Po szczeblach/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Po szczeblach |
Data wyd. | 1903 |
Druk | A.T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L’Étape |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Poszli więc ku domowi, a ojciec szedł pośrodku. Pierwsze wrażenie rozśmieszenia i wzruszenia minęło natychmiast i mówili o rzeczach obojętnych, a słowa padały ciężkie wśród ciszy i zadumy. Wszyscy troje byli pochłonięci myślami, które im ciężyły zanadto, żeby je mogli wypowiedzieć, a odejmowały im możność mówienia o czem innem. Ferrand z twarzy Jana, posępnej i zamkniętej w sobie, poznał, że jego wyjście na ich spotkanie nie znaczyło wcale przystania na warunki, czem się łudziła Brygida. I jej optymizm nie ostał się wobec tej udręczonej twarzy i rozpaczliwego spojrzenia, którem młodzieniec obrzucał ją co chwila. A ona, gdy patrzył na nią, idącą obok, gdy widział tę smukłą postać, ten profil regularny i myślący, te piękne błękitne oczy, pełne wyrazu, wydawała się jeszcze piękniejsza niż zwykle, jeszcze godniejsza miłości głębokiej i wiernej. Ojciec jej nigdy może nie był równie ujmujący i pociągający wyrozumiałością, jaką okazywał wobec wzruszenia zakochanych. To był prawdziwie ojciec z wyboru, taki, jakiegoby pragnął Jan — starszy przyjaciel, któremu, mógłby powiedzieć to wszystko, co musiał zamilczeć przed własnym ojcem, wyznać wszystkie niepokoje i wątpliwości, tajone w głębi serca!
Wiatr pędził żółte liście wzdłuż alei, ciężkie niebo jesienne przysłaniało smętkiem smagane deszczem posągi i warzone przymrozkiem klomby, drżącą wodę w sadzawkach i wyblakły pałac. Student widział obraz swego losu w tem widziadle szczęścia, które szło obok niego — szło — a po którego zniknięciu pozostanie tylko złowroga i samotna pustka zimy. I nanowo opanowywała go pokusa, żeby mu nie dać odejść, temu szczęściu, żeby się nie zgodzić na tę samotność... Jedno słowo tylko... Ale tego słowa nie powinien wymówić... Nie może go wymówić. Powody, skłaniające go do wyrzeczenia się swoich uczuć, powody, które powtarzał sobie przez ten tydzień, spędzony na tak zapalczywem, skrupulatnem roztrząsaniu sumienia, budziły się w głębi duszy za każdym ruchem kochanej dziewczyny. Im więcej go czarowała swym wdziękiem, inteligencyą i delikatnością, tem wyraźniej widział przed sobą zapomniane szczęście — gdyby tylko zechciał — i tem silniej głos wewnętrzny nakazywał mu opór, zabraniał poświęcać uwagi dla chwilowego wrażenia, przekonania dla radości, choćby najponętniejszej. Ta burza wewnętrzna szalała w nim wtedy, gdy jak Ferrand i Brygida wymawiał nic nie znaczące wyrazy i uwagi o błahostkach, nastręczających się im podczas przejścia ogrodu: o nazwisku wypisanem na podstawie posągu, o wrażeniu, jakie czynią te posągi w ten dzień pochmurny, lub o znajomej postaci, spotkanej na drodze. Ten przymus, bolesny dla wszystkich, lubo nie w jednakowym stopniu — bo u Jana była to rozpacz, a u jego towarzyszów tylko niepokój ustał dopiero po wejściu do domu, kiedy Brygida odeszła, a oni dwaj zostali sami w gabinecie Ferranda. Wysoki i obszerny ten pokój, tak samo jak dziedziniec i schody, nosił na sobie ślady, że ten dom, podzielony dziś na mieszkania, w osiemnastym wieku musiał być siedliskiem rodziny mieszczańskiej, zamożnej i skromnej. Ozdoby pokoju w szlachetnym stylu, gzemsy nad oknami i nad drzwiami, kształt kominka z okalającą go ramą, miały wybitne cechy owej epoki. Cztery wielkie szafy biblioteczne, pełne ksiąg o surowej oprawie, miały to samo znamię przeszłości. W pokoju były dwa wysokie okna, wychodzące na balkon, zawieszony nad szczątkami ogrodu. Stara kopia portretu Arnauda d’Andilli była jedynym przedmiotem sztuki, ozdabiającym ten pokój, urządzony do rozmyślań, stanowiący doskonałe tło dla potężnej postaci filozofa. Wszedłszy, wskazał on uczniowi krzesło. Usiadł sam przy biurku i zapytał:
Czy przynosisz mi odpowiedź, czy też żądasz jeszcze kilku dni zwłoki?
Przynoszę odpowiedź odrzekł, Jan. — Tydzień, dwa tygodnie, nie zmieniłyby nie, bo pozostałbym zawsze w tych samych warunkach i wobec tych samych przeszkód...
— A więc, jeżeli się nie mylę, to jest „nie” — wymówił Ferrand po chwili milczenia
— Tak, to jest „nie? — powtórzył młodzieniec cicho, stanowczo i smutno. — Rozważyłem dobrze, mój drogi mistrzu, i walczyłem mężnie przez ten tydzień. Tak bardzo pragnąłem przyjść do ciebie dziś i powiedzieć: „Jestem gotów przyjąć chrzest. Poprowadź mnie do księdza, którego sam wybierzesz”... Niestety! nie mogę...
— Spodziewałem się tego — odpowiedział Ferrand.
Słuchając słów Jana, oparł się łokciem na biurku zarzuconem papierami, a czołem na dłoni, z wyrazem takiego zgnębienia, że jego uczeń mógł odczuć, jak głęboko zranił swemi słowami tego ojca i człowieka pełnego wiary.
— Gdybyś był miał powiedzieć „tak”, nie byłbyś się namyślał cały tydzień, ani chwili nawet. Nie jestem ślepy. Wiem, jak bardzo kochasz Brygidę i od jak dawna...
— Czy ją kocham!... — zawołał Jan.
Tkliwa litość, z jaką przemawiał do niego mistrz, wzruszyła jego serce, i wszystko, co przeżył tego rana, wybuchnęło nagle w potoku słów namiętnych.
Czy ją kocham!.. — powtórzył — Pan przynajmniej mnie rozumiesz... Litujesz się nademną!... Dać jej moje nazwisko, mój drogi mistrzu, być z nią zawsze razem, mieć wspólny dom, pracować dla niej i przy niej, starać się o trochę rozgłosu, trochę sławy dla niej, ach! takie pragnąłem mieć życie! I ciebie w pobliżu, twój umysł wzniosły, szlachetny, wspierający i podtrzymujący mnie — ach! to byłoby szczęście! Na to, żeby się go wyrzec, trzeba było przeszkody niepodobnej do usunięcia. Panie Ferrand! nie robię żadnych wyrzutów jak pan widzisz, z powodu warunku, któryś mi postawił. Gdybyś pan tego nie zrobił, panna Brygida zażądałaby tego samego, pewny jestem, i miałaby słuszność tak samo, jak pan. Postępujecie oboje tak, jak wam nakazuje sumienie. I ja również nie mogę postąpić wbrew swojemu sumieniu, które nie pozwala mi zostać katolikiem...
— Podaj mi rękę, moje dziecko — wyrzekł pan Ferrand.
Słowa ucznia zbudziły w nim wzruszenie, właściwe prawdziwym apostołom, gdy się zetkną z niektóremi duszami niewiernych. Odczuwają oni piękno i zapał tych dusz, i cierpią nad tem, że nie mogą ich zjednać dla swoich przekonań. Broniąc się od wywierania na nie nacisku, starają się jednak przyciągnąć je ku sobie. Pokusa jest zbyt silna i mimowolna! Ojciec Brygidy pewny, że działa tylko dla szczęścia córki, nie czuł, że chęć zjednania tej szlachetnej duszy popycha go do nalegań, z ujmującą słodyczą, która jest właściwością apostołów.
— Pragnąłem bardzo — zaczął — ażeby inne było twoje postanowienie... Jeżeli przyjąłem w taki sposób twoje oświadczyny, to dlatego, że, jak pojmujesz, w tem małżeństwie widziałem wszystkie dane dla szczęścia Brygidy, i dlatego, że cię bardzo kocham, moje dziecię... Dawałem ci tego tylokrotne dowody, że chyba o tem nie wątpisz. I dla tej przyjaźni, i dlatego, ażebyś mógł zawsze u mnie bywać, unikałem w ostatnich czasach różnych kwestyj, w których moje przekonania mogłyby pozornie wywierać nacisk na ciebie. Ta przyjaźń pozwala mi dziś powiedzieć ci: Czynisz sobie jakiś skrupuł sumienia i dlatego odrzucasz jedyny warunek, jaki postawiłem. Ale każda wątpliwość sumienia ma swoje „za” i „przeciw”. Można ją roztrząsać. Ty sam ją roztrząsałeś. Może się mylisz, może sobie tworzysz sztuczne skrupuły, może nie czytasz wyraźnie w duszy swojej? Przypuśćmy, że nie jestem ojcem Brygidy, że jestem poprostu twoim profesorem filozofii, że idzie tu o rodzinę nieznaną mi zupełnie, będącą w takiem samem położeniu, i że przychodzisz pytać mnie o radę. Czy pozwolisz mi mówić tak, jakbym mówił w tym razie?... Dobrze?... Otóż, czy umiesz mi dokładnie określić, na czem polega ten skrupuł sumienia?
— Określić na czem polega? — odpowiedział Jan. — Na tem poprostu, że nie mam wiary, i że żądać chrztu w tych warunkach byłoby kłamstwem, i to nietylko kłamstwem przez przemilczenie, jak czyni tylu ludzi, katolików z urodzenia, którzy postradawszy wiarę, biorą jednak ślub w kościele, Oni mogą poprostu przemilczeć swoje wątpliwości, jak i ja zamierzałem przemilczeć swoje, gdy sobie wyobrażałem, że ta ceremonia religijna będzie dla mnie tem, czem jest np. dla protestanta, który zaślubia katoliczkę. Ale nie byłoby to toż samo, bo musialbym nietylko milczeć, ale i przemówić. Musiałbym przemówić, że ten system, według którego wychowano mnie, jest fałszem — a tego nie jestem dostatecznie pewny, i że ten drugi system, przeciwny mojemu, jest prawdą — a tego również nie jestem pewnym. Zostać katolikiem — to znaczy uczynić wyznanie wiary. To już jest czyn jasno określony. To jest stwierdzenie przekonania. I czy ty, drogi mój nauczycielu, miałbyś dla mnie szacunek, gdybym uznał publicznie, uroczyście to, w co nie wierzę?
— Nie — odpowiedział Ferrand — ale czy ty naprawdę nie wierzysz? Tak mówisz. Może być, że mieszasz dwie rzeczy odrębne, które powinny pozostać odrębnemi, co tak dobrze określił znakomity lekarz i chrześcianin wierzący, profesor Grrasset z Montpellier, i drugi wielki uczony, który, choć nie ma wiary, rozumie ją u innych, Juliusz Soury. — Obaj om odróżniają niezachwiane pomniki laboratoryów od pomników modlitewni. A ty sam, czy to rozróżniasz?
Zdaje ci się, że nie masz wiary, bo wobec prawd religijnych przekonanie twoje inne jest, niż wobec pewników fizyki i chemii naprzykład. Ależ i ja także inaczej się na nie zapatruję. Dogmaty Kościoła, w które wierzę niezachwianie: Grzech pierworodny, Wcielenie, Zmartwychwstanie, Obecność rzeczywista w Sakramencie — nie mają dla mnie tak dotykalnej pewności, jak proces tworzenia się wody. I czegoż to dowodzi? Że treść pomników religii inną jest, niż treść pomników naukowych, i że władze umysłowe, potrzebne do rozumienia i odczucia tego, nie są też same... Błąd racyonalistów, jak ci to nieraz mówiłem, na tem polega, że chcą oni stosować ten sam rodzaj pewności do obu. Strzeż się, żebyś i ty nie wpadł w ten sam błąd w obecnym razie. Czy chcesz, żebym ci dowiódł, że masz więcej wiary, niżeli sam przypuszczasz? Oto zawahałeś się, gdym ci odpowiedział: „Oddam córkę tylko katolikowi, mającemu wiarę.” To zawahanie przestraszyło mnie, jak ci powiedziałem. Odgadłem, że nowy człowiek nie zwycięży w tobie dawnego. Ale jednak ten nowy istnieje. Gdyby nie istniał, nie byłoby w twojej duszy walki, a ten nowy człowiek, to człowiek, który wierzy...
— To raczej człowiek, który miał nadzieję, że uwierzy — poprawił Jan Monneron. — Odległość od jednego do drugiego jest wielka. Tak... — mówił dalej — jeżelim się wahał, drogi mistrzu, to dlatego, że moje serce łudziło się nadzieją, a rozum, zamiast się sprzeciwić, skłaniał mnie ku temu. Przebiegłem w ciągu tego tygodnia wszystkie drogi, po których prowadziłeś mnie podczas naszych rozpraw o tych zagadnieniach. Wyznaję, że racyonalnie biorąc, nie mam nic do odpowiedzenia na twoje argumenty. I to jest dowodem, że brakuje mi tylko wiary takiej, jaką ty pojmujesz, to jest zdolności uznania religii całą duszą. Grodzę się z tobą, mój mistrzu, że nauka nie jest w stanie przekroczyć granicy zjawisk i że rozbija się o przeszkody, ilekroć usiłuje odkryć przyczynę i treść tego, co jest nie do rozpoznania. Przyznaję, że to coś istnieje, że jest korzeniem rzeczywistości. Przyznaję, że ponieważ każdy wynik ma swe źródło w tem, co było poprzednio, to coś, nie dające się zbadać, musi posiadać toż samo, z czego się składa rzeczywistość, jakie są nasze władze umysłowe, a zatem — rozum, miłość i wola. Przyznaję i to, że pierwiastek rozumu, miłości i woli, utajony w tem niezbadanem, jest właśnie tem, co prostaczkowie nazywają Bogiem. Godzę się na to, że ten Bóg, tak pojęty, musiał wpływać na historyę ludzkości. Ponieważ ta historya jest rzeczywistością i trwa do obecnej chwili, godzę się i na to, że ten wpływ trwa dotąd. Przyznaję, że ze wszystkich faktów, podpadających pod rozbiór, chrześcijaństwo najlepiej odpowiada warunkom, które nowe rozumowanie ukazuje nam a priori, jako wypływające z działania bóstwa. Idę jeszcze dalej. Uznaję i to, że z różnych form chrześcijaństwa najkompletniejszą jest ta, której tradycya sięga do Założyciela i Apostołów, to jest katolicyzm. Uznaję to wszystko, ale tylko jako budowę rozumową, która pozostaje zupełnie po za obrębem moich uczuć, z którą nie czuję się niczem złączony. Jest to hypoteza prawdopodobniejsza od wielu innych, ale to prawdopodobieństwo jest dla mnie, jakby to powiedzieć? prawdopodobieństwem martwem. Jest mi to zupełnie obce, powtarzam. Nie dochodzi do wnętrza mojego ducha, tam, gdzie się rodzi przekonanie. Więc w czem tu pan widzisz wiarę?
— W czem ją widzę? — powtarzył z powagą Ferrand. — W tym samym fakcie, że aby dojść do tych wniosków, jakie mi przedstawiłeś, musiałeś zwalczyć w sobie tyle przesądów! Nie mów, że to ja byłem twoim przewodnikiem na tej drodze. Ty sam poszedłeś za mną. Ty sam mnie szukałeś. Te argumenta, jakie wygłaszałeś, pochodzą odemnie i mnie wydają się niezbite. A nie byłbyś sobie zadawał trudu roztrząsania ich, gdyby ci nie było duszno w tej atmosferze negacyi, w jakiej wzrosłeś. A dlaczego było ci duszno, jeżeli nie dlatego, że niektóre struny twojej duszy odczuwają potrzebę religii? Dlaczego przylgnąłeś tak do mnie? Dlatego, że idee, jakie głosiłem, a tak przeciwne twoim, budziły w tobie jakieś echo tajemne. Jesteś Francuzem, dziedzicem długiego szeregu przodków, którzy przez ciąg wielu stuleci byli katolikami. Żyjesz, oddychasz powietrzem przesiąkniętem katolickiemi tradycyami. Katolicyzm tkwi w tobie, wbrew twojej woli. Nie wiem, czy możesz być w zgodzie sam w sobą, jeżeli nie będziesz katolikiem. Do tego dążyłeś bezwiednie, odkąd zacząłeś myśleć, jak płyn dąży do właściwego poziomu i kołysze się póty, póki do niego nie dojdzie. A kiedy zapragnąłeś się ożenić, na kogoż padł twój wybór. Na katoliczkę. Ten urok, który na ciebie rzuciła Brygida, to jest jej dusza urobiona przez wpływ religii, tej religii, która, jak mówisz, jest ci obcą? Obcą. Tak, obcą temu sztucznemu ja, które ci urobiło, wychowanie, dążące do wyzwolenia się od wpływu tradycyi. To szaleństwo, to tak, jak gdyby ogrodnik chciał odłączać drzewa od ich korzeni. Obca? Ale wejdź tylko do kościoła, a zadziwisz się tem, co w sobie odkryjesz, a czego nie widziałeś dotąd... Co ci jest obcem w tej chwili, to twoja prawdziwa dusza. Ale Bóg chce ją mieć i będzie ją miał. Masz w sobie dwa przymioty, które cechują dusze wybrane: pokorę i dobrą wolę. Więc Bóg cię nie opuści i doprowadzi cię do siebie.
Filozof podniósł się, wymawiając te słowa, w których mimowoli odbił się jego mistycyzm. Zaczął chodzić po gabinecie, a na jego twarzy widniał taki zapał, jak gdyby nie był profesorem liceum w końcu XIX wieku, ale jednym z doktorów katolickiej reformy XVII stulecia, współczesnym tego Arnauda, którego portret był świadkiem rozmowy tak dziwnej w r. 1900 w Paryżu, a która dysputujących wprowadziła w tak wielki zapał. Głos mistrza szczególniej tłumiło wzruszenie, kiedy przepowiadał dawnemu uczniowi, że Bóg zdobędzie jego duszę. Zatrzymał się przed Janem, siedzącym ciągle, i kładąc mu ręce na ramionach, spojrzał głęboko w jego oczy.
— Czy rozumiesz teraz, dlaczego nie uważam twojej odpowiedzi za ostateczną? To ja teraz żądam od ciebie zwłoki, tej nowej zwłoki, której mi odmówiłeś. Wiem dobrze, że to nie jest odpowiednia rola dla ojca, którego proszę o rękę córki. Ale nie idzie tu o formy towarzyskie. Idzie nam o prawdę. Mamy powziąć postanowienie, które zaważy na całem twojem życiu i mojem, a nadewszystko na życiu mojej córki. Ażeby więc to postanowienie było takie, jak być powinno, nie powinniśmy zostawiać nic niedomówionego i musimy być najzupełniej szczerzy,
Przerwał na chwilę, jak gdyby się zawahał przed tem, co ma powiedzieć, a potem wyrzekł stanowczo:
— Trzeba, ażebyś wiedział to, czegoś się mógł domyśleć z mego zachowania i z innych wskazówek. Brygida cię kocha, moje dziecię. I w imię tego uczucia proszę cię, żebyś się jeszcze zastanowił, zanim poświęcisz ją i siebie złudzeniu, któremu sam będziesz się dziwił kiedyś, gdy przejrzysz. Znam swoją córkę i ciebie znam. Nie zmieni ona swoich uczuć, jak i ty nie zmienisz. Przypuśćmy więc, żeśmy dziś nie powiedzieli sobie nie i że ja czekam na twoją odpowiedź i postanowienie co do warunku, jaki ci narzciłem. Dasz mi tę odpowiedź za dwa miesiące — za trzy — za rok. Ja to zbłądziłem, naznaczając ci termin tak krótki. Qzy przystajesz?
— Ach, drogi mistrzu! — zawołał Jan. — Jakże jesteś dobry! A jednak zadajesz mi boleść... Taką wielką boleść! — powtórzył, a oparłszy łokcie na kolanach, ukrył twarz w dłoniach, jak ktoś uginający się pod ciężarem bólu i wybuchnął głośnym płaczem. Boleść wstrząsała nim prawie konwulsyjnie, a filozof przerażony tym niepojętym napadem, nie mógł nic znależć na uspokojenie płaczącego młodzieńca, oprócz słów, jakiemi pociesza się chore dziecię:
— No, no, Janie! miejże rozsądek... Uspokój się, mój drogi... Co ci się stało? Co ci jest? Czy źle zrozumiałeś moje słowa?...
Zakochany podniósł głowę, ukazał twarz zalaną łzami, usta drżące ze wzruszenia, błagalne wejrzenia i odpowiedział:
— Będę z panem niemniej szczerym, jak pan byłeś ze mną, panie Ferrand. Tak, zadałeś mi wielką boleść. To nie pańska wina. Wyjawiłem panu jeden tylko skrupuł, który staje pomiędzy mną a szczęściem. I ten jeden już jest bardzo ważny, cokolwiekbądź mógłbyś mu pan zarzucić. Ale jest jeszcze drugi, a ten jest nie do zwalczenia. Dowiedziawszy się, o co chodzi, sam pan ustąpisz... Czy się pan nie domyślasz, że idzie tu o mojego ojca?
— Domyślałem się tego — odpowiedział Ferrand — i powiedziałem to Brygidzie. Czyś mówił z ojcem o naszej rozmowie?
Nie! — zawołał Jan. — Nie mówiłem mu nigdy ani o naszych rozprawach w kwestyach religijnych, ani o moich wątpliwościach i badaniach. Ojciec mój nie wie nie o tem. Nie wiedział nigdy... Ach, panie Ferrand!
Wzruszenie młodzieńca potęgowało się wobec tych przykrych zwierzeń, których nie czynił nikomu, a które dotyczyły gorzkiego, bolesnego dramatu, od grywającego się w jego duszy.
— Pańska szczerość zmusza mnie do powiedzenia wszystkiego... A to tak ciężko! Pozwól mi pan trochę pomyśleć... Muszę poruszyć to, co tak starannie taiłem.
— Nie poruszaj! — przerwał mu z wielką żywością Ferrand.
Unikał on zawsze rozmowy z synem o ojcu, a teraz zagrażało mu roztrząsanie spraw dawnego kolegi, czego nie chciał czynić w tej chwili.
Nawet przedemną nie powinieneś użalać się na ojca — dodał po chwili.
— Jabym miał się użalać? — powtórzył Jan z boleścią. — Nie, panie Ferrand. Nie miałem nigdy i nigdy nie będę miał — pewny tego jestem — żadnego powodu do robienia zarzutów ojcu. Jeżeli mój stosunek z nim jest dla mnie przykry, to nie z jego winy, ale z mojej. Przyzwyczaiłem się oddawna być z nim nieszczerym i teraz pokutuję za ten fałsz niemożnością rozmówienia się z nim szczerze. Wiadomo panu, jak jednolitym jest on w swoich pojęciach i jak jest jednocześnie wrażliwym, a nawet drażliwym — i to nie bez powodu. Pomimo całego wykształcenia, jego chłopskie pochodzenie jest zanadto świeże. Nie był on przyzwyczajony od dzieciństwa do życia sfer mieszczańskich, a jego gwałtowność przerażała zawsze moją wrażliwość. Prócz tego jest on idealistą — idealistą krańcowym. Gdzież miał się nauczyć sztuki życia? Z kim miał stosunki? W dziecinnych latach był w szkołach, oderwany od rodziny, z którą rozlączyły go zwyczaje, wykształcenie i wszystko. W Szkole Normalnej żył z książkami i własnemi myślami.
Jako urzędnik, otrzymuje co miesiąc swoją pensyę, jakby był kapitalistą. Nie zaznał trudności walki o byt. Jako profesor wykłada w szkole i daje lekcje, a z kolegami i uczniami łączą go tylko stosunki urzędowe. Nie umie on czytać w duszach ludzkich tak, jak ty, mój mistrzu, który miałeś rodzinę 1 swoje właściwe środowisko i swoje gniazdo rodzinne, Anjou, którem opowiadałeś mi tyle razy. Ale ojciec mój jest rodem z Quintenas, uczył się w Tournon, zdawał egzamina w Lugdunie, ożenił się w Nizzy; najstarszy mój brat urodził się w Besançon, ja w Nantes, moja siostra w Lilles, najmłodszy brat w Wersalu, a mieszkamy w Paryżu. Zkąd pochodzimy? Ze środkowej Francyi, czy z Południa, ze Wschodu, czy z Zachodu? Nie wiemy — i ojciec też nie wie. Zamiast tego wszystkiego ma on swoje idee, które mu zastępują i kraj, i prowincyę, i rzeczywistość. Ileż razy odczuwałem to, będąc jeszcze niedorosłym chłopcem, że ojciec nie widzi mnie, nie widzi moich braci i siostry, nie widzi nic, oprócz swoich myśli! Ale czego nie rozumiałem wtedy, a rozumiem dziś, to tego, że tem zaślepieniu jest pewien upór i rozmysł. Nietylko nie widzi on rzeczywistości, ale nie chce jej widzieć, ta rzeczywistość jest dla niego straszna. Co do przekonań politycznych, był on zawsze republikaninem, a z jaką ślepą wiarą wyznaje zasady 89 roku, pan wiesz dobrze! Napróżno fakty wykazują, że im głębiej zanurza się Francya w jakobińskim parlamentaryzmie, tem niebezpieczniej choruje: on tego nie chce widzieć. Jako urzędnik; obarczony rodziną, zmuszony jest przeciążać się korepetycyami, ażeby módz opłacać ubezpieczenie na życie, któreby w razie jego śmierci zapewniło skromny byt wdowie. Od chwili ukończenia studyów nie miał jednego swobodnego roku do napisania dzieła, a pan wiesz najlepiej, jak on kocha naukę.
Prowadzi życie wyrobnika — i to dla nas. Nie chce tego widzieć, jak nie chce widzieć, że jego rodzina nie jest rodziną, że jesteśmy zawieszeni w powietrzu, bez podpory, bez odpowiedniej atmosfery, bez żadnych przekonań. Czy należymy do mieszczaństwa, czy do ludu? Ja sam niekiedy czuję się synem ludu całą swoją istnością, i chciałbym powrócić na rolę, gdybym mógł. Ale mój brat Antoni już się upoił powietrzem Paryża, marzy tylko o zabawie i dostatku. Nasz skromny dom jest dla niego wstrętny. Ale ojciec nie chce i tego widzieć, jak nie chce widzieć, że moja siostra, Julia, ma wstręt do powołania, które jej wybrał, do tych kursów, na które ma uczęszczać, i do nauczycielstwa w liceum żeńskiem, które ma objąć. Kiedy ta niezgodność zarysowuje się zbyt wyraźnie, albo kiedy politycy jego ukochanego stronnictwa dopuszczają się zbyt wielkich brudów, ja, który znam go dobrze, czuję, że zamyka się on w głębi duszy, że ucieka od świata rzeczywistego w świat wyobraźni. Zamyka oczy pod względem duchowym, jak je ludzie zamykają pod względem fizycznym wobec widoku czegoś strasznego... Tajemnica mojego milczenia leży w tem uczuciu, które mam od czasów dzieciństwa: że ojciec nie chce widzieć rzeczy, które mu sprawiają cierpienie, pomimo całego optymizmu. A ja, który różnię się od niego tem, że badam namiętnie prawdę, bez względu na to, jaka ona jest, jestem do niego podobny tą samą chorobliwą wrażliwością, i dlatego odgaduję jego uczucia. Ojca zawiodło życie, ale on nie chce tego uznać, bo gdyby uznał, musiałby potępić zasady, któremi kierował się w życiu... Jest nieszczęśliwy, ale nie przyznaje się do tego sam przed sobą. Mając lat piętnaście, odczuwałem to instynktownie. I wtedy znalazłem w pamiętnikach Micheleta wzmiankę o jego ojcu, biednym, zrujnowanym drukarzu, który: brał go na kolana i śpiewał mu modną wówczas piosenkę:
„Mój syn będzie mi pocieszycielem...”
Ileż razy powtarzałem sobie te znane wierszyki! I prawda — że do tej pory byłem dla niego pocieszycielem. Osądź pan sam. Mój brat zawsze był lichym uczniem. Ja bywałem pierwszym w klasie. Miałem zamiłowanie w łacinie i w języku francuskim. Podzielałem wszystkie przekonania ojca. Poznałeś mnie pan wtedy... Ale nie! już wtedy niezupełnie godziłem się na zasady ojca. Datuje się to od czasu, gdym przeczytał dzieło Taine’a „Podstawy współczesnej Francyi.” Ojciec zobaczył to u mnie i powiedział: „Czytasz ten pamflet? To taki pan, który w roku 1871 bał się mocno o swoje procenty.”
Cytuję panu to powiedzenie, tak niesprawiedliwe, na dowód, jak niesłychanie drażliwym jest mój ojciec, gdy tylko wchodzą w grę jego ukochane dogmaty. Wiara w Rewolucyę jest jednym z tych dogmatów. Nienawiść względem Kościoła drugim. Nie mówiliśmy o nich nigdy, nie chciałem go urazić. Łudzi się on, że ja podzielam jego zachwyty i wstręty. Nie miałem odwagi wyprowadzać go z błędu. To brak odwagi — wiem o tem. Będę już szczerym do końca, mój drogi mistrzu. Przypisując mi sympatye dla katolicyzmu, mylisz się pan. Pociąga on mnie ku sobie — nie przeczę. Ale to tylko przez reakcyę, bo organizacya katolicyzmu jest jedynem lekarstwem na anarchię umysłową i moralną, która mną miota, i która miota moją rodziną. To myśl moja zwraca się do katolicyzmu, mój rozum, ale sympatya moja jest gdzieindziej. Jest ona po stronie utopii rewolucyjnych. Widzę ich braki. Przekonałem się świeżo w założonym przez kilku moich kolegów i przezemnie Związku, który chcieliśmy uczynić czemś nakształt setllementów angielskich i amerykańskich — przekonałem się dowodnie, z czem spotykają się ludzie wykształceni, którzy chcą zbliżyć się do ludu. Przewidywałem od początku zawód, a pomimo to rzuciłem się w to z zapałem. I ja także, jak mój ojciec, chciałem się łudzić dobrowolnie — prowadzić w dalszym ciągu jego dzieło, być jego pocieszycielem. Gdym pokochał pannę Brygidę, ileż razy mówiłem sobie, że nie powinienem poddawać się temu uczuciu, że mój ojciec cierpiałby widząc syna ożenionego z kobietą religijną. Powiem wszystko... Daruj mi. Wiedziałem, że cierpiałby, widząc mnie twoim zięciem, bo on nienawidzi pańskich przekonań tak dalece, że gdym został twoim słuchaczem, chciał mnie przenieść do innego liceum!... Pomimo to pokochałem pannę Brygidę. Nie można zapanować nad swemi uczuciami, ale można kierować swemi czynami. A teraz, mój drogi mistrzu, gdy wiesz wszystko, pytam cię, czy sam mógłbyś mi doradzać ten postępek, przyjęcie religii, co do której mam wątpliwości, dla zadowolenia osobistych pragnień, dla zdobycia szczęścia, gdy wiem, że to nawrócenie przyprawiłoby o rozpacz mojego ojca i to w chwali, kiedy go może czekają jeszcze większe zmartwienia? Ale nie powiem już nic więcej... To, co miałem prawo powiedzieć dla usunięcia wszystkiego, coby mogło budzić wątpliwości pomiędzy nami, już powiedziałem. A teraz powiedz pan, czy nie miałem słuszności, odrzucając tę nową zwłokę, którą mi tak wspaniałomyślnie zaproponowałeś? Czy nie powinienem wyrzec się marzenia o szczęściu, którego warunki są dla mnie niedostępne? Widzę to teraz jasno, wyraźnie, mój drogi nauczycielu, i pan to samo myślisz, że byłem. szalony marząc o niem, że popełniłbym występek, usiłując je zdobyć za taką cenę. Nie odpowiadasz mi. Ale twoje milczenie jest dla mnie dostateczną odpowiedzią, i twoja twarz, od chwili gdy ci wszystko wyznałem...
Gdy tak dawny uczeń opowiadał mu szczegółowo, z goryczą, z rozpaczą 1 błyskami buntu w głosie, całą nędzą tej tragedyi duchowej, której piętno widniało na jego twarzy tak młodej a tak już znużonej, Ferrand nie uczynił żadnej uwagi, nie zapytał o nie. Zmarszczone czoło świadczyło tylko o natężeniu umysłu, coraz bardziej wzrastającem. Znakomici lekarze, pytam o radę w wypadkach, w których najmniejsze uchybienie może mieć fatalne następstwa, mają taką samą nieruchomość twarzy, nie zdradzającą żadnego wrażenia wobec obserwowanych objawów i taką imponującą powagę, jaką miał ojciec Brygidy podczas tej mowy.
— Mylisz się, Janie, co do mojego milczenia — zaczął. — Czy wiesz, że nie powiedziałeś mi nie oprócz szczegółów objaśniających to, czego się domyślałem. Czy wiesz, com myślał, słuchając ciebie? Myślałem o twoim ojcu, gdy był w twoim wieku, kiedyśmy kolegowali w Szkole Normalnej, i kiedy rozwijał przedemną teorye, według których zamierzał urządzić sobie życie. Przeżył je według tych teoryj — i oto do jakich doszedł wyników. Życie jest probierzem zasad. Nieszczęście stwierdza mylność zasady, jak choroba dowodzi wykroczenia przeciw hygienie. Biedny Monneron! Żałowałem jego w twojej osobie, jak w jego osobie żałuję Francyi. Całe to nieszczęście wynika nie z jego winy, ani z twojej. Pochodzi ono ztąd, że rozwój waszej rodziny nie był normalny. Ty i on jesteście ofiarami wybujałości sfer ludowych, tej wybujałości, która ogarnęła cały nasz kraj, i która mylnie uważa się za równouprawnienie jednostek, gdy jest ona tylko zgubą i społeczeństwa 1 jednostek.
Zmiana w twoim ojcu i w tobie dokonała się zanadto gwałtownie. Brak wam trwałości i tego stopniowego dojrzewania, bez którego zlewanie się warstw społecznych jest niebezpieczne. Minęliście jeden szczebel w waszym pochodzie i płacicie teraz za ten błąd: zapoznanie praw zasadniczych społeczeństwa. Ale nie idzie tu o filozofowanie. Musimy zakończyć rozmowę jakimś układem. Obstaję przy tem, com powiedział przed chwilą. Nie przyjmę dziś od ciebie stanowczej odpowiedzi. Ale mam prawo, jako ojciec, obowiązek czuwania nad sercem mego dziecka. I wymagam od ciebie, ażebyś i ty miał to serce na względzie. Popełniłeś błąd — pozwól to sobie powiedzieć — kiedyś ją pokochał i dałeś jej to poznać, nie będąc pewnym siebie. Zbłądziłeś dziś rano, wychodząc na nasze spotkanie i to wtedy, gdyś miał mi dać odmowną odpowiedź. Poddałeś się uczuciu, jak ustąpiłeś życzeniom ojca. Bo powinieneś mieć odwagę wyznać, że nie przez wzgląd na ojca zataiłeś przed nim stan swojego ducha, lecz przez wzgląd na siebie, ażeby uniknąć cierpienia i walki. Zezwoliłem na twoje małżeństwo z moją córką pod warunkiem, którego nie cofam, i dodaję teraz jeszcze drugi — mianowicie, że gdybyś miał raz jeszcze przyjść do mnie z prośbą o rękę Brygidy, rozmówisz się przedtem z ojcem, i to zupełnie szczerze. Ta zupełna szczerość jest obowiązkiem względem tych, którym zawdzięczamy życie. Jeżeli dobrze zrozumiałem twoje słowa, przewidujesz jakieś wielkie zmartwienie w waszej rodzinie. Uwzględniam twoją wstrzemięźliwość i nie pytam o nic. Pomyśl tylko, czy w chwili nieszczęścia możesz być równie pomocnym ojcu, jak w razie, gdybyś był z nim zawsze szczery? Nie odpowiadaj mi na to pytanie... — dodał, zatrzymując ruchem ręki Jana, który chciał przemówić. — To zbyteczne. Czy przyrzekasz to, czego żądałem co do stosunków z nami?
— Będą one takie, jak sobie życzysz, panie Ferrand — odpowiedział młodzieniec — a jeżeli byłem nieostrożny...
— Najrozsądniej byłoby zupełnie zaniechać bywania u nas — przerwał mu Ferrand — i unikać spotykania się z nami, o ile to będzie możliwe.
Zastosuję się do pańskiej woli... — odpowiedział Jan.
— To dobrze — dodał Ferrand.
Miał on na ustach słowa, których nie wymówił.
Obaj stali i patrzyli na siebie.
Niewysłowiony smutek ściskał ich serca. Ferrand przemówił pierwszy. Wyciągnął rękę do tego, którego tak gorąco pragnął nazwać synem, i pożegnał go słowem, w którem — wbrew jego woli — przebijała obawa, żeby go nie utracić na zawsze.
— Powiedzieliśmy już sobie wszystko. Do widzenia, i mam nadzieję, że wkrótce, moje dziecię...
— Żegnam cię, drogi mój nauczycielu — odparł Jan, i dodał:
— Żegnam cię...
Wyszedł z pracowni filozofa, nie oglądając się za siebie.
Ferrand stał jakiś czas nieruchomo, zamyślony tak głęboko, że się ocknął jak ze snu na odgłos otwierających się drzwi.
Była to Brygida, która wiedząc, że ojciec jest sam, nie mogła się dłużej powstrzymać.
Na pięknej jej twarzy błyszczały rumieńce wzruszenia, nad którem usiłowała zapanować.
— On odszedł, mój ojcze, i nie zawołałeś mnie? Masz więc dla mnie złą wiadomość... Nie oszczędzaj mnie. Jestem przygotowana. Nie zgodził się...
— Tak, Brygido — odpowiedział Ferrand. — Nie zgodził się...
— I dla tego właśnie powodu, który przypuszczałeś?
A gdy ojciec skłonił głowę na znak potwierdzenia, Brygida dodała:
Rozmówił się z ojcem, i pan Monneron nie pozwala?
— Nie mówił z ojcem — objaśnił Ferrand. — Obawiał się, że samo jego wahanie będzie zbyt wielką boleścią dla ojca. Ach! dziwny to jest stosunek,
i gdybyś wiedziała wszystko, jak ja teraz, nie miałabyś mu za złe. Litowałabyś się nad nim...
— Nie mam mu za złe nie — odpowiedziała Brygida.
Zbladła i oparła się o poręcz krzesła, usłyszawszy słowa ojca „nie zgadza się.“ Powieki jej drgały przez chwilę, a potem dodała z niepokojem:
— Chciałabym cię zapytać, ojcze, o jedno, i prosić, ażebyś mi odpowiedział szczerze, bez względu na boleść, jakąby mi to mogło sprawić... Mówiłeś z nim szczerze, nieprawdaż? Zajrzałeś w głąb jego serca... Jak myślisz, czy on mnie kocha? Tak, czy nie?
Ojciec zawahał się przez chwilę, a potem odpowiedział jak człowiek, który raz na zawsze postanowił iść drogą bezwzględnej prawdy, nie zważając na niebezpieczne następstwa.
— Tak, Brygido, myślę, że on cię kocha...
— Ach! dzięki ci, ojcze! — zawołała Brygida. — Dodałeś mi sił doczekania, choćby najdłużej!
Uściskała ojca z wybuchem wdzięczności i otarłszy łzy, które spływały z jej oczu, dodała:
— Teraz przyrzekam ci, że nie będę już o nim mówiła. Będziesz ze mnie zadowolony. Potrafię dźwigać swój krzyż...
Ojciec znał ją zanadto dobrze, ażeby miał wątpić o dotrzymaniu obietnicy, uczynionej z taką prostotą, obietnicy, której dotrzymała przez cały upłyniony. Wiedział i to, że pomimo milczenia, dusza jej będzie równie przezroczystą, jak dotąd.
I nasunęło mu się mimowolne porównanie z tem, co mu Jan mówił o swoich, przemilczeniach względem ojca i o swojej skrytości.
I te same współczucia dla dawnego kolegi wymówił Ferrand w myśli, gdy przyciągnął do siebie córkę, aby ją ucałować:
— Biedny Monneron!