Po szczeblach/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Po szczeblach |
Data wyd. | 1903 |
Druk | A.T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L’Étape |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Aleja ogrodu Luksemburskiego, w której Jan Monneron czatował, położona była w tej rozległej jego części, która w ostatnich latach uległa największym zmianom — to jest na rogu ulicy Assas i ulicy Augusta Comte’a. Grupa nowych gmachów, w których mieszczą się liceum Montaigne’a, szkoła kolonialna i szkoła farmaceutyczna, zmieniła zupełnie i spospolitowała malowniczy wygląd tej strony Paryża, zmieniony już od czasu zniesienia szkółki drzew pod koniec Cesarstwa. Ale pomimo zacieśnienia i pospolitości nowych budowli, którem i budowniczowie opasali stary ogród, zachował on jednak w najbardziej oszpeconych kawałkach pewien urok włoski. Zdaje się, że tęsknota za Toskanią, która skłoniła Maryę Medycejską do założenia tego ogrodu, unosi się tu nad sadzawkami, nad tarasami i marmurami. Jest to jedyne miejsce w Paryżu, w naszej epoce telefonów i samojazdów, w epoce, w której nikt nie ma na nie czasu w którem jeszcze można spotkać zakochanego, pogrążonego w marzeniu, a to niemodne zajęcie wydaje się zupełnie naturalnem tu, pod sklepieniem olbrzymich platanów, o kilka kroków od pałacu, w którym wygnanka z Florencyi usiłowała od naleźć wspomnienie pałacu Pitti.
Białe popiersia poetów, rozmieszczone tu i owdzie wśród klombów, uśmiechają się pobłażliwie do sentymentalnego próżniactwa przechodniów, po większej części studentów, którzy czas przeznaczony na pracę marnują na szalone marzenia.
Że Jan Monneron miał oba warunki do tej roli pierwszego kochanka z dzielnicy łacińskiej — to jest, że był studentem i zakochanym — znać było po jego powierzchowności i zachowaniu.
Pomimo że ranek był chłodny, jesienny — był to 1 listopada, który w roku 1900 wypadał we czwartek — Jan siedział nieruchomo na ławce, na którą osunął się raczej, niż usiadł, nie zwracając uwagi na przejmującą wilgoć w powietrzu. Gorączka oczekiwania, rozpłomieniająca jego ciemne oczy, rozgerzewała ciało, którego wątłą budowę można było poznać pod cienkim materyałem pół letniego paltota. Ubranie to, mocno zniszczone, miało być, jak i reszta garnituru, kupione na spłaty w magazynie gotowych ubrań.
Ale pomimo, że młodzieniec był tak źle ubrany, jak tylko może być chłopiec ubogi, zapominający o wymaganiach światowych skutkiem pochłonięcia przez pracę umysłową, cecha pewnej wyższości widoczna w całej jego postaci, broniła go od wszystkiego, coby mogło trącić pospolitością. Grube buty nie zatarły kształtu zgrabnych stóp. Ręce wysuwały się z mankietów niemal wytartych, ale były szczupłe, nerwowe, o kształtnych, wysmukłych palcach inteligentnego człowieka. Dodajmy, że miał on wszelkie prawo do tego określenia, którego będziemy używali nadal, pomimo, że tak często bywa ono nadużywane. Jedyne to jednak prawo, służące dla pewnego gatunku ludzi takich, jak on, którzy bywają ofiarami, czasem budzącemi podziw swoją szlachetnością, innym razem obrzydzenie swoją bezczelnością i nadużywaniem zdolności umysłowych.
Jan był synem profesora retoryki w Liceum Ludwika Wielkiego, stypendystą i studyującym filozofię w Sorbonie. Jego filcowy, okrągły kapelusz wyszarzał się w bieganinach z uniwersytetu do bibliotek podczas upałów i deszczów, ale osłaniał czoło wyniosłe i myślące. Zmęczona twarz nosiła piętno przedwczesnych cierpień, znoszonych z energią, blizką jednak wyczerpania. Bladość cery zdradzała skromny byt, niedostateczne odżywianie się, nadmierny wysiłek umysłowy, bez odpowiedniego pokrzepienia ciała, ciężką troskę i tajone moralne cierpienia. Pomimo to blask ciemnych oczu, zdrowa świeżość ust nienaruszony rząd białych zębów, gęstwina falujących włosów, były dowodem wielkich sił żywotnych. Trochę wytchnienia wśród dobrobytu i szczęścia wystarczyłoby temu młodzieńcowi do rozkwitu.
Czy nadejdzie jednak kiedy ta chwila wytchnienia? Czy los da mu ten promień szczęścia, którego potrzebował tak bardzo? Smutne zwątpienie co do swego losu znać było w zarysie ust, wyrażających jednocześnie zapał i gorycz, silną wolę i zniechęcenie.
Jan Monneron kończył lat dwadzieścia pięć. Jest to wiek, w którym te przeciwieństwa godzą się zupełnie. Dusza młodzieńca zraniła się już zetknięciem z rzeczywistością o tyle, żeby zrozumieć, że świat ten jest, jak powiedział mędrzec, „brutalnością,” a za mało jeszcze, żeby zniweczyć kwiat urodzonej delikatności. Poczucie własnej siły budzi się — i młodzieniec drży w obec nieodwołalności powziętych postanowień. Czuje on, że jego przyszłość szczęśliwa lub nieszczęśliwa zależy od tego, na którą linię relsów los swój skieruje — jeżeli użyjemy porównania bardzo nowożytnego.
Wahanie co do wyboru karyery lub przekonań może przybrać w tej epoce życia charakter niemal tragiczny, a cóż dopiero jeżeli idzie tu nietylko o kwestye sumienia, ale i o sprawy sercowe? Prosty opis położenia, w jakiem był Jan, wystarczy, by zrozumieć burzę, miotającą jego duszą w chwili, gdy wzrokiem szalonego niepokoju wpatrywał się w bramę ogrodu położoną naprzeciw.
Kochał on młodą panię. Domyślał się, że jest przez nią kochany. Jedynem jego namiętnem pragnieniem od kilka miesięcy było zaślubić ją, a tymczasem zabierał się do wzniesienia pomiędzy nią a sobą nie dającej się usunąć przeszkody. Oświadczył się o nią. Ojciec jej zezwalał pod jednnym warunkiem i właśnie 1-y listopada został za zobopólną zgodą naznaczony jako termin odpowiedzi Jana na postawiony warunek. Gdyby tą odpowiedzią było „tak,” zakochani zostaliby narzeczonymi. Ale student postanowił powiedzieć „nie” i ta myśl już zawczasu rozdzierała mu serce.
I zgodził się na to, czego następstwem było dobrowolne wyrzeczenie się szczęścia, a cóż mówił mu rozsądek? Że przezorniej było rozmówić się z panem Ferrand, ojcem panny, bez widzenia się z nią samą. Lecz przez niekonsekwencyę, w której wszyscy, co kiedykolwiek kochali, odnajdują właściwy zakochanym pociąg do zadawania sobie cierpień, jak gdyby cierpienie przez tych, których się kocha, było dla nich szczęściem.
Jan zajął stanowisko tu właśnie, gdzie pewny był, że spotka Brygidę. Przypomniał sobie, że pierwszy listopada jest wigilią dnia Zadusznego. Ojciec i córka zapewne — tak jest co roku — poszli rankiem na cmentarz Montparnasse, na grób matki.
Pan Ferrand miał i drugą córkę, zamężną za wojskowym, która mieszkała na końcu ulicy Notre-Dame des Champs. Zapewne i ta córka poszła na cmentarz z ojcem i siostrą. Prawdopodobnem było, że ją odprowadzą do domu, a wracając na ulicę Tournon, gdzie mieszkali, będą przechodzili przez ogród Luksemburski, przez który droga ich będzie prowadziła ku bramie w rogu. 1 dlatego Jan Monneron siedział tam już od godziny, dręczony niecierpliwością, miotany rozpaczą, powtarzając sobie, że niedorzecznością jest oczekiwać pojawienia się tej, której mu nie wolno zaślubić — przekonywając się, że nie może — że nie powinien jej zaślubić pod warunkiem, postawionym przez ojca.
Powtarzał sobie, że powinien pragnąć, ażeby Brygida nie była dziś na cmentarzu, lub żeby powróciła inną drogą, a za ukazaniem się każdej postaci kobiecej myślał z gwałtownem biciem serca:
— To ona — albo: — To nie ona.
Wszystko, co go otaczało, harmonizowało z głębokim smutkiem, który go ogarniał coraz więcej w miarę, jak czas upływał. Niebo było pochmurne, jakby zasnute śniegiem, z ciężkiemi, czarnemi chmumi, sunącemi na tle szarawem, a gnanemi ostrym wiatrem. Ten wiatr obrywał z platanów całe tumany pożółkłych liści, rozsypując je po trawnikach, spalonych przez letnie upały i zwarzonych przez wczesne przymrozki. Geranie, obrzeżające kwietniki, kołysały na wietrze ostatnie swoje kwiaty, jeszcze szkarłatne, ale pozwijane, przywiędłe. Świegocące wróble, którym delikatne piórka wiatr najeżał, biły się o kilka kroków od siedzącego Jana o okruchy bułki, rozsypane przez bawiące się dziecko.
Jan widział tylko przechodniów, idących szybko z powodu zimna, ubranych po większej części ciemno. Szli oni — oni także — na cmentarz, lub ztamtąd wracali. Wszystko to, na tle jesiennego krajobrazu, przygnębiało do reszty młodzieńca. Nie mógł się powstrzymać od porównywania swojej obecnej niedoli z uszczęśliwieniem, któreby go przepełniało, nawet pod tem pochmurmem niebem, pod temi drzewami o zżółkłych liściach. gdyby był chciał. On jednak chce, bo nie wymówił tego fatalnego „nie.“ I chwilami opierał czoło na ręku, potrząsał przygnębioną głową i powtarzał głośno kilka słów — zawsze tych samych — jak człowiek, krzepiący siłę woli, słabnącą wobec natarczywej pokusy:
— Nie! Nie mogę. Nie nogę...
Dla wyjaśnienia dramatu. rozgrywającego się w duszy Jana, którego odpowiedź miała stanowić nieodwołalne zakończenie, należy wyjaśnić niezwykły rodzaj warunku, postawionego przez pana Ferrand, a przeciw któremu buntował się młodzieniec.
Naleganie jednego, opór drugiego odnosiły się do kwestyi, która jeszcze przed niedawnym czasem nie wywołałaby starcia pomiędzy ludźmi jednakiego stanowiska, i przez to samo, jakby się zdawało, mających jednakowe poglądy na życie rodzinne.
Wiktor Ferrand, tak samo jaki Monneron, należał do świata uniwersyteckiego. Był on kolegą ojca Jana w Szkole Normalnej. Był jego kolegą w Paryżu, gdyż zajmował jednę z katedr filozofii w liceum Henryka IV. Ale dla Francuzów obecnej chwili — jak to wykazały świeże i opłakane wypadki — wspólne pole pracy, pełnienie jednakowych obowiązków i wspólność rozrywek, nie wystarczają do rozwinięcia wspólności pojęć i dążeń. Plaga bezrządu, która dręczy kraj od r. 1789 i która mu zagraża śmiercią, nie ogranicza się już nietylko na grasowaniu w instytucyach krajowych, ale wdziera się na samo dno dusz ludzkich.
Nie mamy już obyczajów w obywatelskiem znaczeniu tego pięknego wyrazu, obyczajów, wywierających nietylko wpływ na układ codziennych stosunków, ale i na wspólność uczuć i myśli.
Obaj profesorowie wyszli z odrębnych warstw społeczeństwa, ażeby dojść pod znakiem urzędownie tym samym do krańcowo sprzecznych uczuć i poglądów. Jeden z nich, Józef Monneron, syn drobnego rolnika z Quintenas, uczył się jako stypendysta zrazu w liceum w Tournon, potem w Lugdunie. Ztamtąd przeszedł do Paryża. Wybiwszy się na powierzchnię, był uosobieniem typowem tego rozwoju, wysławianego przez stronnictwo demokratyczne. Dawny stypendysta, dobiwszy się siłą pięści ważnego urzędowego stanowiska, zawdzięczał wszystko tylko sobie i rządowi. Chlubił się swojem pochodzeniem i czuł fanatyczną wdzięczność dla porządku rzeczy, który mu pozwolił wejść w szeregi mieszczaństwa kosztem kilku lat usilnej pracy. Był to doskonały obraz Jakobina z r. 1900.
Dla każdego, kto się nie daje złudzić różnicą frazeologii, uderzającą jest tożsamość nastrojów umysłów krwawych sofistów 93 roku i ich potomków dzisiejszych, dobroduszniejszych tylko na pozór, ale może jeszcze bardziej niebezpiecznych.
Dalszy ciąg niniejszego opowiadania wykaże szczegółowiej rewolucyjne teorye Monnerona, ich związek z historyą jego życia i ich wpływ na jego własną rodzinę. Należy tylko nadmienić dla wyjaśnienia walki, toczącej się w duszy jego syna, że ten ojciec, radykał i wolny myśliciel, wychował wszystkie dzieci bez żadnych pojęć religijnych.
Nie przyznaję sobie prawa — mówił zawsze — do wpajania niesprawdzonych hypotez istotom bezbronnym wobec pierwszych wrażeń.
Założenie to przeprowadził logicznie do końca: żadne z jego dzieci nie było ochrzcone.
Wiktor Ferrand, znany jako autor znakomitego dzieła „Tradycya i Nauka,” był jednym z najwybitniejszych przedstawicieli filozofii katolickiej w uniwersytecie.
Pochodził z rodziny ziemskich właścicieli z Anjou i był o tyle zamożny, że nie zależało mu na pensyi profesorskiej, a jako jawny wyznawca Chrystusa: nie taił się nigdy ze swemi przekonaniami. Trzeba oddać sprawiedliwość, że Rzeczpospolita do tej pory umiała je uszanować.
Jakim sposobem i dlaczego taki człowiek dopuścił takiego Jana Monneron do zażyłości? Tę pozorną niekonsekwencyę zrozumieją łatwo ci, co mieli sposobność poznać takich, jak Ferrand, profesorów, zamiłowanych w wyszukiwaniu młodych zdolności i talentów.
Tacy wychowawcy w wielkim stylu, odnajdując w siedemnastoletnim uczniu pierwsze zarysy przyszłej znakomitości, doznają rozkoszy, jaka bywa udziałem wynalazców i artystów. Kierować, przyśpieszać wykończenie tego szkicu, dopomagać rozwojowi tego szlachetnego kwiatu ludzkiego ducha, brać udział w cudzie, jakim jest kształtowanie się wzniosłego umysłu, jest rozkoszą mistrzów, którzy najczęściej pozostają nieznani.
Wiktor Ferrand należał właśnie do tego rodzaju ludzi, i to było źródłem jego przyjaźni dla Jana. Zanim został mianowany w liceum Henryka IV, był zastępcą profesora u Ludwika Wielkiego, gdzie młodzieniec kończył nauki.
Profesora pociągnęła ta szlachetna natura, której niedostrojenie się do rodzinnego środowiska nadawało cechę pewnej patetyczności.
Było to w tym czasie, gdy umarła żona protesora. Pozostawszy sam z młodszą córką, nie miał on może dostatecznej przezorności, jakąby miała matka co do następstw stosunku pomiędzy ulubionym uczniem a córką. A może i przywiązanie, jakie miał dla Jana, skłoniło go do zamykania oczu na rodzące się uczucie, odwzajemniane przez Brygidę, co spostrzegał z głęboką radością ojca, który marzy, aby mieć za zięcia tego właśnie wybranego przez córkę. Inny jeszcze powód, który powinien był raczej stanowić przeszkodę do tego związku, zachęcał właśnie profesora.
Była to religia.
Pomimo, że ścisłe poszanowanie obowiązków nauczycielskich nie pozwalało Ferrandowi zamieniać katedry na miejsce propagandy, przekonania jego katolickie były zanadto znane, zanadto złączone z jego pojęciami, ażeby niektórzy uczniowie mogli się powstrzymać od zadawania mu pytań. Dziś jeszcze przesąd, zasiany podstępnie w wieku osiemnastym, żyje pełnią życia — przekonanie o niezgodności pomiędzy wiarą a rozumem jest tak ogólnie rozpowszechnione, że istnienie ich jednoczesne w umyśle wyższym, to połączenie głębokiej nauki i wiary, razi jakby jakaś anomalia.
Jan Monneron szczególnie mógł więcej, niż inni dziwić się temu nastrojowi umysłu, który zaprzeczał tak stanowezo uznanym teoryom, wpojonym mu w atmosferze ojcowskiego domu. Prócz, tego Ferrand był tradycyonalistą nietylko w religii. Był nim także w polityce, a mówiąc o rewolucyi, używał określenia Le Play’a co do „fałszywych zasad 89.” Ciekawość, którą obudziły w Janie poglądy tak odrębne od jego własnych, jego śmiałe zapytania, jego zapał żądny wyjaśnień, cała ta gorączka zaniepokojonego, szukającego prawdy sumienia. wciągnęły Ferranda w rozprawy, z których w początku robił sobie skrupuł. Ale w dalszym ciągu zaczęło go to zajmować równie jak ucznia. I pomiędzy tymi dwoma ludźmi powstał stosunek trudny do określenia. Każdy z nich stał się dla drugiego jakby polem niezbędnych ćwiczeń. Zwroty giętkiego umysłu młodzieńca, jego cofania się i powroty, jego ustępstwa i przemilczenia, ich rozprawom, abstrakcyjnym napozór — bo mówili zawsze tylko o zasadach — nadawały zapał i niemal zaciekłość walki.
Nieszczęsna wojna domowa, wywołana głośną sprawą sądową, doprowadziła ich niemal do poróżnienia. Łatwo się domyślić, do którego obozu przystał jasny i mądry umysł Ferranda. Po całym roku nieobecności i milczenia Jan powrócił do mistrza, który go przyjął z otwartemi rękami. Ale za zobopólną zgodą obaj od tej pory postanowili unikać tematów; zapalających ich przedtem najwięcej.
Ferrand jednak nie przestał obserwować dawnego swego ucznia bystrym wzrokiem swoim. Różne objawy świadczyły, że sumienie Jama było wciąż w rozterce i niepokoju. Odbywała się w jego duszy jakaś praca. I w tym właśnie czasie protesor zauważył romantyczny rozkwit miłości w sercu Jana i swojej córki.
Nie byłby człowiekiem pełnym wiary we wpływ Opatrzności na nasze losy, gdyby nie widział w tej wzajemnej skłonności objawu Łaski — środka, którym posłużył się Bóg dla zwrócenia ku sobie tej duszy. To też gdy Jan zdecydował się wreszcie i wyznał mu swoją miłość dla Brygidy, ojciec był przekonany, że ten krok jest dowodem dokonanej już ostatecznie zmiany w duszy młodzieńca.
Prosić o rękę panny Ferrand było to samo, co zobowiązać się do ślubu kościelnego, a takie małżeństwo byłoby dowodem, że Jan Monneron został już katolikiem.
Ale przy bliższem badaniu Ferrand przekonał się ze zdumieniem, że młodzieniec, złudzony głębokim szacunkiem, jaki profesor miał dla szczerych przekonań, choćby przeciwnych jego własnym przekonaniom, łudził się możnością, zawarcia ślubu w kościele, lecz bez przyjęcia religii narzeczonej, jak to bywa w małżeństwach mieszanych.
Filozof nie był człowiekiem zdolnym zadowolić się podobnym kompromisem, trudniejszym, niż każdy inny do przyjęcia przez Rzym, bez jakichś niesłychanie ważnych powodów, których nie było w tym razie. Widział w tem tylko dowód wady, którą, zauważył był w swoim uczniu — braku stanowczości. Odpowiedział więc zakochanemu, że Brygidę odda tylko człowiekowi jawnie i szczerze wyznającemu religię katolicką.
Większe jeszcze było jego zdumienie, gdy spostrzegł w Janie wielki przestrach na samą myśl o akcie tak ważnym, tak ściśle złączonym z najgłębszemi tajnikami sumienia. Ferrand uważał go za zupełnie przysposobionego do ostatecznego uznania tego, co sam uważał za prawdę — a tymczasem zastał go pełnym chwiejhości i wahania! Młodzieniec zażądał ośmiu dni do namysłu. Ojciec przystał na to. Pierwszy listopada był ostatecznym terminem zwłoki.
To właśnie było przyczyną głębokiego strapienia Jana, siedzącego w ten zimny poranek na samotnej ławeczce ogrodu Luksemburskiego. Pomimo, że od pewnego czasu czuł się pociągniętym przez zasady mistrza skutkiem wewnętrznej ewolucyi — pociągniętym więcej nawet, niż Ferrand przypuszczał, ten krok jednak wydawał mu się tak nieodwołalny, tak uroczysty! Ten chrzest, przyjęty w dwudziestym czwartym roku życia, był takiem stanowczem zerwaniem z całą przeszłością, z całem otoczeniem! Przewidywał różne powikłania — a szczególniej jedno i to jeszcze takiego rodzaju! Z drugiej znów strony powody, które zbliżały go do przekonań Ferranda, pozostawiały mu jeszcze rozległe pole do wątpliwości!... Jednem słowem, niepodobna mu było zdecydować się na to, do czego ciągnęło go serce. Jego miłość nawet była jedną więcej przeszkodą. Zadawał sobie pytanie, czy pociąg, jaki czuł do zasad wyznawanych przez ojca Brygidy, nie miał źródła w miłości do niej, z czego może nie zdawał sobie jasno sprawy. Wielka prawość miewa także niekiedy chorobliwe skrupuły. Zdecydowawszy się na cofnięcie swej prośby dla uniknięcia warunku, którego nie mógł przyjąć z czystem sumieniem, uczuwał gwałtem boleść, która wzmacniała jeszcze siłę jego postanowienia. Poświęcenie czyste dla dusz delikatnych jest jednoznaczne z pojęciem zasługi: skłonne są one do wyrzekania się tego, co im jest pożądane, i do czynienia tego, co im przychodzi z trudem, A ileż kosztowało Jana wyrzeczenie się na zawsze tej, której wdzięk jasnowłosy miał lada chwila rozjaśnić posępne tło jesieni i smutku, jeżeli tylko spełni się jego oczekiwanie...
Spełniło się.
Zakochani miewają dar odgadywania, nigdy prawie nie zawodzący, podobny do jasnowidzenia geniuszu. Może zasada jest ta sama: zdolność rozumowania logicznego, rozwinięta do wysokiego stopnia pod wpływem bystrej obserwacyi i przejęcia się jedną myślą? Zbliżała się naprawdę Brygida Ferrand w tej właśnie chwili i z tej właśnie strony, jak przewidywał Jan. Gdyby zdolność intuicyi, która skłoniła młodzieńca do oczekiwania w ogrodzie, mogła była obdarzyć go jasnowidzeniem, byłby widział swoja ukochaną idącą chodnikiem obok ojca. Wracali do siebie, odprowadziwszy panią Fertier, zamężną siostrę Brygidy, i zakręcili w stronę bramy, w pobliżu której Jan oczekiwał.
I może być, że jego energia nie wytrwałaby ani minuty gdyby był mógł nietylko widzieć ją, ale i słyszeć, co mówiła do ojca i to o nim.
Jan, chociaż nie odważył się nigdy na wyznanie, wiedział dobrze, że ona odgaduje jego uczucia. I zdawało mu się także, mimo jej powściągliwości, że jej nie jest niemiły. Nie śmiał przypuszczać prawdy w całej pełni: że kochała go tak, jak on ja kochał.
Nie wiedział nadewszystko, że Ferrand był powiernikiem tej miłości, i że nie taił przed Brygidą ani wyznania Jana, ani swojej odpowiedzi. Ta zupełna szczerość ojca względem córki miała swoje niebezpieczne strony. Wynikała ona z wyjątkowych stosunków, jakie ich łączyły. Brygida Ferrand pochodziła w prostej linii od Antygony, od tego „dziecięcia ociemniałego starca”, najczystszej z postaci starożytnego poety, łączącej z tęgością niemal męzką rozumu kobiecość najczulszego poświęcenia — tak tkliwej, gdy sadowi pod oliwnemi drzewami nieszczęśliwego, którego jest przewodniczką — tak mśiałej, gdy wobec sędziów stwierdza istnienie „praw nie zapisanych nigdzie, a niewzruszonych, o których powstaniu pamięć ludzka nic nie wie.” Od piętnastego roku żyła nauczona zastępować zmarłą matkę w domu ojca, którego zarówno podziwiała, jak kochała, Brygida usiłowała stać się dla niego nietylko gospodynią, ale i towarzyszką, wspólniczką myśli, pokorną, skromną, a jednak pomocną w znoszeniu samotności osierocenia.
Zaczęło się to od drobnych usług, od przepisywania rękopisów filozofa, od robienia dla niego wyciągów, od czytania głośnego wieczorami specyalnych pism, rozpraw, których sam tytuł brzmiał paradoksalnie w tych ustach dziewczęcych. Dziedziczność dopomogła przywiązaniu, i dzięki temu Brygida zaczęła rozumieć i podzielać idee profesora. I te właśnie upodobania zbliżyły ją do Jana. Pomimo, że instynkt kobiecy nakazywał jej unikać wszelkich pozorów uczoności i że miała nawet odrobinę zalotności, twarz jej zdradzała ten nadmiar — anomalię raczej — wykształcenia.
Z rysami klasycznemi, prawie regularnemi, była więcej piękną, niż ładną. Usta, choć tak młode, miały wyraz zbyt poważny, równie jak wejrzenie oczu, choć tak bardzo błękitnych.
Była wysoka, główkę miała małą, uwieńczoną wspaniałemi, jasnemi włosami. Cera jej jasna, niemal przezroczysta, bladła i rumieniła się za najlżejszem wzruszeniem, co dowodziło wielkiej i głębokiej wrażliwości w tej istocie wtajemniczonej przedwcześnie w teorye psychologii i metafizyki.
Obie te właściwości jej usposobienia, zbyt rozważnego i zbyt wrażliwego zarazem, można było poznać z rozmowy, jaką rozpoczęła z ojcem tego samego rana, wychodząc z domu siostry, która nie nie wiedziała o zamiarach ojca. Zaledwie pożegnawszy się z nią, Brygida zapytała:
— Czy jesteś ze mnie zadowolony, ojcze? Przyrzekłam tydzień temu, że nie będę wspominać o panu Monneron i że będę spokojna. Poraz pierwszy dziś wymówiłam jego nazwisko, i byłam spokojna — bardzo spokojna. I dziś jestem spokojna. Prosiłam matkę, żeby się wstawiła za mną i żeby wszystko poszło tak, jak pragnę... I zdaje mi się, że otrzymałam od niej obietnicę... Ach! mój ojcze! jak ja się lituję nad tymi, którzy nie mają wiary! Jakże oni mogą żyć bez swoich umarłych? A nie żyć z umarłymi, to znaczy nie mieć rodziny. I kiedy pomyślę, że on do tej chwili nie znał tego szczęścia, jakie daje religia, jakże go żałuję!
W miarę, jak mówiła, zdradzając z naiwną szczerością swoje uczucia i nadzieje, na twarz ojca występował wyraz troski. Ferrand miał lat pięćdziesiąt trzy, potężną budowę ciała, i twarz, której wrodzoną bladość powiększało życie bez ruchu. Tę bladość matową uwydatniała jeszcze silniej czarność włosów i brody, w których srebrne nici zaledwie zaczynały się pojawiać. W twarzy, jakby nalanej, o delikatnych rysach, było dość siły i subtelności wyrazu. Wyraz jej był tak szlachetny, że zacierał wrażenie wady, któraby oszpeciła każdą inną twarz: skutkiem konwulsyi, przebytych w dzieciństwie, prawe oko Ferranda skrzywiło się mocno. To wejrzenie zezujące godziło się z wyrazem fizyognomii, jakby oderwanej od świata zewnętrznego, i wpatrzonej w głąb duszy, a oświetlonej pogodą niezachwianej wiary. Dźwięk głosu córki, bardziej jeszcze niż jej słowa, mówił mu wyraźnie, że był zamało przezornym i że lepiej było przemilczeć o wyznaniu Jana, dopóki młodzieniec nie da odpowiedzi na nierozstrzygnięte pytania. Dla Brygidy widocznie nie podlegało wątpliwości, jaką będzie ta odpowiedż. Ferrand przeciwnie, rozumiał dobrze, że jeżeli zakochany nie skrócił ośmiodniowej zwłoki, powodem tego było jego coraz większe wahanie. Przeczuwał już ostateczne postanowienie Jana, o którem sam z początku nie wątpił, i lękał się, wrażenia, jakie to uczyni na córce.
— Moja biedna Brygido — odrzekł — upewniasz mnie, że jesteś spokojną, a mówisz z takiem uniesieniem, że obawiałbym się o ciebie, gdybym nie znał twojego męztwa. Ktoby słyszał twoje słowa, mógłby sądzić, że odpowiedź, której oczekujemy, wypadnie napewno według naszego życzenia. A gdyby się stało inaczej? Gdyby w ostatniej chwili zwyciężyło to, co nie pozwoliło Janowi przyjąć od razu postawionego przez nas warunku? I ja — dodał — wierzę w tajemniczy wpływ zmarłych na żyjących i w to, że mogą uprosić dla nas dużo, jak i my dla nich To jest właśnie treścią dzisiejszej uroczystości. Ale wierzę i w to, że ostateczny wyrok Najwyższej Woli od Niej tylko zależy. Nie taiłem przed tobą, że w tem, co zaszło, widzę tajemniczy jakiś cel, wezwanie, które Bóg skierował do tej duszy. Czy ona usłucha tego wezwania? Tego ani ty, ani ja nie możemy przewidzieć, moje dziecię.
— Obawiasz się mojego zmartwienia w razie zawodu, ojcze! — odpowiedziała Brygida, potrząsając głową z uśmiechem. — Nie zawiodę cię jednak. Sam mi mówiłeś, że niedowiarstwo pana Monneron wypływa z jego nieświadomości. Tak, powtarzałeś mu wielokroć piękne zdanie kardynała Neumana: „Nie zgrzeszyłem nigdy przeciw światłości”. On już teraz wie po rozmowach z tobą. Odparłeś wszystkie jego zarzuty. Przedstawiłeś mu swoje przekonania. Dowiodłeś mu, co jest religia. Jakżeby mógł nie uwierzyć?
— Religii nie można dowieść — odrzekł filozof. Można dowieść zasad, na jakich się wierzy, ale to nie jest toż samo. Nawrócenie nie jest czemś jedynie rozumowem. Gdyby tak było, wierzyliby wszyscy, lub nikt. Wierzy się całą swoją duchową istotą, rozumem, to prawda — ale i sercem i wolą. Są ludzie, którzy nie życzą sobie wierzyć, którzy nie chcą wierzyć, a ci zaciemniają doszczętnie to, co dla ciebie i dla mnie jest widocznem i jasnem. Kiedy Jan Monneron był moim słuchaczem, widziałem nieraz, że jego umysł poddaje się, zwraca się do wiary — a wola zatrzymuje go i zawraca z drogi. Kto wie, czy i dziś nie dzieje się z nim toż samo?
— Ale jego wystąpienie było jednak szczere, i jeżeli on chce mnie zaślubić — Brygida położyła nacisk na ten wyraz — powinien chcieć wszystkiego, co mu do tego może dopomódz, wszystkiego, co nie jest przeciwne sumieniu....
A jeżeli on to właśnie uważa za przeciwne sumieniu? — przerwał Ferrand, a widząc zadziwienie córki, dodał — zapominasz, że pomiędzy nim a mną stoi jego ojciec.
Brygida była coraz więcej zadziwiona.
Chciej mnie zrozumieć — mówił dalej — wiem dobrze, że ojciec nie odmówi mu zezwolenia. Gdybym to przypuszczał, nie byłbym pozwolił na oświadczyny Jana. Znam dobrze mojego starego kolegę.
Ma on punkt honoru w tem, ażeby zostawić swym dzieciom zupełną swobodę. Dlatego to nie kazał ich chrzcić. Chciał, żeby same wybrały, po dojściu do pełnoletności, kiedy już będą całkowicie niezależne. Nie przeszkadza to jednak, że gdy Jan przyjdzie i powie mu: „Jestem katolikiem i będę brał, ślub W kościele”, będzie to dla niego strasznym ciosem, zniweczeniem nadziei pokładanych na systemie przyjętym w wychowania dzieci. Na pewnych punktach niepodobna pozostać neutralnym. Monneron uważa i się za człowieka pełnego tolerancyi. A jest tymczasem fanatykiem w przeciwnym kierunku. Religia, jego zdaniem, to martwy ciężar przeszłości, zabytek zabobonów, przekazanych przez nierozwiniętą ludzkość. Nienawidzi on jej całą mocą przywiązania, jakie ma dla postępu i rozumu ludzkiego. Widzieć Jana powracającego do tych błędów, byłoby dla niego straszną boleścią, i Jan wie o tem. Mówisz o sumieniu. Otóż ten skrupuł może zamącić jego sumienie.
— Mówiłeś mi ojcze — odpowiedziała Brygida po chwili milczenia że pan Monneron nie jest religijnym. Ale to już jest więcej niż obojętność. Czy to nienawiść? Wyrzekłeś sam to słowo... Czy to być może?... On tak uczciwy człowiek!...
— Rzeczywiście to człowiek uczciwy pod wielu względami. Ale ta nienawiść ma źródło nie w tem, co jest wzniosłego w jego duszy. Jedynem jego usprawiedliwieniem jest, że nie zdaje sobie sprawy z powodów swej nienawiści. Jego pochodzenie jest właśnie powodem tej choroby — niestety, choroby, na jaką cierpi kraj w takich jak on osobnikach: Kościół nazywa to powracaniem do źródła, a dany wypadek jest właśnie stwierdzeniem tej zasady. Rodzina Monneron popełniła błąd zasadniczy w osobie dziadka, który był prostym rolnikiem. Miał on syna bardzo zdolnego. Postanowił wykierować go na „pana”. Dlaczego? Przez próżność. Zawinił w owej chwili przeciw swojej kaście, gardząc nią, a dopomógł mu do tego układ państwowy, wytworzony przez Rewolucyę. Te prawa, pod któremi żyjemy od stu lat, a które mają na celu zrównanie wszystkich warstw społecznych, ujednostajnienie dla wszystkich drogi, ułatwienie każdemu osobnikowi wyniesienia się ponad swoją rodzinę, nie są prawami zdrowemi i pożytecznemu To są prawa schlebiające próżności. Do jakich uczuć odwołują się w szkołach, do takich, jak Monneron? Do ich dumy. Podczas egzaminów? Do ich próżności. Kiedym poznał Monnerona w Szkole Normalnej, był on przepojony próżnością. I dlatego nie uznawał wiary. Stawiał się odpornie względem tradycyi religijnej, co czyniąc, pewny był, że słucha tylko głosu rozumu. W rzeczywistości było to tylko pretekstem, usprawiedliwiającym postępowanie, które jest wynikiem wpływów, jakim podlegał. Jest on wiernym przedstawicielem epoki, której błędem jest to, że żąda od każdej generacyi, ażeby urządzała na swój sposób społeczeństwo! Jego brak religii, tak jak radykalizm, są dowodem, że nie żyje on ze swymi umarłymi, jak się wyraziłaś przed chwilą. Rozłączono go z poprzedniemi pokoleniami, i oderwał się od nich. Jego myśl i wola zwróciła się przeciwko nim, zamiast być przedłużeniem, dalszym ciągiem ich bytu. I dlatego, jak ci mówię, Monneron jest uczciwym człowiekiem, z zasadami sekciarza, i dlatego nawrócenie się syna, jeżeli nastąpi, oburzy go jak odstępstwo...
— Przypuszczam jednak ojcze — zagadnęla Brygida — że to nawrócenie jest potrzebą duszy. W jakiż inny sposób możnaby wytłómaczyć, że syn takiego ojca uczuwa tęsknotę za Bogiem? W ten sposób określiłeś, ojcze, jego uczucie w rozmowie ze mną, przed tygodniem...
To jest tajemnicą — odrzekł filozof. — Że istnieje atawizm moralny, tak samo jak atawizm fizyczny, jakaś dziedziczność, zawracająca nas do pojęć i myśli naszych przodków, jest faktem, nie dają cym się zaprzeczyć. Dlaczego zaś ta dziedziczność występuje w jednym osobniku wyraźniej, niż w innych? Zagadnienia tego niepodobna jest wyjaśnić, jak i nierówności uzdolnienia, a nawet zdrowia pomiędzy braćmi i siostrami, zrodzonymi z jednych rodziców, w jednakowych warunkach. To tylko jest pewnem, że Jana Monneron od kilku lat nurtuje ten atawizm, który nie dawał się nigdy we znaki jego ojcu. Ta poczciwa krew chłopska, płynąca w jego żyłach, buntuje się w nim, wbrew jego woli, przeciwko błędom ojcowskim. Ten syn Jakobina zwraca się Francyi. Chciałby on kochać Francyę nowożytną, ale wszystko go od niej odpycha. Ten ku dawnej potomek niedowiarka dusi się w atmosferze negacyi. Zrodzony on jest z urzędnika i człowieka wyrwanego z korzeniem z rodzinnego gruntu, a marzy o życiu rodzinnem, o tradycyjnych zwyczajach, o roli... Ta walka toczy się w jego duszy, odkąd go poznałem. I dlatego to wzbudził on we mnie takie zajęcie wówczas, gdy uczęszczał na moje wykłady. Nie zdarzyło mi się spotkać młodego człowieka, którego cierpienia świadczyłyby wyraźniej o tem, jak dalece sofizmaty rewolucyjne są zabójcze dla umysłów trzeźwych i serc prawych... Prócz tego pokochał cię.
Widziałem, jak się rozwijało to uczucie. Widziałem, że i ty to widzisz i że cię to wzrusza. Zdawało mi się, że to może być szczęściem dla was obojga, Dziś zadaję sobie pytanie, czym się nie omylił, jeżeli walka, która toczyła się w jego duszy, gdy miał lat osiemnaście, trwa jeszcze teraz, w dwudziestym piątym roku życia — trwa, pomimo miłości, jaką ma dla ciebie...
— Nie, ojcze! — zawołała Brygida, dotykając lekko ramienia Ferranda — walka już skończona, a szczęście jest blizko...
I wskazując lekkim ruchem głowy na Jana, dodała: I on także jest blizko...
Spostrzegła go i on ją zobaczył. Podniósł się z ławki z nieśmiałością, wzruszającą zawsze kobietę kochaną, z miną człowieka, który oczekuje od paru godzin, a pragnie, żeby to spotkanie wydawało się przypadkowem. Pomimo, że niepokój Ferranda był wielki i uważał on rozmowę, której zapowiedzią było ukazanie się ucznia, za bardzo ważną, sam także był wzruszony, a zarazem rozśmieszony niezgrabnością zakochanego. W atmosferze natężenia umysłowego, w której żył i w która wprowadził córkę, to dziecinne czajenie się Jana, schwytanego, na czatach, pomieszanego i tłóniaczącego się niezręcznemi słowy, było jakimś powiewem młodości i świeżości uczuć. Jan tłómaczył się, jąkając, i zdradzał tak naiwne zakłopotanie, że ojciec uśmiechnął się i przerwał z odcieniem żartobliwego szyderstwa:
— Nie idziesz pan nigdzie? Tem lepiej! Odprowadzisz nas do domu.