<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pogrobek
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Leszka Białego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.


W ciągu niewielu godzin, które na zamku Lignickim spędziła, Mina się już dobrze z ludźmi obeznała. Ująć sobie potrafiła kilku z niemieckiej starszyzny, rozmówiła się z kasztelanem zamkowym, poznała z ochmistrzem, dostała języka od Dorenowej.
Jak we wszystkich miastach polskich i polsko-niemieckich podostatkiem było i w Lignicy żydów, którzy wszystkiem a najochotniej pieniędzmi handlowali.
Na nich rachowała Mina, że za dobrą lichwę, grzywny dla księcia dostanie.
Dorenowa wspomniała przed nią o bogatym Joelu, kasztelan jej mówił o możnym Judzie Levi. Na zamku znalazł się wojak usłużny, stary już zażyły tu niedołęga, który wisiał przy Rogatce, choć mu się już na nic nie zdał, tylko do smagania nieposłusznej dworni.
Kulawy na jedną nogę, z okiem wybitem, ale silny jeszcze Hans ofiarował się Minę do miasta wieść, pokazać dom Joela i zaprowadzić do Judy.
Z zamku zszedłszy, powiódł ją krętemi uliczkami, w których gęsto stały dworki różne, tak nieporządnie poustawiane, żeby tu bez przewodnika nikt nie trafił.
Uliczki pełne były błota i śmiecia, kałuż, przez które gdzieniegdzie rzucona kładka chwiejąca się, przeprowadzała na drugą stronę. Dworki wszystkie były z drzewa, tęgiemi wysokiemi parkanami poobwodzone, bo żołdactwo dokazywało i broiło, musieli się więc mieszczanie mieć na ostrożności, dobre wrota stawić i parkany mocne...
Na maleńkich placykach widać było gdzieniegdzie szersze szopy, z miejską wagą targową (miednicą) z jatkami, przed któremi wisiały mięsa ćwierci, obówie, pasy i odzieże.
Na okiennicach wystających nieco leżały chleby, stały misy i żywność wszelka. Z pod nich wyglądała czasem głowa starej baby lub mężczyzny w czapce wysokiej.
Uboga ludność snująca się z rzadka, nie wiele się strojem i pozorem od wiejskiej różniła.
W kilku szynkach piwnych i miodowych słychać było pobrzękującą muzykę i okrzyki pijanych żołnierzy niemców, których tu pełno było wszędzie. Tych sporo śpiewając włóczyło się i w ulicach.
Kulawy Hans prowadził i prowadził tak daleko, że się aż sprzykrzyło niecierpliwej dziewczynie, ale co się obejrzała ku niemu, na przód wskazywał i tak dowlekli się aż do dworku ku wałom przypartego, po nad którym para drzew starych szeroko się rozpościerała.
Tu parkany mocniejsze jeszcze były niż po innych zagrodach, brama dębowa ciężka, furta i okno nad nią jak po zamkach.
Zakołatał Hans i zakrzyczał, aż nierychło coś sunąć się i chlapiąc ku furcie przybliżyło. Ciężka rozmowa trwała znów długo, nim, zamiast wpuścić do środka, nie wysunął się z furty człek chudy, mały, na pół zgięty, ubogo odziany, brudny, z rzadką brodą siwą, którą białemi, kościstymi palcami przebierał.
Nie miał on ani owej czapki rogatej, którą kazano się naówczas żydom odznaczać, ani po lewej stronie zwierzchniej sukni na piersi kółka czerwonego, jakie Synody żydom nosić nakazywały dla odznaczenia ich od chrześcjan, z któremi poufałe obcowanie było im wzbronione. — Sama twarz starego zdradzała pochodzenie wschodnie. Garbaty nos, oczy jak węgiel czarne, cały krój fizyognomji był obcy, ni słowiański ani niemiecki. Żyd zaraz się cofnąć chciał nazad do domu, gdy Mina za rękaw wiszący schwyciwszy go, zawołała.
— Przychodzę do was od polskiego księcia Przemka, który tu siedzi w niewoli. Możecie u niego zarobić wiele.
Z niedowierzaniem wpatrzył się w nią stary i cmoknął.
Miało to znaczyć, że zarobku nikt nie odpycha.
— Nu — rzekł cicho — nu?
Mina mówiła dalej żywo, lękając się, aby jej nie uszedł, bo się ciągle na furtę oglądał.
— Książę się musi z tej niewoli przeklętej wykupić, pieniędzy mu potrzeba dużo, potrzeba prędko... W Poznaniu jest ich dosyć, ale słać nie czas. Kto mu je zaraz da, dostanie dobrą nagrodę.
Juda patrzył na mówiącą, jakby chciał ją na wskróś przejrzeć.
— Tysiąc grzywien srebra potrzeba! — dodała żywo.
Usłyszawszy to Juda pochwycił się za głowę i za długie dwa z obu jej strony zwieszone siwych włosów skręty...
— Któż taką straszną summę pieniędzy mieć może! — zabełkotał.
Kulawy Hans, który się przysłuchiwał, uderzył go po ramieniu i rozśmiał się.
Juda drgnął i cofnął się.
— Kto mu pieniędzy da, — mówiła Mina, — pojedzie razem z księciem... odbierze swoje i dostanie nagrodę, — nagrodę dobrą!
— Tysiąc grzywien! — powtórzył żyd zadumany — zkąd wziąć tyle srebra! Zbierać trzeba, chodzić trzeba... żebrać trzeba! Tysiąc grzywien! Dla naszego księcia! Ten będzie każdą grzywnę brakować, każdy grosz ważyć... — patrzeć czyj on i gdzie bity... — Srebro probować!!
— Nagroda będzie książęca! dodała Mina niecierpliwie.
Nastąpiła chwila milczenia i namysłu. Oczyma Juda pytał o tę nagrodę, zdawał się wątpić o niej, a razem jej pożądać.
Mina nalegała ażeby, jeżeli chce, sam nagrodę oznaczył. Pilno jej było.
Juda patrzał w ziemię, zżymał plecami. Wszystko to odbywało się pod wrotami, a choć układy przeciągnęły się, Juda nie miał ochoty wprowadzać niewiasty nieznanej do wnętrza.
Hans, któremu noga zbolała, sparłszy się o furtę stękał.
Dziewczyna po raz drugi domagała się o warunki.
Żyd westchnął ciężko, zaprzysiągł, że takich pieniędzy niema i nigdy ich nie miał w życiu, musiał by je chyba ściągać, szukać, pożyczać — a i tak, w całej Lignicy o tysiąc grzywien trudno było.
Mówiąc to jednak nie odchodził, nie zrywał rozmowy.
— Hans! — zawołała zniecierpliwiona Mina, zwracając się do żołnierza — prowadź mnie do Joela...
Usłyszawszy to imie Juda drgnął, zrobił minę pogardliwą.
— A! tak! tak, — zamruczał — idźcie do Joela... idźcie! czemu nie? On wam ze dwadzieścia grzywien wyszuka! Pewnie! Joel! Czemu nie! U niego pieniądze rosną jak grzyby! Idźcie do Joela!
Mina ruszyła się z miejsca, żyd śmiał się.
— Nie mam czasu do stracenia! — zawołała.
— Tysiąc grzywien z palca wyłamać! — odezwał się Juda — na całą Lignicę tyle grzywien nie znaleść! Na zamku u księcia dawno już dwudziestu nie widziano!
Mina już odchodzić miała, gdy Juda zlekka ją za suknię pociągnąwszy, oczyma Hansa ukazał. Zrozumiawszy to dziewczyna, dobyła z kieszeni kilka sztuczek drobnych pieniędzy.
— Idźcie sobie gdzie na piwo, słabej nodze waszej odpocząć, — rzekła — ja się tu z nim poradzę, a przyjdźcie po mnie!
Rad groszom, które rzadko widywał, a i piwu nie mniej, bo je lubił, Hans żywo się ruszył, zagroziwszy żydowi na odchodnem, aby niewieście nic się tu złego nie stało.
Po odejściu starego ciury, Juda wprowadził Minę do zagrody, powiódł ją podsieniami krytemi w głąb’ i izbę otworzył. —
Mina znalazła w niej dwóch w czapkach na głowach siedzących nie młodych ludzi, ciekawemi mierzących ją oczyma. Gospodarz prędko do nich coś mówić zaczął i wprzód nim z Miną zagaił rozmowę, pilno a żywo naradzać się zdał z niemi.
Dziewczyna domyślać się mogła, że się między sobą układali o coś, nie zgadzali, sprzeczali i na nowo zbliżyć usiłowali. Jej pilno było, lecz ile razy chciała zagadnąć Judę, dawał jej znak, aby czekała.
W izbie nie było nic, proste ławy i stół, a u ściany za zasłoną, jakby zwitki czy księgi.
Świecznik mosiężny dziwacznego kształtu wisiał u pułapu.
Rozmowa trzech żydów trwała dość długo, nareście jeden z nich wyszedł pośpiesznie, a gospodarz do Miny się zbliżył.
Zapowiedział jej, że grzywny z wielką biedą znaleść się mogą, ale pismo na nie pod pieczęcią książe będzie musiał dać do Podskarbiego i półtora sta grzywien nagrody i kopę kun i sukna postaw i...
Różne były dodatki.
Mina ani mówić długo, ani się chciała targować, gotową była przystać na wszystko, przyjmowała warunki, a Juda coraz nowe dokładał. Nakoniec oznajmił, że pieniędzy jutro dać nie może, bo je zbierać musi.
Dziewczyna pogniewała się, Juda złagodniał i po długich a nudnych sporach z nim, wybiegła nareście. Hans śpiący czekał na nią w bramie. Siedział na ziemi, plecami o parkan oparty.
Spieszyła na zamek tryumfująca i szczęśliwa.
Tym czasem Juda inną drogą przemykał się na zamek także do Dorenowej, z którą był w dobrych stosunkach. Szło mu o to, ażeby książe, który mu kilkaset grzywien zawinił, pozwolił je strącić w wypłacie.
Ofiarował za to ulubienicy pierścień, lecz Łysy na pierwsze o tem wspomnienie by miał dług swój płacić, zaklął się, że prędzej żyda powiesić każe, niż mu jedną odda grzywnę.
Mina Przemkowi wiadomość pocieszającą przyniosła śmiejąca się i dumna.
— Patrz, — zawołała — kto z nich o tobie pamiętał? Ktoby to zrobił dla ciebie? Mnie nie komu winien będziesz swobodę!
Przemko ściskał ją wdzięczny i uradowany, chciał się jednej godziny ztąd wyzwolić, ale czekać było potrzeba aż się grzywny zbiorą, Juda zaś zwlekał umyślnie, aby pokazać, że nie łatwo o nie było.
Łysy cieszył się, iż grosza dostanie, którego zawsze łaknął, grajkowi swemu rozkazując grać i śpiewać wesoło.. gdy sam świstając popijał.
Nazajutrz rano Judy długo nie było, a przyszedłszy klechę z sobą przyprowadził naprzód dla spisania karty, na której Przemko miał swą pieczęć przyłożyć.
Pismo łacińskie musiano Judzie tłumaczyć i pokazywać, gdzie co stało, aż zawierzył, iż pargamin tak jak chciał był spisany.
Przemko grzywien brać, ani liczyć nie chciał, kazał je wprost do Łysego nieść i płacić.
Tu już Henryk Otyły, Dorenowa i kilku starszych urzędników czekali chciwie na pieniądze.
Nie bardzo ochotnie Juda się poniósł z niemi.
Łysy byłby pewnie trudności robił o każdą sztukę i wagę, gdyby na gwałt nie potrzebował tego zasiłku.
Widok pożądanego srebra rozbroił go. Nie dając tknąć ani synowi, ani temu, który się u niego Podskarbim nazywał, sam worki do łóżka pościągał i pochował je śmiejąc się, drżąc, żyda łając, Sonkę całując, dolewając do kubka, a grać rozkazując na schwał.
Razem z Przemkiem co było na zamku polskiego rycerstwa uwolnionem być miało — radość więc i ruch w podwórcu był wielki; gdy jeńcom o tem oznajmiając, puszczono ich na swobodę...
Nie świetny jednak wcale orszak, miał towarzyszyć powracającemu do Poznania księciu. Ci, co z tamtąd wyjeżdżali we zbrojach kosztownych, z przyborem rycerskim, odarci ze wszystkiego, ledwie łachmanami okryci wyszli z rąk zwyciężcy. Nikt lepiej nad wojaków Łysego do gzła odzierać nie umiał. Nie wyprosił się tam nikt, ziemianie zamożni szli teraz jak żebracy w opończach, które im z łaski rzucono. O konie też swe nie śmieli się upominać. Dla księcia najlepszego wierzchowca z pod czeladzi, która z Miną przybyła, wybrano. Inni u mieszczan i żołnierzy marchy pokupowali na porękę, bo grosza nie mieli.
Choć późno już było, gdy wszyscy więźniowie stanęli do drogi gotowi, Przemko chciał zaraz jechać ztąd precz — Łysy dopominał się, aby z nim przepił na zgodę.
Trzeba było przystać na to.
Upokorzony, blady wszedł do izby Przemko. Łysy, jak zawsze leżał na swym barłogu, Sonkę mając po jednej stronie, gęślarza po drugiej, wesół aż do szaleństwa i na pół pijany.
Zobaczywszy księcia, pierwszy mu się pokłonił.
— Zgoda z wami! — krzyknął. — Zgoda! ale drugim się takiemi blaszkami i łupinami ladajakiemi wykupić nie dam. Szczęście masz, że Sonka i Henryk wstawili się za tobą.
Nie waż-że się drugi raz przeciw mnie, bo źle będzie.
Przemko mruknął coś niewyraźnego, a w tem mu kubek podano.
Łysy rękę wyciągnął aby potrącić z nim o swój z którego się wylewało, bo się trząsł cały.
— Dziewkę masz dobrą — odezwał się — hę! i niczego, a wszelako ona mojej nie równa. Patrzno, co to za kąsek!!
I pod brodę ją ująwszy, podniósł Dorenowej twarz, aby się jej lepiej mógł przypatrzeć. Niezawstydziła się bynajmniej pyszniąca się sobą niewiasta i śmiała zalotnie... Gęślarz począł śpiewać pieśń, ułożoną na pochwałę książęcej kochanki.
Wesołość ta bezwstydna męczyła Przemka, który radby się był co najprędzej ztąd uwolnić. Odezwał się więc do Łysego.
— Pozwólcie mi was pożegnać, boć mi do domu, spocząć pilno. Dosyćem się poniewoli u was w Lignicy wysiedział.
— To jedź! jedź! z Bogiem! — odparł Rogatka — pamiętaj tylko drugi raz mi w ręce nie wpadnij.. bo skórę zedrę!
Zaczął się śmiać. Przemka groźba oburzyła.
— Wyście bezpieczniejsi od nas — mruknął — bo z pod Skorulca zawczasuście zemknęli!
Łysemu dziko zaświeciły oczy.
— Ej! ty! — wrzasnął — jeszczem ci ja buty nie przytarł?
Sonka głaszcząc go ułagodziła, głową tylko wahał.
— Zmykajże i ty lepiej drugim razem — zawołał. — Mnie tam staremu nie było co robić, kiedym syna pewny był!
Książe się skłonił, szeroką dłoń tłustą i nabrzmiałą wyciągnął doń Łysy, ścisnęli ręce i tak się rozstali.
W podworcu ludzie i konie już stały. Przemkowi, gdy swoich zobaczył tak nędznych, poranionych, odartych, łza się zakręciła w oku.
Skinął na nich, nie przemówili nawet do siebie.[1] bo dokoła ćma ciurów obiegła ich, przedrwiewając z tego orszaku tak nędznego.
Co konie starczyły, pospieszył Przemko z Lignickiego zamku, a gdy od wrót odjechali dalej w pole, dopiero swobodniej odetchnął, obejrzał się za siebie, a z oblicza mu znać było, że o zemście myślał.
Dniem i nocą przerzynając się przez kraj w większej części spustoszony, spieszył książe do Poznania, gdzie się go wcale nie spodziewano jeszcze.
Wojewoda i starszyzna więcej rachowali na kaliskiego księcia niż na inne środki oswobodzenia i zdumienie było wielkie, gdy się jednego ranka Przemko u wrót ukazał.
Po zamku rozległo się wołanie, wybiegli kto żył.
Mina, która wyzwoliła swego pana, jechała obok niego, kryć się nie myśląc. W jednej chwili podwórca się niewiastami, czeladzią, ludem napełniły.
Orcha dała znać Lukierdzie, która pod wrażeniem jakiemś jej samej nie zrozumiałem, wybiegła też na męża spotkanie.
Zsiadając z konia, ujrzał ją stojącą, zarumienioną nieco z podniesionemi ku sobie rękami. Wzruszoną była, łzy jej ciekły.
Przemko postrzegł to, ale oznaka przywiązania nie dotknęła go. Nierychło wszystkich obdzieliwszy powitaniami, przystąpił do Lukierdy.
Wyraźnie okazana oziębłość, miała czas jej serce ostudzić, cofnęła się zawstydzona ku drzwiom, a gdy książe zbliżył się do niej, witała go już tak zmięszana i nieśmiała jak dawniej.
Tymczasem ci co z księciem wrócili, rozpowiadali ciekawym kto go i jak uwolnił, komu był winien, że go dłużej w gniłym lochu nie więziono.
Mina urosła w oczach wszystkich, i ci, co jej cierpieć nie mogli, wdzięczni byli, podziwiając jak śmiało i szczęśliwie sobie poczęła.
Przemko powróciwszy swobodny, już tylko gniewem wrzał i odgrażał się zemstą na Łysego.
Wieczorem duchowni, panowie, ziemianie bliżsi, do których doszła wieść o powrocie, zbiegli się na powitanie pana, któy[2] hojnie i wesoło gości przyjmował.
Rozpowiadano sobie o tej bitwie, w której książe ze swemi siłami bił się najdzielniej i temu właśnie winien był, że w środek nieprzyjaciela zapędziwszy się, został przezeń otoczony.
Świadczyli uwolnieni, że rycerstwo polskie walczyło dzielnie, a niemcy mu nawet sprawiedliwość oddawali.
Przy tej wieczornej uczcie Lukierdy już nie było. Zamknięta z Orchą płakała nad sobą i nad tem przyjęciem pogardliwem jakiego od męża w obec dworu całego doznała.
Dla zwiększenia jeszcze jej smutku wpadła złośliwa Bertocha z opowiadaniem gadatliwem i pełnem pochwał dla Miny, która dla pana swego nie wahała się na koń wsiąść, i z Łysym zbójem ząb za ząb się ujadać.
Sławiła ją i przywiązanie jej do księcia, aby Lukierdzie gorzkie łzy wycisnąć.
Orcha w końcu oburzona, musiała napastliwą wypchnąć gwałtem za drzwi.
Zostawszy same, na nowo płakać zaczęły.
— Mnie tu już nie żyć, mnie tu nie wyżyć! — łkała Lukierda — jam tu i sługi nie warta.
Urąga mi się czeladź, wyśmiewają się dziewki, mąż gardzi... Gdybym skrzydła miała, poleciałabym ztąd precz, a! precz!.. poszłabym gdybym mogła, pieszo do dziada, na świata koniec, do ubogiej jakiej chaty, byle spokój znaleść i sromu nie znosić...
Orcha tuliła ją, ale słów na pociechę brakło. Lata nie przynosiły nic, oprócz nowych boleści.
Maleńka tylko garstka ludzi litościwszych szanowała i bolała nad biedną. Do tych należał Zaręba z nieodstępnym druhem Nałęczem. Oba oni, choć chcieliby byli zbliżyć się do księżnej, aby jej w czem posłużyć i przynieść pociechę jaką, lękali się na siebie i na nią ściągnąć oczów.
Bertosze tylko tego było potrzeba, aby Lukierdę o co obwinić mogła.
Gotową była drzwi im otworzyć, wprowadzić, pośredniczyć, aby zaskarżyć i zgubić.
Zaręba, który od pierwszej chwili gdy ją ujrzał, gorąco był w księżnie rozmiłowany, choć się z tego nie zwierzał nikomu, oprócz Nałęcza, nie śmiał się zbliżyć do niej, Orchy nawet unikając, i śledząc tylko zdaleka lub przez drugich podszeptując przestrogi.
Zręczny dosyć, niedając znać po sobie, iż księżnę miał na myśli ciągle, posługiwał się tak innemi, aby jej dopomódz, sam zawsze kryjąc się za nich.
Orcha jedna domyślała się w nim tej życzliwości i rada była, że się choć jedna dusza przyjazna znalazła na dworze, ale i ona z obawy posądzeń, unikała od Zaręby. Prawie cały dwór zresztą trzymał z Bertochą i Miną, które go sobie różnie ujmować umiały.
Spisek na pozbycie się zawadzającej wszystkim piastunki dojrzewał.
Mina zapowiadała od dawna, że ona się na służbę do księżnej dostać musi... Mówiąc to mrugała oczyma i dawała poznać jak służyć jej będzie!
Kilka razy już o to księcia zagadywała.
— Co ja mam siedzieć w dziurze jakiejś, kryjąc się na zamku? Czemubym nie mogła przy księżnie być i z nią razem..? Nie potrzebowałbyś do mnie się wykradać po kryjomu?
Książe nie odpowiadał na to. — Lękał się stryja Bolesława i bystrego oka jego i ludzi, co mu o wszystkiem donosili.
Stryj sam i przez duchownych napominał go razy kilka o Lukierdę. Dopóki on żyw był, musiano ją szanować i oszczędzać, bo stary stawał w jej obronie.
Z jego porady i ramienia dostał się na dwór Przemysława Lektor (Pater spiritualis) ks. Teodoryk, człowiek uczony, gładki, przypodobać się umiejący. Ten miał, zyskawszy serce księcia prowadzić go na lepsze drogi.
Wybór człowieka zdawał się bardzo szczęśliwy.
Mistrz Teodoryk z Włoch powracał, umiał wiele, nadewszystko przypodobać się komu tylko chciał. Uczonością zyskiwał sobie duchownych, uprzejmością ziemian, łatwością w obejściu się z nim samego Przemka, któremu czytywał niekiedy dobierając rzeczy takich, aby go one rozrywały... W sprawach sumienia nie był też surowym do zbytku, wiele rzeczy nie widział, gdy nie było potrzeba.
Ambitny i wysoko patrzący, choć niemcem był, a naówczas już cudzoziemcy się rzadziej na wyższe dostojeństwa kościelne dostawali, i języka krajowego się nauczył i umiał niemal za polaka uchodzić.
Choć kraju nie lubił, choć do Niemiec wzdychał, nie wyrwało mu się nigdy co by go zdradzić mogło.
Obłuda w pozorniejsze szaty nie mogła się przybrać. Kochali go wszyscy, winszując panu, że takiego ojca duchownego pozyskał.
W obcowaniu też najmilszym był człowiekiem; zawsze wesół gniewać się nie umiał, nikomu nie okazywał niechęci, żadnego uczynku ostro nie zganił, każdy wytłumaczyć umiał. — Zdawał się samą miłością ewangeliczną.
Pięknej postawy, twarzy urodziwej, małych ustek ledwie widocznych, najczęściej uśmiechniętych, odziany starannie, do wszelkich usług gotowy, nie wzdragał się za kapelanów mszy czytać, za ks. Tylona pisarza kaligrafować, dla gości zabawienia do stołu usiąść, i w poselstwie pójść, choćby najprzykrzejszem było.
Księciu Bolesławowi zdało się, że człowiek tak łagodny na Przemka wpłynie, z którym siłą nic się uczynić nie dawało.
Ks. Teodoryk posłannictwa swego podjął się ochotnie, na dworze się rozgościł i wszystkich rychło jednał sobie. Potrafił Miny nawet nie narazić, udając jakoby nie wiedział kim była, Bertochę sobie pozyskać, Orchę przekonać, że księżnej życzył dobrze i bolał nad jej losem, spodziewając się polepszenia jego. Po cichu tłumaczył jej to, że dla dobra Lukierdy, nie godziło mu się zbyt jawnie brać jej stronę... Pokryjomu i cicho przestrzegał gdy co groziło.
W ciągu kilku miesięcy zdawał się być jednym z największych mocarzy na dworze. Nikt się bez niego obejść nie mógł, chwalili go wszyscy, on też każdego.
Po powrocie księcia on pierwszy przyszedł Bogu dzięki składając iż dobrego pana wyzwolił.
Opowiadał potem jak wszyscy tu łzy leli po nim, modląc się za jego oswobodzenie, ile mszy na tę intencję odprawiało się w zamkowym kościele, jak lud pospolity jęczał i t. p.
O Minie, która tego wyzwolenia narzędziem była, nie wspomniał wcale ks. Teodoryk, bo nigdy o niej nie mówił z kisięciem...
Przemko w zapale pierwszej chwili, napomknął otwarcie iż jej był winien uwolnienie, czego Teodoryk zdawał się nie rozumieć. Wyrwało mu się też jakieś wyrażenie o Lukierdzie niepochlebne, ale i to przeszło nieposłyszane przez ojca duchownego.
Teraz położenie Lektora coraz się trudniejszem stawało, Bolesław kaliski nalegał nań, aby powagą swą przejednał i zbliżył małżonków. Ks. Teodoryk szeptał, że to wymagało czasu.
Nie czynił nic.
W kilka dni na rozmowie z nim, Przemko znowu na Lukierdę rzucił słowo niechętne.
Lektor westchnął.
— Miłościwy panie, księżnej o nic obwinić nie można — rzekł. — W otoczeniu jej, bliżej stojące osoby, wpływ może na nią mają nie dobry...
Możnaby sprobować sługi jej odmienić?
— Jedną starą piastunkę chciałbym oddalić — odezwał się książe. Ta ją od wszystkich odstręcza, o Szczecinie prawiąc i karmiąc w niej tęsknotę.
Ale tak czy inaczej otoczona, nigdy mi ona przychylną nie będzie — dodał Przemko.
Ks. Teodoryk ośmielił się temu zaprzeczyć.
— Serca ja od niej nie potrzebuję — rzekł książe — lecz nie chcę by ludzie rozpowiali[3] żem jej niemiły...
Piastunka stara, nad jej losem boleje, drudzy ją też mają za nieszczęśliwą — wygnać babę potrzeba.
— Miłościwy panie — szepnął ks. Teodoryk — wypędzić ją, aby po świecie nosiła, co w domu zostać powinno — zły sposób. Chyba sowicie obdarzoną oddalić, aby wdzięczną być musiała.
Książe przerwał nie miłą rozmowę.
Wieczorem u Bertochy głośno już mówiono i cieszono się z tego, że Orcha precz pójść musi. Zaniosła wiadomość tę do Miny przyjaciółka.
— Na miejsce piastunki ja tam pójdę, — zawołała Mina żywo. — Struję jej tak życie, że się łzami udusi... Ona tu niepotrzebna!...
Dwie kobiety naradzać się poczęły nad przyszłością. — Przemka potrzeba było do reszty od niej odstręczyć — a potem...
— Może Mszczuj pomorski żyć z mniszką Fulką, — wołała Mina, — Łysy trzyma Dorenowę, nic im nikt nie śmie rzec, czemu by Przemko nie miał żyć ze mną?







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinien być - (,) przecinek.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – który.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rozpowiadali.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.