Polskie kalendarzyki polityczne

>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Polskie kalendarzyki polityczne
Wydawca Towarzystwo Miłośników Książki
Data wyd. 1926
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JÓZEF WEYSSENHOFF
POLSKIE KALENDARZYKI
POLITYCZNE
NAKŁADEM
TOWARZYSTWA MIŁOŚNIKÓW KSIĄŻKI
WE LWOWIE — MCMXXVI

ODBITO 350 EGZEMPLARZY
NUMEROWANYCH W MASZYNIE
KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI

DRUGIEMU ZJAZDOWI
BIBLIOFILÓW POLSKICH
W WARSZAWIE
R. 1926
Towarzystwo Miłośników Książki
we Lwowie

Pierwodruk niniejszego szkicu ukazał się w zeszycie grudniowym Bibljoteki Warszawskiej za rok 1907


NIE jest to grzechem lubić książki dla nich samych, nietylko dla ich treści. Obcując często z bibljotekami, chodząc po księgarniach i antykwarjatach, ma się to wrażenie ogarniające, którego się doznaje n. p. w lesie. Nie zajmując się ani botaniką, ani wartością drzewa, czujesz, oprócz przyjemności fizycznej, zaciekawienie umysłowe do odmian liści, do układu odgałęzień i do użyteczności różnych płodów leśnych. Tak samo miłośnik książek przegląda gęsto zastawione półki. Wita książki znajome, przegląda nieznane, lubuje się w ozdobie druku, papieru i oprawy, a choć przy tem zajęciu nie zgłębia treści, dodaje do swych wiadomości dużo pożytecznych szczegółów formalnych. A tymczasem nie pracuje, lecz marzy trochę o idealnych spisach, o kompletach i o posiadaniu osobistem dzieł najpiękniejszych i najrzadszych. Ten jest urok bibljomanji.
Dziwna jednak, że w kraju tak niegdyś kulturalnym, jak Polska, miłośnictwo książek mało było rozpowszechnione. Nazwiska gorliwych zbieraczów bibljotek, jak Załuskich, Ossolińskich, Tadeusza Czackiego, Świdzińskiego, Emeryka Czapskiego, lub niezmordowanych bibljografów, jak Bandtkie, Bentkowski, Jocher, Estreicher, Finkel, nie obalają bynajmniej mego twierdzenia, że niezbyt u nas, w porównaniu z Zachodem, szanowano i lubiono książkę. Dość porównać jaką bibljotekę na wsi u nas i we Francji, albo przejrzeć antykwarjaty polskie i zagraniczne, aby się przekonać o stanie stosunkowo opłakanym naszych starych i cennych druków. Karty pokryte często grubiej pyłem niż farbą drukarską, oprawy stare w strzępach, a nowe, które tylko nazwać można obłożeniem książki czemś brudnem, co trzeba odrzucić. Nawet nasi zbieracze książek nie umieli do niedawna uczynić wyboru między dobrą oprawą a złą, między welinem a bibułą, nie odróżniali jednem słowem fizjognomji książki uczciwej od haniebnej. Upadek gustu i znawstwa pod tym pozornie drobnym względem, nie jest bez znaczenia: przypada też na okres najgłębszego uśpienia kultury polskiej, na drugą połowę XIX wieku. A przecież w XVI wieku drukowaliśmy w Krakowie nie gorzej niż w Niemczech. Za Stanisława Augusta mieliśmy w Warszawie równie dobrych introligatorów jak miano ich np. w Berlinie, chociaż naśladowaliśmy tylko słabo, jak cała zresztą Europa, arcydzieła tego kunsztu francuskie.
Ale nie dzieje drukarstwa i wydawnictwa polskiego piszę w tej rozprawce; porzucam więc utyskiwania, aby zaznaczyć owszem duże ożywienie, które od lat kilkunastu zauważyć można w naszem księgarstwie, równie jak w znawstwie i miłośnictwie książek. Urodziło się (bo tem urodzić się trzeba) kilkunastu gorliwych zbieraczów, dążących do skompletowania pewnego rodzaju piśmiennictwa lub pewnej epoki. Nie posiadając, przy miłośnictwie, krezusowych środków, jest to jedyny sposób dojścia do bibljoteki własnej, mającej szerszą użyteczność, a nie będącej ułamkową kopją zbiorów publicznych i dostępnych.
Jednym z działów piśmiennictwa, tak drobnym, że aż w przysłowiach wyszydzonym, są kalendarze. A jednak do zbierania tego działu rzuciło się ze skwapliwością wielu miłośników, nie mówiąc już o tem, że wielkie bibljoteki z honorami traktują i skrzętnie dopełniają swe szeregi kalendarzowe.
I mają słuszność wielcy panowie bibljotekarze, zarówno jak mniejsi poszukiwacze tych drobnych książeczek. Kalendarz bowiem nie był dawniej tem, do czego doszedł dzisiaj: zbiorem kartek do zdzierania na każdy dzień roku. Niegdyś, gdy książek było mniej, a dzienniki, rzec można, nie istniały, kalendarz zastępował dziennik w dziale popularyzacji nauki, literatury i pożytecznych wiadomości; mieścił w sobie materjał statystyczny, którego darmoby szukać w innych współczesnych drukach; starał się być poradnikiem uniwersalnym dla wszystkich stanów, a zatem podawał i spisy imienne dla polityków, i mody dla dam, i taryfę ceł dla kupców, i rozkład poczty dla wszystkich stanów, i mnóstwo innych powiadomień. A chcąc zarazem być nabywcom swoim przyjemnym, stroił się w ryciny, wychodził często na welinie z pozłotą brzegów i w oprawach tak zwanych «oryginalnych», czyli obmyślanych i zamawianych w znacznej liczbie przez wydawcę. Jednocześnie do treści swej statystyczno-informacyjnej dodawał dla ozdoby wiersze, powiastki i anegdoty. I nie były to zawsze osławione «koncepty z kalendarza». Trzeba przypomnieć, że Benjamin Franklin, chcąc popularyzować zasady etyczne, ucieka się do wydania kalendarza. Goethe brał udział w wydawnictwie paru kalendarzyków i niektóre jego utwory ukazały się w druku po raz pierwszy podporządkowane naprzykład pod skromny tytuł zbiorowy: Taschenbuch für Damen, czyli w pospolitym tybingeńskim kalendarzyku. Fryderyk Schiller sam wydawał kalendarz literacki (Musenalmanach, Tübingen 1796—1880[1]), a inni, jak Wieland, Schlegel, Tieck, Jean Paul zdają się ubiegać o to, aby dawać swe utwory do najpopularniejszych almanachów.
Nasza literatura piękna, nasza poezja, nie tkwi tak głęboko w kalendarzach, jak niemiecka. Wprawdzie Krasicki, książę biskup warmiński i «książę poetów», napisał raz Kalendarz obywatelski, który w roku 1794 drukowany był w trzech odmiennych wydaniach,[2] ale nie jest to właściwy kalendarz, ani almanach — raczej popularny zbiorek wspomnień historycznych, porządkiem rocznic ułożony. Również Jutrzenka (w Warszawie, 1824 i 1825) zawiera poezje Mickiewicza, Bohdana Zaleskiego, Odyńca i zarazem nuty do śpiewu, jak Musenalmanachy niemieckie, a jeszcze bardziej zbliża się do tego typu Jutrzenka wydana w Warszawie w roku 1834 przez Kazimierza Brodzińskiego. Ale są to tylko wypadki sporadyczne w naszem piśmiennictwie. Nasz kalendarz ciekawy, później stale «kalendarzykiem» nazywany, jest przeważnie polityczny. Równie ten tytuł zupełnie swojski i nie naśladowany, jak fizjognomja wydawnictwa ma swe rysy bardzo odrębne, o których dzisiaj chcę pomówić.
Pomijam prastarą serję kalendarzy właściwych, oraz wielkich, przeważnie w czwórce drukowanych Kalendarzy polskich i ruskich dokładnie na horyzont krakowski, lwowski, poznański, zamojski, berdyczowski, supraślski i innych miast koronnych i litewskich wyrachowanych przez sławnych profesorów i «jastrologów» różnych «akademij», jak ów barbarzyńsko-prostacki i o całe wieki w kulturze zapóźniony, a widać bardzo wzięty swego czasu kalendarz wydawany przez Stanisława z Łazów Duńczewskiego, «w Akademji Zamoyskiej obojga prawa doktora, matematyki profesora i Jaśnie Oświeconego Trybunału Koronnego geometrę przysięgłego». Zacytowałem najpodlejszą serję, z najobskurniejszej też pochodzącą «akademji»; ale nie chciałbym, aby czytelnik zrozumiał, że rodzaj kalendarzy właściwych, astronomicznych i gospodarczych, skazuję na spalenie. Bynajmniej. W bardzo licznym ich szeregu są i nader ciekawe, naprzykład najstarsze, przed rokiem 1500 drukowane w Krakowie, między któremi znajduje się zapewne pierwszy druk w Polsce po polsku wytłoczony. Wogóle rodzaj ten im starszy, tem typograficznie ciekawszy (znowu nie kalendarze zamojskie, które i pod tym względem pozostają na szarym końcu, na dystansie druków częstochowskich). A także wydawnictwa te astronomiczno-gospodarskie, których tytuł od początku XVIII wieku rozpoczynają zwykle wyrazy: Kalendarz polski i ruski w swej nieprzejrzanej powodzi są w inny sposób wymowne. Naprzód zawierają mnóstwo materjału dla badacza dziejów naszego rolnictwa i ekonomji; powtóre — czasem dodatki treści literacko-historycznej; wreszcie świadczą, przez swe ogromne rozpowszechnienie, o potrzebach, gustach i sposobie życia klasy ziemiańskiej, dla której głównie były drukowane. Niepodobna zresztą przeprowadzić ścisłej granicy między tym gatunkiem kalendarza, a innym, ciekawszym pod względem historycznym i literackim. Można zauważyć, że wszystkie gospodarskie są wielkie i mają pozór archaiczny nawet przy końcu XVIII i w początkach XIX wieku, a wszystkie «polityczne» są małe i staranniej wydane. Ale i w tem bardzo powierzchownem rozgatunkowaniu naliczyć łatwo wiele wyjątków.
Pierwszy pomysł «kalendarza politycznego» wyszedł od Jezuitów około roku 1735. Są wprawdzie dużo starsze kalendarze gdańskie, bardzo ozdobnie drukowane i z wielu dodatkami treści historycznej i literackiej, ale te nie posłużyły za wzór polskiemu kalendarzykowi politycznemu, którego typ ustalił się w pierwszej połowie XVIII wieku. Dla pierwszych kalendarzy jezuickich raczejby można poszukiwać ojcowstwa w spisach imiennych osób składających zakon, z dodaniem historji dawnych świątobliwych osób do zakonu należących oraz «benefaktorów», to jest ludzi świeckich, którzy darami zakon spomagali. Tak też ułożony jest Kalendarz Jezuicki większy przez ks. Jana Poszakowskiego, drukowany w Wilnie, u Jezuitów roku 1740. Zachowując format podówczas ordynaryjny, czwórkę, kalendarz ten, po dedykacji jak należy, Radziwiłłom, podaje naprzód na wszystkie dni roku pamiątki zasług różnych dawnych Jezuitów; drukuje następnie, już ciekawszy Catalogus wszystkich obecnych członków zakonu, a następnie jeszcze ciekawszy spis dobrodziejów. Ale autor, ks. Jan Poszakowski czuje, że taki kalendarz przez szerszą publiczność, a tem bardziej przez zwolenników naprzykład... Benedyktynów, nie będzie z dostatecznym zapałem przyjęty, wydaje więc w tym samym roku 1740 Kalendarz Jezuicki mniejszy w dwunastce pełen także chwały zakonu S. J. ale zawierający już i «seriem senatu», dygnitarzy i urzędników koronnych i litewskich.
Ten ks. Jan Poszakowski, wielki skądinąd pogromca dyssydentów, miał też powołanie do kalendarzy, bo wydaje ich znaczną ilość w Wilnie od roku 1737, jak Kalendarz historyczny i polityczny, wspomniane wyżej Kalendarze Jezuickie, Kalendarz prześwietnych dam. W roku 1742 przenosi się do Warszawy i wydaje tam serje p. t. Kalendarz Rzymski, Kolenda Papieska. W roku 1746 rozpoczyna znowu w Wilnie wydawnictwo kalendarza i Kolendy Cesarskiej. Małych tych tomików w części zwanej «historyczną» nie warto prawie przeglądać, gdyż zawierają np. «komput lat od stworzenia świata», dopiero w dodatkach, w spisach senatorów, urzędników, kawalerów orderowych podają pożyteczny materjał historyczny.
Jednocześnie w innych miastach polskich, w Poznaniu (1738), w Lublinie (1740), w Kaliszu (1742), we Lwowie (1753) rozpoczynają Jezuici wydawanie kalendarzy politycznych, których program, coraz bardziej świecki i aktualny, ciągle czyni postępy w kierunku użyteczności publicznej. Kraków rozpoczyna (o ile wiem) swą serję kalendarzową «polityczną» nieco później, w roku 1754 w drukarni seminarjum biskupiego.
Upłynęło lat kilkanaście, zanim Pijarzy, a z górą ćwierć wieku zanim wydawcy świeccy spostrzegli, że wydawanie kalendarzyków jest zajęciem ze wszech miar pożytecznem. Pijarzy rozpoczynają swą serję w roku 1753 w Warszawie p. t. Kolenda Warszawska, która (następnie p. t. Kalendarzyk polityczny) przetrwała aż do roku 1821. Ale działają dalej i Jezuici w obu stolicach i po innych miastach na polu kalendarzowem, a od wstąpienia na tron Stanisława Augusta rzucają się do kalendarzy wszyscy naraz wydawcy stołeczni i prowincjonalni, świeccy i duchowni, z czego wypływa cały odłam literatury, którego niepodobna mi objąć w tej rozprawce. Chciałbym jednak czytelnika, który się błąka w tej dziedzinie, lub niedocenia wartości drobnych tych książeczek, nieco pokierować i do nich zachęcić.
Na Warszawę przypada najmniej połowa całości wydawnictw polskich z rodzaju, o którym mówię, jeżeli policzyć nie tytuły, ale roczniki. Jako współzawodnik z drukarnią jezuicką i pijarską występuje tu wydawca równie potężny, jak zapobiegliwy i umiejętny — Michał Gröll. Rozpoczyna on, mniej więcej od roku 1765, naprzód po francusku i po niemiecku, następnie (od roku 1770) po polsku całą, rzec można, gamę kalendarzową, obliczoną na rozmaite potrzeby, gusta i kieszenie.
Gdybym zaczął wyliczać, nadużyłbym może zanadto cierpliwości łaskawych czytelników, nieprzyzwyczajonych, aby im prawiono o kalendarzach. Ale chciałbym pokazać, jak taka książeczka w najlepszym gatunku wyglądała i biorę dla przykładu rocznik doskonałego kalendarza z drukarni Gröllowskiej, zwanego Kalendarzem politycznym dla Królestwa Polskiego i W. Ks. Litewskiego. Wychodził on w formacie małej szesnastki od roku 1776 do 1794 i zawierał wszystko, czego się po kalendarzyku politycznym spodziewać można, oprócz niespodzianek. Więc kalendarz właściwy, z wiadomościami astronomicznemi potrzebnemi, bez «prognostyku», który wciąż jeszcze dodawano do kalendarzy gospodarskich. Następuje «stan państw europejskich» czyli genealogja rodzin panujących, naśladowana z kalendarzy gotajskich. Ale dalszy układ kalendarza jest już zupełnie krajowy i wybornie do miejscowych potrzeb zastosowany: spis senatu, urzędników, dygnitarzy i kawalerów orderowych — skład wszystkich kapituł — zupełna lista urzędników ziemskich i grodzkich całej Rzeczypospolitej — wojsko — sądy — dwór królewski — urzędnicy i subalterni wszystkich komisyj i deputacyj — magistrat miasta Warszawy — rozkład poczt i urzędy pocztowe. Nie dość na tem. Następuje: obraz historyczno-polityczny roku ubiegłego, wcale dobrze zredagowana kronika i różne artykuliki aktualne, jak np. «Uwagi nad błędami, z skutku których Francja ucierpiała» albo «O kuli aerostatycznej» (o balonach), «O handlu i rękodziełach miasta Wiednia». Nadto w każdym prawie roczniku znaleźć można większy lub mniejszy katalog księgarski Grölla, a że te cenne dzisiaj dodatki do różnych książek, widocznie odrzucano i gubiono, przezorny wydawca włącza je do tekstu kalendarzyka i obejmuje paginacją ogólną. Kończy zaś, schlebiając modzie, rubrykami na każdy miesiąc do zapisywania wyników gry hazardowej.
Szkielet tego wydawnictwa pozostaje ten sam przez lat prawie 20, ale materjał statystyczny zmienia się oczywiście w każdym roczniku i wydoskonala.
Dałem wyobrażenie o jednym tylko rodzaju kalendarzyków gröllowskich. Ale ten sam Michał Gröll wydawał równolegle inne kalendarze, nie zapominając o potrzebach i gustach innych kljentów znakomitej swej i uniwersalnej księgarni. Więc i wielki Kalendarz gospodarski i maleńki «kieszonkowy dla dam» i w obcych językach roczniki, jak np. ładnie wydane, a dzisiaj nadzwyczaj rzadkie Étrennes mignonnes pour l’année 1765, z portretem Stanisława Augusta lub Calendrier historique, géographique, civil et militaire ...pour l’année 1779 à l’usage des Nationaux et des Étrangers. Ten ostatni naprzykład nie jest bynajmniej francuskiem tłumaczeniem Kalendarza politycznego. Zawiera dużo treści z tamtym wspólnej, ale dużo i odrzucono, a natomiast dodano opis Królestwa Polskiego i W. Księstwa Litewskiego, widocznie przeznaczony dla cudzoziemców, i rzeczy wcale niespodziewane, a ciekawe, jak «Société des Curieux de la Nature, de Dantzig» z listą imienną członków tego stowarzyszenia, albo krótki życiorys Daniela Chodowieckiego. Ten kalendarzyk, starannie drukowany na dobrym papierze, zapewne droższy od zwyczajnych, musiał się rozejść w niewielkiej liczbie. Znam tylko jeden egzemplarz, mój własny, oprawny w skórę ze złoconemi girlandami i herbami króla, zapewne niegdyś podręczny Stanisława Augusta. Oprawa sama, niewątpliwie warszawska, świadczy o nieznanej nam dzisiaj doskonałości kunsztu introligatorskiego w XVIII wieku.
Gdy zobaczymy, że z wydawnictwami Michała Grölla współzawodniczyli w samej Warszawie: Mitzler, Poser, Piotr Zawadzki, Dufour, drukarnia jezuicka, pijarska, nadworna i inne; gdy dodamy, że jednocześnie drukowano kalendarzyki, przeznaczone, przez swój program, także dla całej Rzeczypospolitej: w Krakowie, w Wilnie, w Lublinie, we Lwowie, w Poznaniu, w Kaliszu, w Łowiczu, w Berdyczowie, w Grodnie, w Mohilewie, w Połocku, a w tychże i w wielu innych miejscach jeszcze różne kalendarze gospodarskie, wkraczające niekiedy w dziedzinę historji i literatury — będziemy mieli to wrażenie lasu, o którem mówiłem na wstępie.
Ta moc wielka ciekawych tomików nie jest dotychczas ani dostatecznie zebrana, ani spisana. Tytaniczne przedsięwzięcie Karola Estreichera spisania wszystkich druków polskich do roku 1900, spełnione już, rzec można, i należycie uwieńczone, musi jednak, jako dzieło, obejmujące ogrom i «editio princeps», zawierać różne luki i niedokładności. Monografje bibljograficzne powinny luki te zapełnić i specjalności opisać dokładniej. O taki spis bibljograficzny proszą się kalendarzyki polityczne i kalendarze polskie wogóle.
Pomimo dość długiego opisu paru kalendarzyków gröllowskich, nie przekonałem może obojętnego czytelnika co do wartości dokumentarnej tych zabytków. Chciałbym więc tę wartość bliżej objaśnić, a w tym celu pozwolę sobie jeszcze na krótką wycieczkę w dziedzinę kalendarzową obcą.
Nie bez kozery wspomniał Gröll w swym francuskim kalendarzyku o Chodowieckim. Chciałby go mieć zapewne bliżej, ale i tak dziwne, że nie zamówił nigdy u owego kalendarzowego bożka rycin do swych wydawnictw warszawskich.
Daniel Chodowiecki mieszkał wprawdzie w Berlinie, ale dawał ryciny i do kalendarzy gotajskich, getyngeńskich, lipskich, lauenburskich, a nawet do wydawnictw w Królewcu i w Rydze. Można powiedzieć, że wydawca niemiecki dzieł obrazkowych, który się szanował, nie mógł obejść się bez Chodowieckiego w ostatniej ćwierci XVIII wieku. A niezmiernie płodny, pomysłowy i cierpliwy artysta, dawał na wszystkie strony swe ryciny oryginalne, pozwalał je odbijać aż prawie do wygładzenia blachy, ba, nawet kopjować przez różnych, jak Berger, Jury, Geyser, Endner, Henne i inni, którzy z niewolniczego naśladowania rysunków i sztychów Chodowieckiego uczynili sobie powołanie i rzemiosło. Artysta ten, zupełny Niemiec z usposobienia i tradycji, chociaż się do polskiego pochodzenia przyznawał, odtwarzał rylcem życie niemieckie, historję i literaturę niemiecką, kochał szczerze swych Fryderyków, którym nawet dodawał epitety pieszczotliwe, jak np. Fryderykowi II: «der Einzige» — «Jedyny»! A jeżeli ilustrował i historję polską w znanych kalendarzykach Unger’a 1796 i 1797 roku, albo narysował kilkanaście typów polskich, to tylko, rzec można, przez wzgląd na końcówkę swego nazwiska. Zresztą, w rok później (1798), ozdabia serją rycin apoteozę Katarzyny II w roczniku berlińskim tegoż Unger’a...
Bądź co bądź Chodowiecki zapanował tak dalece w dziedzinie kalendarzy niemieckich, że nadał im charakter osobny, który przetrwał jeszcze kilkanaście lat po jego śmierci.
Modę ozdabiania kalendarza dwunastu rycinami, po jednej na każdy miesiąc («Monatskupfer»), zapożyczoną z Francji, uprawiano już w Niemczech przed wystąpieniem Chodowieckiego. Naśladowano te rycinki romansowo-rozwiązłe, których wielkimi mistrzami we Francji byli: Cochin, Eisen, Moreau i Mariller. Almanachy francuskie od najdawniejszych aż do późnych z XIX wieku zajmują się stale fraszką, skotopaską i miłostką «sujets galants» z domieszką pamfletu i karykatury. Ten rodzaj zaczęto naśladować po miastach niemieckich, i to nawet z niejakiem powodzeniem (najstarsze kalendarze gotajskie i lauenburskie), gdy zjawił się Daniel Chodowiecki, około roku 1770 i stanowczo przerysował swym misternym rylcem całe «kalendarstwo» niemieckie aż do roku 1803 przynajmniej. Na miejsce, gdzie między drobnemi kartkami kalendarza szukano dotąd rozpiętych staników i pieprznych wierszy, wprowadza Chodowiecki swe miniaturowe ilustracje do arcydzieł, jak dramaty Szekspira, Don Kiszot, Gil Bias, Wesele Figara i do pół-arcydzieł lokalnych Lessinga, Gellerta, Gessnera, Ifflanda. Daje też serje, według mnie, najcenniejsze, ze swej własnej obserwacji typów i zwyczajów współczesnych, jak: «Natura i obłuda», «Układanie małżeństw», «Centifolium stultorum», «Życie birbanta», «Occupations des dames», «Niedorzeczności mody», «Różne amatorstwa». Wreszcie, i głównie w późniejszym okresie swej twórczości, zajmuje się historją, nie porzucając innych rodzajów, gdyż jednocześnie paru serjami rycin oddaje hołd wschodzącym gwiazdom Schillera i Goethego.
Kompozycje historyczne Chodowieckiego należą, mojem zdaniem, do najgorszych, chociaż poszukują ich skrzętnie niektórzy przez miłość własną narodową: Amerykanie rycin do wojny oswobodzenia Stanów Zjednoczonych, Polacy — historji polskiej, Rosjanie — historji Katarzyny II i Suworowa. Historji brandenbursko-pruskiej, w której długo grzązł i babrał się Chodowiecki, mdło poszukują nawet Prusacy; im samym może obrzydła? Te serje historyczne ciekawsze są jeszcze, gdy artysta zajmuje się historją współczesną, przyczem, przez niesłychaną pewność ręki, umie utrzymać podobieństwo portretowe w drobnych, jak ziarnko prosa, główkach. Ale gdy się przerzuca do dziejów zamierzchłych, jak nasze Piastowskie, lub historja krucjat, bywa i dość nudny.
Gdy tak rozchwytywano arcydziełka Chodowieckiego do kalendarzy niemieckich, same te kalendarze musiały się dostroić swą treścią do ducha, który ożywiał sławnego ilustratora. Wypływało to stąd, że wydawca i rytownik i nabywca z publiczności byli synami jednej ziemi i ludźmi jednych upodobań. Do rycin Chodowieckiego dołączano naprzód długie objaśnienia albo streszczenia dzieł większych, przez daną serję ilustrowanych. Wyrugowano następnie z kalendarzyków wszelkie koncepty w guście francuskim, dodano tylko rycinki, często śliczne, z modami ubiorów współczesnych (niektóre także roboty Chodowieckiego). Wreszcie napełniono tomik wierszami, nutami, widokami, portretami — i kalendarz niemiecki stał się czemś zupełnie odrębnem od almanachu francuskiego, dziełkiem patrjotyczno-artystyczno-sentymentalnem, «süss und erhaben», słodkiem i podniosłem.
Jeżeli w naszych kalendarzykach dopatrywać się pokrewieństw z obcemi, to nie u Francji zapożyczyliśmy się na tem polu, raczej u Niemców, i to bardzo powierzchownie. Przy opisie Gröllowskiego kalendarza wspomniałem, że genealogję domów panujących i rubryki do gry naśladował nasz wydawca z almanachów gotajskich. Ale reszta, treść właściwa i typowa dla polskiego kalendarzyka «politycznego», idzie zupełnie własnym szykiem w innym kierunku.
Dziwna jednak rzecz i trochę pożałowania godna, że nie posiadamy prawie wcale ilustrowanych kalendarzyków. Jedynie kalendarze gdańskie, astronomiczno-gospodarskie, z dodatkami historycznemi, posiadają dobre ryciny tytułowe i winiety na każdy miesiąc. I to tylko najstarsze, z XVII wieku. Późniejsze ograniczają swój wysiłek artystyczny do winiet szablonowych, przez lata powtarzanych i do pięknych opraw z herbami miasta. Drzeworytów i herbów na starszych kalendarzach krakowskich nie można poczytać za ilustracje.
Kalendarzyki polityczne polskie z XVIII wieku nie zawierają wcale rycin — bardzo rzadko portret Stanisława Augusta, marniejszy, niż inne współczesne.
Zacytowany przez Karola Estreichera Kalendarz nowy ekonomiczny na rok 1775, w Warszawie, u Jana Augusta Posera, «z figurami malowanemi», nie istnieje w Ossolineum. Twórca Bibljografji polskiej, wynalazł także w Gazecie Warszawskiej z roku 1780 Nr. 14 ogłoszenie o bajecznym Kalendarzu gospodarskim z kopersztychami na 12 miesięcy i 28 kopersztychami nowych fryzur... Ale gdzie ten kalendarz jest i czy nie pozostał w stanie projektu?
Dopiero wydawca warszawski J. L. Koch w roku 1808 zaczyna do swego Kalendarzyka politycznego dodawać trochę portretów współczesnych: Fryderyka Augusta, króla saskiego i księcia warszawskiego, żony jego i córki, Napoleona, ks. Józefa Poniatowskiego, generała Dąbrowskiego i t. d. Ale po Chodowieckim, o czterdzieści lat wcześniejszym, oglądać ryciny Jana Ligbera — przykro. Współcześnie w Krakowie wydawca Matecki dodaje do kalendarzyka, w latach 1809—1814 dużo lepsze ryciny Stachowicza. Następcy Kocha w Warszawie: J. Netto (w latach 1819—1835) i Franciszek Radziszewski (1833—1849) rzucą czasem publiczności po parę obrazków do rocznika swych, zresztą porządnie redagowanych, wydawnictw kalendarzowych, lecz nic tu niema godnego wspomnienia, oprócz kilkunastu widoków Warszawy i zwalisk zamków, roboty Dietricha i Kasprzyckiego.
Do tych późniejszych odblasków świetnej epoki kalendarzy ilustrowanych w Europie ogranicza się współdziałanie polskich rytowników. Ale niema w tym fakcie nic tak bardzo żałosnego, gdyż polski kalendarzyk wytknął sobie inną drogę i inne zadanie. Jeżeli kalendarzyk francuski był zabawny, niemiecki — sentymentalny, polski chciał być przedewszystkiem — «politycznym».
I pełnił swą służbę uczciwie przez lat wiele, za co mu się należy uznanie i przechowanie na dobrze oszklonych półkach, nietylko w rzędzie osobliwości, lecz jako niepośledniego jeszcze źródła historycznego. Zwracam bowiem uwagę szerszego grona czytelników na to, co dobrze wiedzą zbieracze kalendarzyków i pracownicy historyczni, że w tych drobnych naszych książeczkach znajdują się spisy osób, których bardzo trudno, a czasem zgoła niepodobna byłoby doszukać się w dokumentach pisanych, lub innych drukach. Mówię tu głównie o spisach imiennych drobniejszych urzędów, a zwłaszcza o urzędnikach ziemskich i grodzkich. Wyszukiwanie między nimi pradziadów stanowi prywatną, bardzo zresztą godziwą, przyjemność. Nie jedyna to jednak wartość tych spisów. Jak wiadomo każdemu badaczowi naszych dziejów, w listach, a nawet dokumentach urzędowych z ubiegłych wieków, wymieniano u nas bardzo często zamiast nazwiska — urząd osoby, a my, czytając dzisiaj najważniejsze takie papiery, nie mamy pojęcia, kto był np. podkomorzym lubelskim, albo chorążym wileńskim w roku X. Jedynem do tego źródłem podręcznem są kalendarzyki polityczne, gdyż do Metryki Koronnej, a tem bardziej litewskiej, dostęp niełatwy, spisy zaś urzędów ziemskich nie są dotychczas drukiem ogłoszone.
Możnaby też myśleć, że posiadając w bibljotece po jednym kalendarzyku politycznym z każdego roku (co już zebrać nie łatwo), miałoby się kompletny podręcznik informacyjny pod wyżej wymienionym względem. Ale tak nie jest. Naprzód, że nie wszystkie rodzaje są tak w treść bogate i co do spisów kompletne, jak przytoczony wyżej kalendarzyk Grölla, powtóre, że każde niemal wydawnictwo ma swą specjalność, swój drobny monopolik.
Najważniejszym jednak, i najrzadszym niestety, rodzajem kalendarzyków politycznych są te, które wychodziły w częściach Rzeczypospolitej, oderwanych przez pierwszy i następne rozbiory. Są tam dane statystyczne i spisy osób, poprostu niemożliwe do znalezienia gdzieindziej. Jeszcze w Małopolsce, wcielonej przez pierwszy rozbiór do Austrji, zachowano porządnie archiwa; wydawano zresztą liczne spisy urzędników w licznych też kalendarzach. Ale weźmy za przykład Kalendarzyki białoruskie, wydawane w Mohilewie od roku 1783 (?) do 1796, lub nadzwyczaj rzadkie, a ważne, Kalendarze połockie, drukowane przez Jezuitów w ostatnich latach XVIII wieku. Cała plejada obywateli Polaków pełni funkcje urzędowe na tych krańcach dawnej Rzeczypospolitej i po jej upadku, a nazwisk ich nigdzie znaleźć nie można, oprócz w tych kalendarzykach, archiwa bowiem «namiestnictw białoruskich», «prowincji dźwińskiej», okręgów sztucznie po roku 1773 zaokrąglonych, a następnie zniesionych, grzęzną gdzieś dotychczas, jeżeli wogóle w całości przechowane zostały. Taki jest np. los aktów «prowincji dźwińskiej», złożonej, po pierwszym rozbiorze Polski, z części dzisiejszej gubernji witebskiej i z Inflant polskich.
Równie ważne, jako dokumenta, są Kalendarzyki wileńskie, po roku 1795 wydawane w drukarni Uniwersytetu, u Józefa Zawadzkiego i u Bazyljanów. Te, oprócz spisów urzędników litewskich, zajmują się wyczerpująco statystyką szkolnictwa. Niektóre z nich wydane są specjalnie «dla wydziału Uniwersytetu wileńskiego».
Na tem poprzestanę w wyliczaniu zalet i zasług polskich kalendarzyków politycznych. Miłośnicy ich będą zdania, żem wymienił zamało, ale niecierpliwy czytelnik, mający wiele zajęć, notowanych w kalendarzu na rok bieżący, będzie miał dosyć tego retrospektywnego przeglądu. O jednem zdołam go może przekonać — o potrzebie dokładnego spisu bibljograficznego tych tomików. Gdy we Francji John Grand-Carteret poświęcił temu przedmiotowi tak grube dzieło ilustrowane, że mu, w pochwalnych zresztą sprawozdaniach, wymawiają «stworzenie konkurencji dla Biblji»[3]; kiedy w Berlinie Akademja nauk przemyśla nad wydaniem bibljografji kalendarzy niemieckich, mam nadzieję, że nie z tych tylko względów wyścigowych z zagranicą, lecz dla rzeczywistej użyteczności przedmiotu, spis rozumowany polskich kalendarzy będzie dobrze przez publiczność naszą przyjęty.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Prawdopodobnie błąd w druku: Schiller wydawał ten kalendarz w latach 1796—1800.
  2. A mianowicie: 1) Kalendarz obywatelski przez X. B. W., w Warszawie 1794, nakł. i drukiem Mich. Grölla, mała 8-ka, str. 64. — 2) To samo we Lwowie, w drukarni C. K. G. Typografa, mała 8-ka, str. 64. — 3) Calendrier historique de la Cour de Pologne pour l’année 1794 avec le Calendrier civique... par M-r l’Evèque de Varmie.... Varsovie, P. Dufour, 1794, 12-stka.
  3. John Grand-Carteret Les Almanachs Français — Bibliographie — Iconographie (1600—1895). Ouvrage illustré de 5 planches coloriées et de 366 vignettes. Paris, J. Alisie 1896, w ósemce większej, str. CX i 846.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.