z ludzi Gobili; leży martwy przed szałasami — przestrzelili go nawskroś. Słyszeliśmy ten strzał dziś w nocy.
Kayerts wyszedł szybko na werandę. Zastał towarzysza patrzącego ponuro przez dziedziniec w stronę kłów, leżących w oddali przed składem. Przez chwilę siedzieli obaj w milczeniu. Potem Kayerts opowiedział swoją rozmowę z Makolą. Carlier nic nie odrzekł. Przy śniadaniu jedli bardzo mało. Przez resztę dnia zamienili ledwie parę słów. Głucha cisza zdawała się ciężyć nad stacją i zaciskać im wargi. Makola nie otworzył składu; spędził dzień na zabawie z dziećmi. Leżał wyciągnięty na macie przed drzwiami swojego domku, a dzieciaki siedziały mu na piersiach i łaziły po nim. Był to obraz wzruszający. Pani Makola zajęta była przez cały dzień gotowaniem, tak jak i zwykle. Biali zjedli wieczerzę z nieco lepszym apetytem. Potem Carlier, paląc fajkę i przechadzając się po dziedzińcu, dotarł aż do składu; stał przez długi czas nad kłami, dotknął nogą jednego czy dwóch, a nawet usiłował podnieść największy od cienkiego końca. Wrócił do swego naczelnika, który siedział wciąż na werandzie, rzucił się na krzesło i rzekł:
— Już wiem, jak to się stało! Napadli ich, leżących w ciężkim śnie po wypiciu wszystkiego tego wina, które pozwoliłeś wziąć Makoli. To była zasadzka — rozumiesz? Najgorsze to, że było tam kilku ludzi Gobili — z pewnością uprowadzili ich także. Najmniej pijany ze wszystkich obudził się i został zastrzelony w nagrodę za wstrzemięźliwość. Dziwny kraj. Co teraz zrobisz?
— Nie możemy tego dotknąć, naturalnie — rzekł Kayerts.
— Naturalnie, że nie — potwierdził Carlier.
— Niewolnictwo to okropna rzecz — wybełkotał Kayerts niepewnym głosem.
— Straszna! co za cierpienia — mruknął Carlier z przekonaniem.
Wierzyli święcie w swoje słowa. Każdy człowiek ma względy i szacunek dla pewnych słów, które on i jego bliźni wymawiają. Ale o uczuciach ludzie zaiste nic nie wiedzą. Mówimy z oburzeniem albo zachwytem; mówimy o ucisku, okrucieństwie, zbrodni, poświęceniu, wyrzeczeniu się, cnocie — i nie odczuwamy nic istotnego poza temi słowami. Nikt nie wie, co znaczy cierpienie albo wyrzeczenie się, prócz może ludzi, co padają ofiarą tajemnych celów, do których wiodą te złudzenia.
Następnego ranka zobaczyli, że Makola krząta się gorliwie na dziedzińcu, ustawiając wielką wagę do ważenia kości słoniowej. Po niejakim czasie Carlier rzekł: — Co też ten łajdak tam majstruje? — i zaczął wałęsać się po podwórzu. Kayerts poszedł za nim. Przystanęli obok wagi, przypatrując się Makoli. Nie zwracał na nich żadnej uwagi. Kiedy waga została zawieszona jak należy, spróbował podnieść kieł, aby położyć go na szali. Za ciężki był jednak. Spojrzał wgórę bezradnie, nic nie mówiąc, i przez minutę stali wokoło wagi, milczący i nieruchomi jak trzy posągi. Nagle Carlier rzekł: „Bierz za drugi koniec, Makola, draniu jeden!“ — i podnieśli kieł wspólnemi siłami. Kayerts drżał całem ciałem. Mruczał pod nosem: „No, no, doprawdy!“ Włożywszy rękę do kieszeni, znalazł tam brudny kawałek papieru i ogryzek ołówka. Odwrócił się plecami, jakby chciał ukryć jakieś szachrajstwo i notował ukradkiem cyfry, które Carlier wygłaszał, podnosząc głos niepotrzebnie. Kiedy wszystko już było zważone, Makola szepnął do siebie: „Słońce pali tu strasznie mocno — to niedobrze dla kłów“. Carlier rzekł niedbale do Kayertsa: „Wiesz co, naczelniku, mógłbym właściwie pomóc mu wnieść to do składu“.
Gdy wracali do domu, Kayerts zauważył z westchnieniem: „Musieliśmy to zrobić“. A Carlier rzekł: „To jest doprawdy okropne, ale ponieważ ludzie należeli do Spółki, więc i kość słoniowa należy do Spółki. Musimy jej pilnować“. „Oczywiście zdam z tego sprawę dyrektorowi“, rzekł Kayerts. „Naturalnie, niech on sam rozstrzygnie“, przytakiwał Carlier.
W południe zabrali się z apetytem do śniadania. Kayerts wzdychał od czasu do czasu. Gdy imię Makoli wypływało w rozmowie, dodawali do niego obelżywy epitet. Przynosiło to ulgę ich sumieniom. Makola urządził sobie popołudniu święto i kąpał dzieci w rzece. Tego dnia nikt z wiosek Gobili nie znalazł się w pobliżu stacji. Nazajutrz także nikt nie przyszedł, ani dnia następnego, ani przez cały tydzień. Zdawało się, że poddani Gobili wymarli i zostali pochowani, gdyż nie dochodził stamtąd najlżejszy przejaw życia. Ale lud obchodził tylko żałobę po rodakach, zgładzonych przez czary białych ludzi, którzy ściągnęli złych ludzi do ich kraju. Źli ludzie odeszli, ale lęk pozostał. Lęk pozostaje zawsze. Człowiek może zniszczyć w sobie doszczętnie wszystkie uczucia — miłość, i nienawiść, i wiarę, i nawet zwątpienie; ale, póki lgnie do życia, nie może zniszczyć lęku, przebiegłego, niezniszczalnego i straszliwego lęku, który przenika całe jestestwo, który zabarwia myśli, który czyha na dnie serca; który śledzi na ludzkich wargach walkę ostatniego tchnienia. Łagodny starzec Gobila, ogarnięty lękiem, składał specjalne ofiary z ludzi wszystkim złym duchom, które zawładnęły jego białymi przyjaciółmi. Ciężko mu było na sercu. Niektórzy z wojowników mówili o paleniu i zabijaniu, ale przezorny starzec odwiódł ich od tego. Któż mógł przewidzieć niedolę, jaką byłyby zdolne sprowadzić te tajemnicze istoty, gdyby je podrażniono? Należy zostawić je w spokoju. Może zczasem znikną w ziemi jak pierwsza biała istota. Lud Gobili powinien trzymać się od nich zdaleka i żywić nadzieję, że wszystko skończy się jak najlepiej.
Ale Kayerts i Carlier nie zniknęli; pozostali na powierzchni tej ziemi, która wydawała im się teraz jakby większa i bardziej pusta. Nie ulegli temu wrażeniu z powodu otaczającej ich samotności, zupełnej i głuchej; sprowadziła je raczej mętna świadomość, że znikło z ich duszy coś nieuchwytnego — coś, co pracowało dla ich bezpieczeństwa i wstrzymywało dzicz od wtargnięcia w ich serca. Obrazy domu, pamięć o ludziach im podobnych, o ludziach, którzy czuli i myśleli, jak oni zwykli byli czuć i myśleć — cała ta przeszłość cofnęła się gdzieś daleko — i trudno było do niej dotrzeć oczom olśnionym blaskiem słońca, nie przesłoniętego nigdy chmurami. A z otaczającej ich dzikiej, niemej głuszy, właściwa jej beznadziejność i barbarzyństwo zdawały się wysuwać i zbliżać, przyciągać ich, patrzeć na nich, ogarniać ich opieką nieodpartą, poufałą i wstrętną.
Dni zbiegały się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Ludzie Gobili bębnili i wrzeszczeli do każdego księżyca na nowiu, jak i dawniej, ale trzymali się od stacji zdaleka. Makola i Carlier wyruszyli raz czółnem do jednej z wiosek, aby nawiązać znów stosunki, ale zostali przywitani deszczem strzał i musieli co tchu uciekać, aby ujść z życiem. Ta wycieczka wznieciła niepokój nad dolną i górną rzeką — wzburzenie ludności przejawiało się wyraźnie przez szereg dni. Parowiec spóźniał się. Z początku Carlier i Kayerts mówili wesoło o tem opóźnieniu, potem ogarnął ich niepokój, a wreszcie zgnębienie. Sytuacja stała się poważna. Zapasy się kończyły. Carlier zarzucał z brzegu wędkę, ale woda w rzece opadła i ryby trzymały się w środku łożyska. Nie śmieli zapuszczać się daleko od stacji na polowanie. A przytem w nieprzebytym lesie trudno było o zwierzynę. Carlier zastrzelił raz płynącego rzeką hipopotama. Nie mieli dość wielkiej łodzi, aby zabezpieczyć go od zatonięcia i poszedł na dno. Kiedy znów wypłynął, prąd uniósł go daleko i cielsko zostało wyłowione przez ludzi Gobili. Była to dla nich okazja do uroczystego obchodu narodowego, ale Carlier dostał napadu wściekłości i rozwodził się nad koniecznością wytępienia wszystkich Murzynów, aby można było wyżyć w tym kraju. Kayerts wałęsał się w milczeniu; spędzał całe godziny, wpatrując się w fotografję swojej Melie. Portret przedstawiał dziewczynkę o długich, wyblakłych warkoczach i nieco kwaśnym wyrazie twarzy. Nogi Kayertsa bardzo były spuchnięte i chodził z wielką trudnością. Carlier, podkopany przez febrę, nie spacerował już po zawadjacku, tylko łaził chwiejnym krokiem, zachowując jeszcze minę wyzywającą, jak przystało na człowieka, który pamiętał swój szykowny pułk. Były oficer stał się opryskliwy, sarkastyczny i skłonny do mówienia przykrych rzeczy. Uważał to za „szczere postępowanie“. Obaj obliczyli już dawno swoje procenty z handlu, włączywszy do ogólnej sumy ostatni nabytek „tego niecnego Makoli“. Postanowili także nic o tej sprawie nie mówić. Kayerts wahał się z początku ze strachu przed dyrektorem.
— Nie bój się — widział on i gorsze sprawki knute pokryjomu — utrzymywał Carlier, śmiejąc się chrapliwie. — Nie będzie ci wdzięczny, jeżeli się wygadasz. Nie jest lepszy ani od ciebie, ani ode mnie. Kto mu doniesie, jeśli będziemy trzymać język za zębami?
Otóż to właśnie! Poza nimi nie było tam nikogo; i — pozostawieni sam na sam ze swoją słabością — stawali się z dnia na dzień podobniejsi do współwinowajców niż do przyjaciół. Od ośmiu miesięcy nie mieli z domu żadnych wiadomości. Każdego wieczoru mówili: „Jutro przypłynie parowiec“. Ale jeden z parowców Spółki rozbił się i zatonął, a dyrektor jeździł na drugim, odwiedzając bardzo odległe i ważne stacje na głównej rzece. Uważał, że bezużyteczna stacja i bezużyteczni ludzie mogą poczekać. A tymczasem Kayerts i Carlier żywili się ryżem gotowanym bez soli i przeklinali Spółkę, całą Afrykę i dzień swego urodzenia. Trzeba samemu przejść taką dietę, aby przekonać się, jaką okropną przykrością może się stać przełknięcie pożywienia. Na stacji nie było dosłownie nic poza ryżem i kawą; a kawę pili bez cukru. Ostatnie piętnaście kawałków zamknął Kayerts uroczyście w swojej skrzynce obok małej butelki konjaku, „na wypadek choroby“ — objaśnił. Carlier był tego samego zdania. „Kiedy się jest chorym“ — oświadczył — „każdy taki nadprogramowy kąsek rozwesela człowieka“.
Czekali. Bujna trawa puściła się na dziedzińcu. Dzwon nigdy się już nie odzywał. Mijały dni — ciche, powolne i rozjątrzające. Każcie słowo ajentów brzmiało teraz jak warknięcie, a milczenie ich stało się gorzkie, jakby przesiąknięte goryczą myśli.
Pewnego dnia, po śniadaniu złożonem z gotowanego ryżu, Carlier postawił na stole nietkniętą filiżankę i rzekł:
— Do djabła z tem wszystkiem! Wypijmy choć raz przyzwoitą filiżankę kawy. Kayerts, wydostań ten cukier!
— Cukier jest dla chorych — odmruknął Kayerts, nie podnosząc oczu.
— Dla chorych! — przedrzeźniał Carlier. — Głupie brednie! No więc — ja jestem chory.
— Nie jesteś bardziej chory ode mnie, a ja się bez cukru obywam — rzekł Kayerts pojednawczym tonem.
— Dawaj mi tu ten cukier — ty stary sknero, ty handlarzu niewolników!
Kayerts podniósł szybko oczy. Carlier uśmiechał się z wyraźną zuchwałością. I nagle wydało się Kayertsowi, że nie widział nigdy przedtem tego człowieka. Kto to jest? Nic o nim nie wiedział. Do czego był zdolny? Błyskawica gwałtownego, zdumiewającego wzruszenia przeszyła Kayertsa, jak w chwili niesłychanej, groźnej i ostatecznej. Ale zdołał wymówić ze spokojem —
— To żart w bardzo złym guście. Nie powtarzaj tego.
— Żart! — rzekł Carlier, przysuwając się z krzesłem. — Jestem głodny, jestem chory i nie myślę żartować. Nienawidzę obłudy. Jesteś obłudnikiem. Jesteś handlarzem niewolników. Ja jestem także handlarzem niewolników. Prócz handlu niewolnikami niema nic w tym przeklętym kraju. Chcę dziś mieć cukier do kawy i koniec!
— Zakazuję ci mówić do mnie w ten sposób — rzekł Kayerts ze stanowczością.
— Ty!... co takiego? — krzyknął Carlier, zrywając się z krzesła.
Kayerts wstał również.
— Jestem twoim zwierzchnikiem — zaczął — starając się opanować trzęsący głos.
— Co? — wrzasnął tamten. — Kto jest zwierzchnikiem? Tu niema żadnego zwierzchnika. Nikogo niema; tu niema nikogo prócz mnie i ciebie. Jazda po cukier — ty brzuchaty ośle!
— Milcz! wynoś się stąd! — krzyknął piskliwie Kayerts. — Odprawiam cię ty — ty łajdaku!
Carlier porwał za krzesło. Wyglądał teraz doprawdy niebezpiecznie.
— Ty flaku, ty nędzny cywilu — masz! — zawył.
Kayerts schował się pod stół i krzesło uderzyło o trzcinową ścianę. Gdy Carlier usiłował obalić stół, Kayerts rzucił się w rozpaczy naoślep, z głową spuszczoną, jak zapędzona w róg świnia; przewróciwszy Carliera, wypadł na werandę i wbiegł do swego pokoju. Zamknął drzwi na klucz, porwał za rewolwer i stał, dysząc. Nie upłynęła minuta, gdy Carlier jął kopać wściekle we drzwi, wyjąc:
— Jeśli mi nie dasz cukru, zastrzelę cię jak psa. No! raz — dwa — trzy... Nie chcesz? Pokażę ci, kto tu panem!
Kayerts pomyślał, że drzwi za chwilę ustąpią, i wylazł przez kwadratową dziurę, która służyła za okno. Teraz przedzielała ich cała szerokość domu. Ale tamten był widać za słaby, aby drzwi wywalić i Kayerts usłyszał, że biegnie naokoło. Wówczas i on zaczął biec mozolnie na swych spuchniętych nogach. Biegł ze wszystkich sił, ściskając w dłoni rewolwer, i wciąż nie mógł jeszcze zrozumieć, co się z nim dzieje. Widział kolejno domek Makoli, skład, rzekę, wąwóz, niskie krzaki; i znów zobaczył to wszystko, biegnąc po raz drugi naokoło domu. I jeszcze raz mignęło to samo przed jego oczami. Tego ranka nie byłby mógł przejść bez stękania i paru kroków.
A teraz biegł. I to biegł dość szybko, aby ukryć się przed wzrokiem tamtego.
Wreszcie, goniąc resztkami sił, pomyślał w ostatecznej rozpaczy: „Umrę, a nie potrafię obiec raz jeszcze naokoło“ — i w tejże chwili usłyszał, że Carlier potknął się ciężko i stanął. Kayerts zatrzymał się także. Znajdował się z tyłu domu, a tamten od frontu, jak przedtem. Usłyszał, że Carlier pada na krzesło, przeklinając, i nagle nogi ugięły się pod nim: osunął się na podłogę z plecami opartemi o ścianę. Usta miał suche jak żużel, a twarz mokrą od potu — i łez. O co im poszło? Pomyślał, że to chyba straszne złudzenie; pomyślał, że przeżywa to we śnie; pomyślał, że dostaje pomieszania zmysłów! Po chwili opamiętał się. O co się właściwie pokłócili? O ten cukier? Cóż za idjotyzm! Ależ da mu ten cukier — nie potrzebuje tego cukru. I zaczął dźwigać się z ziemi, ogarnięty nagłem poczuciem bezpieczeństwa. Ale zanim jeszcze stanął na nogach, odruch zdrowego rozsądku pogrążył go znów w rozpaczy. Pomyślał: „Jeśli ustąpię teraz temu rozbestwionemu żołdakowi, jutro zaczną się te same okropności — i pojutrze — i następnego dnia — i ciągle. — Będzie występował z coraz to innemi pretensjami, podepcze mnie, zadręczy, zrobi ze mnie swojego niewolnika — i będę zgubiony! Zgubiony! Parowiec nadejdzie może za wiele dni — może nigdy nie nadejdzie“. Trząsł się tak silnie, że musiał znów usiąść na podłodze. Dygotał bezradnie. Czuł, że nie może i nie chce już się ruszyć. Odchodził od zmysłów, pojąwszy nagle, że znalazł się w położeniu bez wyjścia — że śmierć i życie stały się w mgnieniu oka jednako trudne i straszne.
Nagle usłyszał, że tamten odsuwa krzesło — i skoczył na równe nogi z niezmierną łatwością. Nasłuchiwał pilnie. Przejął go wstyd; znów musi biegnąć! Na prawo czy na lewo? Usłyszał kroki. Rzucił się na lewo, ściskając rewolwer i w tejże samej chwili, jak mu się wydało, zderzyli się gwałtownie. Głośny wystrzał rozległ się między nimi; buchnął czerwony płomień, gęsty dym; i Kayerts, ogłuszony i oślepiony, rzucił się do ucieczki, myśląc: „Raniony jestem, już po mnie“. Spodziewał się, że tamten go dopędzi, aby napawać się jego agonją. Chwycił się słupa podtrzymującego dach. „Już po wszystkiem!“ Nagle usłyszał, że ktoś zwalił się z łoskotem po drugiej stronie, jakby natknąwszy się naoślep na krzesło — potem uczyniła się cisza. Nic się więcej nie stało. Nie umarł. Tylko czuł, że ramię ma boleśnie poturbowane i spostrzegł się, że zgubił rewolwer. Bezbronny był i bezradny. Czekał na swój los. Tamten drugi nie odzywał się wcale. To podstęp. Pewno skrada się do niego! Którędy? Może bierze go w tej chwili na cel?
Po krótkiej chwili męki straszliwej i bezsensownej postanowił stawić czoło losowi. Gotów był poddać się wszystkiemu. Obszedł róg domu, opierając się ręką o ścianę, postąpił jeszcze kilka kroków — i ledwie że nie omdlał. Zobaczył na podłodze stopy leżącego człowieka, wystające z za drugiego węgła. Białe, nagie stopy w czerwonych pantoflach. Uczuł się śmiertelnie chory i stał przez chwilę w głębokim mroku. Nagle Makola zjawił się przed nim i rzekł spokojnie:
— Niech pan tu przyjdzie, panie Kayerts. On nie żyje.
Kayerts wybuchnął łzami wdzięczności — głośnym płaczem i szlochaniem. Po pewnym czasie zorjentował się, że siedzi na krześle i patrzy na Carliera, który leży nawznak wyciągnięty na podłodze.
Makola klęczał obok ciała.
— Czy to pana rewolwer? — spytał, powstając.
— Tak — odrzekł Kayerts i dodał natychmiast: — Biegł za mną, żeby mnie zabić — widziałeś!
— Tak, widziałem — odrzekł Makola. — Tu jest tylko jeden rewolwer; gdzie drugi?
— Nie wiem — szepnął Kayerts osłabłym nagle głosem.
— Pójdę i poszukam — rzekł tamten łagodnie.
Obszedł dom wokoło, a Kayerts siedział nieruchomo i patrzał na trupa. Makola wrócił z pustemi rękami; chwilę stał pogrążony w myślach, potem wszedł spokojnie do pokoju zmarłego, wrócił natychmiast z rewolwerem i pokazał go Kayertsowi. Kayerts zamknął oczy. Wszystko zawirowało naokoło niego. Poznał, że życie straszniejsze jest i trudniejsze niż śmierć. Zastrzelił bezbronnego człowieka.
Makola namyślał się przez chwilę i rzekł cicho, wskazując na umarłego, który leżał z przestrzelonem prawem okiem:
— Umarł na febrę. — Kayerts utkwił kamienny wzrok w Murzynie. — Tak — powtórzył Makola w zadumie, przestępując przez trupa — umarł na febrę. Pochowamy go jutro.
I poszedł zwolna do wyczekującej go żony, zostawiając obu białych na werandzie.
Nadeszła noc, a Kayerts wciąż siedział bez ruchu. Siedział spokojnie, jak po zażyciu opjum. Gwałtowność wzruszeń, które przeżył, wywołała w nim uczucie wyczerpania i pogody. W jedno krótkie popołudnie zgłębił do dna zgrozę i rozpacz, i znalazł wreszcie spokój w przeświadczeniu, że życie nie ma już dla niego tajemnic: tak, jak i śmierć. Siedział przy trupie i myślał — myślał bardzo intensywnie, myślał zupełnie nowemi myślami. Miał wrażenie, że oderwał się od siebie najzupełniej. Stare jego myśli, przekonania, sympatje i antypatje, rzeczy które szanował i rzeczy których nienawidził, ukazały mu się nareszcie w prawdziwem świetle! Uznał je za dziecinne i godne pogardy, fałszywe i śmieszne. Rozkoszował się nową swą wiedzą, siedząc przy człowieku, którego zabił. Rozprawiał ze sobą o wszystkich rzeczach pod słońcem z przewrotną jasnością myśli, właściwą niektórym obłąkanym. Przyszło mu do głowy, że nieboszczyk był bezsprzecznie szkodliwą bestją; że ludzie umierali codzień tysiącami; może i setkami tysięcy — któż to wie? — i że w ogólnej sumie ta jedna śmierć nie mogła zaważyć, nie mogła mieć żadnego znaczenia — przynajmniej dla istoty myślącej. On, Kayerts, jest istotą myślącą. Przez całe życie aż do tej chwili wierzył w masę głupstw, podobnie jak i reszta ludzkości, która składa się z głupców; ale teraz zgłębił już wszystko! Poznał już wszystko! Zdobył spokój; spoufalił się z najwyższą mądrością!
Usiłował wyobrazić sobie, że to on, Kayerts, nie żyje, a Carlier siedzi w krześle i patrzy na niego; a ten zamiar udał mu się tak prędko i niespodzianie, że już po krótkiej chwili wcale nie był pewien, kto jest żywy, a kto umarły. Ta nadzwyczajna sprawność wyobraźni przeraziła go jednak i zręcznym wysiłkiem woli uratował się w porę od stania się Carlierem. Serce waliło mu jak młotem i war go oblał na myśl o tem niebezpieczeństwie. Cóż za piekielna groza! Usiłował trochę pogwizdać, aby uspokoić rozstrojone nerwy — nic dziwnego, że rozstrojone! Potem nagle usnął, czy też zdawało mu się, że usnął; w każdym razie otaczała go mgła i ktoś w tej mgle zagwizdał.
Wstał z krzesła. Dzień się uczynił i ciężka mgła zstąpiła na ziemię — mgła przejmująca, zachłanna i cicha, poranna mgła krajów tropikalnych; mgła, która lgnie do człowieka i zabija; mgła biała i śmiertelna, niepokalana i jadowita. Kayerts wstał z krzesła, ujrzał ciało u swoich stóp i — załamawszy ręce nad głową — krzyknął jak człowiek, który obudził się z letargu i zrozumiał, że zamurowano go w grobie na wieki.
— Ratunku!... Boże mój!
Wrzask nieludzki, drgający i nagły przedarł się jak ostry pocisk przez biały całun tego smutnego kraju. Zkolei rozległy się trzy krótkie, niecierpliwe skrzeki i znów przez chwilę zwoje mgły kłębiły się cicho wśród straszliwego milczenia. Potem rozdarł powietrze cały szereg wrzasków, szybkich i przenikliwych, niby ryki jakiejś rozjuszonej i dzikiej bestji. To postęp wołał z rzeki na Kayertsa. Postęp, i cywilizacja, i wszystkie cnoty. Społeczeństwo przyzywało swego doskonałego członka, aby go wziąć pod opiekę, aby go pouczyć, aby go osądzić, aby go potępić; wzywało go do powrotu na tę kupę śmieci, od której się oddalił — wzywało go, aby sprawiedliwości stało się zadość.
Kayerts usłyszał i zrozumiał. Zeszedł, potykając się, z werandy i pozostawił tamtego człowieka w zupełnej samotności, pierwszy raz od chwili, gdy los rzucił ich razem na to wybrzeże. Szedł poomacku wśród mgły, wołając w swej nieświadomości ku niewidzialnym niebiosom, aby cofnęły dokonane dzieło. Makola przemknął blisko we mgle i krzyknął, biegnąc:
— Parowiec! Parowiec! Nie mogą dojrzeć stacji. Gwiżdżą na nas. Lecę zadzwonić. Niech pan zejdzie do przystani. Ja będę dzwonił.
Zniknął. Kayerts stał bez ruchu. Spojrzał wgórę; mgła kłębiła się nisko nad jego głową. Spojrzał wokoło jak człowiek, który się zabłąkał; i ujrzał na ruchliwej bieli mgły ciemną smugę — plamę w kształcie krzyża. Gdy ruszył ku niej chwiejnym krokiem, dzwon stacyjny zabrzmiał gwałtownie w odpowiedzi na niecierpliwe wrzaski parowca.
Naczelny dyrektor Wielkiej Spółki Cywilizacyjnej (ponieważ wiadomo, że za handlem idzie cywilizacja) wysiadł pierwszy na brzeg i natychmast stracił z oczu parowiec. Mgła nad rzeką była niezmiernie zwarta; wgórze, na stacji, dzwon brzmiał rozgłośnie i nieustannie.
Dyrektor krzyknął głośno w kierunku parowca:
— Nikt nie wyszedł na nasze spotkanie; może tam stało się coś złego, pomimo że dzwonią. Chodźcie lepiej ze mną!
I zaczął drapać się mozolnie na stromy brzeg. Kapitan i maszynista szli za nim. W miarę jak wspinali się wyżej, mgła rzedła i spostrzegli przed sobą dyrektora, który wyprzedził ich o dobry kawał. Nagle ujrzeli, że dyrektor rzuca się naprzód, krzycząc do nich przez ramię:
— Lećcie prędko, prędko do domu! Znalazłem jednego. Szukajcie drugiego, prędko!
Znalazł jednego! I nawet ten człowiek, bogaty w doświadczenia różnorodne i groźne, uczuł się nieco zmieszany tem odkryciem. Zatrzymał się i szukał po kieszeniach noża, stojąc naprzeciw Kayertsa, który zwisał z krzyża na rzemieniu. Wdrapał się widocznie na grób, który był wąski i wysoki i — przywiązawszy do poprzecznego drewna rzemień, powiesił się na nim. Nogi jego znajdowały się ledwie o kilka cali od ziemi; ręce zwisły sztywno; zdawało się, że stoi wyciągnięty na baczność i tuli żartobliwie fioletowy policzek do ramienia. A przytem impertynencko pokazywał spuchnięty język swemu naczelnemu dyrektorowi.