<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powojenni |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Ludwik Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Na łąkach Uchańskich wrzała gorączkowa praca. Zbiór siana trzeba było przyśpieszyć, bo chociaż na pogodnem niebie nie dostrzegano ani jednej jeszcze chmurki, ale hen, z daleka, nadlatywał głuchy odgłos grzmotu, zwiastun burzy i deszczu. Powietrze miało w sobie wilgoć specyficzną, zaprawną aromatem ziół i skoszonej trawy. Zapach siana mocny, odurzający przesiąkał coraz bardziej wilgocią, która się już wyczuwała w powietrzu. Jaskółki latały nisko nad ziemią, gdzieś w olszynach skrzeczała głośno zielona żabka; były to oznaki wróżące niechybny deszcz. Na łąkach było pełno ludzi, dziewczęta grabiły siano, ekonom Karwacki dozorował stawiania stogu, do którego fornale dowozili naładowane wozy. Wśród dziewcząt była Dada Turowa z Celusiem. Ona pracowała na równi z czeladzią. Celuś zgrabiał małe kłaczki siana na swe grabki, ale miał minę buńczuczną i pot mozołu na białem czółku. Opodal na kopicy siana siedział stary Krzepa. Wrócił przed chwilą z wędrówki po lesie i z ogromnego snopa ziół i kwiatów, który z sobą przyniósł, wybierał teraz cenne nabytki lekarskie. Układał je w pęczki i mruczał do nich różne przemowy.
— Co masz rosnąć bez żadnego pożytku, to lepiej służ ludziom, bo takie twoje prawo od Boga dane. Niemasz co żałować lasu, dziś, jutro bydło by cię stratowało i zjadło. Myślisz, że będziesz żyło i kwitło wieki? Akurat! a jednej wiosny nie dosyć? I za tę łaskę Bogu dziękuj. To co dla człowieka znaczy osiemdziesiąt czy sto lat, to dla was jedna wiosna. A potem skurczysz się, zeschniesz, daj zapomnisz, żeś był młody i piękny. Ot tak ono i jest!
Wtem Dada zmęczona i zgrzana podbiegła pędem do starego.
— Dziadulku, ledwo oddycham! Niema tu jeszcze trochę wody?
Zajrzała do blaszanej konwi,
— Niema! oj bieda! Umieram z pragnienia.
— Ja skoczę po wodę! — zawołał Celuś.
— Nie chódź sam do strumienia. Cel. poczekaj, pójdziemy razem.
— A cóż to ja dziecko jestem? — oburzył się malec.
— Każdy wie, żeś mężczyzna dzielny, jeszczeby też! — przytwierdził Krzepa.
Ale Dada porwała konew i biegła naprzód ze śpiewką na ustach.
Krzepa patrzał za nią z lubością.
— To, to także sama ta najpiękniejsza wiosna! Taka ci była i nasza Terenia jak my do Porzecza zajechali z panem Romanem. Była ci ona jako ten kwiat majowy na łące a jako ptaszek ciwirkający w lesie. A teraz co? we łzach tonie i w żałości. A on, Bóg tylko wie gdzie się obraca a może już i trawą mogiła porosła. Hej Boże miły! czyby twoje wyroki były napraiwdę takie okrutne?
Stary rozgniótł łzę zebraną pod powieką i wyrzekł z pasją do siebie.
— A tobie dziadygo nie wglądać do wyroków Boga. Będzie tu wydziwiał a pytania Bogu zadawał? Widzisz go masz! mądrala! A jak jaśnie pan Roman przyjedzie to gdzie stare ślepska przed spojrzeniem Boga ukryjesz?
Tu nagle podnióśł głowę, namyślał się chwilę i rzekł z uśmiechem szerokim.
— „Howory’ szczo hoczesz o ludyszczach i zemli, ale do Boha czełowiku tebe kudy!“
— Ot jak, tak to ono i jest! Wara od tego co twoja głowa nie zmierzy. A taki pan Roman wróci i znowu słońce zajaśnieje nam jeszcze piękniej a kwiatuszki, one zapachną słodziej i nasza pani na nowo kwiatem zakwitnie.
Nadbiegła Dada, przed nią pędził Celuś z rozwianą czuprynką.
— Burza idzie, dziadulku! o słyszy dziadulek jak grzmi za lasem? Niewiadomo czy Karwacki skończy stóg, a mamuś koniecznie kazała ten stóg postawić. >
— Do roboty, Cel! Piotruś podawaj tu wóz! naładujemy! — wołała Dada do ogrodniczka, który z wozem ogrodowym pomagał także w pilnej pracy. Chłopak układał na wóz kopice siana, które powoli nadziewał na widły.
— Żwawo Piotruś! ruszasz się jak rak!
— Toć nie gardłowa sprawa! Deszcz musi poczekać aż skończymy. Zrobi się, a co nagle to po djable!
— Piotruś zawsze fisolof.
— Kto? — wybuchnęła Dada śmiechem.
— Przecie dziadziuś nazywa go fisolof?
— Filozof! nie można przekręcać, a wiesz co to znaczy filozof?
Ale zanim Celuś odpowiedział, Dada zaczęła nasłuchiwać. Chłopczyk zadarł główkę do góry i słuchał także pilnie głuchiego odgłosu płytnącego od strony drogi. Piotruś nastawił uszów.
— To nie grzmoty — rzekł przekomywująco — to aeroplan leci daleko stąd.
— To samochód! — zawołała Dada, zwracając się w stronę linji wierzb, gdzie była droga.
— O, o, o! widzi pani? pędzi, och jak pędził — krzyknął Celuś — a jak błyszczy!
— Maszyną ktości jedzie do dworu — zakonkludował Piotruś flegmatycznie.
Już i Krzepa zobaczył i usłyszał równy łoskot motoru. Dziad wstrząsnął się niemile.
— Nasłuchał ja się tego a napatrzył w Krążu, jak była wojna, to teraz aż skóra cierpnie kiedy zatrąbi a benzyną zaleci. Zdaje mi się zaraz, że to nowa jakaś bieda.
— Nie plótłby dziadek byle co!
Krzepa uśmiechnął się wesoło.
— A to pewno pan Jerzy szoruje, żeby prędzej swoje słonko zobaczyć.
Dada zerwała się jakby podfrunęła. Ale wnet ochłodła.
— Nie, Jurek teraz przyjechać nie może i... nie tak.
Zapatrzyła się w sylwetkę błyszczącego auta i krzyknęła znowu.
— Do dworu zboczyło. Jakiś gość do nas!
Spojrzała na Krzepę chmurnie.
— Tak mnie dziadulek tem przypomnieniem wojny usposobił, że się teraz boję tego auta.
Krzepa spojrzał na nią pytająco. Między źrenice ich spadła chmura nagła i złowroga. I w jednej chwili oboje poczuli, że krew im krzepnie w żyłach.
— Może to jaka zła wieść — szepnęła Dada, pilnie patrząc w oczy starego.
Krzepa zatrząsł się i rzucił wystraszone spojrzenie na Celusia.
— Boże! Boże! — szepnęła Dada z lękiem szczególnym.
Z daleka odezwał się grzmot, iskra piorunowa przeleciała wskroś obłoków ukośnie, jak złamana ognista igła. Zahuczało, zerwał się lekki wiatr niosący już wyraźny zapach deszczu na swych mokrych skrzydłach. Krzepa powstał żywo jakby odmłodzony.
— Nie, to pewno pan Roman Pobóg przyjechał!
Krzepa miał w oczach blask niezwykły. Patrzał na Dadę z mocą.
— Zła wieść nie pędziła by tu z takim szumem, przyniósł by ją telegram albo list. To najpewniej pan Roman!
Szli we troje z Celusiem, któremu jednak Dada zabroniła powtarzać przypuszczenia Krzepy. Prawie biegli. Dada chciała pędzić naprzód, lecz żal jej było zostawić starego. Krzepa gorączkował się idąc dużemi krokami, podpierając się kijem i sapiąc ze zmęczenia jak niedźwiedź. Nie mówili do siebie nic, oboje przejęci czemś nieokreślonem co się wkradło pomiędzy nich i gnało naprzód. Jednym tchem prawie weszli do parku. Dada podbiegła prędzej, ale Krzepa jęknął żałosnym głosem.
— Zaraz... zaraz i ja... i ja!...
Pierwszy dopadł do domu Celuś, wbiegł do salonu. Z po za węgła, od strony kuchni wyjrzała Ewka. Dada kiwnęła na nią.
— Kto przyjechał?...
— Maszyną przyjechał jakiści obcy pan, bardzo piękny! Rozmawia z panią dziedziczką i ze starszym panem. O la Boga jak się błyska!
Krzepa stanął, bo mu nagle nogi stężały.
— To... nie dziedzic przyjechał?...
Ewka zrobiła wielkie oczy.
— A bo co?...
Krzepa machnął ręką z gniewem i usiadł na stopniach tarasu zupełnie wyzbyty z sił. Dada przemówiła do niego uspokajająco, ale stary obu dłońmi tarł skronie i powtarzał zmienionym głosem.
— Kiedy to nie on sam, to coś złego o nim.
Tyle było przerażenia w oczach starego, że Dada bez namysłu postanowiła sprawdzić, kim był niepokojący przybysz. Wbiegła na taras i znikła we drzwiach salonu. Od pierwszego rzutu oka na panią Teresę i pana Pawła poznała, iż gość nie był złym zwiastunem. Siedział odwrócony do wejścia plecami. Dada spostrzegła jego elegancką sylwetkę i już chciała się cofnąć, gdy Celuś ujrzawszy ją, podbiegł do niej. Jednocześnie pani Teresa zawołała:
— Dado chodź do nas.
Wytworny młody człowiek żywo powstał z krzesła.
— Pan Edward Zebrzydowski — pani Magdalena Turowa.
— Jeszcze jedna rodaczka wasza — rzekł pan Paweł.
War skłonił się głęboko. Dada podała mu rękę i podniosła na niego oczy. Zwarli się spojrzeniem i... oboje na raz zastygli w tem spojrzeniu. Szkarłatny rumieniec wytrysnął na twarzyczce Dady. Zadrżała jakby sparzona ogniem. — Spłoszone oczy jej oderwały się przemocą od jego oczów. Rzęsy czarne zafalowały prędko nad roziskrzonym błękitem jej źrenic. Cofnęła rękę. Odsunęła się. A Zebrzydowski stał na miejscu wpatrzony, z brwią zciągniętą, z twarzą pobladłą. W oczach jego było zdumienie bezmierne. Stał jak posąg. Dada podniosła na niego znowu oczy szeroko otwarte i znowu przyćmiła je powiekami.
Niezwykłość tego powitania i cały jego nastrój był tak rażący a wygląd obojga tak szczególny, że pani Teresa i pan Paweł odruchowo powstali z miejsc. Odczuli niepojętą dla siebie konsternację Dady i Zebrzydowskiego, która świadczyła aż nadto wyraźnie, że to nie był efekt pierwszego spotkania. Pomimo, że Edward i Dada opanowali się już, sytuacja była kłopotliwa, nikt nie mógł zdobyć się na słowo. Nagle Dada bąknęła coś do Teresy i prędko wyszła z pokoju. Za nią pobiegł Celuś.
Zebrzydowski powiódł oczami za Dadą i po długiej chwili milczenia spytał pana Pawła matowym głosem.
— Pan powiedział, że ta młoda osoba jest naszą rodaczką?... Więc pochodzi z Kresów.
— Tak.
— Bardzo piękna!
Powiedziane to było takim tonem, że możnaby sądzić, iż tylko uroda Dady zrobiła na Edwardzie tak piorunujące wrażenie. Pan Paweł i Pobożyna zrozumieli intecję Zebrzydowskiego i odrazu skierowali rozmowę inaczej. Tematu dostarczyła burza, która zbliżała się hucząc i olśniewając błyskawicami.
War Zebrzydowski był układny, uprzejmy, ale bez dawnej swobody.
Zdradzał wielkie roztargnienie. Często zwracał oczy na drzwi od tarasu, jakby mimowoli oczekując w nich smukłej postaci w ciemnej sukience. Wydała mu się zjąwiskiem. Rozmowa tak dalece nie szła, że wreszcie Terenia zaproponowała Warowi odpoczynek.
— Ojczulek zaprowadzi pana do jego pokoju. Proszę się przed podwieczorkiem rozgościć u nas. Lokaj pański już zaniósł tam walizki.
— Lękam się, czy nie zrobię państwu kłopotu swoją osobą?...
— Witamy pana jak przyjaciela, wierząc że i pan tak samo się do nas odnosi. Zatem ceremonje między nami zbyteczne.
Zebrzydowski ucałował jej ręce.
— Trochę nas pan odświeży tchnieniem ze świata, od którego już prawie odwykliśmy na wsi.
Teresa zostawiła panów i poszła zarządzić podwieczorek. Pierwszą myślą kierowana chciała zajść do Dady z którą zaprzyjaźniła się serdecznie. Ale może ona sobie tego nie życzy?
Terenia odczuła, że zaszło coś, co Zebrzydowskiego i Dadę niebywale wstrząsnęło. Ciekawość niewieścia nurtowała Teresę, lecz delikatność nakazywała zostawić na razie przyjaciółkę w spokoju.
Jaskrawa błyskawica i prawie jednocześnie huk gromu przeraziły Terenię. Wybiegła na ganek, by zobaczyć, czy piorun tak bliski nie uderzył w budynki. Na dziedzińcu ujrzała Piotrusia z koniem i z wozem od siana.
— Czy stóg skończony? — krzyknęła Teresa.
— Skończony! — odkrzyknął, podchodząc blisko.
— Gdzie to uderzył piorun?
Piotruś patrzał jakoś zezem a ciekawie w jedno okno za gankiem.
— A to ci gruchnęło w samą sadzawkę. A młodsza pani w taką burzę pobiegła do lasu.
— Kto? pani Dada?
— No, juści. Pani Turowa.
— Skąd wiesz! Dawno?
— A już z kwadrans albo i lepiej. Przez łąkę szła tak prędko jakby ją kto gonił. Wołałem, że będzie trzaskało to tylko kiwnęła głową i poszła dalej.
— Trzeba po panią pojechać, Piotruś zaprzęgaj konia to będzie najprędzej.
Nowy błysk i ogłuszający huk wepchnął panią Teresę do przedpokoju.
Za gankiem głośno zamknęło się okno.
Teresa wołała na Piotrusia przymykając drzwi od wiatru, gdy stanął przed nią Zebrzydowski. W oczach miał płomienie.
— Ja pojadę po panią Turową — rzekł tak stanowczo, że Pobożyna osłupiała.
Zebrzydowski zbiegł z ganku i podążył szybko w stronę zabudowań. W chwilę potem zahuczał motor samochodu błyszcząca limuzyna pomknęła drogą wiodącą do lasu.
War siedział sam przy kierownicy. Drogę pamiętał z dawnych polowań, zresztą jechał obok lasu przed godziną do Uchań.
Deszcz siekł w szyby auta. Długa, zgrabna maszyna prowadzona dobrze, pędziła śmiało, sunąc po twardej, mokrej drodze jak po linie. Gromy huczały coraz częściej, wiatr dął, oślepiające błyskawice zalewały świat potokiem złota. War bezpieczny od deszczu i wichru zdwajał pęd ocierając szybę od spływających po niej strumieni wody. W oczach swoich miał odbicie oczu Dady.
— To ona! to ona! — powtarzał sobie od tej chwili, gdy ją ujrzał i gdy jej oczy spojrzały na niego, zapamiętaną tak dobrze głębiną błękitu.
— Takie oczy ma tylko ona! tylko ona!
Nie zastanawiał się kim ona jest i jak się tu wzięła, wiedział tylko, że to tamta i wiedział, że jak om ją tak i ona jego poznała odrazu. Ani na chwilę nie wątpił, że to ona. A ta ucieczka teraz do lasu? czy to nie dowód, że i ona wizję jego nosiła w sobie i dlatego doznała takiego samego wstrząsu jak i on?
Limuzyna cicho wsunęła się na drogę leśną, pod sklepienie sosen.
Deszcz tu nie zacinał tak ostro jak na polu tylko wiatr buszował i gwizdał po igłach sosnowych. Droga była pełna korzeni i trochę za wąska. War zwolnił biegu, jechał ostrożnie rozglądając się pilnie dokoła. Nareszcie na jednym zakręcie drogi stanął. Dalej niepodobna było prowadzić auta. Edward zamknął motor i wysiadł zastanawiając się w którą stronę podążyć. Las był tu zwarty i podszyty gęsto jałowcem. Wołać na nic się nie zdało, bo nie usłyszy z powodu głośnego szumu i chrzęstu drzew. War myślał chwilę.
— Nie poto przyjechałem, żeby w lesie obserwować burzę, mogłem to samo czynić w domu!
Zebrzydowski poszedł drogą przed siebie, rozumując, że Dada chyba także nie będzie brodziła po mokrej trawie i wśród zaroszonego obficie podścieliska zagajów leśnych. Szedł wytrwale i wypatrywał przed sobą.
Burza uspokoiła się nieco, gromy huczały już dalej, tylko jaskrawe błyskawice, raz po raz złociły drzewa i zmyte deszczem różowe pnie sosen.
W pewnej chwili bystre oczy Wara ujrzały daleko przed sobą ciemną postać kobiecą i białą główkę.
— To ona, to ten jej biały zawoik na włosach. Uczuł łomot serca. Przyśpieszył kroku. Był już dosyć blisko, gdy ona obejrzała się nagle. Zrobiła ruch rękoma jakby się przed nim zasłaniając i uniosła się cała jakby do ucieczki. On podchodził patrząc na nią. Ramiona jej opadły, na twarz spłynął znowu rumieniec. Zebrzydowski był już przy niej. Chwycił jej obie ręce i zachwycone oczy wnurzył w błękit jej źrenic spłoszonych.
— Znalazłem ciebie! — rzekł głucho.
Załopotała rzęsami, usta jej drgnęły. Cała była jak struna, na której jego wzrok i uścisk jego rąk grał podniecającą oszalałą fugę. Wzruszenie i lęk zatamowały jej głos. Patrzała tylko na niego, jak urzeczona, jak by spadł na nią czar przedziwny i zamącił jej świadomość. A on pił urok jej oczów i ręce jej trzymał na swych piersiach.
— Ktoś ty? wizja czy zjawisko cudu naszego w puszczy na kresach? Odnalazłem cię dopiero teraz, po siedmiu latach, tajemnicza cyganko moja — mówił War stłumionym głosem.
Ona milczała. Usta jej rozchyliły się jakby miały wypowiedzieć jakieś słowo ważne, ale drgnęły tylko i zapłonęły gorącą krwią. Zebrzydowski patrzał na te usta świeże jak jagody, łakomie... łaskotliwie.
— Były moje, całowałem je — wyszeptał drżąc cały.
Dada szarpnęła się, przybladła. Zebrzydowski nie puścił jej rąk, ujął je mocniej jeszcze i z oczami w jej oczach spytał:
— Mów, kto jesteś?
— Nie jestem cyganką, nie jesteśmy w puszczy kresowej. Proszę niech mnie pan uwolni.
— Nie! muszę wiedzieć twoje imię i nazwisko.
— Poco?... zresztą pan słyszał. Ja zniknę z oczu pana dziś jeszcze i.. na zawsze.
— Nie! Ja cię już teraz nie puszczę! Tyś moja i sama wiesz o tem najlepiej! Nazywasz się Magdalena Turowa? co to za nazwisko? Czy jesteś mężatką?
— Jestem wdową.
— A!... A wtedy w puszczy jak się nazywałaś?
— Dobrucka.
— Dobrucka?
Zebrzydowski zmarszczył brwi i patrzył na Dadę zdumiony.
— Dobrucka? panna Magdalena Dobrucka z Dawidówki, panna Dada?
— Tak.
— Czemuż ja o tem wtedy nie wiedziałem?
Młoda kobieta zmrużyła oczy. Pierwszy uśmiech błysnął na jej ustach.
— Byłam cyganką. Nie wiedziałam także pańskiego nazwiska, dopiero dziś...
— Ależ ja o pani słyszałem wtedy.
— Ja o panu również!
— Miała pani wystąpić w świat po raz pierwszy w karnawale w 1915 roku.
— Losy moje były inne.
— Wiem, rozeszły się wieści, że rodzinę pani w Dawidówce zamordowano.
— Ojca mego i matkę. Brat poległ na wojnie, ja tylko z nich żyję.
Zebrzydowski podniósł jej ręce do ust i trzymał je długo.
— Panie Edwardzie...
Zatonęli znowu w sobie oczami.
— Żyjesz dla mnie, Dado moja.
— Panie Edwardzie...
— Nie zaprzeczaj! Niech pani nie zaprzecza! Wspomnienia o tobie, pozwól mi się tak nazywać, były nitką złotą, która wiła się po przez moje życie subtelną przędzą. Wspomnienie twoich ustek było mi marzeniem, rozkosznym snem. Twoich ustek, Dado.
— To co było... to. O, niech pan na mnie już nie patrzy, tak jak wtedy!
Młoda kobieta zatrzęsła się, odstąpiła krok cofając się z pod jego wzroku, od tego czaru, który ją ogarniał tak przemożnie, że traciła na nowo władzę nad sobą. War przyciągał ją do siebie despotycznie. Wnużona w jego oczy drżała. Zaborcze ramiona Zebrzydowskiego oplotły ją mocnym uściskiem, na usta jej spadły jego wrzące głodne wargi.
Dada straciła panowanie nad sobą. Chwilę trwała upojona poddana bez tchu jego łaknącym ustom. Nagle szał jego obsypał ją jakby potopem iskier. Zapłonęła! Rzuciła mu ręce na szyję. Pocałunki ich stopiły się w purpurze buchającego z nich płomienia. Usta ich odrywając się od siebie wypowiadały jakieś słowa obłędne, słowa które były nowem zarzewiem ich szaleństwa. Słowa i pocałunki jego były potokiem żywego ognia, które spalały ją, które targnęły w niej śpiące zmysły i rzuciły ją w orkan jego pożądania. Czerwony tuman zasłonił mu oczy, okrutna fala pragnień niosła ich w otchłań rozkoszy. Ale nad tą otchłanią Dada odzyskała pierwsza przytomność. Przegięta w tył w jego ramionach, cała pochłonięta jego uściskiem jęknęła rozpaczliwie i wyzwoliła się z jego przemocy. Zdyszana oparła się plecami o pień sosny, oczy jej patrzyły na Wara, wielkie, gorejące, zapamiętałe, bezdenne w wyrazie, z których mgłę upojenia zdarła ciemna chmurka nagłej zupełnej świadomości.
— Jestem narzeczoną!
Wyrzekła te słowa jakby do samej siebie, tępo, nawet bez wyrzutu, tylko niejako stwierdzając sam fakt.
— Tak! Jesteś narzeczoną moją — zawołał Zebrzydowski.
— Nie! Jestem narzeczoną Jerzego Strzełeckiego.
— Strzełeckiego?
— Tak.
— Strzełeckiego? Kiedy to nastąpiło?
— Przed dwoma miesiącami.
— Nie jesteś już narzeczoną Strzełeckiego, jesteś moją i tylko moją!
— A pan? przecie i pan jest zaręczony.
— Powiedz — byłem! Tak! ale dziś jestem twój.
— Jakie to dziwne, jakie to straszne! Dlaczego dopiero teraz się spotykamy? Obraz twój nosiłam w sercu niezatarty ani tragedją w Dawidówce, ani następnie w szarzyźnie mego życia, ani potem, gdym pokochała Jurka.
— Kochasz Strzełeckiego?
— Zdawało mi się, że go bardzo kocham i... kocham go, tak, ale jakoś zupełnie inaczej. Teraz widzę przepaść, jaka dzieli takie dwa uczucia. Miłość moja dla ciebie trwała w mej duszy do tej pory. Ale ten myśliwiec z puszczy stał mi się, przez lata marzeń o nim bajką, cudną fantazją najpiękniejszego snu. Byłeś dla mnie mytem, pieśnią. Czyż sądziłam, że cię jeszcze spotkam w życiu?
— Opowiedz mi swoje losy Dado — rzekł Edward i z uczuciem przytulił jej dłonie do ust. Poddawała się tej nowej pieszczocie z radością szczęśliwą, widząc inny a tak drogi dla niej wyraz w jego oczach. Ta cicha, dobra pieszczota jej rąk, które on całował ze czcią, była dla niej niewypowiedzianie miłą, choć nie zdawała sobie sprawy dlaczego.
Zebrzydowski ujął jej rękę i poszli przed siebie oczarowani cudem swego spotkania.
Młoda kobieta opowiadała swoją historję od tego momentu gdy rozstali się wówczas w puszczy. Mówiła szczerze, jak na spowiedzi, odbywanej z całego życia. Nie zataiła przed nim ani jednego wrażenia, ani jednego momentu. Nawet gdy zwierzała mu się z bolesnych przeżyć swego małżeństwa z Wacławem Turem była szczera i prosta, bez perfidji, bez egzaltacji. Nie czyniła z siebie ofiary, nie oskarżała w niczem Wacława, przeciwnie siebie tylko, że mogła zdecydować się na to małżeństwo, czem i Wacława uczyniła nieszczęśliwym. Ojca Tura wspominała serdecznie z uczuciem córki. O swojej pracy na Sarnach opowiadała z zapałem i wtedy oczy jej grały weselem i energją życia. Często śmiech jej srebrzystą gamą zaakompanjował jakiemuś wspomnieniu z tych niedawnych czasów jej służby. Parę razy w toku zwierzeń zajrzała głębią źrenic w oczy Edwarda a jego przenikał dreszcz i ognistym gradem siekł jego nerwy. To spojrzenie jej posiadało dla Wara siłę magnetyczna i wszechmocną.
Zebrzydowski słuchał jej wyznań z ściągniętą brwią i chmurą w oczach. Odczuwał jej dramat, jej walki i bóle, ale myśl, że ona była żoną takiego Tura, burzyła w nim krew. W pewnym momencie ścisnął jej rękę aż syknęła i rzekł z oburzeniem.
— Jak mogłaś żyć z takim człowiekiem, w takich warunkach?... Jak ty mogłaś, Dado?
A ona spojrzała na niego pogodnie i rzekła cichym głosem.
— Musiałam! Szukałam serca tam, gdzie je mogłam znaleźć, a serca potrzebowałam bardzo, bardzo! Przeszłam męczarnię duszy i ciała, ratowały mnie wspomnienia Dawidówki, często... twój obraz. Pamięć twego pocałunku, który był pierwszym pocałunkiem mężczyzny na moich ustach i jako pocałunek miłosny, dający szczęście, pozostał jedynym aż do dzisiejszego dnia.
Zebrzydowski był pełen zachwytu dla niej i dla jej szczerości, tulił jej ręce do ust.
Nie spostrzegli się, że zapada wieczór. Po burzy pogoda błysnęła błękitem nieba. Słońce spływało ku zachodowi na pasmach czerwieni i złota. W powietrzu był przeczysty oddech czerwcowego wieczoru.
Dada i War wracali autem do Uchań, promienni, jakby skupili w sobie wszystkie uroki rozkwitłych pól i blasków nieba. Mieli w sercach taki sam bogaty ton i melodję przesłodką, jakie unosiły się i grały wskroś powietrznych rozedrganych prądów młodego lata.
Pani Teresa wyszła na ich spotkanie zaniepokojona, z zapytaniem w oczach. Dada rzuciła się jej na sztyję z nieokreślonym okrzykiem wybuchłym z jej piersi. Pobożyna uniosła brwi w górę.
— Ach tak! Czy to było powtórne spotkanie się cyganki z nieznajomym myśliwcem z puszcz naszych, kresowych?
— Więc domyśliłaś się Tereniu? Jak to dobrze! Bo ja opowiedziałam Tereni nasze spotkanie i naszą sielankę już dawno — zwróciła się Dada do Edwarda.
Zebrzydowski ucałował gorąco ręce Teresy.
— I jaki wyrok wydała droga pani na tę romantyczną parę z puszczy?
— Zdaje mi się, że wyrok mój odpowiada w zupełności dzisiejszej sytuacji — rzekła Teresa patrząc na rozpromienienie Dady i Wara — Ale... teraz...
— Wiem co powiesz Tereniu. Wiem! Ty może nie rozumiesz tej siły...
— Ja nie rozumiem?! Oj, dziecko drogie. Odczuwam was bardziej niż przypuszczacie. Tylko lękam się o kogoś dla którego jesteś... wszystkiem.
— Tereniu! Tereniu!
Zebrzydowski ujął ręce Dady i rzekł bardzo miękko i bardzo serdecznie.
— I dla mnie jest ona wszystkiem.
— Czy tak, panie Edwardzie, czy tak istotnie? — pytała Teresa.
Szczere wzruszenie zadrgało w jej głosie. Wyciągnęła do nich ręce.
— Jeżeli miłość wasza jest prawdziwą, głęboką i świętą, jaka rzadko zdarza się wśród ludzi, tedy ten trzeci musi ustąpić. Ale biedny, biedny pan Jerzy!
Pan Paweł Pobóg okazał się mniej wyrozumiały od Teresy i bardzo surowo osądził Dadę, pomimo, że ją szczerze lubił i cenił. Oburzył się na nią za straszny zawód jaki robi Strzełeckiemu i nie dał się przekonać Tereni, że Dada nosiła stale w duszy pamięć nieznajomego z puszczy, którym był War.
— Nie powinna się była zaręczać, z Jerzym kiedy tak!
Sympatja jego przechylała się stanowczo na stronę Jerzego. Na Wara Pobóg patrzał nieufnie, ale że go także lubił, tylko mu niedowierzał, przeto przy pierwszej rozmowie nakładł mu w uszy dużo morałów i teorji tyczących się poważnego pojmowania życia i miłości w małżeństwie. War był tak zapalony i szczerze zakochany w Dadzie, że nawet i morały Poboga przyjął z należnem uznaniem i buchnął pana Pawła w ramię, Poboga pocałunek ten rozśmieszył, ale nie przekonał. Stary pan tylko stwierdził raz jeszcze, że Zebrzydowskiego można krytykować ale niepodobieństwo go nie lubić i gniewać się na niego. Zastanawiał się jedynie nad tem, jak się Edward przystosuje do koniecznej teraz egzystencji na Pochlebach, bez żadnych już sperand rozleglejszych. Na to pytanie odpowiedziała mu Terenia.
— Teraz wszystko zależy od Dady. Gdy ona go prawdziwie kocha, potrafi go zatrzymać w Pochlebach i nawet nauczyć go pracować i ukochać tę pracę.
— Dzieweczko, po sobie sądzisz Dadę! Ale pamiętaj, że ona wyfrunęła ze swego gniazda w wir wojenny i odrazu połamała skrzydła. Teraz jest trochę jak błędny ptak, albo może ćma, którą taki ogień jak War może spalić na żużel i spopielić. A on sam, przecie to wicher, rozkapryszony, wybraniec fortuny, którą wojna wygnała precz na cztery wiatry. Oni oboje teraz to ludzie powojenni, jakich widzi się mnóstwo. Wykolejeńcy! Strzełecki jest także z ich szeregów. Ale Strzełecki to feniks! On nie zginie, on jeszcze ginących wyratuje! Tak samo jak ty, dzieweczko.
— Ja? — Ej tatuś przesadza! Życie bym oddała za to gdybym mogła Romka wyratować z jego niedoli. Bo jeśli on żyje, to jest w jakiejś strasznej nędzy, inaczej sobie nie wyobrażam! A tymczasem moje najżarliwsze modlitwy, najzbożniejsze pragnienia nie mogą go wyratować i wrócić nam go... jeśli żyje...
Łzy ukazały się w jej oczach.
— Tereniu, dziecko moje, pamiętaj o maleństwach waszych. Oczy już wypłakałaś, ale zwątpienia nie dopuszczaj do serca. Skądże to możesz wiedzieć, jakiemi drogami Bóg prowadzi Romka do ciebie i dzieci, i czy modlitwy twoje...
Teresa uścisnęła ojca prędko i bojąc się rozpłakać na dobre, odeszła pośpiesznie. Gorycz jej przebierała już miarę, męka stawała się okrutną i zaczynała się właśnie najstraszniejsza choroba duszy i serca — zwątpienie. War i Dada i miłość ich nasuwając Tereni najdroższe wspomnienia męża z czasów narzeczeństwa i późniejszych, budziła tem większą tęsknotę jej duszy i tembardziej cierpiała. Myśl Tereni biegła także z bolesną zadumą ku Strzełeckiemu. Żałowała go z całego serca, a nie mogła mieć za złe Dadzie jej szału;. Terenia rozumiała przyjaciółkę i jej gwałtowną miłość dla Wara, bo przypomniała sobie swoje pierwsze spotkanie z Romanem na rzece i pod jodłami w lesie krążskim, po którem oboje należeli już duchem do siebie. Dada była w oczach Tereni wytłomaczoną jeszcze i dlatego, że wspomnienia nieznanego myśliwca z puszczy i ówczesna ich sielanka była właściwie niemilknącem echem w sercu młodej kobiety pomimo jej strasznych przeżyć.
A Dada była ciągle jak pod wpływem narkozy, która odurzała ją do zatraty wszelkich rozumowań. War przy Dadzie zapomniał także zupełnie o narzeczonej i wogóle o wszystkiem, co nie było oczami Dady i urokiem jej. Parę dni zeszło im jak cudny sen. Byli ciągle z sobą, zachwyt ich nie przygasał, ale też nie było w nim nic realnego. Żyli fantazją i czarem chwili. Młoda kobieta nie pamiętała nic więcej po nad przeżytą sielajnkę w puszczy i obecne ich spotkanie, jakby całe jej życie skoncentrowało się tylko w tych dwóch momentach. Wspomnienie dawne i otumainienie dzisiejsze to był jeden akord zgodny bez żadnych dysonainsów. Ale nadeszła chwila, że harmonja ich zmąciła się nieco.
W przeddzień wyjazdu Zebrzydowskiego z Uchań spędzili oboje z Dadą szarą godzinę przy fortepianie. Młoda kobieta słuchała muzyki Wara w upojeniu. Grał z artyzmem, pełnią uczucia. Dada była pod urokiem melodji Chopina, Schumanna, które Edward wykonywał precyzyjnie. Griega grał z brawurą i z temperamentem bujnej swej natury. Ogarniał ją zachwyt. Postać Wara przy fortepianie dostrajała się stylem do jego muzyki. Czasem snuł własne kompozycje, w których zwierzał narzeczonej wszystek zapał i moc uczuć gorejących dla niej w jego duszy. Gdy potem śpiewali razem romanse cygańskie, wspomnienie sielanki kresowej owiało ich nowym szaleńczym wichrem wspólnych pragnień. Edward chwycił Dadę na ręce i chłonął pocałunkami jej usta, wybiegł z nią z salonu w mroczne srebrzyste aleje parku. Przytuleni do siebie chodzili do późna w opalowej poświacie księżyca. Nad nimi huczały chrabąszcze, gdzieś z daleka z pól wołały derkacze. Świeży zapach jaśminów wnikał strugą woni i drażnił, pachniały róże. Dada i War chodzili pod szpalerem starych lip. On projektował ich życie wspólne i miał takie dobre myśli, takie piękne roztaczał przed nią perspektywy, że Dada po raz pierwszy odczuła w nim nieznany dotąd sentyment jego dla rzeczy, które kochała. Była w nim przytem energja i zapał. który ją uniósł. Poczuła się jeszcze szczęśliwszą i oddaną jemu. Było jej z nim tak dobrze, że sama przytuliła głowę do jego ramienia i spytała cicho, serdecznie.
— War, kiedy będzie nasz ślub?
A on drgnął nagle.
Kto to tak mówił do niego niedawno, temi samemi słowami? I oto ujrzał mały salonik w morelowem oświetleniu, dźwięki muzyki tanga, szelest tańczących par, w sali balowej i oczy Róży tuż przy swoich oczach i ten sam szept jej pragnących ust.
— Wah, kiedy nasz ślub?
I jego bezbarwna odpowiedź:
— Kiedy zechcesz...
— Dlaczego zadrżałeś War? — spytała Dacia.
— Droga moja, chcę ślubu jaknajprędzej, ty wiesz!
— Ale przyznaj, uderzyła cię przed chwilą jakaś myśl, nieprawdaż? Czy to jakie wspomnienie?
— Nie, najdroższa — skłamał gładko.
Lecz w tej samej minucie i na nią spadło wspomnienie jakby jedną złośliwą rzucone ręką. Ujrzała Jerzego przed kominkiem w pokoju pana Pawła wtedy gdy dali sobie słowo. A potem gdy na jego nalegania o prędki ślub podała mu nieodwołalnie termin roczny, na który musiał się zgodzić. Rumieniec okrasił jej twarz. A teraz?...
Przypomniała sobie jeszcze własne słowa do Jerzego, że to duch leśny przywiódł go w jesieni na Sarny, że to nakaz leśnego ducha ich łączy.
Młoda kobieta przetarła dłonią czoło, jakby myśl natrętną zniweczyć pragnęła. Myśl, która się stała intruzem.
— Co tobie, jedyna?
— Co teraz robi Jurek?
— Ktoooo?!
— Jerzy Strzełecki, bo zadaję sobie pytanie, który nakaz ducha leśnego był istotnem prawem dla mnie? Czy ten z puszczy, który nas z sobą spotkał, złączył usta nasze i zapalił w naszych sercach niezagasłą pamięć, czy też ten, który Jerzego przywiódł na Sarny.
— Jaki duch leśny? Nie rozumiem! Skąd te myśli Dado, teraz, przy mnie?... Więc gdy ja wyjadę?...
— Będę zawsze twoja. Ale wszakże... wszakże i ty teraz jedziesz do panny Róży.
— Postaram się, aby ona sama zwróciła mi słowo. Wiem, że ją zranię, ona mnie kocha.
— A Jurek! On prócz mnie już nikogo nie ma na świecie. Mówił mi, że we mnie złożył całe życie i nadzieję... Zająknęła się wzruszeniem.
— Więc? — spytał War sucho, patrząc na nią badawczo, — Dado ja muszę być jedyny i wyłączny dla ciebie, nawet jako wspomnienie. Ja wspomnień innych niż nasze wspólne nie ścierpię — rzekł twardo.
— Ani ja również. Ale trudno mi jest pogodzić się z myślą, że Jerzy będzie tak bardzo skrzywdzony moją omyłką.
— Dado dosyć! błagam cię! Dado ja cię tu niechcę zostawić! Jedź ze mną do Warszawy. Przyśpieszymy ślub i pojedziemy za granicę. Dla takiego szczęścia jak nasze potrzeba szerszego świata, włoskiego nieba, morza, gór, świetności! Pokażę ci tyle cudów, tyle doznamy wspólnych wrażeń.
— Ty znasz to wszystko, a ja znam tylko Ostendę. Przyjechaliśmy tam z rodzicami i Zychem bezpośrednio po naszej sielance, a przed samym wybuchem wojny. Już myślałam, że moje marzenia o szerokim świecie, którego jestem tak ciekawa, nie spełnią się nigdy, a oto ty mi obiecujesz ich zrealizowanie...
— Dla ciebie Daduś, powiększyłbym świat i jeszcze go upiększył, aby tylko widzieć blask radości w twoich oczach.
— Blask ten nie jest dla świata, lecz dla ciebie War — odrzekła poważniejąc. Będę najszczęśliwszą wtedy gdy będziemy razem w swoim domu.
— Och, gdyby w Hłowatynie i Derbyszczach...
— To nie stanowi największego szczęścia. Zobaczysz, że i w Pochlebach będzie nam bosko.
Zebrzydowski zasępił się.
— Szlachecka habenda!
— Będziesz ją jeszcze kochał, bo ja chcę ci tam niebo stworzyć na ziemi.
— Za ciasne! — sarknął.
— Nawet ze mną? O nie mów tak War i rozpędź ten brzydki cień w oczach. Słyszysz słowika? Tak samo śpiewał w Dawidówce, gdy jako młodziutka dziewczyna marzyłam o przyszłem szczęściu, o czemś, o czemś takiem wielkiem! Myślałam, że cały świat dla mnie! Jeszcze i ciebie wtedy nie znałam. Ty byłeś wtedy w Hłowatynie, Jurek w Nowosiółkach...
— Znowu?... Dado prosiłem cię...
— Ależ War, czego się zaraz gniewasz? Wspominam czasy, kiedy my wszyscy byliśmy szczęśliwi, u siebie, nie przeczuwając, że będziemy rozbitkami. Nie bądź zazdrosny War, bo wtedy i ja mogę być zazdrosną o wszystkie twoje wspomnienia, liczniejsze i pewno ponętniejsze niż moje, jak i te ostatnie z Różą.
— To było co innego!
— Wiem! ale chyba ona nie była ci zupełnie obojętną, bo nie wierzę abyś ty... tylko...
Edward zatrząsł się.
— Nie mówmy o tem!
— Jak chcesz, ale ja ci jej nie wypominam. A wiesz dlaczego? Bo żadna dotąd kobieta napewno, prócz mnie, nie oddała tobie razem tyle uczuć i płomienia swojej krwi. Zebrzydowski wziął Dadę przed siebie, objął ją ramionami i wpatrzył się w jej oczy poddane mu i już od jego płonących źrenic zapalające się. Pragnął jej ust, więc oddała mu je z ufnością, jak przynależne jemu, który pierwszą krasę dziewczęcą z nich spił...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Gdy Zebrzydowski odjechał i cichy łoskot samochodu rozwiał się już w zasłuchanych uszach Dady, otoczyła ją nagła pustka, chwycił ją lęk niepojęty. Doznała wrażenia, że chlusnął ktoś na nią ceber zimnej wody. Zbudziła się w niej męcząca rozterka i nurtowała w duszy. Cały dzień Dada nie mogła pozbyć się wrażenia, że Jerzy Strzełecki to jakaś potęga, której ona nie złamie, ale ją z przed siebie usuwa, by runąć w przestrzeń płomienistą, w której zginie... ale w którei widziała tylko oczy Wara.
— Więc niech w nich spłonę!...
Późno w nocy Dada pisała list do Strzełeckiego.