<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powojenni |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Ludwik Kapela |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Sobotni dzień majowy kończył się, robotnicy schodzili z pola. Na drodze polnej, wiodącej do folwarku stłoczyły się dziewczęta, wesoło rozchichotane. Podśpiewywały z radości, że po całodziennej pracy wracają do domów na wieczerzę i zasłużony odpoczynek. Cieszyły się majem, sobotą i nadzieją niedzielnej swobody i wieczorem dzisiejszym i zapowiedzią „muzyki“ czyli wieczorynki. Rozlegały się głośne wybuchy śmiechów, żartobliwe docinki z chłopcami. Środkiem drogi fornale prowadzili zmęczone konie przy bronach i kultywatorach, od uprawy pól na okopowe. Dziewczęta rzucały na młodszych żółtemi kwiatami mlecza, szczerząc zęby w szerokich uśmiechach. Padały gęsto dowcipy pieprzne, często aż wiercące w uszach. Jerzy Strzełecki przejechał koło robotników tęgim kłusem. Dziewczęta rozbiegły się przed nim z piskiem; uśmiechnął się do nich i popędził w stronę folwarku Zdołczyce.
Jerzy gospodarował z zamiłowaniem. Doskonała ziemia, gospodarstwo duże. zamożne, dogadzało mu i budziło w nim zapał do pracy. Po nowosiółeckich łanach trochę mu było tu za ciasno, przytem praca na roli wzmagała tęsknotę do rodzinnej gleby, ale Strzełecki umiał się opanować. Nie poddawał się niczemu, co mogło w nim nie tylko zachwiać, bo o tem nie było mowy, ale choćby chwilowo osłabić energję. Rolnictwo było jego żywiołem, praca celem ukochanym. Pracą pragnął osiągnąć z czasem stanowisko niezależne. Marzenia te opromieniała szczera i głęboka miłość dla Dady. Każde wspomnienie narzeczonej, rzucało blask w oczy Jerzego. Czuł, że w tej kobiecie zawarł życie, że w niej zamknięta jest tajemnica jego przyszłego bytu. Nadzieja szczęścia z nią miała w sobie tyle czaru, że Jerzy pod wpływem tych uczuć zapominał niejako o przeszłości, a myśl o Nowosiółkach, jednoczyła się w nim najczęściej z żalem, że Dady nie może widzieć tam swoją żoną, że ona nie uświęci sobą jego domu. Ale wierzył, że ona przystosuje się do jego obecnego życia i do dzisiejszej skromnej egzystencji. Tylko nie w Zdołczycach.
Strzełecki spostrzegł już po parotygodniowej obecności na swojej posadzie, że przywozić tu żony nie podobna. I co dzień bardziej się o tem przekonywał. Rodzina Bójskich nie wzbudzała w nim przekonania i w takie środowisko wprowadzać Dady nie chciał. Ponieważ jednak ślub ich miał być dopiero za rok, na wyraźne i niezłomne żądanie Turowej, czemu się Strzełecki nie mógł sprzeciwić, przeto postanowił pracować w Zdołczycach do roku, a przez ten czas poszukać innej, lepszej posady. Tymczasem gospodarował sumiennie z energją i zapałem, bo inaczej nie umiał. Do narzeczonej tęsknił, lecz był o nią spokojny; została w Uchaniach, zatrzymana stanowczo przez panią Teresę w roli nauczycielki Celusia, Prócz tego Dada postanowiła zająć się ochronką Uchańską, która przez wojnę była zdewastowaną, a pani Teresa miała za dużo pracy, by się temu poświęcać.
Listy od narzeczonej pełne pogody, odzwierciadlające szczęśliwy nastrój młodej kobiety, były dla Jerzego osłodą jego pracy w Zdołczycach. Chociaż rozrywek tu nie brakowało. Bójscy prowadzili życie wesołe, lekkie i wciągali w nie Strzełeckiego, często pomimo chęci z jego strony.
Jerzy zsiadał właśnie z konia, przed stajniami, gdy podszedł do niego elegancki chłopak, praktykant rolniczy. Szpicrutą trzepał się po butach i spytał z uśmiechem:
— Gdzie pan był? na koniu ani śladu dalszej drogi. Już to pan jeździ artystycznie. Ja przejadę dwa kilometry po gładkim trakcie i koń w mydle.
Strzelecki uśmiechnął się.
— Niema pan treningu, cała rzecz.
— Właśnie, ale dziś pan chyba daleko jeździł?
— Dlaczego? Objechałem folwarki tak samo jak codziennie.
— No to pan się chyba w czapkę niewidkę ubrał, bo pani Bójska do szczętu zamęczyła Trystana, pędzając się za panem po polach i zagajnikach. Wróciła zła okrutnie. Na mnie napadła.
Strzelecki zmarszczył brwi.
— Za cóż na pana?
— A czy ja wiem? Pewno dla tego, że się pierwszy nadarzyłem. Będzie się pan miał z pyszna, taka zła!
— Nic mię to nie obchodzi. Mam dziś wypłatę czeladzi, idę do siebie i tam będę jadł kolację.
— Aha, pewno! tylko, że goście przyjechali.
— Znowu? Skaranie z tymi gośćmi!
— Ba! ale pan nie wie, kto przyjechał.
— Naprzykład? może ten obiecywany ciągle minister?
— Gdzież tam! Przyjechali państwo Zachłańscy.
— Kto taki?
— Zachłańscy z Pławic, dalsi sąsiedzi Zdołczyc. Ona z domu Słucka, pani Justa. Przecie pan ją zna.
— Owszem znam. Wesoła osoba?
Praktykant uśmiechnął się dowcipnie.
— Ona się strasznie ucieszyła, jak się dowiedziała, że pan tu jest, tylko dała do zrozumienia nam wszystkim, że pana to spotkanie pewno zmiesza.
Strzelecki wybuchnął śmiechem.
— Dlaczego?
— No, bo przecie pan był jej konkurentem.
— Ja?! Co pan komponuje, panie Adamie?
— Doprawdy, że ona sama tak mówiła, że pan jakoby na kresach kochał się w niej na zabój, że panu dała dwa kosze i że pan straszliwie rozpaczał.
— Zwarjowała baba! Niech mi pan nie opowiada takich bzdur!
— Pan nie zna pani Justy? Przecie w jej mniemaniu wszyscy się w niej kochają. Mówiła raz zupełnie otwarcie, że gdyby była cokolwiek ładniejsza, rozumie pan? toby za nią szalał cały świat. Sam słyszałem, jak to mówiła. Wtedy już podobno wszystkich mężczyzn miałaby u nóg. Co? Ha!
— No i nikt nie śmiał się?
— Wszyscy ryczeliśmy!
— Ale jej w oczy, pewno potakiwaliście. Co?... Oto łgarstwo. To właśnie psuje naiwne i zarozumiałe kobiety.
— No, ale na takie jej dictum, jakże inaczej można reagować? Przecie pan wie, że szczerym w takich razach nie można być. Najpierw by się śmiertelnie obraziła, a w rezultacie nie uwierzyłaby. Mieliśmy tylko trochę głupie miny. Nawet Konopski miał minę nie zupełnie pewną.
— Któż to taki?
— Djabli go wiedzą, ale jest attache pani Justy, taki wie pan? hm... stale mieszka w Pławicach.
— Rozumiem!
— On także jutro przyjeżdża do nas. To, uważa pan, prawa ręka Zachłańskiego we... wszystkiem.
— A Zachłański nie ma lewej ręki, żeby mu dać w pysk?
— Eee, widzę, że pan naprawdę nie zna dobrze pani Justy! Jak pan ją teraz zobaczy i jej męża także, to pan wszystko zrozumie dokładnie. Poco mam pana objaśniać. Zachłański to spokojny sobie człowieczek i dla świętego spokoju nawet na rogi własne patrzy przez palce.
— Hm! No dobrze. Ale kiedyż nareszcie odbędzie się zebranie organizacyjne kółka rolniczego? Pan Bójski ciągle mi to obiecuje i zawsze kończy się wszystko na majówkach, tańcach, kartach i flircie. Czas byłoby zorganizować się przed żniwami. Zapowiadają się strajki, więc musimy zespolić się i mieć jakąś własną decyzję. Przyjęto mój projekt jednogłośnie, a teraz ciągle się zwleka.
— Oho ho! Nie tak to będzie łatwo! Teraz po wojnie rozprzęgli się ludziska. Czyż im się chce jakiego czynu społecznego, a zwłaszcza tu w Zdołczycach?
— Takich Zdołczyc na szczęście mamy nie za wiele. Inne dwory mogą wziąć kierunek w rękę. Pewno, że pana Bójskiego prezesem nie zrobimy.
— Bo wtedy prezes schowałby się za plecy prezesowej, a stowarzyszonym w to graj! Tu, panie Jerzy, są wyjątkowe warunki. Każda inicjatywa społeczna skończy się zawsze pijatyką, każdy projekt kartami. Jestem tu parę lat i znam stosunki. W dodatku, gdyby ich pan nawet zorganizował, to przy pierwszej kwestji każdy z tutejszych ziemian będzie opozycją, aż się rozlecą z szeregu i każdy na swoją rękę zacznie działać.
— W kierunku najpraktyczniejszym dla własnej kieszeni?
— A no, oczywiście. Każdy maca się za kieszeń i bada skrupulatnie, czy aby pęcznieje.
— Mówi pan pod kątem patrzenia na rzeczy w Zdołczycach.
— Zobaczymy, czy pan tu zdoła rozpalić jakiś już nie stos, ale choćby trwały ogieniek społecznych czynów? Będzie się to tak nazywało oczywiście, ale tylko de nomine. W rezultacie będą czcze gadania, sprzeczki, ale za to pełne stoły, stoliki zielone, obsadzone solidnie i soczyste zabawy.
— Pesymizm, panie Adasiu, czy niechęć?
— Doświadczenie i praktyka! Ja tu wogóle mam praktykę bardzo rozległą.
— Zauważyłem! Idę wypłacać, ludzie się już przy oficynie zbierają.
— Ja panu pomogę, będzie prędzej. Pani Bójska zapowiedziała mi, że jak pan tylko przyjedzie, żeby koniecznie przyszedł na kolację.
— Och, rzetelnie na to nie mam ochoty!
Zaczęła się wypłata i przeciągnęła długo. Przez ten czas lokaj kilkakrotnie wpadał do oficyny, po obu panów. Lecz widząc rządcę zajętego wypłatą, nie śmiał mu przeszkadzać. Robił rozpaczliwe miny do praktykanta poza plecami czeladzi i coś tam szeptał do jednej z dziewczyn. Wreszcie Strzelecki skończył rachunki, zamknął księgi. Pan Adam rzekł nagląco, pomimo obecności ekonoma:
— Panie Jerzy, dalibóg nie można dłużej. Tu już nawet kucharz przybiegał i pokojówka.
Jerzy niewzruszony kończył jakąś dyspozycję ekonomowi. Gdy ten opuścił kancelarję, Jerzy poszedł do swego pokoju. Adam podążył za nim. Strzełecki przeciągnął się, rozkładając szeroko ramiona i rzekł niechętnie:
— Och, panie Adasiu, do djabła z tą kolacją! Spać mi się chce.
— Nie wierzę! W taki wieczór majowy? — mówił praktykant wychylony do ogrodu przez otwarte okno. — Słyszy pan, jak słowiki wycinają kuranty? Żaby tak się drą, jakby je chciały przekrzyczeć. Niech się pan ubiera prędko, ja robię to samo. Dziś będzie feta nie byle jaka! Zapowiedziałem, że za dwadzieścia minut przyjdziemy.
— Bardzo pan pośpieszny, panie Adasiu, albo głodny. Co prawda i ja jestem głodny. Uch, spać, to przedewszystkiem!
— A poco pan wstaje przed świtem? Pan ma żelazne zdrowie.
— Zdrowie musi się nakłaniać do obowiązku, drogi panie.
— Eh, obowiązek, to ciężkie słowo — jęknął młodzieniec. — Ja mam wyrzuty sumienia, że sypiam do szóstej z pańskiej łaski. Ale rozkaz to rozkaz! Ja byłem żołnierzem w piechocie, a pan porucznikiem w kawalerji.
— Przyjdą żniwa, to i panu nie daruję. Tymczasem niech pan wypoczywa, żeby nabrać sił, bo chuchraczek z pana.
— Wie pan, psiakrew, dziś muzyka na ośmiorakach. Wolałbym pójść tam, niż na tę kolację. Widział pan Paulkę? Och, co za dziewucha! Ale prawda, że pan... że panu co innego w głowie. Gdybym był na pana miejscu, ba, ba! tobym także na żadną nie patrzał. Ale ja samotny chuchraczek, mizeraczek... Cóż mnie pozostało!
Praktykant mówił bez ustanku, a tymczasem Strzełecki ubrał się. Jednocześnie zapukano do drzwi.
— Jaśnie pani dziedziczka prosi panów do stołu — odezwał się głos za drzwiami.
— Jaśnie — trzaśnie, mospanie — zostanie! — sentencjonalnie i powoli wycedził pan Adam. — Idziemy — rzekł Strzełecki. — Wyszło na to, że teraz ja pana będę naglił. Ależ z pana maruda.
— Panie poruczniku, melduję pokornie, że nie mamy się czego śpieszyć. Jedynie my dwaj reprezentujemy dziś młodzież we dworze. Żonaci nic nie znaczą, to już manekiny, a zresztą jeden bawół, a drugi szczypawka. Nie do flirtu! Oj te słowiki! Lękam się o siebie coraz więcej. Ale cóż tam ja? Pani Bójska na mnie teraz kręci noskiem. Mój czas przeszedł. Pan to dopiero będzie dziś w opałach.
— Ja?
— No, no, niechno nastąpi spacer po kolacji. Znamy się na tem!
W sali stołowej panie siedziały już przy stole. Na widok Strzełeckiego pani Justa Zachłańska zerwała się tak gwałtownie, że omal całej zastawy wraz z obrusem nie ściągnęła za sobą. Z krzykiem wrzaskliwym rzuciła się do Jerzego, jakby go miała uściskać.
— Panie Jerzy! panie Jerzy, czy pan mnie poznaje? czy pan mnie poznaje?
— Ależ owszem, poznaję panią — zdziwił się.
— Ile lat! byłam wtedy ot taka, ot taka malutka! Ach, bardzo byłam młodziutka wtedy.
— Poznaliśmy się z panią na balu publicznym w Warszawie, na kilka lat przed ślubem państwa Pobogów. Zaraz, był to rok...
— Ach, ach, mniejsza o to! Więc mnie pan poznał? Prawda, że podobno nic się nie zmieniłam? bo wszyscy mi to mówią. Nie spodziewałam się pana tu spotkać.
— Justo pozwól panu Jerzemu siąść do stołu, bo czekamy — rzekła niecierpliwie pani Bójska.
— Ach, szalenie się cieszę, że pana widzę! Niech pan siada przy mnie! Dawno pan widział Zebrzydowskiego? Niech pan sobie wyobrazi, że on się podobno miał żenić z żydówką! Radzono mi, żeby go zaprosić do Pławic i że ja mu tylko wyperswaduję to małżeństwo. Tak się uśmiałam, że to coś okropnego! No i naturalnie wybierał się do mnie, ale...
— Nie przyjechał! — podchwycił Strzełecki. — Ha, nie miał czasu, bo się właśnie zaręczał.
— Więc żeni się z tą bankierówną? Ach, to okropne taki śliczny chłopiec!
— Powinszuj Justo panu Jerzemu, bo jest także narzeczony — rzekła Bójska z kwaśną miną.
— Pan?! Z kim, kiedy? Nic mi Kamilko o tem nie mówiłaś.
— Masz niespodziankę!
— Ach tak? no to winszuję panu. Ha, ha! Zaraz ja pewno odgadnę z kim pan zaręczony. Zresztą niewiem! Nie! no, powiedzieć z kim, panie Jerzy?
— Narzeczonej mojej pani nigdy nie znała.
— A o mnie to pani zupełnie już nie pamięta — podchwycił nagle pan Adam, widząc niechęć na twarzy Strzełeckiego.
Justa zwróciła się do praktykanta roztrzepotana. Strzełecki obserwował dyskretnie Zachłańskiego, który miał wygląd chrabąszcza. Żona zagłuszała go tak, że aż malał i nikł prawie.
— Zmizerowane jakieś biedactwo — pomyślał Jerzy i w tej chwili przyłapał na sobie wzrok pani Bójskiej. Patrzyła na niego tak przenikliwie, że to go zastanowiło.
— Czego ona chce?
Bójska, bardzo jasna blondynka, ładna, umalowana, z dużemi podczernionemi oczami, koloru niezapominajek, wpatrywała się w niego z takim wyrazem zachwytu, że Jerzy drgnął. Przesunął wzrok po ciężkiej rubasznej postaci Bójskiego. Ten znowu przypominał słonia tuszą swą i wyrazem dobrodusznych małych oczek siwych, przy ogromnych, jasnych jak konopie wąsach. Gdy Jerzy powtórnie spojrzał na Bójską, spostrzegł w jej źrenicach niemal pokorne błaganie. Rozdrażniło go to. Bójska prześladowała go od początku swojemi względami okazywanemi zbyt jaskrawo. Nie było sposobu skryć się przed nią, ani w polu, ani w lesie, wszędzie trafiła konno, w pogoni za nim. Strzełeckiego gniewało to niesłychanie. Widział często uśmiechy tajemne służby, która musiała to również zauważyć. Wiedział, że te uśmiechy krytykują głównie Bójską, lecz to nie łagodziło jego rozdrażnienia.
Bójski przyzwyczajony do zakusów żony, względem mężczyzn nie zwracał jakoby na to uwagi.
Przez cały czas kolacji głównie słychać było głos Zachłańskiej. Prędko porzuciła rozmowę z Adamem i zwróciła się cała do Jerzego. Kokietowała go zamaszyście, rzucając oczami na wszystkie strony, lecz Jerzy był pierwszym celem pocisków.
Adam przewidział dalszy ciąg wieczoru. Pani Justa natychmiast po powstaniu od stołu wsunęła rękę pod ramię Jerzego, proponując spacer po ogrodzie. Jerzy wymawiał się dość obcesowo, ale go zakrzyczała, więc ustąpił. Bójska wyraźnie zła chodziła z Adamem. Dwaj mężowie wlekli się z tyłu, gaworząc coś nie coś, mętnie i sennie, niby dwie bony kroczące poważnie za zbyt bujnego temperamentu podlotkami, które pragną się w tej chwili, nawet od tolerancyjnych bon wyzwolić. Wkrótce też to nastąpiło. Pani Justa skręciła raptownie w jakąś uliczkę. Znaleźli się ze Strzełeckim sami, w cichym szpalerze, gdzie blaski księżyca przesiewane przez liście tworzyły plamy i plamki jasne, przypominające skórę lamparcią. Niezadługo znalazła się ustronna ławeczka i pani Justa zaczęła się na niej roztkliwiać na temat majowych uroków. Dopomagał jej znakomicie do wytworzenia nastroju Bogu ducha winien słowik, który pomimo, że tylko własne opiewał uczucia, był jednak kusicielem. Strzełecki nie dostroił się do romantycznego usposobienia swej towarzyszki. Odczuwając w niej zbyt gorącą temperaturę, zaczął ją ochładzać rozmową nic z pokusami wiosennemi nie mającą wspólnego. Rozgniewana takim brakiem zrozumienia, zerwała się impetycznie z ławki, nagadała coś, trzepiąc jak młyn i już chciała zaryzykować ostrą ofenzywę, gdy usłyszeli szmer i głos pani Bójskiej:
— Ach to państwo! Myśleliśmy z panem Adasiem, że ktoś się zakradł na kwiaty. Jaka cudna noc, księżyc i te bzy...
— Oj, te bzy! te bzy! — westchnął głęboko pan Adam.
— Panie, pan mnie kompromituje! tylko co przecie my oboje chodziliśmy wśród bzów i pan tak wzdycha? — zawołała pani Kamila.
— Niech się pani nie dziwi, to atawistyczne westchnienie. Bowiem nasz pierwszy rodzic, a mój imiennik właśnie podczas kwitnienia bzów tak się rozmarzył, że został z raju sromotnie wypędzony i także wzdychał: ach te bzy!...
— W takim razie i pana zostawiam na dalsze westchnienia z panią. Pozwól Justo, że powierzę ci pana Adasia. Dowidzenia!
Nastąpiła zmiana panów i dam. Pary rozeszły się w dwie strony przeciwne.
— Chodźmy wszyscy najlepiej do domu, jest zupełnie chłodno — zmarzła nagle pani Justa.
— Ależ jest prawie duszno, tylko to ja widocznie tak ochładzam, prawda pani? — skarżył się Adam. — Śmieje się pani? no, naturalnie! Cóż tam ja, mizeraczek przy panu Jerzym. On panią samemi wspomnieniami przedwojennnych czasów rozgrzewa!
— Ee! minęło już to.
— Pewno! Cudzy narzeczony, to dużo gorszy element, niż nawet cudzy mąż.
W drugim końcu alei Strzełecki spytał towarzyszki:
— Czy mąż pani istotnie chciał się ze mną widzieć? Idziemy w przeciwną stronę.
Wtem uczuł się opleciony ramionami pani Bójskiej.
— Co pani robi?
— Cicho! chciałam mieć ciebie choć podstępem. Czy ty nie widzisz, nie wiesz, że tracę głowę dla ciebie? Chciałam cię spotkać dziś, w lesie, aleś nie przyjechał. Gdzie byłeś?
— Pani będzie łaskawa uspokoić się.
— Cicho, bo znowu ta Justa nas wytropi.
Chwyciła głowę Jerzego i wpiła w jego usta gorące wargi.
— Jurku, do jutra! Jutro będzie dużo gości, będzie i Konopski. On od Justy nie odejdzie, bo żadna inna nie chciałaby go. Jutro nasz dzień!
Znikła w gęstwinie bzów.
Strzełecki był tak zaskoczony, że nie mógł się nawet śmiać. Wzruszył ramionami i odszedł wolno, rozmyślając nad niespodziewaną napaścią. Ogarniała go złość i śmiech go dławił.
— A to wściekłe baby!
Szedł aleją lipową, kierując się w stronę oficyny. Przeleciał mu nad głową cichym zdradzieckim lotem nietoperz. Gdzieś w zaroślach śpiewały słowiki i monotonnie hukały sowy. W powietrzu przesyconem blaskiem księżyca, wonią bzów, rosą i zapachem świeżych liści i traw soczystych, wibrowały jakieś prądy niepokojące, a mocne jak narkotyki. Zapach z bliskich łąk wpływał orzeźwiająco, lecz wnet łączył się z tą duszną atmosferą czaru i stawał się jeszcze jednym z nieskończonych jej uroków. Monotonny rechot żab, z odległych bagienek, tworzył ciągły refren do pieśni słowiczych i coś budził w duszy coś z niej unosił w dal, jakby na szerokich, szumnych skrzydłach niósł w niebo.
— Dado moja!...
Jerzy drgnął. Imię ukochanej wypowiedział bezwiednie głośno i teraz zląkł się, czy w tym ogrodzie erotycznych nimf nie usłyszał kto krzyku jego serca. Doszedł prędko do małej bramki w sztachetach, znalazł się w bliskości mieszkań służbowych. Usłyszał piskliwe biedolenie skrzypiec i dudnienie bębenka. Słychać było wyraźnie tupot nóg tańczących i wesołe pokrzykiwanie. Z oddali, hen, naszczekiwał pies. Wtem cichy szept, furknięcie spódnicy, przypominające odgłosem spłoszoną kuropatwę.
Jerzy natknął się na jakąś parę. Odeszli pośpiesznie.
— Tu za blisko ogniska zabawy — pomyślał — może być więcej majowych par.
Obszedłszy podwórze i budynki, skontrolowawszy stróża nocnego, wracał do oficyny. Był już blisko, gdy doszedł jego uszów głos dziewczęcy:
— Abo nie? to ci prawdziwie piękny pan, a na koniu ci siedzi jak jaki król. Jeszczem też takiego nie widziała! Jak się do człowieka uśmiechnie, to jakby zorzę miał w tych oczach. A kiej się rozgniewa, to brwie czarne jednym łukiem nad oczami jak chmura, aż strach!
— Ochota cię bierze, widzę na rządcę? Ej Paulka, Paulka! — odpowiedział głos, w którym Strzełecki poznał lokaja Wojtka.
— Pewnie, że wolałabym pana rządcę, niż ciebie, abo tego niedojdę pana Adama.
— Ja ci dam rządcę! popamiętasz! Twoje szczęście, że on nawet i nie spojrzy na żadną. Ma lepsze!
— Owa! że on z jaśnie panów pochodzi, to co? To jeszcze piękniej. A kogóż to on ma lepszego? Niby to ja ułomek?
— Ale nasza jaśnie pani tyż nie ułomek.
— Stul pysk, jeszcze kto usłyszy!
— A będziesz na rządcę czatować?
— Bede! Nie dziś to jutro mnie obaczy. Co mu ta po żeniatej.
— Nie masz co czekać, bo rządca i praktykant w sadzie z paniami się bawią. Jeszcze ci raz mówię, ruszaj do chałupy, albo na muzykę, bo jak się zagniewam...
— O, widzisz go, jaki jaśnie pan liberyjny!
Rozległ się śmiech dziewczyny, szamotanie się i przytłumiony głos Wojtka.
— Daj gęby, Paulka!
Strzełecki cofnął się prędko za krzewy. Dziewczyna przebiegła blisko niego, za nią podążyła ciemna sylwetka pokojowca.
— Stanowczo wiosna jest najrozwioźlejsza rozpustnica i kusicielka — mruknął Jerzy, wchodząc do swego pokoju. Zapalił lampę, wyjął z portfelu fotografję Dady, amatorską z Uchań i zapatrzył się w uśmiech jej wdzięcznych ustek. Patrzał długo, ciekawie rozpatrywał każdy rys twarzyczki. Utkwił oczy w podniesioną lekko brew lewą, na gładkiem odkrytem czole. Przypomniał sobie, że tę brewkę Dada podniosła, przedrzeźniając się z nim w ostatnim momencie przed zdjęciem.
— Moja ty, moja! Czemu tak długo jeszcze i czemu nie w Nowosiółkach?
Jerzy siedział w otwartem oknie, chłonąc czar majowej nocy. Z wizją Dady był w starym parku nowosiółeckim, przeniósł się tam wyobraźnią i sercem.
Nazajutrz od samego rana Jerzy zaangażowany był do dworu na majówkę. Gdy przypomniał panu Bójskiemu, że wartoby zgromadzić zebranych tak licznie mężczyzn, by zagaić omówione na dziś zebranie organizacyjne kółka, wąsal zakłopotał się nieco.
— Wie pan, lepiej będzie po powrocie z lasu, po obiedzie. Teraz, tak odrazu, na gorąco...
— Teraz właśnie byłoby na zimno, potem będzie pewno za gorąco...
— Zobaczymy, zobaczymy! Ale niektórzy sąsiedzi, wie pan, krzywią się. Mówią, że to za wcześnie, że niema gotówki.
— Nam nie potrzebna gotówka, tylko dobre chęci i czyn.
— No tak, tak! Ale któżby naprzykład był prezesem?
— Aha, najpierw od tego zaczynać? Uważam, że najpierw powinna być zgoda ogólna. Ja tu znam mało osób. Możeby pan X:?
— Za stary, niedołęga!
— Hm! pan Y: wydaje mi się jednostka nieprzeciętną. Człowiek wykształcony, fachowy, doskonały rolnik.
— Oponent z zasady! Będzie wszystko tylko krytykował, sam nic nie zbuduje, a rozbije to, co inni zaczną.
— Patrząc na jego gospodarstwo i administrowanie majątkiem, sądziłbym, że byłby bardzo odpowiedni. Ma dużo inicjatywy.
— Ee, panie Jerzy. Czepia się pan dziwaków i narwańców. Jego nikt z nas nie będzie słuchał. On zaś będzie wszystkim przeczył.
— Możeby tedy pan objął kierunek?
— Ja? No, możebym się zdecydował, ale to wymaga pracy, trudu, to, wie pan, rzecz kłopotliwa. No, może uda się panu uskutecznić dziś to zebranie. Ale to po obiedzie, po obiedzie...
Strzełecki z uśmiechem zagadkowym poszedł do pana X: przedstawił mu swoje projekty. Stary obywatel patrzał na niego badawczo.
— To jeszcze za wcześnie trochę. To będzie trudne do wykonania. Któż podejmie się przewodnictwa?
— Sądziłem, że może pan właśnie.
— Ja? Tak, tak... rozumiem potrzebę takiej organizacji, lecz... lecz... teraz po wojnie tak człowiek wyszedł z wprawy, że narazie będzie trudno.
— Jednakże rozpocząć trzeba. Inicjatywa pociągnie nowe projekty, wyłonią się programy i czyn pójdzie już własnym rozpędem.
— Zobaczymy, zobaczymy, ale to jeszcze nie teraz.. a przedewszystkiem nie dziś, łaskawy panie.
— Zjazd ziemian jest tak liczny, że warto skorzystać.
— Ach, my się tu bardzo często zjeżdżamy! O, widzi pan, wybierają się do lasu. Jakże więc teraz...
Jerzy odszedł.
Skierował się do pana Y: Ale ten sam go zaczepił.
— Czy to prawda, że pan kreuje Bójskiego na prezesa mającego się zawiązać kółka rolniczego? Przecież to jest trąba słoniowa ten pański pryncypał.
— Wolałbym pana X: pan Bójski trochę niechętny.
— A X: zapalił się?.. Taki mamut, wątpię, czy czego dokona w dzisiejszych, zupełnie nowych warunkach.
— Miałem coprawda pana głównie na myśli.
— Mnie?... A broń Boże! Czyż jabym ścierpiał, gdyby każdy z nich leciał w tyraljerkę i tym sposobem uniemożliwił każdy czyn, wymagający solidarności?
Jerzy spojrzał na pana Y: z szacunkiem.
— Może pan potrafiłby zjednoczyć sąsiadów, skuć ich obowiązującą spójnią, by szli z panem ręka w rękę i nauczyli się działać, związani jedną ideą bez odskoków i prywaty.
— Pan ich nie zna! Jeden nie uznałby żadnej mojej inicjatywy, dlatego tylko, że wyszłaby odemnie. Drugi urągałby, że jego pomysł jest tak samo dobry albo i lepszy. Trzeci skierowałby się tam, gdzie mu najdogodniej. A czwarty wreszcie zły, że nie on daje dyrektywy, nagadałby mi impertynencji, za które wyleciałby za drzwi, mnie zaś po raz setny ogłosiliby brutalem, oponentem z zasady i... finita la comedia.
— Rozumując tak, do niczego nigdy nie dojdziemy. Ludzie wybitni intelektualnie powinni się przepychać poprostu do kierownictwa, nie zważając na sarkanie malkontentów, ani na odpadanie oponentów, którzy umieją jedynie krzyczeć bez treści.
— Treścią bywa tu najczęściej własny zysk lub strata, choćby niekiedy groszowa. Albo prosta zawiść, zrobić innemu na przekór. Widzę, że w panu jest zapał, panie Strzełecki, proszę mnie uważać zawsze za poplecznika pańskich idei. Będziemy razem próbowali. Ja tu już dawno zaczynałem, lecz nigdy nie dozwolono mi skończyć żadnej najmniejszej budowy.
Zjazd był liczny istotnie, zwłaszcza młodzieży. Przyjechał i Konopski, wysoki, grubo ciosany, parobkowaty, przystojny zresztą i bardzo pewny siebie.
Strzełecki spojrzawszy na niego, zastanowił się:
— Gdzie ja go widziałem?
Zauważył, że Konopski na jego widok zbladł, a potem poczerwieniał nagle i zaczął się przed nim wyraźnie ukrywać.
Zabawa wrzała. Wycieczka do lasu wozami i na koniach dostarczyła mnóstwo epizodów, które rozżarzały oczy niewieście i męskie.
Panie Justa i Bójska, otoczone zgrają lecących na łatwe zdobycze młodzieńców, były w swoim żywiole i starały się prześcigać z sobą. Jerzy był jednym z najbardziej rozrywanych i mógł sobie zanotować dużo wrażeń nie tyle zachwycających, ile sensacyjnych. Prócz pań o bujnych nadmiernie temperamentach, snuło się kilka młodszych panien, które, jak Strzełecki zauważył, nie bardzo wiedziały co z sobą robić i do kogo się przyłączyć, bowiem młodzież interesowała się bardziej niewiastami, u których można było coś skorzystać i zabawniej, bez żadnych skrupułów flirtować. Strzełecki zdołał się raz wymknąć do panien i pań z innego obozu i stwierdził, że są bardzo miłe. Ale to orzeźwienie źródlaną wodą po ukropie nie długo trwało, gdyż zabrano go znowu par force pod lżejsze znaki.
Po powrocie do Zdołczyc, Strzełecki już teraz wspólnie z panem Y. rozpoczęli agitację, by zgromadzić pewne grono ziemian sąsiadów do gabinetu gospodarza domu.
Zeszło się wprawdzie kilkunastu obywateli, lecz patrzyli podejrzliwie na sojusz Strzełeckiego z panem Y: i zaczęli ich obu lekko ignorować. Pan X: zwrócił się do Jerzego i rzekł dość arbitralnym tonem:
— Właściwie o co panu chodzi? Pan Bójski mówi nam o jakichś programach pańskich, ale nie wiemy, jakie są te programy i czego się tyczą?
— To nie są programy moje, lecz ogólne, i tyczą się całego ziemiaństwa — rzekł Strzełecki. — Chodzi o to, że obecnie, po wojnie wszystkie warstwy narodu organizują się, aby utrzymać swój stan i swój byt. Ziemianie, posiadacze większych czy mniejszych własności, powinni także iść społem, aby bronić swoich placówek, nie w myśli jedynie tej, aby utrzymać się przy tych obszarach, lecz aby wywalczyć sobie możliwą egzystencję. Dlatego trzeba się przeciwstawiać nadmiernym żądaniom związków pracy, które, idąc w myśl swoich interesów, żądają naturalnie, jaknajwięcej i nie liczą się z tem, że to może rujnować warsztaty. Trzeba występować solidarnie, aby uzyskać jaknajkorzystniejsze konjunktury dla gospodarstw rolnych.
— Przepraszam — odezwał się jakiś głos. — Mówił pan, że posiadacze większych i mniejszych własności powinni iść społem? Cóż to, z drobną szlachtą, czy z chłopami chce pan nas konsolidować?
Zaczęły się nieprzychylne szmery.
— Tak — odrzekł śmiało Strzełecki — bo rolnicy mali i więksi mają jedne i te same cele i dążności, które powinni rozwijać nie tylko dla dobrobytu osobistego, lecz dla dobrobytu państwa. Idee ziemian powinny zakreślać jaknajszersze kręgi społecznych działań, których podstawą jest rolnictwo. Na tym fundamencie mogą wvrastać coraz nowe. twórcze pomysły i coraz świetniejsze zdobycze, tylko trzeba chcieć, a to już całkowicie zależy od panów. Gdy będą zgodne dążności, inicjatywa zacznie wzrastać. Ale nie można zasklepiać się w swoich sferach, bo to już nie pora po temu.
— Przemawia pan w duchu socjalistycznym!
— Przemawiam za ziemiaństwem, bo ziemianinem jest tak samo chłop na kilku morgach, jak i szlachcic na paru włókach, lub obszarnik na kilkudziesięciu, czy na kilkuset. Każdy z nich, stosunkowo, powinien mieć jednakowe prerogatywy i każdy ma jedne i te same obowiązki dla kraju.
— Jednem słowem chce pan, abyśmy chłopów nauczyli pracy na roli i dali im broń w rękę, którą oni potem wyzyskają przeciwko nam.
— Gdyby nawet tak było, będzie to godny czyn społeczny i patryjotyczny i wyjdzie z czasem na dobro państwa.
Strzełecki mówił dalej w tym duchu, lecz odezwały się głosy ciche.
— Dlaczegóż to jakiś rządca i obcy ma dawać dyrektywy? Przecie my chyba sami...
— Posłuchajmy dalej!
— Et plecie! Chce zapewne wysadzić Y: na prezesa.
— Albo sam się na to stanowisko wykierować.
— Dajcie pokój! Któż za nim pójdzie?
— Słuchajcie panowie, to są uwagi słuszne i rady dobre — odezwał się jakiś głos.
Lecz głosów takich było zbyt mało, natomiast panowie zaczęli szeptać z sobą o urodzajach, o cenach na zboża. Ten i ów ziewnął, ten i ów zajrzał do okna, ktoś szepnął — „wiecie co, bridge mi zapachniał“.
— Patrzcie, jak się tam bawią w ogrodzie. Et, dosyć z temi nudami!
Wkrótce jeden z gości wysunął się dyskretnie, za nim drugi, trzeci. Panowie zaczęli się niecierpliwić. Dyskusja rozpoczęta przez kilku wyczerpała się rychło, wreszcie zaczęli krytykować zbyt szerokie inicjatywy jak na czasy obecne. Powstały sprzeczki, rozległy się niechętne głosy znudzonych, stęsknionych za stolikiem lub zabawą. Strzełecki i pan Y: trzymali się dzielnie, tylko Jerzy obserwując zgromadzonych, miał wrażenie, że mówi właściwie sam do siebie. Pan Y: uśmiechał się złośliwie pod wąsem. Wreszcie pan Bójski zakończył sprawę.
— Ot wiecie co, panowie, dosyć na dziś! Chodźmy na bridge’a!
Projekt przyjęto z zapałem. Rozeszli się wszyscy. Jerzy był chmurny. Pan Y: wybuchnął:
— Na dziś dosyć! Będzie to bardzo częsty refren tych zebrań.
— Jakże pan myśli, zjednoczymy się? Przecie to niesłychanie ważne!
— Wymaga czasu, cierpliwości, praktyki i przykładu płynącego z innych okolic kraju — rzekł pan Y: W naturze naszej jest już tendencja naśladownictwa i chęć by nie być zakasowanym. To będzie atut najpewniejszy. Ale mam wrażenie, że gdy pan się nie zniechęci, gdy wytrwale będziemy działali w tym kierunku, coś się z czasem zrobi.
— Ha, zobaczymy! — Chciałbym by nie zabrakło mi zapału — odrzekł Jerzy.
W ogrodzie towarzystwo bawiło się. Pływano po stawie, robiono zdjęcia fotograficzne całych grup, grano w tennisa. Pełno było śmiechu, flirtu, swobodnych dowcipów. Niektórzy tańczyli w salonie, inni woleli odosobnione zakątki.
Jerzy złapany przez panią Justę kładł jej kabałę, blagując ile wlazło, na co ona odpowiadała sentymentalnie z tęskną zadumą i potakiwaniem, kokietując go znowu inną metodą. Gdy Jerzy zwrócił się do której z obecnych pań. Justa nie dawała jej dojść do słowa, a gdy ta umiała pomimo wszystko zdobyć głos i zaczęła mówić, Zachłańska rozpraszała uwagę wszystkich zagadywaniem bodaj do służby, lub ostatecznie wychodziła z pokoju. Widocznem było aż nadto, że pragnie tylko samą sobą absorbować całe towarzystwo i nie znosi konkurencji. Strzełecki miał już tego wszystkiego zupełnie dosyć. Ucieszył się, gdy pan Adam zaproponował, aby Konopski zagrał na oboju z akopanjamentem pani Justy.
— Na oboju? — zastanowił się znowu Jerzy.
Zaczął się popis. Pan Adam usiadł obok Jerzego.
— Niech pan teraz obserwuje Zachłańską. Wielki nastrój!
Jerzy patrzał i podziwiał pozę grającej. Zachłańska rzucała oczami po kątach sufitu i spuszczała je nagle melancholijnie na swoje ręce, które podnosiła z klawiszów wysoko, odrywając je od nich gwałtownie, jakby ją parzyły.
— Cóż to za ekstaza, bo melodja nie nastraja tak wysoko. Coś gra pospolitego.
— Ale on siedzi obok. Pan nie umie wyczuć — zgorszył się Adam.
— A.. prawda!
Spojrzał na Konopskiego i znowu dłużej zatrzymał na nim zdumiony wzrok.
— Kto to jest? Kto to jest? U licha!..
— Czy on panu kogo przypomina? Bo na mnie on robi wrażenie fauna grającego na flecie nad strumykiem.
— Eee, gdzież tam! raczej swojskiego chłopaczka z ligawką adwentową.
Wtem ośmioletni chłopczyk przeglądający na stole album z fotografjami, podsunął go Jerzemu i Adamowi i brudnym palcem wskazał jedną fotografję.
— To ja!..
Spojrzeli i jednocześnie obaj parsknęli stłumionym śmiechem.
Na fotografji stał chłopczyk półtoraroczny, lub dwuletni, zupełnie nagi. Ręce miał opuszczone po bokach wydętego brzuszka, minę wielce zabawną w swej bezradności. I taki wypięty, uwieczniony, reklamował się jeszcze podpisem umieszczonym pod fotografją:
„Nasz syn“.
— Pocóż ten podpis? W niedwuznaczną męskość jego płci, nikt tu nie może wątpić — śmiał się Strzełecki szczerze ubawiony.
A pan Adam rzekł z całą powagą do malca:
— Bezwstydnik jesteś!.. Nie mogłeś to sobie choć listka figowego zafundować? Nygusie!
— Ja nie wiem co to?
— Nie wiesz? Jesteś tedy nowoczesny Apollo, uznajesz plastykę i naturę. Ślicznie!
— Ja nie rozumiem tego.
— A słuchajno, dawno ci zdechł czarny kot?
— Żaden kot nie zdechł.
— Czemuż nosisz żałobę po kocie? Spójrz na swoje paznokcie.
Chłopak wytrzeszczył oczy.
— A bo co?!
— No, bo czarne jak święta ziemia.
— Et, bo pan to też!..
Zachłańska chrząknęła parę razy charakterystycznie i twarde spojrzenia ciskała na szepcących panów.
— Cyt, panie Adamie, rozpraszamy nastrój!
Właśnie muzyka urwała się. Zachłańska powstawszy od fortepianu, rzekła kwaśno:
— Panowie nie słuchacie, a pan Konopski tak cudownie gra!
— Winszujemy, winszujemy — wołał Adam. — Gdzie pan się tak nauczył?
— E.. to jeszcze w Budyjo.. wie..
Konopski zaciął się, poczerwieniał i dodał szybko:
— To już dawno..
Strzełecki nagle odwrócił się i popatrzał na niego uważnie. I w jednej chwili olśniła go błyskawica wspomnienia. — Ależ tak, naturalnie!
— Pan zna Budyjów na kresach? — spytał obojętnym tonem.
— A to dobre sobie! Przecie to był majątek pana Juljana — zawołała pani Justa z nerwowym śmiechem.
Konopski milczał i odwrócony plecami do salonu przebierał coś w nutach.
Strzełecki nie przestawał patrzeć na niego z nieuchwytnym uśmiechem. — Chyba to inny Budyjów jakiś, bo ten gdzie była gorzelnia i ogromna rektyfikacja, do której całe nasze rejony odstawiały spirytus, ten Budyjów należał do Połubińskich.
— Ależ pan się myli! W majątku pana Juljana także była gorzelnia — trzepała Justa.
— W takim razie, powtarzam, to inny Budyjów — uśmiechał się wciąż Strzełecki, nie spuszczając oczów z Konopskiego.
Ale on wypadł już z salonu. Za nim pobiegła pani Justa.
— Co ci się stało? — zwarjowałeś! — spytała zła.
— Bo niech mnie każdy dureń nie zaczepia! Psia.. krew I
— Cicho, co pleciesz! Jesteś z kresów i wiesz chyba, kto to Strzełecki i Zebrzydowski, do którego także coś cierpisz.
— Jabym tych panów.. jabym ich...
— Sam jesteś panem, kiedyś miał Budyjów.
— A pewnie, że tak!
— No to czego się bzdyczysz? Wyglądasz jakbyś się ich wstydził czy bał..
— Także opowiadanie! Bał?.. Pfy!.. Jedźmy już lepiej stąd, bo mnie złość zaleje.
Pani Zachłańska łagodziła wzburzonego przyjaciela. W salonie Bójski z łagodnym uśmiechem, gładząc wąsy, mówił do Jerzego:
— Mnie się też zdawało, że ten jego Budyjów był na księżycu. A pan go zna, pan wie kto on jest?
— Niech mu tam Bóg sekunduje! Co mi do niego!
— Nie, panie Jerzy, tak nie można, żeby byle kto.
— Więc cóż, oderwiesz go od Zachłańskiej — zawołała z gniewem Bójska.
— Czekaj, Kamilko, mnie nic do pani Justy. Niech go sobie ma za... przyjaciela, ale ja chcę wiedzieć o nim prawdę. Lubię wszędzie i zawsze przedewszystkiem znać prawdę.
Strzełecki spojrzał na słoniowatego jegomościa z ironją i niemal pogardliwem pobłażaniem.
— Pan wybaczy, że dziś zaniechamy tych wyjaśnień. Do takich zaś zjawisk jak pan Konopski jestem już przyzwyczajony! Nie psujmy mu zabawy, a jego księżycowy Budyjów niech mu i nadal dodaje uroku i powodzenia.
Pan Adam pałał ciekawością i po chwili przyłapał Strzełeckiego.
Jerzy śmiał się.
— Kim jest Konopski? Przecie mi pan sam mówił, wczoraj, kim on jest.
— No teraz! mnie chodzi o to, jak wyglądał wtedy, gdy był w Budyjowie?
— Był synem jednego z oficjalistów gorzelniczych, ale właśnie tem się odznaczał, że grał ciągle na oboju i czytał wiecznie powieści kryminalne, czem bawił przyjezdnych panów, bo był zabawny i pretensjonalny kabotyn. Oto wszystko!
— Aha! No, widzi pan! zawsze jednak był na Budyjowie i nawet był znany.
— Taak, tego nie zaprzeczę.
— Szczęściarz życiowy. On się tupetu nauczył od delikwentów Szerlok Holmesa i znalazł swojego Szerlok Holmesa w osobie pańskiej, na którego bardzo niefortunnie trafił.
Po tem małem pozornie zajściu nastąpiła jednak pewna konsternacja w towarzystwie.
Konopski nie pokazywał się w salonie. Zjawił się dopiero przy kolacji w usposobieniu minorowem. Lecz przy stole humor mu wracał prawie impetycznie, pod wpływem nadmiaru trunków.
Wreszcie kolację przyśpieszono, gdyż humory wielu mężczyzn doszły do tych granic, po za któremi już kurtyna zapada. Po kolacji towarzystwo wypłynęło do ogrodu, w jednem zaś z pokojów, w sąsiedztwie stołowego, libacja trwała jeszcze. Dochodziły stamtąd wesołe śpiewy, toasty, a często gęsto i brzęk szkła. Zdarzało się nawet, że przez okno wylatywały z furją puste butelki, ciśnięte z pogardą, gdyż zastąpiły je nowe i pełne.
Pewien młodzieniec, któremu oczy zasnuły się prześliczną mgłą rozrzewnienia, chodził za wszystkiemi paniami po kolei i każdej oświadczał, że ją kocha, szanuje i że jest dumny z tego. Zapewnieniami temi panie bawiły się znakomicie, ale tylko jedna z nich, starsza i bardziej romantyczna, niż nawet ów młodzieniec, a łatwowierna, pozwoliła mu wyprowadzić się do ogrodu i objąć w pół. Tak spacerowali po nocy; Ona upojona nim, on rozczulony jej dobrą wiarą w swoje zapały alkoholiczne.
Wkrótce mnóstwo innych par rozsypało się po ogrodzie. Tryskały w górę rakiety. Pan Adam operując ogniem bengalskim, oświetlał często, bardzo niepotrzebnie, ciemne zakamarki, skąd płynęły tajemnicze szepty.
Strzełecki nauczony doświadczeniem wczorajszem, unikał cienistych ustroni pachnących bzem. To go jednakże nie uratowało.
W pewnej chwili pani Bójska otarła się prawie o niego i szepnęła mu w same ucho:
— Będę za godzinę na ławeczce, pod płaczącym jesionem.
Strzełecki przyjął to do wiadomości, ale nie poszedł. Po dwuch godzinach grania w bridge’a wyszedł przejść się. Ogród miał wiele rozmaitości i żywej dekoracji, a księżyc tak bezczelnie śmiał się prosto w oczy Strzełeckiemu, że Jerzy zaraził się swawolnem tchnieniem, jakiem oddychał cały ogród; postanowił sprawdzić, co się po spóźnionym terminie dzieje pod jesionem. Nadejście jego tam wywołało niespodziewanie burzę oklasków. Kilku młodych ludzi i kilka weselszych pań, z panią Justą, urządziło sobie dodatkową bibkę na ławce, która miłośnie obejmowała w krąg cały jesion. Krążyły gęsto kieliszki, śmiechy, dowcipy. Pani Justa była zapatrzona w jednego z młodych wojskowych i najwyraźniej podniecona nim. Illustrowało to zdwojone rozrzucenie oczu i potrojona krzykliwość. Piękny porucznik był w opałach. Zachłańska, ujrzawszy Strzełeckiego, zaczęła go wzywać do siebie gwałtownie głosem i giestami. Jerzy podszedł, ale po kilku kieliszkach uznał, że nie należy przeszkadzać nowym atakom zaborczym, skierowanym obecnie do porucznika i że ta oryginalna zabawa obejdzie się zupełnie bez jego udziału.
Wyszedł z pod obwisłych konarów jesiona i poszedł w stronę domu.
Był zamyślony, nie z powodu straconej okazji pod jesionem, ale z powodu, że w tej księżycowo wyskokowej atmosferze budziły się różne refleksje.
..Bawimy się nieźle! początki ciekawe!
A potem ni z tego ni z owego przyszły mu na myśl czasy, kiedy było i bogato i nawet hucznie wśród ziemiaństwa, a jednak jakoś spokojniej, czy może wytwórniej.
..Ba, mamy przecie swobodę!
Dochodząc do dworu usłyszał muzykę i śpiew. Z otwartych okien lała się melodja swawolnej śpiewki. Głos kobiecy dodawał do tej melodji bardzo frywolne słowa z brawurą i zacięciem. W oknie salonowem siedziała powstać kobieca, pod oknem zaś od strony ogrodu na werandzie ciemniały jakieś postacie. Strzełecki podszedł bliżej. Ujrzał kilku mężczyzn stłoczonych w grupie zwartej. Zdziwił się i jeszcze się przybliżył. Wszedł na werandę. Wtedy zobaczył, że mężczyźni obcałowywali po kolei zwieszoną na zewnątrz, obnażoną rękę siedzącej w oknie kobiety aż po osadę ramienia.
— Panie, do ogonka! — szepnął jeden z roześmianych amatorów, pociągając Jerzego do grupy.
Strzełecki poznał panią Bójską.
— Słyszy pan, pani Kamila śpiewa przy akompaniamencie swego męża, a że przecie i nam się coś należy...
Wtłoczyli Strzełeckiego do środka, gdzie znajdował się i pan Adam.
Praktykant szepnął do ucha Jerzemu.
— Pański pocałunek odczuje napewno.
— Wątpię! Nie zdążyła go poznać.
Gdy kolej wypadła na Jerzego cmoknął głośno w powietrzu i wycofał się z grupy. Pani odwróciła głowę do okna, półprofilem i, w tekście śpiewu rzuciła krótkie pytanie:
— Który to taki oryginalny?
Zamiast odpowiedzi posypały się nowe pocałunki następujących.
Gdy Strzełecki ukazał się w salonie, pani Kamila błysnęła na niego oczami porozumiewawczo. Jerzy patrzał rozśmieszony na zgarbioną postać Bójskiego przy fortepianie. Grał miękko i rzewnie, cieniował akompanjament do piosnki żony, która przytem nie marnowała czasu, bawiąc się jednocześnie w salonie i na werandzie.
Do Jerzego przysunął się młody człowiek, znajomy z pobytu jego w Uchaniach w czasie świąt wielkanocnych.
— A co panie, czy nie mówiłem, jak to się w Zdołczycach bawią? Wesoło panie, co? Przynajmniej człowiek wie, że żyje.
— Pewno! pewno!
— A zobaczy pan rano, jak się będziemy rozjeżdżali. Tu kilku pojedzie włożonych do powozu jak tłomoki.
— Nie winszuję paniom, które z nimi pojadą.
— Eee, przyzwyczajone!
Po skończonym śpiewie Bójska dopadła do Strzełeckiego.
— Byłam i czekałam. Spłoszyli mnie tamci warjaci z Justą.
— Mnie także — odrzekł jak echo.
Z ciężką głową Jerzy wrócił do oficyny o białym dniu. Pod prysznicem orzeźwił się i wyjechał konno w pole.
W południe znalazł u siebie list od Dady. Czytał go długo. Na twarzy jego odbiły się wrażenia słoneczne.
— Wesoły, drogi mój dzieciak! — szepnął w pewnej chwili.
Czuł w sercu gorącą falę szczęścia. Oparł głowę na dłoni, zapatrzył się w obraz narzeczonej, która była dla niego krynicą ożywczą po zatęchłej erotycznym upałem swawolnej nocy dzisiejszej.
— My stworzymy inną rodzinę, a z czasem inny, polski ziemiański dwór, taki jak u Pobogów w Uchaniach. Prawda, Daduś mój serdeczny?
Podniecony nowym zapałem jakby nań wionęły nowe wiosenne prądy, świeżo rozkwitłej, wonnej kniei leśnej, pracowrał cały dzień. Wieczorem pisał list do narzeczonej i przenosząc się do niej wyobraźnią, klęczał u jej stóp, ręce jej miał na ustach.