Pomywaczka
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pomywaczka |
Podtytuł | opowiadanie z życia księcia Józefa Poniatowskiego |
Wydawca | Biblioteka Powieściowa „Nowin” |
Data wyd. | 1913 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
J. I. KRASZEWSKI.
Życie w końcu XVIII wieku, szczególniej w kraju naszym, miało barwę, jakiej dziś próżnoby w niem szukać.
Piszą, że około tysiącznego roku ery naszej, spodziewając się końca świata przepowiedzianego, ludzie zupełnie na sprawy jego zobojętnieli. Daje się to czuć w dziejach dziesiątego wieku zawieszeniem wszelkiej działalności; w wieku XVIII przeciwnie ludzie widzą, że ten ich świat się kończy, ale w szałach szukają zapomnienia katastrofy codzień bliższej, widoczniejszej codziennie. W wyższych warstwach społeczności śpieszą używać bez rachuby, rzucając przez okna co się trafi pod ręką... a tej stypie ostatecznej towarzyszy suchy śmiech obłąkanego, który z zaciętością bierze się do niszczenia.
Mniejsza o pozjadane majętności na zbytkach bezmyślnych, o zmarnowane miliony, o rozproszone zapasy wiekowe i opróżnione skarbce dziadowskie; gorszem jest to niszczenie w sobie charakteru i dostojności lat przeszłych, to dobrowolne zniżanie się i kąpanie w rynsztokach, gdy marmurowe łożnice nie smakują.
Kraj cały wre jakimś szałem niepojętym, kobiety, młodzież i starce zarówno. Wśród tej orgii rzadki głos zwiastuje dni ciężkiej pokuty, ale nikt go nie słucha, pijani śmieją się z niego. W głębi serc naszych znać, że prorokowi wierzą, ale myślą, że gdy fatalnego losu odwrócić nie można, resztki biesiady spożyć przynajmniej potrzeba.
Od peruk i fraków rozpacz bezpamiętna na jutro przechodzi do kontuszów i konfederatek; siwe podgolone czupryny dymią i stolica od nich się pali.
Na dnie tego zamętu są przecie i fusy saskiej epoki, pozostałości, miłostek i bankietów, jest wszczepione bezprawie i pogarda starej obyczaju prostoty. Przypatrując się bliżej Stanisławowskim czasom, znajdziesz w nich, jak w zakręcie rzeki, która wszystkie śmiecie zbiera w jeden kąt, pełno nazmiatanych do kupy brudów odwiecznych, których razem na wierzch wystąpiło co niemiara. Potrzebaby analizy chemicznej, aby ich pochodzenie oznaczyć.
Trucizna, która wyżerała serca i wypróżniała piersi młodych ludzi owego czasu, było zwątpienie i przedwczesne wyżycie się. Z tego to płynęła owa tężyzna, to rzucanie się pozornie namiętne, w istocie rozpaczliwe, na niemożliwe wyciśnienie z życia jakiejś upajającej treści. W epokach normalnych, to co żywot dać może, starczy człowiekowi i nasyca go; w podobnych przesileniach ludzie szukają po za krańcami możliwości upojeń, dziwnych wzruszeń i rozkoszy. Ztąd idzie miotanie się gorączkowe, które w historyi obyczajów zawsze znamionuje chwile ciężkich walk i przejścia.
Orgie XVIII wieku nie czem inne są, tylko takiem upędzaniem się za wytworzeniem czegoś nowego, czego życie zwyczajne dać nie może; żądano od napoju, od miłości dziwnych, od uczt sardanapalowskich, by przeistoczyły warunki istnienia, by rozszerzyły granice nieodwołalnie naznaczone człowiekowi... Chleb razowy życia nie starczył głodowi ogromnemu: wypiekano ciasto z manny, ze spadających z nieba kropelek rzadkich, nawet w nich niedostatku z błota ulicznego.
I kończyło się na tem, że po niestrawnym pokarmie głód był większy jeszcze, choroba sroższa... szał stokroć straszniejszy...
Książe Józef był człowiekiem swojej epoki; wystawiał może dobitniej niż inne indywidualności, jej stronę piękną, szlachetną; zarówno poryw jej ku ideałom i chętki chorobliwe, pragnienia serca i szały zmysłów rozdrażnionych. Za wcześnie poznawszy wszystko, co życie dać mogło, nie smakował już w niczem, i szukał czegoś więcej, sądząc, że pragnienie nietyle dowodzi gorączki człowieka, ile istnienia napoju. Napróżno piękne panie owych czasów usiłowały go stalej przywiązać do siebie; wabiła go wszelka nowość zaglądał w oczy każdej przybywającej, lecz prędko jednostajność wrażeń odpychała go, nudziła forma taż sama, w głębi toż samo wrażenie, te same powtarzane codzień słowa, płochości jednakie... Te setne edycye jednej książki już po okładce mógł poznać i czytać ich nie pragnął. Życie nie umiało mu dać nic nowego... Prostota, serce szczere, świeżość wrażeń byłyby go nawrócić mogły; ale gdzież je spotkać miał, wśród tej sceny pełnej wyuczonych od pieluszek aktorów?
Po tych dniach spędzonych na rozrywkach nierozrywających, na niespodziankach spodziewanych, następowały wieczory do dni podobne, a po powrocie do domu, długie często godziny rozmyślań i apatyi...
Było to jesienią, jednego z lat następujących po sejmie czteroletnim, który nie przerwał życia rozszalałego większości. Warszawa wyglądała nadzwyczaj świetnie i niezrozumiale wesoło. Pieniądze zdawały się płynąć rynsztokami, tak je nierozważnie rzucano na wszystkie strony; pracowity świat wielki nie mógł wystarczyć balom, wieczorom, piknikom, redutom, spacerom, kartowym stolikom i rozrywkom, którym napróżno starano się coraz nową nadawać barwę, a były jak piekło jednostajne i nudne. Nowi ludzie bawili się niemi kilka tygodni, jak człowiek, który wchodzi w gorącą kąpiel i czuje z razu trochę ciepła, ale po chwili drżeć zaczyna w tym ukropie. Książe Józef, jak wielu jego rówieśników, był niesłychanie smutny; patrząc na tego Apollina w całym blasku męzkiej piękności, którego czoło osnuwała mgła jakaś nierozbita, żal serce ściskał, tak widocznie cierpiał, choć się uśmiechał... Wypełniał on ściśle obowiązki swojego stanu, mozolne, choć pozornie bardzo rozkoszne, a bliżej się weń wpatrując, przychodziło na myśl, że Dante nie wyczerpał wszystkich kar w swojem piekle, nie umieściwszy w niem kłamanego szczęścia uwieńczonego laurami i różami, z tajemną raną w piersi zakrwawionej i zazdroszczącymi dokoła.
Tymczasem pół świata zazdrościło mu męczarni, a gdy w swem whisky, zaprzężonem ośmiu karemi końmi przelatywał Krakowskie Przedmieście, mając po bokach Wielhorskiego i Kościuszkę, lub na przepysznym karoszku, w twardej od srebrnych haftów kurtce pędził do Mokotowa, na Wolę, do Jabłonny, stawali ludzie mówiąc sobie po cichu: „Co to za szczęśliwy człowiek“.
Tego dnia książe Józef nie próżnował od rana. Chociaż późna była jesień, ale pora, jak to się często w Warszawie trafia, prześliczna; wstawszy więc ruszył na przejażdżkę ku Wilanowu. Po powrocie był u króla na chwilę, odwiedził Ignacego Potockiego, żeby trochę w jego towarzystwie spoważnieć, oglądał potem angielskie konie wystawione na sprzedaż, które młodzi Tepperowie za niezmiernie wysoką kupili cenę. Oddał kilka wizyt pięknym paniom, próżno go uśmiechami zatrzymującym, jadł obiad długi i niesmaczny u Prota Potockiego, nasłuchawszy się do przesytu o projektach przemysłowych i handlowych, potem wbiegł do kilku domów wieczorem, jeździł do teatru, aby się na nim wyziewać dowoli, był na reducie w Radziwiłłowskim pałacu, na proszonej kolacyi kawalerskiej u Branickiego, i znużony powrócił do domu, jak po najmozolniejszym trudzie. Z całego dnia zostało mu wspomnienie nieograniczonej tęsknoty.
Siadł na sofie, jak zwykle, i zamyślił się głęboko...
— Jest to życie niemożliwe! — rzekł nareszcie w duchu: jeszcze rok, a człowiek zgrzybieje i zgłupieje. Wir ten nie daje myśleć, szał ten nie dozwala oprzytomnieć. Stać się pustelnikiem wśród tej ciżby? ogłoszą za szaleńca... uciec? tak! byłby to nie zły środek, ale dokąd?... A! serce! serce — dodał — czemu ty mnie nie poratujesz? czemu ty nie uderzysz tak silnie i głośno, aby ten hałas zagłuszyć?...
Do kogo? spytał się z uśmiechem, — i myśl przebiegła wszystkie piękności dworu i stolicy, szydersko zdzierając z nich urok wdzięku. Książe Józef widział je niemal wszystkie tego dnia w lożach teatru, i do każdej z tych twarzy, co się ku niemu zwracały, pamięć przypięła historyę, która jej urok odejmowała. Ta jest już z dziesiątym ulubieńcem, tamta z trzeciem mężem... tamta z piętnastym przyjacielem, nie licząc nieprzyjaciół, których kochała po chrześciańsku i przez uczucie obowiązku... Z takiemi myślami po północy położył się książe Józef, ale nie usnął; rozgorączkowany dniem rozmarzony myślą własną, rzucał się, marzył, aż gdy na dzień się już zbierało, wstał, zadzwonił niespodzianie na kamerdynera, który nieprędko nadszedł dosyć przestraszony, i kazał sobie przygotować ubranie. Francuz był posłuszny, ale widząc, że książe ani wierzchowca, ani powozu nie żąda, niewiedział co myśleć.
Po chwili książe Józef, zostawiając go w tem zdumieniu, ubrany po cywilnemu, wyruszył z pałacu na miasto.
Ranek był rzadkiej piękności, i mgła nawet, która prawie zawsze u nas pogodzie jesiennej towarzyszy, już się gnana wiatrem, rozsiewała; niebo, choć blade, ale czyste, miało ten ton łagodny północy, który się w taką z kolorytem pejzażu zlewa harmonię. Gdzie niegdzie biały bawełniany przelatywał po niem obłoczek, ozłocony wschodzącem słońcem, które otaczały rumiane pasy dalekich tumanów. W powietrzu była cisza, na ziemi spokój, i ledwie dający się czuć powiew zachodnio-południowy opędzał z drzew resztki liści, które się jeszcze po końcach gałęzi trzymały.
W ulicach miasta ujrzał książe to, co na nich rzadko widywał: ludność różną od tej, która we dnie się po nich kręciła, wiejską, przedmieściową, pracowitą, ubogą. Szły z Pragi fury z drzewem, z jarzynami, z zapasami różnemi. Kobiety z ciężarami na plecach, mężczyźni z piłkami i siekierami, po ulicach odzywały się ranne dzwonki mszy cichych, na które cisnęli się wieśniacy. Gdzie niegdzie wśród tego zalewu przybyłej ludności, przepływała i miejscowa uboższa: mieszczanie w kapotach długich z laskami, poważnie kroczący na prymaryę, jejmoście staruszki, chcące się tanio zaopatrzyć do domu, przekupnie i przekupki, ostro targujące się o nabycie tego, co wkrótce jak najdrożej sprzedawać mieli, i młodzież płci obu z najbiedniejszej klasy, wybiegająca po zapasy gospodarcze, wodę, mleko, świeżą bułkę do piekarza.
Książe Józef przypatrywał się z ciekawością temu widokowi nowemu dla siebie, który go przyciągał żądzą poznania utajonych sprężyn, poruszających nieznanym światem.
Im głębiej spuszczał się książe ku Pradze, odchodząc od środka stolicy, tem otaczająca go ludność inny przybierała charakter i mniej w niej czuć było miasta. Na ostatek szedł aż do brzegu rzeki, gdzie już prawie było pusto. Ubogie domki rybaków, szychty drzewa, czółna popróchniałe, rozwieszone sieci, chałupki z desek pozbijane, i tuż szeroko rozlana Wisła płowa, spokojna, choć groźna, a na niej w dali parę ciemniejących czółenek.
Tu cisza była uroczysta... książe od dawna takiego nie zakosztował pokoju.
Życie całkiem mu się tu inaczej wydało. Tam zkąd przychodził, było ono teatralnem widowiskiem dramatu, napisanego bez talentu, odegrywanego rutyną, czemś kłamanem i sztucznem; tu widział je prawdziwem, poważnem, wśród nędzy i walki wspaniale, majestatycznie pięknem. Na czołach tych ludzi była troska, ale obok niej siła i wiara w tę siłę człowieka, która tam wyżej czuła się wyczerpaną. Praca uszlachetniała tu ruch każdy... a mimo niej niepewność jutra ożywiała, budziła, nie dawała usnąć gnuśnie.
Gdy książe usiadł na kłodzie nad brzegiem i począł się rozpatrywać w otaczającym go obrazie, z chaty dosyć biednej, nieopodal stojącej, której drzwi się otworzyły powoli, ukazała się postać w bieli.
Była to może piętnastoletnia dzieweczka, z bląd włosami rozpuszczonemi, bo je właśnie zgarniała i czesała, w koszulce i spódniczce, bosa, szczupła, drobna, ale prześliczna. Maleńka chusteczka okrywała jej ramiona od rannego chłodu, z którym zresztą oswojona widać była, bo się wychyliła za próg, i stała przypatrując się niebu, próbując powietrza...
Nie postrzegła ona księcia, który siedział, osłoniony wysoką szychtą drzewa naprzeciw światła, i nic też jej w tej tualecie na podwórzu nie przeszkadzało. Zbierała obfite blond włosy, rozczesywała je, plotła, a niekiedy drobne jej usteczka różowe, z pod których białe patrzały ząbki, otwierały się poziewaniem, jakby resztki snu odpędzała od siebie. Parę razy zdawała się przysłuchiwać czemuś wewnątrz chaty, i uspokojona powracała do swego stroju. Przy drzwiach stało wiadro z wodą, poczęła się oblewać starannie i wycierać twarz i ręce grubym ręcznikiem. Potem znikła i powróciła znowu z gorsecikiem, który sznurowała powoli. Usta jej w czasie tego zajęcia poruszały się powoli, mówiła pacierz poranny. Niekiedy ręką uderzyła się w piersi, to znowu przyklękła i pochyliła głowę, wreszcie narzuciła na siebie sukienkę pstrą i poczęła ją starannie obciągać,
Wszystko na niej było niezmiernie ubogie, ale bogata była we wdzięk młodości, którego nic zastąpić nie może. Książe wpatrywał się w nią — po twarzach wybielonych, wyróżowanych, wymuskanych pań stołecznych — jak w kwiatek polny, rozkwitły na ustroniu.
Kwiatek był w istocie uroczy; najwybredniejszy znawca musiałby mu się zdumieć. Piękność rysów nie jest wcale, jak sądzą, wyłącznym udziałem tych klas społeczeństwa, w których pokoleniami wydelikacona krew wydaje arcydzieła formy, naprzemian z poczwarnemi monstrami. U ludu od kolebki zmęczone dziecię, często traci kształt wdzięczny i barwę młodości, ale jeśli przetrwa pierwsze życia zapasy, często też wyrasta na Wenus z Milo lub Antinousa... I naówczas siła a energia tej piękności przechodzi blade kwiatki arystokratycznych cieplarni. Wychowanie też wpływa wiele na wyrobienie w tych ostatnich czegoś fałszywego, sztucznego, sztywnego, gdy prostota obyczaju uposągowuje ludowe wdzięki. Jest w nich coś jakby z marmuru kutego; arystokratyczne piękności podobniejsze są do figurek z cukru i ciasta.
Dziewczę, któremu książe Józef przypatrywał się z takiem zajęciem, że oczu od niego oderwać nie mógł, nie było może tak regularnie piękne, ani tak potężnie zbudowane, by je rzeźbiarz wybrał za wzór sobie, ale w szczupłych kształtach jego sił dziecinnych, napół kobiecych, rozlany był wdzięk naiwny, nieporównany. Nóżki, ręce, choć silne i spracowane, ale w wiślanej wodzie wypłukane codziennie i bieluchne, piersi szczupłe, główka drobna, oczy niebieskie, uszko maleńkie, nosek prosty i nieposzlakowanego kształtu, składały się na obrazek przypominający fantazye Greuze’a, i niektóre szczęśliwsze pasterstwa Boucher’a.
Była to właśnie chwila, w której pastuszki, lud i wioskowe życie, pojęte po teatralnemu, były w wielkiej modzie u świata... Książe Józef napatrzył się ich na parawanach, wachlarzach, na drzwiach i rycinach, ale mu się nie trafiło nigdy w żywym świecie spotkać wzoru dla Greuze’a... Był nawet przekonany, że Boucher i Watteau, że sam rozełzawiony Greuze są wielkiemi kłamcami, że przebierają często wielkie panie za pasterki. Obrazek, który ujrzał tak nagle w ramach drzwi ubogiej chatki, zachwycił go.
Dodajmy, że książe Józef był nieco marzycielem i trochę fatalistą... To wyjście ranne, jakby mimowolne, ta siła, która go tu przyciągnęła, ukazanie się dziewczęcia, poddały mu jakąś myśl przeznaczenia. Wczoraj upominał się u świata i losu o coś, coby mógł ukochać; dziś zjawiła się przed nim istota śliczna, dzika, bo właśnie dzikiej i prostej pragnął... Nie byłoż w tem coś fatalnego? Odezwał się do losu, los mu odpowiadał: „Chciałeś, oto jest“.
Myśl mu poddana wczorajszą tęsknotą, postawiła obok niej to zjawisko niespodziane.
Gdy tak marzył, dziewczę za drzwi znikło, a książe, namyśliwszy się nieco, nie bez pewnej obawy, z której sam się uśmiechał, wstał i powoli skierował się ku ubogiemu domkowi. Powierzchowność jego zdradzała stan mieszkańców bardzo biedny; chatka dosyć stara, na małej podniosłości brzegu wybudowana, była szczupła i nadniszczona. Dach na niej cały porastał zielonemi kupkami mchów, które widocznie rozszerzając się zjadały gonty; komin był wyszczerbiony i okopcony...
Ściany trochę wpadły w ziemię. Jedne drzwi, te właśnie, w których mu się dziewczę ukazało, prowadziły do wnętrza. Książę zawahał się chwilę, nim próg przestąpił, myśląc, czem się wytłómaczy z odwiedzin? ale po krótkiej rozwadze, uległ pokusie.
Sień, do której się wśliznął, była pusta, pełna przyborów rybaczych, długich węd, zczerniałych sieci i węcierzy; jedne drzwi wiodły w prawo do mieszkania. Książę Józef zapukał do nich, nie śmiejąc się wpierać do środka bez pozwolenia.
— A no! wejdźcie! — odezwał się głosik ze środka, miły, cieniuchny, dziecinny. — Cóż to wam przyszło do głowy palce sobie obijać o drzwi?
— Ino zobacz, bo może to kto obcy? — przerwał głos drugi starszej kobiety.
W tejże chwili drzwi uchylone roztworzyły się powoli, ale mimo tej ostrożności książę Józef dostał niemi w głowę i uchylić się musiał. Dzieweczka, które je otworzyła, stanęła zdziwiona na widok pięknego nieznajomego pana, przypatrującego się jej z równą, jak ona jemu ciekawością. Oboje poczerwienieli. Mniej to dziwne było ze strony dziewczęcia, ale książę, dawno odzwyczajony od palącego rumieńca, uczuł go na twarzy, jakby przynosił mu na nowo stracone lata dzieciństwa. Był to gość niespodziany...
Domyśliła się dzieweczka, że ten pan przez omyłkę chyba do ubogiej chaty zajrzeć musiał i trzymała drzwi ciągle, nie chcąc go puścić do środka. Przez tę chwilę niemego przypatrywania się, ona miała czas przeczuć w nim jakąś istotę wyższą, on rozpłomieniał się, marząc, że trafił na ów ideał prostoty i serca, który dotąd tylko w złych francuskich romansach niedołężnie malowany spotykał...
— Ale czegoż pan chce? — odezwało się dziewczę — bo na matulę ciągnie chłodne powietrze.
— Ja? puśćcie-no mnie, to wam powiem — odparł książę i, uchylając drzwi przytrzymywane, wszedł do izdebki.
Ubóstwo jako zbytek ma pewne rysy ogólne, z któremi się okazuje zawsze trochę jednostajnie; przepych potrafi się łatwiej urozmaicić, choć mu niezawsze udaje się szczęśliwie wyjść z pospolitości, unikając przesady i niesmaku. Nie widzę więc potrzeby malować wam ubogiej chaty, bo z maleńką różnicą, wszystkie one są do siebie podobne; tu fantazya rozposażyć się nie może, chyba w drobnych szczegółach.
Wnętrze izby było uderzająco czyste i schludne, i to stanowiło jego całą ozdobę. Na ścianach pełno obrazków świeżych, pookrążanych wiankami i palmami, w okienkach trochę zieloności, stół, szafa wielka, parę ławek, a w kącie szerokie łoże białe, na którem leżała stara, blada i chorobą widocznie wycieńczona kobieta... Na kominku paliło się trochę ognia, przy którym coś w garnuszku gotowała dziewczynka...
Książę, im mocniej się jej przypatrywał, tem więcej czuł, że mu do niej goręcej serce biło... Była prześliczna, a z oczu niebieskich taki wyraz spokoju i niezmiernej łagodności przezierał, taka płonęła dobroć i słodycz jakaś rozumna!... Po codziennych rewiach salonowych kobiet, wysznurowanych, wypięknionych a nie pięknych, po licach tych malowanych a nieświeżych, wyraz młodości i świeżości uderzał prawdą porywającą... Na księciu uczynił on wrażenie takie, jakiegoby doznał człowiek przywykły patrzeć na obrazki, a nagle stający wobec żywego życia...
Dziewczę niespokojne, wciąż zapierało mu sobą drogę; widocznie chodziło o matkę. Nie czuła ona niebezpieczeństwa własnego; szło jej o staruszkę, która wyglądając ciekawie, pokaszliwała ze strachu...
— Pozwólcie mi wejść i spocząć, rzekł książę jak mógł najłagodniej. Zmęczyłem się przechadzką... proszę was o szklankę wody i pozwolenie posiedzenia na minutkę.
— Julko... Julko! przerwał głos matki: ale puśćcież tego jegomości... cóż tam się tak drożycie?
Książę wszedł powoli i odwrócił się ku łóżku, by starej podziękować, gdy ta wychyliwszy się lepiej z za firanek, załamała ręce wychudłe i krzyknęła prawie przestraszona:
— Jezu Marya! a to nasz śliczny książe!
Książe Józef aż się cofnął, z kolei przelękły tem, że go poznano; a Julka, ścierając pył fartuszkiem ze stołka, przybiegła z nim szybko do gościa, który stał w pośrodku izby zmieszany.
— A cóż to księcia do naszej biedy przypędziło, mój śliczny panie? żywiej niżby się można spodziewać poczęła chora. A mój ty miły Jezu! a toż to cud! Jakimże sposobem?...
— A skądże wy kochana matko mnie znacie? — zapytał książe, odzyskując mowę.
— Albo to was zapomnieć można? — zakrzyknęła stara. Ja sługiwałam w Jabłonnej i w zamku, a kto księcia raz tylko zobaczył, toć go nie zapomni!
— I cóż tu teraz porabiacie?
— A! mój miły książe! nieszczęście nas tu zepchnęło! Były lepsze czasy... Owdowiawszy po pierwszym swoim mężu, który był nic potem dworak, wyszło się drugi raz za rybaka. Poczciwe człeczysko.., aleć go Bóg długo na świecie nie trzymał, a wziął do swej chwały... Mój Macieisko załamali się z lodem na Wiśle, i aż trzeciego dnia znaleźli jego ciało, żeśmy je po chrześcijańsku pogrzebać mogli.
Stara zaszła się do płaczu.
— Zostało nas po nim sierot dwoje, mój książe; ja i to poczciwe dziecko... a tu choroba na mnie... co mnie jak trupa na nic nieprzydatnego rzuciła na łoże... gdyby nie poczciwi towarzysze Macieja, rybacy, co nam pomagają, jużby z głodu przyszło umrzeć i to dziecko zostawić na straszliwe sieroctwo. Ale Bóg opiekun...
Książe milczał wciąż zmieszany, oglądając się to na starą, która śpiesznie i coraz żywiej mówiła, to na dzieweczkę zapłonioną, dającą znaki matce, aby się nie męczyła zbytecznie rozmową.
— Czy nie słyszeliście, że książe prosili wody! dajcież mu świeżej i weźcie czystą szklankę białą, moja Julko, a pocałujcie go w rękę i przeproście, żeście go puszczać nie chcieli... Taż to synowiec króla imci i taki dobry pan...
Julka, mocno przejęta nowiną, że to był synowiec króla i książę, zakrzątnęła się około wody, ale jak na złość wszystko jej z rąk padało, wymykało się, paluszki krzepły, i gdy przyszło na talerzyku podać szklankę, to się woda na pół na niego rozlała, tak Julce rączęta biegały ze wzruszenia.
Książę siadłszy, rad był jak najdłużej tu pozostać, aby patrzeć na śliczną Julkę; szczęściem nieskończona gawędka staruszki, która na nowo całe mu życie swoje opowiadać zaczęła, przedłużyła odwiedziny, hojnym ukończone podarkiem.
Nazajutrz książę przywiózł z sobą do chorej doktora Lafontaine’a.
Na wiosnę następnego roku szeptano po Warszawie, od ucha do ucha podając sobie nowinę, obruszającą szczególnie kobiety wyższego świata, że książę Józef, który tak sobie lekko i prawie pogardliwie traktował najcudniejsze piękności Stanisławowskiego dworu, zamiast się zakochać w jednej z najzalotniejszych i najpiękniejszych pań, od dawna okazującej dla niego nadzwyczajną passyę, miał jakąś miłość pokątną, ukrytą, poniżającą go dla jakiegoś ubogiego, nieznanego dziewczęcia.
Gniew wielkiego świata był potężny. Książę spotykał rozpłomienione lica, uszczypliwe przymówki, alluzye bolesne, ale przyjmował je z obojętnością szczęśliwego człowieka, z uśmiechem prawie wzgardliwym, nic sobie z nich nie czyniąc. Wieść o tej miłości nadzwyczajnej, dowodząca, że książę nie był zupełnie ostygły i mógł kochać, obudziła niezwyczajne usiłowania pochwycenia tak drogiego serca. Panie sądziły, że z łatwością wybiją mu z głowy tę fantazyę chwilową, i zabiegały drogę w sposób, który tylko obyczaje tamtego czasu nieco uniewinniać mogły. Ale książę na to wszystko był dziwnie zimny, grzecznością nieco szyderską odpierając potwarze i zaloty, bardzo często milczał, odwracał rozmowę i mówić wcale nie chciał. Narobiło to wiele nienawiści, niechęci i spisków: bo wszystkie panie uznały, że tak rzeczy zostawić nie można; iż należało koniecznie zmusić księcia, by w swoim świecie szukał uspokojenia serca. Donoszono prawie codzień o nowych zamiarach czychania na spokój bohatera, który pokręcając wąsa, ruszał ramionami tylko, lub odpowiadał swym usłużnym szpiegom:
— Dajcie im pokój! niech się bawią... co to mi szkodzi!...
Nikt prawie nie wiedział, jak rzeczy stały w istocie. W życiu człowieka tak wystawionego na ciekawe ludzi szperania, jak książe, trudno było ukryć się z chwilą życia, odkraść ją dla siebie. Śledziły go wszędzie oczy niespokojne; powtarzano sobie po cichu gdzie go i kiedy widziano, kędy jego whisky przeleciał, po której ulicy przejechał konno, gdzie się przemknął pieszo... obliczano potem godziny, aby dojść jak dnia użył, badano sługi, by się dowiedzieć, o której do domu powracał. Na to wszystko książe Józef uśmiechał się pogardliwie, zwłaszcza gdy mu piękna Anna, prześladująca go miłością swoją od dawna, zdawała rachunek z użycia dnia, który ją niezmiernej pracy kosztował, a był wszakże fałszywy.
Miłość Anny była przywiązaniem, passyą, fantazyą, nazwiejcie to jak chcecie, wielkiej pani właściwą. Anna była od powijaków pieszczonem dzieckiem, miała zachcenia gwałtowne, jak dziecię kapryśne, nie rozumiała poświęceń od siebie, tylko dla siebie... Książe Józef podobał jej się tak, jak wielu innych, ale był synowcem królewskim, był królem młodzieży, był najgłośniejszym... a Annie, która dla niego od dwóch lat okazywała najszaleńszą, kompromitującą miłość, nie dał innych nad zimną grzeczność dowodów współczucia. Miłości jej, oświadczeń, gniewów, zajęcia sobą, nie chciał rozumieć...
Anna była prześliczną brunetką... ale tak piękną, jak bywają obrazki; rysy miała regularne, wyraz twarzy łagodny i wystudyowany do rodzaju piękności; brak jej było charakteru i wdzięku. Coś marmurowego, zimnego szpeciło tę istotę, w piętnastym roku rozczarowaną, w dwudziestym zestarzałą moralnie. Ze wszystkiego pozostały jej tylko gwałtowne, dziecinne fantazye... gdy zapragnęła czego, musiała dojść, choćby najkosztowniejszemi ofiarami. Jedną z takich fantazyj była dla niej miłość księcia Józefa, której pragnęła tem goręcej, im książe był obojętniejszy. Chciała się nim pochlubić... chciała pokazać swą siłę. Książe Józef w samym początku zaciekawiony zbliżył się do niej, ale poznawszy lepiej, odstąpił prędko... Pięknej Annie ta passya, umyślnie uwidoczniona, nie przeszkadzała wcale wieść za sobą rojów wielbicieli... uśmiechać się, bawić, dawać przez kilka dni pierwszeństwo to temu, to innemu, a wzdychać do księcia i nawet trochę płakać wieczorem z gniewu na niego. Goniąc za księciem po balach i przechadzkach, piękna Anna trafiała na tych, co się za nią upędzali, zapominała o nim i śmiała się do rozpuku z trzpiotami... potem znowu napadała ją tęsknota okrutna na kwadrans i szał pusty po niej. Anna była jednym z najdoskonalszych produktów wyrafinowanej arystokratycznej cywilizacyi, próbką tego, co może z dobrego serca kobiecego uczynić złe wychowanie i zwichnienie pojęć o życiu. Wietrzna, rozpieszczona, zdziwaczała, chwilami dobra jak anioł, to znowu rozwścieczona i niepamiętna na nic, pobożna i zalotna razem, cnotliwa a nieumiejąca rozeznać gdzie się kończy cnota a poczyna wina, szła w życiu, szczęściem prowadzona jego formami, bez których trudno przewidzieć gdzieby zajść mogła. Jeżeli kto to ona zasługiwała na to imię wietrznej istoty, jakiem poeta wszystkie napiętnował kobiety. Książe Józef miał dla niej jakąś poczciwą litość braterską, ale pokochać jej nie mógł. Im trudniejszem stawało się do zdobycia to serce, tem było pożądańsze dla Anny; wmówiła w siebie, że bez niego żyć nie będzie mogła, że umrze, jeżeli go nie zdobędzie. Był to wielki cel jej bezcelowego życia.
Można sobie wystawić rozpacz i gniew pięknej Anny, gdy po stolicy rozeszła się wieść, że książe Józef jest zakochany — w kim? nie w jednej z tych piękności, które uwieczniły pastelle Marteau lub pendzel Grassego, ale w prostem dziewczęciu. Wieści mówiły o wieśniaczce... gorzej! o służącej jakiejś... a starościna O... powtarzała, że książe a le gout si depravé, iż mógł się zakochać i przywiązać tylko do pomywaczki. Zwano tę tajemniczą istotę nieinaczej tylko pomywaczką, a przydomek ten wyrażał całą wzgardę, cały gniew wyższego społeczeństwa przeciwko księciu i owej pięknej (nie wiedziano nawet czy pięknej) nieznajomej jego kochance.
Najgłębsza tajemnica osłaniała stosunki księcia z ową dzieweczką. Śledzono daremnie, gdzie się ukrywa, wiedziano zaledwie o jej istnieniu. Lecz sama zmiana humoru księcia Józefa jużby go zdradziła. Inaczej całkiem wygląda człowiek szczęśliwy i spokojny, od znudzonego życiem i zniecierpliwionego szukaniem serca i przywiązania człowieka.
Od niejakiego czasu książe Józef niesłychanie się zmienił, przyznawali to nawet najmniej baczni postrzegacze: z zobojętniałego, pochmurnego, czasem trochę złośliwego człowieka, stał się wesołym, pobłażającym, dobrym, jak każdy, co czując szczęście, radby niem, dla harmonii, cały świat obdzielić. Jest to w ludziach poczciwych, że gdy im na świecie lepiej, chcieliby, żeby wszystkim dobrze było. Ten, komu dla przyprawy jego szczęścia potrzeba cudzych cierpień, jest niegodziwą istotą... komu boleść bliźniego zwiększa rozkosze, niewart imienia człowieka.
Nigdy też może książe Józef tak bardzo nie był dla ludzi pobłażającym, nie szukał tak we wszystkiem dobrego, nie upierał się, by widzieć jasno świat, człowieka, życie. Nawet ta piękna twarz jego, którą znacie, przybrała wyraz łagodnie zamyślonego spokoju i błogości.
Napozór w jego zwyczajnem życiu i porządku dni nic się nie zmieniło; szperania i rachunki godzin nie wykryły różnego ich użycia... Jak dawniej przelatywał wzdłuż Krakowskiego przedmieścia i Nowego Świata aż do Ujazdowskich alei, niekiedy do Łazienek, konno lub karyklem, sam się powoził i dokazywał cudów, kierując ośmiu szalonemi końmi, uprzężonemi do lekkiego powoziku, a słuchającemi skinienia jego silnej dłoni; jak dawniej zapraszał na Wolę, do sali Szulca, na pikniki i podwieczorki; jak dawniej tańcował ze śliczną Julią Potocką i z nieodstępnym Wielhorskim pokazywał się wszędzie... a jednak szeptano po cichu, że książe spędza długie godziny u nóg tej, którą nazywano ze wzgardą pomywaczką!
Raz na wieczorze u pani Branickiej, śmiała i znana ze swych dowcipów pani Lucchesini, żona posła pruskiego, której miłość dla Juliana Ursyna była znana wszystkim, zagadnęła księcia w sposób przykry:
— Mości książę — rzekła do niego po francuzku — prawdaż to, że w. ks. m. masz poczwarne gusta i że wolisz zgrzebne płótno od atłasów, a ręce czerwone od pięknych wypieszczonych dłoni? Cały świat mówi, że książę kocha się, daruj mi wyraz, ale to nie ja go stworzyłam... w pomywaczce!
Książę Józef się zaczerwienił.
— Pani — rzekł — mógłbym jej odpowiedzieć, że nie każdemu dano kochać się poetycznie i mieć ideał na rozkazy, ale nie chcę być złośliwym. Nie widzę nic tak straszliwie poczwarnego w miłości dla... choćby zresztą dla pomywaczki. Serce idzie, gdzie jest wola, niezwyciężona siła magnetyczna; nikt za nie nie odpowiada, jeśli mu się poddaje... Ale powiedz mi pani, co tak znasz dobrze życie salonów, w których atmosferze wzrosłaś, czy w puchach łabędzich wyhodowują się piękniejsze serca i czyściejsze dusze od tych, które Bóg, powietrze, tęsknota, nędza, opuszczenie wyrabiają w piersiach prostaczych?
— Widzę — odparła kwaskowato pani Lucchesini — żeś książę zwolennik Russa, że wracasz do stanu natury...
Na tem przerwała się rozmowa, a posłowa darować nie mogła księciu, że jej przypomniał tak wyraźnie to, o czem dobrze wszyscy wiedzieli, ale na co umyślnie zamykano niby oczy.
Najbliżsi przyjaciele księcia, ci, z którymi żył ciągle i widywał się codziennie, gdy mowa była o tej nieszczęśliwej pomywaczce, najmocniej przeciwko potwarzy się obruszali, dowodząc, że to wszystko było niegodziwie zmyśloną baśnią. Plotka pomimo to, sił nabierając w pochodzie, wedle łacińskiego przysłowia: Vires acquirit eundo — nieoparta na niczem, coraz to się rozchodziła głośniej i jaskrawszej nabierała barwy. Nie wiedzieć zkąd i jak zaczerpnięte, powtarzano sobie na ucho szczegóły osobliwsze poznania się księcia z ową dzieweczką, jej przeszłości, charakteru, rysowano nawet fizyognomię i obnoszono jakieś mniemane portrety owej kochanki, tak jak owej ładnej młynarki, która do dziś dnia uchodzi za ulubienicę Stanisława Augusta...
Szczęściem dla księcia, usłużni salonowi dostarczyciele plotek razem zaczęli popisywać się z dwoma aż portretami, z których jeden do drugiego wcale nie był podobny i zdradzał fantazyę ołówkową któregoś z uczniów Bacciarellego lub Norblina. Ta okoliczność wiarę w nich zachwiała.
— Są podrobione — zawołano. — Ale tem bardziej nie przestawano dziwić się postępowaniu księcia Józefa, który taką tajemnicą osłaniał swe miłostki.
Ta tajemnica była przeciw zwyczajowi; wszak przeważnie szukano chluby z tego rodzaju miłostek i rozgłaszano je publicznie. Tajemnica księcia Józefa gniewała też nie mało jego towarzyszy, bo w zasadzie było wzajemne odbijanie sobie kochanek. Staremu Tepperowi odbił ktoś piękną Alicyę, Francuskę, o czem przynajmniej trzy dni mówiono na ucho, ale tak, że wszyscy słyszeli... Najbliżsi przyjaciele serdeczni księcia Józefa zabierali mu się wypłatać figla, do którego i piękna Anna z drugiej strony zachęcała... Na nieszczęście owa pomywaczka kryła się tak, że nikt a nikt o niej nie wiedział... Jedni szukali jej w Mokotowie, drudzy na Woli, inni upatrywali ją na Krakowskiem-Przedmieściu... lecz koniec końców nikt jej nie widział i nikt o niej nie wiedział...
— Ale to ostatni wstyd i sromota! — wołała piękna Anna — waćpanowie nie zdaliście się na nic wszyscy... Jużciż można krok w krok za nim chodzić i dośledzić. O, gdybym ja była mężczyzną!...
Chodzili też krok w krok, ale niczego nie doszli.
Jednego wieczoru piękna Anna jakoś była znużona, czuła się chorą i postanowiła nie wyjeżdżać i nie przyjmować nikogo. Galonowany szwajcar odprawił wszystkich słowami: — Nie ma kasztelanowej w domu.
Niektórzy, nie słuchając go, wchodzili na piętro i zasięgali wiadomości od kamerdynera, który wiedział doskonale, kogo można było wpuścić do przedpokoju, kogo zaś potrzymać pod drzwiami i stwierdzić tylko udzieloną na dole przez szwajcara wiadomość.
Znudzona pani Anna siedziała w swoim budoarze w negliżowym stroju, oszytym koronkami, ze swoim ulubionym szpicem, poziewając. Siedzenie na kanapce niebieskiej, które zajmowała wśród atłasowych poduszek, tak było urządzone, że naprzeciwko miała zwierciadło, stanowiące drzwi do drugiego pokoiku toaletowego i Anna spoczywając, mogła zawsze surowo się zastanawiać nad sobą, czyniąc rachunek sumienia, z pomocą wiernego odbicia swych wdzięków.
Miała nawet to przywyknienie, że w domu i wszędzie, gdziekolwiek się znajdowała, szukała zwierciadła, lubiła w nie patrzeć, chcąc zawsze zdawać sobie sprawę z najmniejszych szczegółów ubrania, pobiały, rumieńca, pudru, fryzury...
Obok Anny siedziały dwie jej najserdeczniejsze i nieodstępne przyjaciółki: pani, którą naówczas w Warszawie zwano Dziobatką, bo ją ospa mocno poszpeciła, znana ze złośliwości i dowcipu, a chlubiąca się najpiękniejszą figurą w pasie, dającą się ująć w dłonie mężczyzny i siostra stryjeczna Anny, stolnikowa, młoda kobiecina, której charakter stanowiło to, że się zawsze i wszędzie nudziła i ziewała. Mimo młodości i wdzięku, świat, w którym się obracała, wcale jej nie zdawał się obchodzić, żyła w nim, nie znajdując przyjemności. Kręciła się wszakże z drugimi, ale roztargniona i zaspana.
Ta trójka przyjaciółek długo gwarzyła, przebiegając dzieje całej Warszawy, wyszukując skandalików, karmiąc się świeżuchnemi nowinami, jak olbrzymy mięsem świeżem w bajkach, gdy nareszcie piękna Anna spytała Dziobatki, wzdychając:
— A cóż o księciu Józefie? Nic nowego?
— Zawsze Pepi ciebie zajmuje, moja droga...
— Nie wymawiajcie mi mojej słabości czy uporu... C’est plus fort que moi... Ale wiecież co nowego?
— A! co mi dasz, to ci rozpowiem całą i ciekawą historyę? — odezwała się Dziobatka.
— Cóż? może tę, którą sto razy słyszałam, o pomywaczce? Ale wiecież, gdzie się to jego bóstwo ukrywa?
— Wiemy przynajmniej, jak wygląda, co robi. To cały romans, moja droga...
— A mówże i nie trzymaj mnie na dwóch łapkach, jak czasem mego Dzidzi cukrem zmuszam do służenia... No mów! bez przedmowy...
Dziobatka uśmiechnęła się...
— Wiecie, gdzie ona mieszka? — spytała Anna.
— Jeszcze nie, ale się dowiemy wkrótce...
— Wiecie jak się zowie?...
— O i tego nie jeszcze...
— Jak wygląda przynajmniej?
— Wszyscy mówią, że blondynka i że wcale nie jest tak ładną, jakby się domyślać można... dziewczę młodziuchne, twarzyczka dosyć pospolita, trochę świeżości... Mais le curieux de l’histoire, to miłość Pepi, który ją wychowuje, daje jej metrów, kształci, uczy i odwiedzając, całuje w rękę z uszanowaniem...
I Dziobatka szepnęła coś na ucho Annie, która ruszyła ramionami.
Stolnikowa ziewając, dopomniała się o udział w nowinie owej, którą powtarzano na ucho. Anna śmiejąc się, podała jej trzy słowa i wszystkie śmiać się zaczęły.
— Ale to niepodobna!
— To nie ma sensu...
— Mów dalej, kochana... dodała Anna; ludzie stworzyli sobie jak widzę romans Marmontel’a z tej bardzo pospolitej historyi.
— To co wiem, mam z najlepszego źródła — rzekła Dziobatka. Wierzyć, nie powiem, żebym wierzyła... ale jest w tem coś prawdy... a wreszcie: se non e vero, e ben trovato.
— Koniecznie chcą go zrobić bohaterem! — szepnęła stolnikowa.
— Ale moja kochana, mów już, bo goreję z ciekawości.
— Pepi najął dla niej przepyszne mieszkanie, osadził przy niej starą guwernantkę, rozpoczął wychowanie tego dziecka... ale sam prawie jej nie widuje...
— A! to coś szkaradnego — odezwała się Anna — z taką zimną krwią, z taką bezlitością karmić tę nieszczęśliwą jak bydlę, które jutro na rzeź wydane zostanie. Wiele się przebacza namiętności gwałtownej, ale w tem jest coś tak rozmyślnie występnego! Uważacie — dodała — radabym Pepi uniewinnić; ale bądźcie szczere — do czego to podobne, taka wyrafinowana, chłodna, obrzydliwa rozpusta?...
Stolnikowa potwierdziła sąd siostry.
— Cela n’a pas de nom! — rzekła powoli.
Dziobatka, która wcale inaczej zapatrywała się dotąd na tę romantyczną przygodę, zrazu milczała, potrzebując czasu na zmianę nagłą zdania, ale po chwili zawołała:
— Może nie macie racyi... On ją kocha gwałtownie, szczerze, serdecznie i właśnie dla tego szanuje ją.
— Miłość platoniczna! — rozśmiała się Anna — dajże mi z tem spokój! Pepi platonicznie rozkochany!
Chwilka milczenia przerwała rozmowę; na twarz Anny wystąpił rumieniec gniewu... wstała i poczęła się przechadzać po buduarze.
— Ale to wstyd, to ohyda dla nas wszystkich! — zawołała wzruszona, stając naprzeciwko lustra, w którem się przypatrywała z przyjemnością wdzięcznej swej postaci i rozdramatyzowanym ruchom... Wy wszystkie nie umiecie obrachować następstw tego wypadku. Zastanówcież się! pomyślcie! uważajcie! Pepi jest kwiatem naszej młodzieży, na niego świat ma oczy zwrócone... Człowiek jego wieku, jego temperamentu musi kochać... Odrzuca kobiety, kobiety swojego świata, gardzi nami wszystkiemi, rzuca nam w oczy obelgę, jakby mówił: „Żadna z was mojej miłości i serca nie jest warta, będę sobie szukał kochanki na śmiecisku, tamta jeszcze lepszą od was będzie!“ Czyż to nie jasno? czy nie wyraźnie?... Posądzam go, że to zrobił umyślnie; mężczyzna jego wychowania, jego charakteru, nie mógłby się przywiązać do takiejś prostaczki, szurgota... Jest to poprostu tylko wymierzona do nas impertynencya; mówi nam: „Żadna z was nawet pomywaczki nie warta!“ To śliczne! A my? my z założonemi rękami spoglądamy na tę historyę i obojętnie przyjmujemy policzek... nie umiemy się ująć za sobą nawet.. brak nam wstydu, któryby obudził gniew! Nie chcemy się pomścić, jakbyśmy czuły, że nas słusznie ta obelga dotyka...
Stolnikowa, rozbudzona żywem przemówieniem siostry, zmierzyła ją oczyma blademi, otworzyła usta, ruszyła ramionami, ale się nie odezwała. Dziobatka śmiać się zaczęła.
Podskoczyła ku Annie, chwyciła ją w objęcia i krzyknęła z zapałem:
— Wiesz co, zrobimy spisek na Pepi... Ty stajesz na czele... pokażemy, że pomścić się potrafimy... Masz słuszność, tego przebaczyć nie podobna... Potrzeba obmyśleć środki, naradzić się et porter un grand coup... Pepi nam wszystkim ubliżył, jest to niegodziwość z jego strony, jest to obrachowana obelga...
— A więc zemsta!... Jutro zbieramy się u mnie dla narady; mężczyźni będą wyłączeni: którykolwiek z nich mógłby nas zdradzić; kochają go wszyscy i są dla niego pobłażający...
— Ale czy się bez nich obejdziemy?
— Obejdziemy! Tajemnica jest najściślejsza pod przysięgą! dodała żywo, zapalając się Anna. U mnie jutro pierwsze posiedzenie...
Dziobatka, ilekroć miała coś do czynienia i intrygę do prowadzenia, była najszczęśliwszą; znać było po niej, że myśl spisku dogadzała jej niezmiernie. Pochwyciła kapelusz i chustkę...
— Jadę i zwołam na jutro wszystkie... O której godzinie?
— Na dwunastą! ale tajemnica!
— O! tajemnica! Od niej wszystko zależy...
— Słowo?...
— Jak najuroczystsze...
Tegoż wieczoru książe Józef wiedział o niedoszłym spisku... Stolnikowa szepnęła o tem mężowi, Dziobatka francuzowi, który się w niej kochał, Anna jednemu z wielbicieli. Książe śmiał się do rozpuku.
Narada uroczysta u pięknej Anny odbyła się o oznaczonej godzinie i przedstawiała prawdziwy sejmik niewieści... Uznano sprawę w istocie za niezmiernie ważną i wymagającą gwałtownych środków... Postanowiono wymierzyć wszystkie baterye wdzięków i przymileń na księcia Józefa, aby go od miłości, niegodnej bohatera, oderwać, a z drugiej strony dojść koniecznie do tajemniczej kochanki i starać się dowieść, że stałość i wierność nie są wcale przymiotami ludu i niższych stanów. Tryumfowano za wczasu trochę... Piękna Anna brała na siebie oderwanie tego, którego serce postanowiła pozyskać, choćby dla tego, by je potem ze wzgardą odrzucić i pomścić się za długą nieczułość...
Pierwsza część programu łatwa była do wypełnienia, bo nie było dnia, żeby się nie spotykali z księciem Józefem, druga zależała cała od tego, by odkryć mieszkanie i istotę ową tajemniczą, o której mówili wszyscy, a nikt jej dotąd nie widział. Nie można było tego dojść inaczej, tylko śledząc wszystkie kroki bohatera i w ślad za nim wkradając się do mieszkania nieznajomej. Tu już kobiece zabiegi były niewystarczające. Dziobatka wprawdzie ofiarowała się przebrać za mężczyznę, ale wszystkie panie odrzuciły to poświęcenie, znajdując je daremnem. Na szpiega takiego potrzeba było mężczyzny zręcznego, któryby nie wahał się znieść przykrości, jakie ten stan za sobą pociąga i dotrwał, choćby u zamkniętych wrót, na ulicy, w błocie, pókiby do celu nie doszedł.
W tem była główna trudność, bo posądzano wszystkich bez wyjątku mężczyzn o stronność dla księcia, o tajoną przyjaźń dla niego, wreszcie o sprzyjanie sprawie męzkiej więcej niż wielkiemu przedsięwzięciu pięknych pań. Gdy przyszło do wyboru, zdania wielce się rozdwoiły i podawani kandydaci przez te panie, niemal wszyscy odrzuceni zostali. Znalezienie potrzebnego człowieka było niesłychanie trudne... Obawiano się zdrady...
Po długich i burzliwych rozprawach, w których dzwonek prezydentki Anny często nieskuteczną, ale niespokojną odgrywał rolę — stanęło na tem, żeby powierzyć jej samej wybór tego, którego sejm niewieści do odkrycia tajemnicy delegował. Piękna Anna wzięła to na siebie, mając w myśli niedawno ze wsi przybyłego kuzynka, śmiertelnie w niej zakochanego, o którego poświęceniu dla siebie nie wątpiła.
Dalsze prowadzenie ważnej dla wszystkich sprawy miano obmyślić naówczas, gdy kuzynek na pewno dojdzie do ukrytego skarbu i da o nim szczegółową wiadomość. Słówko o tym kuzynku jest konieczne. Był to młody starościc Zabielski, wielkich nadziei, ale małego doświadczenia w świecie; Anna obowiązywała się nim pokierować i być mu we wszystkiem mistrzynią.
Starościc, oddany przez matkę w opiekę pięknej Annie, zaczął od tego warszawską karyerę, że się w niej śmiertelnie zakochał. Wychowany na wsi, chociaż opierał się o świat większy, mało go znał wprzódy. Matka, kobieta najzacniejsza i nieumiejąca dostrzedz nigdzie złego, ani w nie uwierzyć, strzegła jego młodości i zachowała w nim świeżość serca, z którą przybył do Warszawy, ciekawy, rozmarzony, pragnący... Tu jakoś rozjaśniło mu się w głowie, ale odchorować musiał na utratę ideałów, na wiarę zachwianą w to, co święta matka tłómaczyła mu wcale inaczej, niż się z blizka pokazywało. Staś Zabielski pozostał tylko z jedną niewzruszoną wiarą... w piękną Annę... Miłość, z której sobie kuzynka żartowała, czyniła z niej dla niego bóstwo; widział w kasztelanowej samą doskonałość.
Niezbyt wielkiego umysłu, poczciwego dosyć serca, lekki i ulegający wrażeniom, Staś w świecie zaczynał odgrywać tę rolę, która dla niego była przeznaczona, istoty niesamoistnej, łagodnej, mającej być narzędziem silniejszych. Na teraz władała nim piękna Anna...
Nazajutrz po wielkim sejmiku niewieścim, wyprawiła Anna karteczkę do Zabielskiego, prosząc go do siebie na samo południe. Chłopiec przyleciał jak oparzony o jedenastej i przesiedział w przedpokoju godzinę, nim się pani przybrała i stała widzialną. Wpuszczono go nareszcie do buduaru, w którym śliczna Anna właśnie piła czekoladę, siedząc jak zawsze naprzeciw zwierciadła. Była zachwycająca... w białych obsłonach negliżu, w czepeczku rannym, z lokami rozpuszczonemi umiejętnie, w szlafroczku różowym, który rozwarty, bogato obszyty koronkami, osłaniał spódniczkę. Koniec maleńkiej nóżki w pantofelku aksamitnym gryzł właśnie Dzidzi, który porzucił tę zabawkę, lecąc natarczywie na przybyłego... Staś przystanął we drzwiach zachwycony obrazem... Anna uśmiechnęła się w duszy, czując, jaki urok na niego rzucała; nieśmiały młodzieniec z bijącem sercem ledwie umiał się przywitać.
— Chodźże tu bliżej kuzynku... chodź i siadaj... Chcesz filiżankę czekolady?
— O! dziękuję, dziękuję...
— Słuchaj, mam wielkiej wagi sprawę, którą ci chcę powierzyć, ce seront vos prémières armes... Ale nie zawiedźże mnie, starościcu... Wybrałam ciebie, bo wiem, że mi jesteś oddany. N’est ce pas?
— A! całą duszą... życiem.
— O! o! tylko proszę nie iść za daleko! Będę ci bardzo wdzięczna, ale bardzo!...
Spojrzenie dokończyło, pełne głębokiego znaczenia, pełne uroczych obietnic.
— Nim zacznę dodała Anna, stawiając filiżankę; muszę naprzód wymagać przysięgi...
— Na co każesz?...
— Przysięgi d’un homme d’honneur, na największą tajemnicę... J’espére que vous êtes discret.
— Jak kamień...
— Przysięgasz?
— Przysięgam na wszystko najświętsze... a naprzód na moją... na mój szacunek dla ciebie...
Podała mu rączkę bieluchną, miękką, atłasową jakby dla przyjęcia przysięgi. Staś złożył na niej gorący pocałunek. Gotów był się powiesić za nią.
— Zobacz, czy ta nieznośna Róża nie podsłuchuje podedrzwiami. Elle est d’une curiositè... Idź na palcach...
Młodzieniaszek poszedł i obejrzał się dokoła, a Dzidzi towarzyszył mu w przechadzce, chwytając go za nogi.
— Niema nikogo.
— Siadajże, ale bliżej, abym cicho mówić mogła...
I wskazała mu miejsce tuż przy sobie.
— Wiesz lub nie wiesz, musiałeś słyszeć przecie, że książe Józef, gardząc nami wszystkiemi... zakochał się w jakiejś prostej dziewczynie, w szurgocie, une laveuse de vaisselle... enfin, nie wiedzieć w kim... E’est une horreur! Postanowiłyśmy go ukarać! Ale potrzeba dojść, kto jest ta kobieta gdzie ona mieszka... jak wygląda... a nikt dotąd tej tajemnicy przeniknąć nie umiał. Jesteś wybrany na to... musisz się dla mnie poświęcić....
— A! rzekł młody chłopiec... Ale nauczcież mnie co mam robić?...
— Śledzić go krok w krok i dojść, dojść koniecznie; naówczas doniesiesz mi, gdzie się ta kobieta ukrywa. A... resztę zobaczymy...
Staś mocno był zmieszany: spodziewał się innej roli, wyznaczona zdawała mu się niemal uwłaczającą... Być szpiegiem, nawet dla ślicznej kuzynki, nie było dla niego miłem. Twarz jego mimowolnie wydała to wrażenie... ale Anna uśmiechnęła się, a oczy jej, przez chwilę skierowane na starościca, przekonały go wkrótce, że nie było ofiary, do którejby dla niej nie czuł się zdolnym...
— A więc?
— Zrobię co tylko będę mógł! rzekł Zabielski...
— Zrób nawet to, co ci się zda niemożliwe i wierz mojej wdzięczności...
— Idę, lecę, nie odstąpię go krokiem...
— Ale rozumie się, musisz go śledzić niepostrzeżony, przerwała Anna przestraszona: w największym sekrecie... Książe jest domyślny, ty musisz być ostrożny, pamiętny. A teraz idź i nie trać czasu...
— Lecę! rzekł starościc...
Anna podała mu rękę na pożegnanie i upoiła go wzrokiem.
— Byleby jakiego głupstwa nie zrobił! rzekła w duchu; o zapale nie wątpię. Ale czy ten mu da zręczność?
Wybiegłszy dopiero na ulicę i ochłonąwszy po wrażeniu tych czarodziejskich spojrzeń, które go nabawiły szału, starościc pomiarkował, że rzecz, której się podjął, nie była tak łatwa, jak się na pierwszy rzut oka zdawało...
Nie należał on do tych satelitów, do tężyzny, która nieodstępnie prawie okrążała księcia i całe dni z nim spędzała... nie mógł tak nagle przywiązać się, przyczepić i śledzić go niepostrzeżony... bał się, aby go nie odkryto, aby się roli upokarzającej, jaką przyjął na siebie, nie domyślono; nie chciał narazić się księciu i jego przyjaciołom, bo z wpływem ich walczyć nie mógł... Poczuł, że się porwał na zadanie przechodzące jego siły...
Na los szczęścia rzucił się do powozu najętego i kazał wieźć się na Krakowskie, spodziewając się gdziekolwiek spotkać księcia i znaleźć pretekst, by się go uczepić na dzień cały! Ale zaraz na wstępie postrzegł karykl karemi końmi zaprzężony, który szybkim kłusem mignął mu tylko przed oczyma i zniknął lecąc, w aleje Ujazdowskie...
Staś kazał jechać, za księciem...
Chociaż powóz który naprędce pochwycił, zaprzężony był dobremi końmi, świeżo sprzedanemi przez hr. Thomatisa, i rozpoczynającemi dopiero swój zawód najemników, nie można było niemi walczyć z rumakami księcia Józefa, który tylko kurzawę ogromną podniósłszy za sobą, mignął jak strzała i zostawił w tyle wszystkich. Na rogu alei Ujazdowskiej była naówczas modna garkuchnia, w której wyprawiano śniadania; najsławniejsze w niej były raki, ale, że na nie pora jeszcze nie przyszła, zastępowały je kurczęta i różne przysmaki, a lepiej jeszcze olbrzymie libacye, tak naówczas częste i w codzienny prawie obyczaj weszłe od Sasów.
Karykl księcia Józefa stał właśnie przed tym domkiem otoczonym zielenią, a kilka innych powozów dowodziło, że oprócz niego było gości wielu... Staś poznał konie Potockich, Lubomirskiego, Sapiehy... Chociaż nieproszony wcisnął się do sali...
Książe Józef przechadzał się, nie myśląc zasiąść do śniadania, zrobił grzeczność amfitryonowi, że przybył, ale nienawykły do kielicha, umoczył tylko usta i zabierał się już do odjazdu, pod pozorem pilnej bardzo wojskowej sprawy...
Staś przywitał się z nim grzecznie... i z przestrachem dostrzegł na twarzy księcia dziwny, prawie szyderski uśmiech.
— A! spodziewałem się tu ciebie! rzekł mu książe.
— Jak to?
— Chodź to ci powiem dlaczego, dodał pierwszy, biorąc go pod rękę i uprowadzając wgłąb salki. No! patrz mi w oczy śmiało! Anna ci kazała mnie śledzić i wykryć tajemniczą istotę jakąś, o której wieść chodzi, żem w niej zakochany szalenie. Nie kłam i przyznaj się... zdrowiej ci będzie.
Piorun byłby mniej może wstrząsnął starościca niż te wyrazy. Cofnął się przestraszony...
— Widzisz, ja jestem czarownik i wiem wszystko, nawet to, coście przed półgodziną mówili z sobą w buduarze Anny... choć jeden Dzidzi był świadkiem. Nie zapieraj się, nie mam ci za złe, żeś jej przyrzekł, co chciała. Jesteś w tym wieku, kiedy dla czarnych oczu, dla ramion otoczonych koronkami białemi, osłonionych w aksamity i atłasy, życie się nawet poświęca... Niestety! szkoda życia! ale mniejsza o to... Mina podsadzona podemnie jest odkryta... ale mi cię żal, chcę cię ratować Stasiu...
— Mości książe...
— Dwa słowa... Daj sobie wieczorem zawiązać oczy, a będziesz widział tę, którą tak odkryć pragniesz... i pozwolę ci opowiedzieć co posłyszysz i zobaczysz... Chcesz?
Staś stał osłupiały. Struchlał, nie wiedząc co ma odpowiedzieć.
— Nie zapieraj się... przyjmujesz?
— Przyjmuję! rzekł z czerwieniony chłopak... Ale książe się nie gniewasz?
— Widzisz, że się tylko śmieję...
Podali sobie ręce...
— Starościcu, jesteś młody, dodał książe Józef — jedną ci dam radę: dawaj kobietom życie, jeśli je masz na zbyciu, ale... strzeż się w ich ręce powierzyć... honoru... Dziś to jest igraszka, jutroby mogło być gorzej... Do zobaczenia! o godzinie dziesiątej czekam cię u siebie... przyjdź pieszo... Dopóki nie zobaczymy się, nie masz prawa pisnąć ani słowa...
Staś skłonił się pomieszany.
— Unikaj dziś Anny... jutro powiesz jej wszystko... Latać za mną... byłoby napróżno, nie odkryjesz nic... ja ci sam wszystko pokażę... Anna będzie na herbacie u hetmanowej, ty nie jedź... Zresztą bądź spokojny, wyjdziesz zawsze z tryumfem, zobaczysz to, czego świat nie widział... Do widzenia.
To mówiąc, książe odwrócił się, wbiegł w kółko biesiadujących na chwilę i pojechał do Mokotowa, do księżny marszałkowej Lubomirskiej. Śniadanie, na które gwałtem wproszono Stasia, przeciągało się dalej, przybierając rozmiary niezmiernej pijatyki. Młodzież doszła do tego stopnia rozszalenia i dobrego humoru, iż przewidywać było łatwo, że się śniadanie na sucho bez jakiejś historyi nie skończy. Jakoż w istocie gotowała się ta sławna później sprawa, o której wspomnieć musimy, bo maluje dobrze ten dziwaczny szał, jakiemu ówczesna młodzież ulegała. Rozpowiadano długo o tem śniadaniu, Inflandczyk podróżny, który zostawił opis swej podróży po Polsce, wspomniał o niem jako o charakterystycznym rysie obyczajowym epoki:
Księżna marszałkowa utrzymywała u siebie w Mokotowie wielką ilość rozmaitego ptactwa i drobiu: bażanty, kury afrykańskie, pawie, które ożywiały ogród i dziedziniec. Do wielu ówczesnych fantazyj, na jakie próżnujący ludzie chorować zwykli, należała hodowla zwierząt, zamiłowanie w bonończykach, a u mężczyzn amatorstwo koni niepospolitych i drogich. Przepłacano taranty, konie izabellowe, maleńkie kucyki, długogrzywe lub fryzowane. Księżna marszałkowa lubiła bardzo swoje kury i gąski; może też krowiarnia Maryi Antoniny trochę na to wpływała. Po wyjeździe księcia Józefa do Mokotowa, młodzież wychylała kielichy, które wprędce rozpaliły głowy. Zrodziły się żale i pretensye do księcia, że im towarzystwa nie dotrzymał. Ktoś rzucił myśl: „Weźmiemy wina z sobą i pogonimy za nim do Mokotowa...“
— Brawo! jedźmy do Mokotowa!
W takiem usposobieniu umysłów najniedorzeczniejszy wniosek bywa przyjmowany łatwo. Ruszyli się wszyscy, obsiedli powozy, zabrano kosz szampana, i cała ta czereda, śpiewając pieśni pół-francuskie pół-polskie, zatoczyła się przed ganek, gdzie naturalnie jej nie przyjęto; księcia Józefa także nie zastali. Odmówienie, które spotkali u drzwi, obraziło przewódców tej demonstracyi...
Musimy choć kartę wizytową po sobie zostawić...
— Zrobimy polowanie!
Nie wiedzieć jak do tego przyszło, ale wszystek drób i ptactwo księżny marszałkowej padło ofiarą śniadania; kury, indyki, pawie, gęsi, pościnano szablami. Trwała ta rzeź i upędzanie się za wypłoszonem ptactwem dobrą godzinę, a ludzie księżny, z razu próbowawszy stanąć w obronie przeciw napaści, zmiarkowali, że z podchmielonymi nie ma co żartować, cofnęli się i wydali na pastwę nieszczęśliwe zwierzęta...
Dokonawszy tej krwawej zemsty na niewinnych ofiarach, tryumfatorowie powrócili w Ujazdowskie aleje, aby tam czas przepędzić aż do reduty... na którą umyślili wtargnąć wszyscy, ufarbowani i poprzebierani za kominiarzy... Przysposobienie do tej nowej wyprawy zabrało czas do wieczora.
Wieczorem przed redutą była herbata u pani Branickiej. Książe Józef, który resztę dnia po przejażdżce rannej spędził w domu z książką, ubrany w tę kurtkę, w której mu tak było ślicznie i do twarzy, pojechał do hetmanowej. Wiedział, że i król miał być tam na chwilę. Traf chciał, żeby się z nim właśnie u drzwi spotkali.
— A cóż to ciebie Pepi nie widać nigdzie? spytał Stanisław August.
— Cher oncle, ci mnie tylko nie widzą, co nie chcą.
— Ale rzadkim poczynasz być w zamku...
— Zawsze jestem na rozkazy, najjaśniejszy panie, dodał książe Józef.
Król westchnął i spuścił głowę... Weszli na wschody, gdzie u góry czekało króla niemal całe towarzystwo. Książe Józef wsunął się w jego orszaku, i znalazł się wkrótce otoczony kwiatem kobiet wystrojonych, wybrylantowanych, które mu się uśmiechały z dziwnie szyderską miną...
Anna była pomiędzy niemi, prawie tryumfująca; udawała, że wącha przepyszny bukiet, który trzymała w ręku, ale oczy jej z ukosa wpatrywały się w bohatera, który postrzegłszy ją, ze szczególnym pośpiechem i nadskakiwaniem zbliżył się zaraz do niej. Anna zrazu udała, że go nie spostrzega, przywitała dosyć obojętnie; tak wymagała strategia, która każe grać chłód, gdy spostrzega z drugiej strony choćby promyczek uczucia. Książe Józef uśmiechając się ją przywitał.
— Jakżeśmy się dawno nie widzieli!
— A! to przynajmniej nie moja wina! odparła Anna z wymówką...
— Moja zbrodnia, do której się przyznaję, i na klęczkach o przebaczenie za nią proszę.
— Książe to nie na mnie jedną jesteś tak niełaskaw, ale na cały nasz biedny świat... Utonąłeś gdzieś w swych książkach, czy... ja nie wiem, ludzie różnie mówią.
— A! czegoż to ludzie nie mówią!
— O! to prawda! na księcia szczególniej, o którego wszyscyśmy zazdrośni...
— Cóż naprzykład?
— Żeś zakochany...
— A! w pomywaczce! vieille histoire! słyszałem...
— Bo jużciż w wieku twym, mości książe, nie można nie kochać...
— Ale można głęboko miłość ukrywać...
Książe westchnął.
— Jeżeli się jej wstydzić potrzeba...
— Jeżeli jest bez nadziei i bez przyszłości...
— Dla was, mości książe! nie ma miłości bez nadziei... cicho szepnęła piękna Anna.
— O! pani, rzekł książe — różne są nadzieje... Nazywam najnieszczęśliwszą miłością bez nadziei taką, która nie zasłania nam sobą całego życia aż do grobu... która jest jak kwiatek wdzięczny, co ma nieodzownie jutro uwiędnąć; lepiej go nie zrywać.
— Dla czego? nie jestże wszystko szczęście tego świata tylko wonią kwiatka chwilową?
— To odstręcza od życia! westchnął książe. Szczęściem, że całe życie nie zamyka się w miłości...
— Tak, dla was... ale dla nas...
— A! droga pani, dajmyż pokój tej żegludze po rzece du tendre... mówmy otwarciej, wybuchnął książe Józef. Szalony, ktoby życie za miłość postawił... bo któraż z was kochać umie?
— Mości książe!
— Któraż z was ma serce? dodał książe Józef: co się u was sercem i miłością nazywa? Bądźmy szczerzy: fantazya, podbudzona miłość własna, próżnostka, próżnowanie... ale cichego, głębokiego przywiązania na wieki, gotowego do poświęceń... o! tego u was szukać byłoby stratą czasu i szaleństwem...
— I dlatego książe — odparła urażona Anna — puściłeś się w podróż odkryć pomiędzy... pomywaczki...
— Vous y tenez! rzekł śmiejąc się książe; niech i tak będzie... Spodziewam się odkryć jeśli nie Amerykę, to choć spokojną jaką wysepkę na oceanie, gdzieby po trudach długiej żeglugi i burzliwego morza odetchnąć można...
— Coś w rodzaju Robinsona Cruzoe’go? rzekła Anna.
— Pani dziś jesteś złośliwą.
— O! nie, wierz mi książe, jestem w jak najlepszym humorze...
— Ja także, zawołał książe Józef. Jak to się szczęśliwie schodzi! moglibyśmy zabawić się wesoło...
Anna spojrzała mu w oczy; w istocie błyszczał w nich dowcip i swoboda.
— On szczęśliwy! rzekła w duszy: z czoła mu promienieje tajemnica! Szczęśliwy... z kim? jak? c’est indigne!
W sercu pięknej pani zrodziła się zazdrość gorąca; książe patrzał na salon z obojętnością człowieka starego, któregoby lalkami bawić chciano...
Piękna Anna odsunęła się powoli.
— Czekaj! szepnęła w duszy: nie ukryjesz się przed nami, musimy wiedzieć twą tajemnicę; a wówczas nous aviserons!
— Mości książe! rzekł zbliżając się do niego Branicki, na którym znać było nieco hulankę obiadową i świeżo opuszczony stół biesiadniczy. Stoisz jak marmurowy Apollo belwederski wśród tego raju, zimny, obojętny... Jeśli tych oczu blaski nie potrafią cię ożywić, to cóż u licha życie w tobie obudzi?
— Co? rzekł książe: wiesz co? oto trąbka bojowa, koń rżący z niecierpliwości, kurzawa bitwy i pogoni, i gorączka walki zajadłej... A! gdyby znowu wojna, jakbym poleciał znowu skąpać się w tym ukropie!... odżyłbym może jeszcze!! Tak gnuśnie patrzeć w czarne oczy... raj Mahometa... ale śmierć sercu męskiemu.
— A! a! czarne oczy! piękna Anna! szepnął Branicki: widzę co się święci... i toż przecie walka... Życzę szczęścia i usuwam się z drogi...
To mówiąc wszedł między mężczyzn, a książe Józef po chwili wysunął się z salonu.
Starościc Zabielski, odprawiwszy swój powóz, czatował już na księcia Józefa, i gdy ten powracał do domu, znalazł go na ganku, trochę ostudzonego chłodem wieczornym i rozmyślaniem dnia całego.
— A! słowny jesteś, rzekł książe: to dobrze; chodź ze mną, zdaje się, że nie pożałujesz zachodu.
Weszli do saloniku, w którym gospodarz zostawił gościa, dając mu jakieś wielkie in folio do przeglądania, a sam poszedł się przebrać. W kwadrans potem powrócił po cywilnemu i zawołał do starościca po francusku:
— Jeszcze mamy jedną formalność do spełnienia. Oczy ci zawiążę; ale gdybyś przypadkiem jakim odkrył okolicę i poznał miejscowość, wymagam słowa honoru, że o niej Annie słowa nie powiesz.
— Mości książe, rzekł starościc ponieważ mnie sam wieziesz, nie masz się o co obawiać.
— Więc idziemy... Służę ci.
Nie wyszli z pałacyku przez główne drzwi, ale bocznemi schodami. Książe przeprowadził Zabielskiego po ciemku; ścieżką, która szła do ogrodu, spuścili się na dół, wyszli fórtką, ukrytą w zaroślach, a na ulicy zastali stojący powóz zamknięty, bombę wrodzaju tych, jakie wówczas były w modzie. Książe wpuścił naprzód starościca, czarną chustką silnie zawiązując mu oczy, siadł potem sam i szepnął coś furmanowi. Powóz mimo ciemności potoczył się szybko... Starościc spodziewał się zoryentować, wkrótce poplątało mu się w głowie; czuł bruk pod kołami, potem ziemię ubitą, potem znów twarde kamienie i znowu miękkie błoto wiosenne, i znów nierówny bruk miejski... Powóz po dobrej półgodzinie szalonego biegu wstrzymał się, a książe wyciągnął starościca, zakazując mu oczy odsłaniać; ujął go za rękę i poprowadził z sobą po cichu. Zabielski słyszał otwieranie fórtek i drzwi kluczem, który przybyły miał z sobą... Raz czy dwa woń zielonych drzew i gałęzi, wilgotnych rosą wieczorną, dała się uczuć starościcowi; potem weszli do mieszkania.
— Stój tu, rzekł książe: naprzeciw ciebie są drzwi szklane przysłonięte firanką. Możesz ją ostrożnie poruszyć i patrzeć... ale siedź cicho, bo się pogniewamy. Jeśli masz kaszel, staraj się go stłumić w sobie.
Zabielski usłyszawszy instrukcyę, żywo oderwał z oczu zasłonę i obejrzał się. Księcia już nie było... Stał w pokoiku ciasnym, ciemnym, ale trochę światła wpadało do niego przez zasłonę we drzwiach, u których go postawiono. Z ciekawością niezmierną Staś zbliżył się do nich, poruszył firankę i wzrok chciwy zatopił w przyległym pokoiku, w którym panowała cisza.
Pokoik był bardzo skromny, cały ukwiecony, świeżuchny, w okienkach białe firanki upięte wdzięcznie, sprzęt przyzwoity, jakkolwiek niewytworny wcale... Stolik, kanapka mały klawikordzik w kątku, na którym leżały nuty otwarte na stoliku trochę książek i papierów; świeca woskowa paliła się, nie bardzo strzeżona widać, bo długi knot jej świadczył, że o niej zapomniano.
Tuż w fotelu drzemała staruszka, której pończocha spadła na kolana, a głowę pochyliła aż na piersi; sen widocznie ją zmógł mimowoli, bo palce trzymały jeszcze druty i poruszały się nieco, jakby do pracy powrócić chciały... Naprzeciw zamyślone, z rączkami skrzyżowanemi na kolanach, z główką pochyloną, siedziało dziewczę dziwnie piękne, drobne, kształtne, z czystem czołem dziewiczem, które koronowały gładko uczesane włoski, z różową buzią aniołka i wyrazem niewinności na twarzy, prawie dziecinnej. Staś uderzony był tą pięknością, niepodobną do hałaśliwych, narzucających się wdzięków pań stołecznych; była sobie cichą piękną jak obrazek jakiś, jak marzeńko niebieskie i tak beznamiętnie, spokojnie szczęśliwa, jak gdyby dla niej zakres pragnień nie przechodził progu izdebki. Kiedy niekiedy spoglądała na staruszkę i uśmiechała się nieznacznie z wyrazem przywiązania i czułości.
Gdy się tak starościc przypatruje ciekawie, chwytając wszystkie szczegóły obrazka, drzwi się otworzyły i wszedł powoli na palcach książe.... ale nim jeszcze ukazał się w progu, już przeczucie zwróciło ku niemu główkę dziewczęcia, które zadrżało, zerwało się z krzesełka i na palcach pobiegło ku niemu, wskazując uśpioną staruszkę...
Zdumiał się bardzo starościc, widząc, że książe przywitał podbiegającą pocałowaniem jej ręki, nie wskazując wcale spoufalenia zbytniego... ale natomiast w oczach jego i Julii promienista świeciła radość.
— Mais c’est une idylle! rzekł w duchu starościc, któremu żywo biło serce.
W tej samej chwili staruszka się przebudziła; żywo naprzód zaczęła robić pończochę, nie spostrzegłszy księcia; otarła knot u świecy i zobaczywszy go dopiero, zerwała się zmieszana...
— A! mości książe! odezwała się po francusku stara. Mogłoby się wydać komu, żem zasnęła, chociaż doprawdy nie spałam. Julka siedziała zamyślona i mnie także przyszły wspomnienia do głowy.... sama nie wiem...
— Ale moja Lagrange... grzech to nie wielki... gdybyś nawet zdrzemnęła...
— Doprawdy mości książe nie spałam...
Julce pusty śmieszek przelatywał po ustach, ale usiłowała go ukryć i przytłumić... Patrzała na księcia, a książe na nią z uczuciem spokojnego przywiązania...
Starościc stał osłupiały.
— Cóżeś robiła, moja panno Julio? zapytał po chwili.
— O! dzień nam przeszedł jak zawsze w pracy...
— Ona się istotnie zmęczyła, podchwyciła p. Lagrange. Z rana przychodził Folino do rysunku... pokażże album moje dziecię... potem de Santis do śpiewu i fortepianu... potem czytałyśmy razem...
— A! tego nudnego Rollina... przerwała Julia... aleś książe kazał uczyć się...
I spojrzała na niego...
— I chodziłyśmy na przechadzkę, dodała staruszka... wieczór był prześliczny...
— A więcej co, moja miła? zagadnął książe.
— No cóż, tęskniłam po księciu... odparło dziewczę: jak zawsze...
— O! czyż po mnie?
— Alboż jest kto dla mnie więcej na świecie nad mojego księcia, mojego pana?
— Opiekuna, dodał książe Józef wesoło — starego, nudnego opiekuna, który przychodzi dawać nauki moralne, bez względu na wiek, na młodość trzpiotowatą.
— Książe się obgadujesz, rzekła Julka; a mnie się na łzy zbiera, gdy na ciebie patrzę...
— O! już jak ona kocha księcia, to doprawdy aż do niedorzeczności, odparła p. Lagrange. Cały dzień, żeby pomyślała o czem innem: rysuje, mówi o księciu; chodzimy, patrzy tylko czy go gdzie nie zobaczy.
— I nie nudno ci tak, moja Julko? spytał książe...
— A! możeż być nudno w takiem szczęściu?
Starościc dojrzał łzy w jej oczach... Spuściła główkę zarumieniła się milcząca.
— Ale książe-by co może zjadł? przerwała p. Lagrange; mamy poziomki... śmietankę...
Julka nic nie mówiąc, podniosła oczy na niego powoli, a Francuzka zaczęła się kszątać około podwieczorka... Zostali sam na sam; coś szeptali z sobą, ale starościc z podziwem przekonał się, że ta pogardliwie pomywaczką przezywana dzieweczka, była dla księcia jakby dzieckiem ukochanem; że miłość jego dla niej była pełna poszanowania i tkliwości, czemś na ów wiek zepsucia niepojęcie czystem, idealnem.
Z obu stron widać było przywiązanie namiętne, ale umyślnie ze strony księcia utrzymujące się w granicach szczęścia czystego i niezakłóconego.
Gdy w niebytności pani Lagrange pocałował ją w czoło ze wzruszeniem, Julia oblała się rumieńcem, jak krwią cała, pochyliła się na jego ramię i znowu parę łez brylantowych zaświeciło na jej powiekach.
— O mój panie! jakże mi dobrze żyć tem życiem, które otwarłeś przedemną, coraz szczerszem sercem, coraz silniejszą myślą, coraz większym spokojem ducha! Cóż gdy czuję, że te kwiaty dla mnie rozwijają się nad brzegiem przepaści. Ciebie inny świat, inne przeznaczenie czeka... każda chwila może mi ciebie odebrać... a potem... cóż?... samotna śmierć...
Po czole księcia przeleciała chmurka i westchnął...
— Nie Julko, póki ty mnie kochać będziesz i ja ciebie, nic nas nie rozdzieli... Tyle mojego szczęścia, co przy tobie i z tobą... Może przyjść chwila, gdy mię obowiązek honoru powoła z orężem w ręku na pole walki, wówczas rozstać się będziemy musieli.. Może umrę... Mam przeczucie wczesnej śmierci, ale się jej nie boję, wierzę w przeznaczenie pozagrobowe... dziwne sny przelatują mi głowę... Wiesz zdaje mi się często, że pamiętam jakieś życie przed tem życiem i spodziewam się życia po śmierci... Jakiego? nie wiem.
Czuję, że ciebie gdzieś wprzód widziałem... spotkałem, żeśmy się już kochali dawniej... Byliśmy dwojgiem ptaków... lataliśmy razem nad szerokiemi płaszczyznami, mieliśmy gniazdko u brzegu w sitowiach... Mnie dziki strzelec zranił, padłem w wodę i tonąłem... czułem krzyk twój... latającej nademną... muskałaś skrzydłem fale, które mnie pochłonąć miały; jam się pasował z niemi... naostatku i głosu już twego nie słyszałem... Głucha, straszna otoczyła mnie ciemność, jakby sen długi bez marzeń...
— Co też to książe sobie roisz! zawołała Julka, której usta uśmiechały się, a oczy zachodziły łzami. Ja doprawdy niedobrze nawet rozumiem... Gdzieżby człowiek mógł się stać ptaszkiem, albo ptak człowiekiem?
Książe zadumał się chwilę...
— Ty możeś była kwiatkiem na łące, różanym, nie prawdaż? rzekł uśmiechając się.
— Książe sobie żartuje...
Wtem pani Lagrange wniosła poziomki i śmietankę. Książe zasiadł z Julką przy stoliku i zaczęła się cicha rozmowa...
Starościc patrzał i ta scena sielankowa, te rozmowy urywane, to obejście się braterskie księcia Józefa, niezrozumiałemi mu się zdawały, jakby komedya dziwna i prawie śmieszna.
Już ten świat Warszawy trochę był go zepsuł, ale Zabielski był młody i uczucie wkrótce przemogło... Z uwielbieniem, z zazdrością począł się wpatrywać w ten obrazek cichego, spokojnego szczęścia.
— A teraz do egzaminu, zawołał po chwili książe: pokaż mi robotę... zagraj mi co, zaśpiewaj...
— De Santis z niej nadzwyczaj kontent, rzekła szybko pani Lagrange; mówi, że świeższego, piękniejszego głosu nie słyszał od dawna... Rokuje Julce świetne powodzenie, gdyby kiedy w operze wystąpić chciała.
Książe się rzucił i zmarszczył.
— Co za myśl! zakrzyknął. Teatr! nigdy na to nie pozwolę... Czyż głos Bóg dał na to, aby koniecznie z niego szukać chluby, oklasków i zysku? Dość-by było nogą stąpić na te deski, aby stracić spokój i niewinność duszy!
Julka pobiegła do fortepianu i nie słysząc protestacyi księcia, zaczęła świeżym, pełnym głosem aryę Mozarta, ale po pierwszych taktach książe jej przerwał.
— Dość! dość! rzekł; ta myśl teatru truje mi wrażenie jej śpiewu... Zdaje mi się, że ją widzę zmienioną, wystrojoną, śmiejącą się stu na raz czcicielom... wietrznicą, pustą i bez serca...
Julka skoczyła od fortepianu i żywo przybiegła do księcia, patrząc mu w oczy wzrokiem, w którym oburzenie błyskało.
— Książe, rzekła, nie wszystkie kobiety rodzą się bez serca, lub tracą je w młodości... Ja czułam je w piersi, nim zaznać jego bicie umiałam; ja go już nie stracę. To życie, o którem mówi stary de Santis, nie uśmiecha mi się wcale, wystrasza mnie jak groźba. Ja kocham ciszę, spokój, ten mój los, nad który szczęśliwszego nie pojmuję, ja czuję, że oklaski nie nasycają, że burzą i niepokoją... Chciałabym śpiewać dla mego opiekuna, grać, uczyć się, wyrozumieć, wypięknieć, aby mnie uznał kiedy za godną tego przywiązania braterskiego, którem mnie biedną obdarował niezasłużenie... Chciałabym być czemś dla niego, dla niego jednego... a potem, gdy mu się znudzę, gdy mnie odepchnie, zapomni, resztę życia spędzić we wspomnieniach, na marzeniu o chwili szczęścia, na rozpamiętywaniu dni jasnych...
Julka rozpłakała się, książe uspakajał ją czule, ale znać było po nim, że się powstrzymywał i hamował, że więcej czuł niż okazywał, że umyślnie nawet wesołość, której w duszy nie miał, udał dla jej rozweselenia. Powrócono do poziomek.
Starościc patrzał przejęty, a ile razy wzrok księcia skierował się ku niemu i firance, za którą stał, prawie się gniewał na niego za to obojętne postawienie go za drzwiami szczęścia, jakby nic nie znaczącą jakąś istotę.
Pokutnicze wyczekiwanie za drzwiami i przypatrywanie się scenie, która coraz zajadlejszą zazdrość budziła w Zabielskim, trwało dosyć długo. Naostatek książe po rozmowie cichej z Julką, którą potrafił rozweselić i ożywić znowu, pożegnał ją i panią Lagrange, która zjadłszy niemal wszystkie poziomki, już drzemać znowu poczynała. Po chwili starościc uczuł rękę, która go ujęła i wywiodła na powietrze. Książe zawiązał mu oczy i wsiedli do powozu. Jakiś czas milczeli oba, nareszcie książe się odezwał poważnie:
— Widzisz tę rozpustę sybaryty, szukającego upojenia w poczwarnych jakichś zachceniach. Nadto jesteś młody, abym potrzebował ci dowodzić, że ten stosunek zrodziła pustka serca, brak uczucia, a nie szał jakiś zwierzęcy. Nasz świat, starościcu, jest światem drewnianych lalek, po których towarzystwa żywego człowieka, serca prawdziwego pragnie się jeszcze goręcej. Te lalki łudzą cię pozorem, drażnią, do rozpaczy przywodzą. Któż mi może wzbronić tego pół-braterskiego, pół-ojcowskiego szczęścia, którego kosztuję przy tem dziecku?... Można mię spotwarzyć, o to nie dbam... Lecz okrucieństwem byłoby stawać mi na drodze... i śmiałek, coby to przedsięwziął, życiem-by przypłacił pewnie. Po atmosferze salonów tu świeżem oddycham powietrzem, tu naturalnego widzę człowieka, tu czuję serce, tu kocham i zapominam o wszystkiem. Możesz opisać Annie coś widział — dodał książe — ale nie podawaj tego w szyderstwo, bobyś popełnił występek...
Staś milczał, dziwnie przejęty i pomieszany...
— Gdzie cię mam wysadzić? spytał książe Józef.
— Gdzie się księciu podoba.
— Może naprzeciw mieszkania Anny? Zdasz jej sprawę z posłannictwa pod pierwszem wrażeniem, to lepiej. Nie ma więcej nad północ, wpuszczą cię jeszcze... Zaspokój to gorączkowe pragnienie ciekawości.
Po chwili powóz na dany znak wstrzymał się i starościc zamyślony znalazł się przed pałacem zajmowanym przez Annę. Książe odjechał ku zamkowi, a Zabielski ogłuszony zastukał do bramy, po za którą świeciło się jeszcze.
— Pani wróciła? spytał szwajcara.
— Niema jej, ale jest spodziewaną co chwila, a przykazano mi, gdybyś Jw. pan przybył, prosić byś na nią raczył poczekać.
Staś wszedł na schody, układając w głowie, co jej opowie.
W sali palił się ogień na kominku, w żyrandolach światło; u drzwi Louis drzemał oczekując, a Dzidzi na aksamitnej poduszce zawarczał z daleka, mniej będąc zuchwałym w niebytności pani. Starościc rzucił się na krzesło; głowę miał pełną obrazu, który tylko co widział, serce jakieś rozkołatane, niespokojne. Szczęście sielankowe księcia Józefa w tym salonie zdawało mu się prawie śmiesznem, tak jak ów salon z izdebki Julki wydałby mu się nieprawdopodobnym. Porównywał w myśli Annę z tą prostą dzieweczką i namiętność tylko ciągnęła go do pierwszej, gdy do drugiej wiodła siła nieznana spokojnego współczucia.
— Jestem śmieszny przez swoją wrażliwość, rzekł do siebie. Jak to być może, żeby to dziewczę taką w mych pojęciach czyniło zmianę? Dlaczego Anna zdaje mi się mniej powabną? Dlaczego te wspaniałości i zbytki rażą mnie jak teatralne łachmany?...
Domawiał tych wyrazów, gdy szmer się zrobił w domu, i piękna Anna w szalu indyjskim, który się za nią wlókł puszczony z ramion, w toku z piórami, wśliznęła się do salonu... Dzidzi wybiegł naprzeciw niej, szczekając.
— A! starościc! zawołała, szukając oczyma nie jego, ale zwierciadła — z raportem! nieprawdaż?...
Staś zdziwił się, mimo blasku stroju obrachowanego na podniesienie jej wdzięków, znajdując ją mniej piękną niż zwykle, ładną sztucznie, zbyt wymuszoną pięknością. Anna rzuciła się na sofę.
— Cóż masz? spytała cicho, ze zwierciadła rzucając na niego wzrokiem omdlałym.
Starościc nie bez zgryzoty pewnej sumienia zaczął jej opowiadać wszystkie przygody. Anna słuchała milcząca, niekiedy uśmiechając się kwaśno. Mimowoli w mowie starościca czuć było zazdrość trochę i zbyt wielki zapał do ubogiej dzieweczki.
— Wszyscyście tacy, przerwała mu wśród opowiadania Anna, byle co nowego, niezwyczajnego, choćby biedne dziewczę z garderoby... imaginacya się zapala... A! fe!
— Pani, rzekł Staś, to wygląda wcale inaczej, niż sobie wyobrażasz...
— Cóż tedy idylla!... mów dalej.
Starościc mówił, plątał się, Anna parę razy ziewnęła.
— Wiesz przecież gdzie to jest? spytała obojętnie.
— Miałem oczy zawiązane.
— Mogłeś trochę im sfolgować...
— Dałem słowo.
— W takich rzeczach?
Staś się trochę obruszył.
— Ale mi już teraz na nic nie potrzebne, dodała Anna chłodno: dziękuję ci za staranie, ale musztarda przychodzi po obiedzie, ja wiem już wszystko...
— Jak to? skąd? spytał starościc zdziwiony.
— Myślałeś, że się na ciebie spuszczę?... Przeczuwałam, żeś nadto młody do tej misyi poufnej; prosiłam kogo innego, i ten mi doszedł zaraz, gdzie ona mieszka. Jutro zobaczę i osądzę własnemi oczyma...
Staś, który sądził, że mu będą bardzo wdzięczni, smutnie spuścił głowę.
— A! jak późno! zawołała Anna, patrząc w zwierciadło razem i w zegar nad kominem: idź spać! musiałeś się zmęczyć.
I podała mu białą, okrytą brylantowemi pierścieniami rączkę do pocałowania... „Dziękuję ci“.
W głosie tym było się można domyślić wymówki za okazany entuzyazm dla Julii, jakby: „Dziecko jesteś...“
— Nic mi pani nie masz więcej do rozkazania? spytał starościc.
— Tylko jak najściślejszą tajemnicę... dobranoc.
Staś smętny i zmieszany, powoli wyszedł jednemi drzwiami, gdy Anna, zawsze biały swój szal wlokąc za sobą, sunęła się drugiemi drzwiami do sypialni, prowadząc Dzidzi, który naszczekiwał...
W ówczesnej alei Ujazdowskiej zaczynały już gdzie niegdzie wznosić się maleńkie drewniane lub w części murowane domki, wśród rozległych ogrodów. Głucho tu jeszcze było i mniej życia panowało w tej stronie niż dzisiaj ale w lecie szukano tu powietrza wiejskiego, a ogrodnicy spekulowali, zasadzając owocowe drzewa i warzywa. Wśród tych sadów gdzie niegdzie mały parterowy domek, na letnie przeznaczony mieszkanie, wznosił się niepozorny i skromny. Wogóle małe te mieszkanka nie zwracały oczu wcale, nikt tam znaczniejszy jeszcze się nie osiedlił. W pośrodku prawie alei, po prawej stronie, jadąc od Warszawy, dosyć obszerny grunt opasywał w części mur, a w tyle wysoki parkan drewniany... Zamknięta prawie zawsze fórtka od alei nikogo nie nęciła, tak była prosta i niewykwintna. Od ulicy żadnego nawet domu widać nie było. Stał on w głębi otoczony drzewami na końcu alei z grusz i jabłoni, wyglądał jak uboga chatka ogrodnicza.
Nikt tam nie domyślał się mieszkańców, tak byli dobrze zakryci wśród zieleni, gałęzi i bujnych grząd ogródka... We dnie fórtka była szczelnie zamknięta a drugie wejście od Mokotowskiej uliczki, niedostrzeżone, niepozorne, służyło do codziennych stosunków z miastem... W tym domku o kilku pokoikach od roku już mieszkała Julia. Pani Lagrange uchodziła, za jej ciotkę, a Folino i de Santis nie wiedzieli wcale o stosunkach pięknej dzieweczki z księciem.
Stary Włoch wygadał się niepotrzebnie z uwielbieniem dla głosu nieznajomej dzieweczki z Ujazdowskiej alei i przez jego to paplanie o portrecie księcia Józefa, wiszącym w pokoju jej, odkryto Julki mieszkanie.
Wszakże, wiedząc nawet, gdzie się ukrywała, niełatwo było się tam dostać... Pani Lagrange, surowa i podejrzliwa, obawiała się i księcia i strzeżonej przez się dzieweczki i intryg miejskich, któreby spokojny jej byt zachwiać mogły. Fórtka od alei otwierała się tylko na wieczorną przechadzkę, a od ulicy dla służącej i ogrodnika. Klucze zawsze prawie nosiła przy sobie sama Lagrange. Julka, której w tem zielonem gniazdeczku było dobrze, wcale nie utyskiwała na zamknięcie i odosobnienie, ciężyło ono nieco Francuzce tylko, ale powoli przywykała do niego.
Nazajutrz koło południa u drzwi od ulicy zadzwoniono natarczywie; trafiało się to często przez omyłkę szukających kogo innego, ale tym razem zakwefiona kobieta wyraźnie zażądała widzieć się z panią Lagrange... Wypadek był nadzwyczajny; sługa pobiegła oznajmić, zostawiwszy przybyłą w korytarzu...
Francuzka mocno się przelękła i wybiegła do sieni...
— Co to być może? kto to być może?
— Madame, odezwał się z pod czarnego kwefu głosik kobiecy: słówko tylko... pozwól mi wnijść do środka.
— Pani... tu nikt nie wchodzi... ja nie mogę...
— Przychodzę od króla, przerwała nieznajoma. Ściągniesz na siebie pani gniew jego, opierając się napróżno... Prowadź mnie pani do pokoju.
Lagrange zmieszana nie wiedziała co począć. Tymczasem przybyła wyminęła ją i posunęła się żywo, instynktem zgadując dokąd iść należało...
W saloniku małym siedziała Julia u fortepianu i śpiewała... Czysty jej głosik rozlegał się daleko. Nieznajoma na palcach wcisnęła się, stanęła, patrzała, a kwef jej oddechem niecierpliwym się poruszał. Nie zważając na panią Lagrange i drżącą ze strachu, przybyła rzuciła się na krzesło!..
Julka śpiewała... Po chwili głos jej umilkł, ręce zsunęły się z fortepianu, zamyśliła się, westchnęła i oczy skierowały się ku pięknemu pastelowi Marteau, wyobrażającemu księcia Józefa...
Gdyby kto był w tej chwili podniósł czarną zasłonę, okrywającą twarz Anny, dojrzałby gorejący na niej rumieniec, który przebijając bielidło, coraz krwawszym oblewał ją płomieniem zazdrości i gniewu... Ręce jej drżały, pierś podnosiła się żywo, naostatek odsunęła kwef, który ją osłaniał i podeszła wprost do klawikordu. Julia sądziła po chodzie, że pani Lagrange się zbliża, więc przelękła się straszliwie, ujrzawszy nagle zupełnie nieznajomą kobietę, wlepiającą w nią oczy ogniste, jakiegoś uczucia, dla Julii niewytłómaczonego, pełne... Krzyknęła, porywając się z siedzenia.
Anna wciąż na nią jeszcze patrzała, zdając się ciekawością przebijać zasłony. Wzrok ten zuchwały wielkiej pani przyglądającej się istocie, którą miała za daleko niższą od siebie, miał w sobie coś tak przykrego i bolesnego, że Julia uczuła od niego ból wewnętrzny; instynktowo otuliła się rękami, cofnęła krok, oddech jej się wstrzymał, uczuła zbliżające się niebezpieczeństwo i oczyma zaczęła szukać opieki pani Lagrange, która stała w kątku, równie jak dziewczę przelękła.
— Czego pani chcesz odemnie? dlaczego się tak we mnie wpatrujesz?
— Patrzę i nasycić się nie mogę! odparła syczącym głosem piękna Anna. Jesteś prześliczną panienko! ale ci to nie daje prawa jeszcze tak się patrzeć na ten portret... Za wysoko sięgasz oczyma.
Julia uczuła w piersiach jakby gorące żelazo.
— Pani! cóżem winna?
— A tak! tyś nic nie winna, zawołała Anna miarkując się; tyś niewinna jak my wszystkie i jak my padniesz ofiarą serca łatwowiernego... Ty go kochasz?
— Pani!... Julii słów zabrakło; łkanie przecisnęło się przez usta...
— Ty go kochasz? nie prawdaż?
— Jest-że to grzechem? możeż być niebezpieczeństwem? spytała Julia, odzyskując przytomność. Cóż światu i pani, której nie znam, do moich uczuć i mojego losu?
— Mnie! nic, ale cię chcę ratować, tyś nad brzegiem przepaści.
— Skądże to miłosierdzie?
W tej chwili dwa wzroki kobiece spotkały się z sobą, i Julia poczuła się już równą Annie... Oburzyło się w niej uczucie godności.
— Czego pani chcesz odemnie? Co to wszystko znaczy? Dlaczegoś tu pani weszła? Kto panią tu wprowadził?
Anna nie spodziewała się tego zagadnienia; idąc czuła się tak wyższą, tak silną; zdawało jej się, że tak z góry potrafi się obejść z wylękłą dziewczyną, iż teraz pojąć nie mogła, dlaczego wstyd jej było i jakiś ogarniał ją niepokój.
— O nie gniewaj-że się moja piękna panno, dodała uśmiechając się kwaśno. Jestem krewną, tak jak siostrą księcia... przyszłam cię przestrzedz i ratować. Rodzina nasza nie ścierpi takiej miłości, takiego związku; książe jest lekki i płochy, nie chcemy też, żebyś na niego i na nas narzekała.
W tem wszystkiem bardziej jeszcze w głosie niż w wyrazach, było tyle plątaniny, wahania się, sprzeczności, że Julii serce samo wskazywało jakiś podstęp.
W miarę jak wielka pani traciła odwagę, ona jej nabierała.
— Jednem pani słowem odpowiem, odezwała się Julia. Pomiędzy mnie a księcia nikt nie ma prawa wchodzić. Książe jest wolny, jam swobodna; wiem, że nas dzieli przepaść, i patrzę na nią śmiało, bo to ramię, na którem wesprzeć się mogę jak na ręku ojca, przeprowadzić mnie może przez nią, ale nie wepchnie w nią nigdy. Ja mu wierzę. Czernisz go pani, zarzucając mu płochość. Jest płochym może z ludźmi płochymi, jest poważnym i surowym ze mną i dla mnie. Cóż zresztą komu do tego, że cierpieć mogę? Skarżyć się nie będę, a jeśli chwilę spokojnego i czystego szczęścia opłacę tęsknotą długą... to mój rachunek z sumieniem i Bogiem!... Książe jest szlachetnym, książe jest dla mnie tylko opiekunem i bratem, a choć świat w przywiązaniu naszem dopatrzy plam, przez oczy splamione, ja wyjdę czysta i spokojna... Tak jest pani, kocham go, zginę dla niego jeśli będzie potrzeba... ale siebie i jego nie skażę narzekaniem. Co wam do mnie ubogiej i biednej dziewczyny? co wam do cichego mego szczęścia?
Anna stała, słuchała ze zdumieniem. Ta śmiałość, ten zapał, z jakim mówiła Julia, były dla niej rzeczą tak nową, że się czuła upokorzoną i zmieszaną.
— Przepraszam, odezwała się wreszcie — bardzo panią przepraszam. Spodziewam się, że mnie przynajmniej nie oskarżysz przed księciem.
— Nie mam dla niego tajemnic.
— Moje chęci były jak najlepsze... nie myślałam, że obrażę i narażę się... przyszłam tu... ale się cofam... Nie chcesz pani rady... nie obawiasz się przyszłości... tem lepiej... ale strzeż się!... strzeż!... Młodość nie umie ocenić życia, rzuca się zuchwale...
Julka wcale nie przelękła się tych wyrazów, uczucie napełniało oczy jej łzami; podniosła je z wolna na portret księcia i dodała:
— Bądź pani spokojna... Ten, którego kocham, nie jest pospolitym człowiekiem, ani powszednim egoistą, wysysającym kwiaty motylem; więcej ja mu winnam, niż poświęcić dla niego mogę... Z radością, ze szczęściem poniosę życie w ofierze... i nie zakłócę jednej jego godziny... Odepchnie mnie, pójdę w milczeniu i nie jęknę...
To mówiąc, ukłonem poważnym pożegnała Annę, która postawszy jeszcze chwilę, dosyć pomieszana i prawie zawstydzona, powoli wysunęła się z pokoju... Julia padła na kanapkę zemdlona.
Z tego wejrzenia na Julię, na domek, w którym mieszkała, na to małe a skromne gospodarstwo wiejskie, Anna wyniosła tylko jedną naukę, zdawało się jej, że książe, aby kochać, potrzebuje miłość oprawić w ramki drewniane i bluszczem ją ustroić, że chce cichego, skrytego, jakiegoś sielskiego kochania. Płocha wietrznica dostrzegła tylko łupinę, nie pojmowała istoty przywiązania i tego, co je rodziło.
— Ale ona wcale nie jest piękna, mówiła wracając do siebie: sądziłam ją daleko ładniejszą; ręce czerwone... choć zresztą małe i kształtne... coś pospolitego w postaci... trochę młodości... nie lękam się jej... Książe chce widocznie sielanki. O! potrafimy przecię i my ją skomponować.
Z głową rozpłomienioną wpadła do domu, a przed bramą zastała właśnie Dziobatkę, która odjeżdżała nie zastawszy jej. Wychyliła się z karety, przywołując przyjaciółkę i obie razem weszły do salonu. Na twarzy malowało się niezwykłe uczucie.
— Nie powiesz nikomu? szeptać zaczęła gospodyni, zatrzaskując drzwi gabinetu. Słowo?...
— Najświętsze!
— Słuchajże! widziałam ją! byłam u niej!
— U kogo?...
— U kochanki Pepi. Doszłam, dotarłam, widziałam ją własnemi oczyma... wiem wszystko.
— A! mów! mów! jakże to wygląda?
— Fantazya zdziczałego człowieka... niby sielanka! zaczęła nieporządnie odpowiadać Anna, mieszając to co widziała, co chciała zrobić, co sądziła i co się jej zdawało.
Widzenie się z Julią, rozmowa z nią, w ustach kobiety, której głowa zawsze czynniejszą była niż serce, przybrało dziwne rozmiary i charakter; zrobiła z niego scenę dramatyczną, przekręconą, uzupełnioną i artystycznie posztukowaną... Co szczególna, że własna Anny kompozycya, zmieszana ze wspomnieniem świeżem jeszcze, utworzyła dla niej nieprawdziwą prawdę, w którą jak najświęciej uwierzyła.
Dziobatka słuchała trochę niedowierzająco, ale dosyć sympatycznie.
— Wiesz co uczynię? dodała w końcu Anna: natychmiast najmę domek w alejach; ustroję go, przebiorę się za dzieweczkę prostą i jestem pewna, że księcia Józefa mieć będę, że mu się oczy otworzą... Elle est si commune!
— Czekaj! myśl lepsza daleko, przerwała przyjaciółka. Oddalić tę panienkę, a zająć jej miejsce... zastanie ciebie w jej miejscu, to się przyczyni do wrażenia; ona mu się już też znudzić musiała...
— Pst! pst! cicho! i tajemnica jaknajwiększa! Zobaczymy!
Potem trwały jeszcze długo narady i przyjaciółki rozeszły się w jak najszczęśliwszem usposobieniu, całując się serdecznie, co dowodziło, że jedna drugiej były w tej chwili potrzebne.
Przez kilka dni nic nowego nie zaszło. Julia przechorowawszy odwiedziny Anny i długie omdlenie, na usilne prośby pani Lagrange, która się obawiała, aby jej książe nie oddalił i za opieszałość się nie gniewał, postanowiła zamilczeć o całej tej scenie, która na długo zostawiła w jej sercu smutek i jakieś zwątpienie. Gdy książe przybył wieczorem i zastał chorą Julię, wytłómaczyła mu się z tego zaziębieniem, gorączką; domyślał się wprawdzie czegoś, ale Julia starała się usunąć podejrzenia. Nazajutrz rano przyjechał Lafontaine i nic nie znalazł prócz nerwowego podrażnienia i osłabienia; szepnął księciu, że przyczyną słabości nie musiało być zaziębienie, ale jakieś uczucie, jakiś wpływ moralny...
Podwoił książe czułości, starania, wesołego humoru, aby te chmury rozproszyć, a na trzpiotowstwie i dowcipie nie zbywało mu; ale ta przymuszona wesołość zdawała się powiększać jeszcze smutek Julii.
— „Cóż się tu stało?“ mówił w duchu książe. Starał się rozpytać Francuzki, ale wylękła staruszka zaklinała się na wszystko, że nie pojmuje co mogło być przyczyną smutku, że żadnej widocznej przyczyny nie wie i t. p.
Starościc Zabielski od owej wieczornej wizyty w domku przy alei Ujazdowskiej chodził także jakby opętany... Dowiedział się od Anny o mieszkaniu Julii, zdawało mu się, że się w niej kocha, i począł myśleć o środkach zapoznania się i zbliżenia. Anna bardzo tę myśl prędko odgadłszy, popierała ją, rachując, że i to na coś przydać się może... Ale starania Zabielskiego, aby się dostać do domku, który pani Lagrange strzegła teraz z podwójną czujnością, do niczego doprowadzić nie mogły. Wieczorami często godziny całe wartował starościc pod bramą, aby spotkać te panie wychodzące na przechadzkę, ale i to mu się nie udawało.
— Z jednej strony starać się, aby Julię zbałamucił starościc, z drugiej samej się podstawić w jej miejsce, to mój plan... Nie może się nie udać! mówiła Anna.
— Musi się udać! dodawała Dziobatka.
I spiskowały zajadle...
Tego wszystkiego ofiarą padł tylko nieszczęśliwy Zabielski, któremu najprzód zapaliła się głowa, od głowy zajęło się serce, a od niego poszedł pożar dalej, tak, że biedny młodzieniec chodził jak zwarzony...
Książe Józef łatwo się domyślił uczucia.
— Kochany starościcu, rzekł mu na ucho jednego razu na wieczorze u Potockich: przestrzegam cię, żebyś mi w drogę nie wchodził... Strzelam nieźle i ręczę ci, że do serca człowieka, któryby mi chciał wydrzeć szczęście moje, nie chybię... Spokój tej kobiety droższy mi nad wszystko! Jeżeliś uczciwy człowiek i trochę znasz świat, nie myśl o żadnych intrygach... á bon entendeur salut!
Ale starościc uląc się nie mógł, a niebezpieczeństwo zwiększyło tylko namiętność.
Przez czas jakiś wszystko zdawało się w zawieszeniu; roboty były tak skryte, iż nici ich prawie na wierzch się nie pokazywały. Anna dla uspokojenia księcia Józefa, który ją podejrzewał o intrygę, udawała najzupełniejszą obojętność; zmieniła tylko nieco gusta i starała się okazywać jak najskromniejszą, głośno odzywając się z upodobaniem w prostocie. Strój jej zakrawał nieco na pasterki Boucher’a i Watteau... Kwiatek we włosach, biała sukienka, wstążka gładka, ubierały wielką panią, której z tem, wyznać potrzeba, dosyć było ładnie. Ale książe zdawał się nie dostrzegać zmiany.
Tymczasem niespokojny starościc pracował; głowa mu się coraz mocniej paliła... Nie mogąc dostać się do domku, w którym mieszkała Julia, przełaził przez mur o zmroku i jak złodziej wartował pod oknami, aby przez uchyloną zasłonę choć jej twarzyczkę zobaczyć. Widział ją przy robocie, przy klawikordzie; gonił nadaremnie po przechadzkach; zbliżyć się nie mógł. Przypadek, który miesza się często do spraw ludzkich, zlitował się wreszcie nad niedolą starościca. W Warszawie bawiła u PP. Sakramentek zamieszkała stara guwernantka, która wychowywała siostrę Zabielskiego. Była to przyjaciółka ich domu; starościc czasami ją odwiedzał z polecenia matki. Raz w czasie tej krótkiej wizyty, stara poczęła się przed nim użalać na osamotnienie i nudy; starościna ją do Sakramentek wysłała, ale Francuzka nie godziła się z życiem klasztornem, tęskniła do świata i życzyła sobie wyjść z pod klauzury.
— Gdybym znalazła siostrę moją, o której dobrze wiem, że jest w Warszawie — mówiła — mieszkałybyśmy razem... Ale gdzie się ta Lagrange podziała nie mogę dośledzić.
Poszukując siostry starej guwernantki, Zabielski wpadł na trop i dowiedział się, że Lagrange mieszka przy Julce. Ostrożny, nie zawiadomił o tem od razu starej przyjaciółki, ale obrachował, że ten zbieg okoliczności może pomódz jego zamiarom. Podjął się sam poszukiwań, pośrednictwa i tak dostał się do domku Julii... Wielka miłość uczyniła go zręcznym dyplomatą... Lagrange, która także oddawna szukała siostry, dała się uwieść nadzieją znalezienia jej i trochę o niebezpieczeństwie grożącem Julii zapomniała.
Jednego wieczoru wpadł Zabielski do Anny z oznajmieniem, że wszystko było gotowe.
Co? zobaczymy zaraz...
Gdy Anna w prostej białej sukience muślinowej siadała do powozu, Zabielski puścił się w cwał ku Mokotowiu...
Piękna Anna długo szukała stanowczego środka oderwania księcia Józefa od tego dziewczęcia, które uznała pospolitem, niegodnem takiego szalonego przywiązania... i sama jak mówiła, przez czystą miłość ludzkości, chciała się poświęcić, aby wydrzeć z serca bohatera uczucie, tak szkodliwe pociągnąć mogące za sobą następstwa.
Plan, jaki ułożyła piękna pani był wcale oryginalny... Postanowiła oddalić Julię jakimkolwiekbądź sposobem, a sama zająć jej miejsce. Nie wątpiła, że książe ujrzawszy ją w tym domku, w stroju prostym, zniżającą się dla niego i przetwarzającą na prostą dzieweczkę, gwałtownie roznamiętnieć musi. Z drugiej strony starościc miał porwać Julię... Spodziewał się, że dziewczę go pokocha... Wszystko zostało ukartowane jak najlepiej. Julia wśród przechadzki miała siąść do powozu z panią Lagrange, a powóz mimo jej woli i wiedzy uwieźć ją miał do domku przygotowanego przez starościca. Na nieszczęście pięknie osnute projekta, nie wiedzieć jak, zostały odkryte, choć pilnie starano się, aby w jaknajwiększej pozostały tajemnicy.
Gdy Zabielski, dawszy znać przed wieczorem Annie, sam dopadł koni i pogonił za mniemaną Julią, która uwięzioną być miała, Julia tymczasem jechała za wiedzą księcia do Jabłonny... Zabielski gonił tylko powóz, w którym siedziała stara guwernantka siostry...
Anna pośpieszyła do tego domku, w którym marzyła już scenę z księciem, mającą być pierwszą dramatu[1], osnutego naprzód i pełnego wdzięku jak obrazek Bacciarellego.. Dojechawszy do Alei, z bijącem sercem weszła do pustego domku, który zdawał się być przygotowanym na jej przyjęcie. Wszystko tam tchnęło ciszą, spokojem i szczęściem sielankowem, które przed chwilą z niego uleciało... Na klawikordzie leżał jeszcze otwarty zeszyt Mozarta... Bukiet półzwiędły stał na stoliku, książka założona wstążką białą na kominie. Anna urządziła spotkanie, obmyśliła jak miała usiąść, aby książe odrazu jej twarzy nie spostrzegł, jak miała ułożyć postawę i ręce, głowę, aby się jak najwdzięczniejszą oczom jego objawić...
Za każdym szmerem odwracała głowę i w oczach się jej ćmiło; szukała wyrazów, któremi powitać go miała... Wyobrażała sobie zdumienie, rozpromienienie, upadnięcie do nóg, załamane jego ręce... piękne oczy czarne zwrócone ku niej i... po chwili niepewności, przebaczenie, którem go po dobrej nauce moralnej obdarzyć miała.
Abyśmy następną scenę zrozumieć mogli, potrzebujemy wspomnieć o postaci, która w domu Anny najmniej była widoczna, w życiu jej bardzo podrzędną grała rolę, a przecież zwała się mężem i panem... Mąż i pan ów był w całem znaczeniu wyrazu człowiekiem swojego czasu, typem wszystkich jego wad i słabości.
Zwał się on kasztelanem, ale trudno w nim było poznać potomka hetmanów i wysokiego dostojnika Korony, tak z cudzoziemska wyglądał. Od młodu wychowany na saskim dworze, pół-cudzoziemiec, nauczył się po polsku dopiero w późniejszym wieku i mówił wcale niepoprawnie, sztukując nieustannie wyrazami, których w rodowitym języku mu brakło, branemi z niemieckiego lub francuskiego. Europa, która młode jego wykołysała lata, napoiła go największą wzgardą dla domowego żywota, obyczajów, języka i stroju. W kraju mu się wszystko wydawało szkaradnem, śmiesznem, barbarzyńskiem; prawił nieustannie o postępie, o oświacie, ale zarazem dla uspokojenia sumienia uznawał, że on był, dans les circonstances présentes, zupełnie niepodobnym. Nim więc miała się rozpocząć praca około zupełnego przerobienia społeczeństwa na kopyto zagraniczne, kasztelan znajdował najwłaściwszem nic nie robić i bawić się.
Ożeniwszy się z Anną, równie dla jej piękności, jak dla znacznego posagu, zaraz w intercyzie przewidział możliwość rozwodu, ale unikając go (gdyż byłby mu zaszkodził wielce w kredycie i interesach), żył z żoną wedle ówczesnej najświeższej mody. Małżeństwo w prawdzie zamieszkiwało pod jednym dachem, ale miało dwa własne gospodarstwa, zupełnie oddzielne: pani swój dwór, pan swych przyjaciół, swe zajęcia... Często bardzo nie widywali się całemi tygodniami; spotykając się w gościnie, przemawiali kilka słów i rozbiegali się w różne strony, nie pytając wcale co robili. Oboje zostawili sobie zupełną swobodę... Pan miał konie, ekwipaż, apartamenta osobne; pani swe kółko, kuchnię, usługę, konie, pokoje, do których mąż się wcale nie mieszał. Oboje tylko spotykali się z rachunkami u Teppera i Kabrita, a w razach zawikłań pieniężnych, odbywali konferencyę krótką, która się kończyła wdzięcznym uśmiechem i pocałowaniem ręki... Czas gorącej namiętności przeszedł bezpowrotnie, została przyjaźń chłodna; a że pożycie to nie skomplikowało się potomstwem, nie było dziś innego węzła między nimi nad wspólne interesa i względność wzajemną. Kasztelan w towarzystwie był człowiekiem bardzo miłym, wykształconym, nawet rozsądnym, gdy o cudze chodziło sprawy; do swoich nie używał wcale tego chłodnego narzędzia i był posłusznym niewolnikiem chwilowych namiętności. W gruncie przeżyty i wystygły, obojętny na wszystko, prócz siebie, przez kalkulacyę tylko nie popełniał ani nieprzyzwoitości, ani zazdrości wielkich, które zawsze życie mącą; znajdował, że najlepszą rachubą było okazywać się o ile możności uczciwym i łagodnym człowiekiem. Lubiano go powszechnie, ale wiedziano, że na niego rachować nie można, i nie używał też wcale wziętości. W towarzystwach nieznaczącą grał rolę. Życie jego zresztą upływało, po za widocznemi szrankami urzędowej jego egzystencyi, przy jakiejś Włoszce śpiewaczce, przy przyjaciółce wojewodzinie, dla której miał przywiązanie niewytłómaczone i niezrozumiałe dla nikogo, jakąś potrzebę serca, głównie przy stołach gry, gdyż kasztelan namiętnym był graczem. Ta passya pochłaniała czas, pieniądze, spokój, zdrowie, wszystko... i wprędce nawet na zdziecinnienie umysłu wpłynęła. Całe noce grano u niego, lub on grał u drugich, a często różnica w grze wynosiła tysiąc dukatów. Kasztelan nie był nieszczęśliwym graczem, ale zdarzało mu się przegrywać wszystko, aż do solitera, który nosił w żabocie i tarantowego cugu, którym jeździł.
Takim był ów mąż Anny, którego ona zwała zwykle najlepszym swym przyjacielem, ale z nim widywała się jak najmniej i jak najkrócej. Zresztą żyli z sobą w najczulszych stosunkach wygasłej miłości, zastąpionej wspomnieniami...
Kasztelan był tego wieczoru u Ponińskiego na faraonie i zabierał się grubo stawiać, gdy tajemniczym bilecikiem znać mu dano, że go ktoś nieznajomy oczekuje na drugim końcu miasta. Wcale to było mu nie na rękę, ale bilecik zakrawał na awanturkę kobiecą, a kasztelan łakomy był na tego rodzaju coraz nowe przygody. Posadziwszy na swem miejscu stryjecznego brata, siadł do karety i poleciał do furtki, którą mu nieznajomy człowiek, oddawca listu, miał wskazać...
Napróżno go rozpytywał, posłaniec milczał jak mur.. Galopem jechali w aleje...
— Ani chybi, pewnie się komuś zamarzyło ostrzedz mnie o jakiejś niewierności mojej Maryety, jak gdybym ja się tego nie domyślał i nie przeczuwał... O! co to za śmieszni ludzie!... Albo może Rozyna mnie wabi; bo ostatnim razem w teatrze rzucała na mnie wzrokiem pełnym obietnic najsłodszych...
Kasztelan w tych domysłach dojechał do furtki i wszedł do ogródka, przez który go przeprowadzono. Gałęzie drzew pomięły mu nieco fryzurę i podrapały suknie; wilgoć dała się czuć przez delikatne trzewiki i z ciekawością gorącą wszedł do pokoiku...
Jedna świeca woskowa mdłe po nim rozlewała światełko. W kątku odsunięta nieco ode drzwi, w białej sukni ukazywała się siedząca postać kobieca... nikogo więcej.
Była to, jak się łatwo domyślić można piękna Anna, która w przychodzącym spodziewała się ujrzeć księcia Józefa. Serce jej biło mocno; chciała co najrychlej zwrócić głowę i wahała się jeszcze... Kasztelan wchodził na palcach, oglądając się.
— Sama! a więc rendez vous... Ale to nie Rozyna: Któż to być może?
I zbliżał się na palcach...
— Prześliczna figura!... co za rączki!
Piękna Anna obejrzała się w tej chwili i kasztelan zdrętwiał ze zdziwienia, postrzegłszy własną żonę... Przestrach i zdumienie Anny niemniejsze było, ale w tejże chwili zręczna kobieta zmierzyła myślą swe położenie, przeczuła krwawego figla, jakiego jej wyrządzono i postanowiła wyjść z niego zwycięzko. Twarz jej na chwilę tylko uległa wrażeniu trwogi i niepewności: siłą woli wywołała na nią zaraz uśmiech, który rozległ się wesołą i doskonale odegraną radością...
— A kasztelanie! zawołała, jużeś też tak o mnie zapomniał, żem musiała aż do figla się uciec, aby cię tu zwabić... i choć chwilę sam na sam z tobą przepędzić... Nie prawdaż? doskonała sztuka!
Kasztelan jeszcze nie mógł przyjść do siebie; twarz jego z trudnością rozjaśniała się; pocałował w rękę żonę, która drżała jak on i usiadł przy niej ocierając pot z czoła..
— Ah! c’est parfait! zawołał z przymuszonym grymasem.
— O, pomszczę się! pomszczę! cicho szepnęła Anna....!
Cała Warszawa nazajutrz podawała sobie na ucho zabawną historyę tej niespodzianki.
Równie wielkiego doznał zdziwienia starościc, gdy w urządzonym wykwintnie domku zamiast Julii zastał starą guwernantkę swej siostry, naiwnie przyjmującą cały ten zachód na swój rachunek, jako dowód wdzięczności rodziny! Z początku stał chwilę gryząc sobie usta, blizkim był wybuchu, ale zmiarkował, że w takich razach lepiej jest i rozumniej pogodzić się z losem i z uśmiechem przyjąć jego igraszkę...
— Jest to zdrada, której nie daruję nigdy! Jutro całe miasto szydzić będzie ze mnie... Stanę się pośmiewiskiem... to szkaradnie... to ohydnie...
Rozpłakana Francuzka, błogosławiąc go i okrywając epitetami najwyszukańszemi, pełna wdzięczności, której tak niespodziany odebrała dowód, wstrzymała starościca, przyjmując go jakby u siebie i nie dając mu się wyrwać czułym oświadczeniom, na które czuł, że wcale nie zasługiwał...
Nareszcie napiwszy się herbaty, zamyślony, kwaśny, ale znacznie ostygły, Zabielski powrócił do Warszawy. Kazał pakować natychmiast i o świcie wyruszył do Paryża, nie pokazując się już nigdzie...
O Julii i o księciu wszyscy jakoś mówić przestali...
Nazajutrz, jak zwykle, książe pokazał się w swym ekwipażu w alejach, wesoły, spokojny, piękny jak Apollo. Oddał wizytę Annie, której w domu nie zastał; był u Dziubatej, która go przyjęła, mówiąc z nim o polityce, o wojnie, o przyszłym sejmie i pożegnała ceremonialnie; odwiedził na ostatku kasztelana winszując mu zbliżenia się do żony, co ten przyjął dosyć ozięble...
Wieczorem widziano go na reducie.
W rok potem... książe Józef zniknął na dni kilka z Warszawy i powrócił blady, smutny, cierpiący... Domyślano się jakichś cierpień serdecznych, ale najgłębsza tajemnica okrywała jego czynności...
Na Powązkowskim cmentarzu spostrzeżono go wkrótce potem, przy poświęceniu grobowca skromnego, który nie wiadomo czyje pokrywał zwłoki. Składał się on ze złamanej kolumny, owitej bluszczem; na tablicy u spodu stało jedno imię tylko: