<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Coelum, non animum mutant,
qui trans mare currunt...

I.

Wieczór był wczesnej jesieni. Wśród murów miejskich ledwie początek września odgadnąć było można, takiem ciepłem wiało powietrze, tak złociste były niebiosa, taki spokój panował w naturze całej. Rzekłbyś coś wiosennego czuć było w powiewie wiatru łagodnym, który przynosił zapachy liści powiędłych, ściętego zboża i dojrzałych owoców, a łudził jakby kwiatami roztwierającymi się na łąkach. Często tak ostatnie dni życia w naturze są niby pierwszych wspomnieniem.
Starożytne miasteczko ze swymi szczytami domostw gotyckich, wieżami kościołów, basztami i murami, ozłocone zachodzącego słońca promieniami, malowało się na tle niebios pełnym fantazyi obrazem. Na wysokich czołach kamienic gorzały jeszcze blaski łuny zachodniej, gdy ulice przeźroczysty cień okrywał jakby kotarą olbrzymią. Gdzieniegdzie w wązkich oknach o drobnych szybach w ołów oprawnych widać już było czerwone ognie pozapalane przez troskliwe gospodynie.
W rynku panował jeszcze ruch dzienny, żywszy może niż był we dnie, bo się wszyscy spieszyli do domów przed nocą. U kamiennej studni w pośrodku stały dziewczęta i gwarzyły przypatrując się przechodniom. Dalej kilku mieszczan, starszyzna w dostatnich sukniach i dziwnych kołpakach na głowie, rozprawiało żywo o sprawach miasta i krajów niemieckich. Na niektórych domostw progach stały panie mieszczki z założonemi na piersiach rękami i posyłały sobie pytania i odpowiedzi wesołe. Kupcy zabierali się do zamykania sklepów, a chłopaki biegały około żelaznych okiennic, hałaśliwie przysposabiając sztaby, któremi je ryglować mieli.
Z ciężkimi wozy ładownymi podróżni kupcy zdążali na noclegi szukając znajomych znaków. Kilka gospód dla obcych widać było w rynku. Z okna w szczycie na drążku wywieszone ich orły, konie i znamiona różne rysowały się ciemno na niebie. Wrota stały jeszcze otworem.
Przed jedną z nich konie pańskie i sługi gotowe do drogi snadź czekały na jakiegoś szlachcica, który przed nocą na zameczek swój chciał podążyć.
W ulicy gwar był i dość ludu, jeszcze łacno naówczas odróżniającego się strojem i obyczajem od szlachty i mieszczaństwa. Wśród niego, jak na małe miasto, widać było więcej dostatniej młodzieży, w biretach z piórkami, w sukniach wykwintnych, przy mieczykach, niżby się jej spodziewać było można. Niektórzy z nich trzymali księgi pod pachą oprawne w pergamin biały i zwitki papieru, po nich poznać było można studentów i po wesołych a raźnych głosach, które się z ust dobywały. Większa ich część dążyła do gospody akademickiej pod Gołębiem Złotym, w której drzwiach cisnęli się śmiejąc i rozprawiając panicze po stroju na obcych wyglądający. Kobiety przypatrywały się im zdaleka, a z za szyb ciemnych kamienic nie jedna główka ciekawa ścigała oczkami złotowłosego chłopaka, którego biret aksamitny pokrywał pukle obfite. I starsze panie mieszczki uśmiechały się młodzieży znajomej, bo w miasteczku nikt sobie całkiem obcym nie był.
Jedno z okien Złotego Gołębia stało otworem, a przez nie dobywał się choralny śpiew studenckiej pieśni odwiecznej, nuconej po całej Europie:

Gaudeamus igitur, juvenes dum sumus...

Wesoło było w tym rynku, rzekłbyś w jednej izbie, w której się gromadziła rodzina. Śmiech, śpiewy i rozmowy krzyżowały się i mieniały, a koła wozów po twardym spiczastym bruku tętniały jakby rytmem wielkiej tej pieśni.
A słońce zachodziło kędyś za wzgórza i niebiosa blado-liliowe osłaniały cienie i na szczytach kamienic powoli gasły blaski zachodu a występowały czerwono palące się okna. I zwolna rozchodzili się wszyscy a tłum coraz zmniejszać począł.
W głębi rynku, w kamieniczce, na wschodkach wiodących do drzwi jej zamkniętych, siedział chłopak młody, łokcie oparłszy na kolanach, a głowę trzymając w dłoniach, i dumał. Ubiór jego bardzo skromny, ale czysty, oznaczał pacholika zamożnego pana i różnił się wielce od niemieckich. Miał na sobie suknię z rękawami na wyloty burakowego koloru, bramowaną żółto, pasek na klamry spięty, szeroką spodnią odzież i buty safianowe ciemne. Na głowie mały kołpaczek pokrywał włosy ucięte dość krótko i podgolone. Od pasa skórzana torebka i nóż w pochwach wiszące z przodu, na łańcuszkach, również były niewykwintne jak odzienie.
Chłopakowi znać nudno było i smętno, bo choć kilka razy okiem rzucił ku rynkowi i popatrzał na młodzież, ani się myślał do niej zbliżyć, ani bardzo ciekawił za nią.
Kamienica, na której stopniach obrał sobie spoczynek wieczorny, była wązka od czoła, mała, dosyć wysoka, lecz jedna z najozdobniejszych w rynku. Cały dół, aż do drzwi, u których wnijścia siedział chłopak, zajmowało wielkie okno, znać sklepowe, już żelaznemi okiennicami zasłonione. Ponad niem, na żelaznym pręcie, stał z drzewa wyrzeźbiony, złocony puhar misterny, który złotnika oznajmywał.
Na pierwszem piętrze węższe trzy okna, z ołowianemi szyby i żelaznemi balaskami u dołu, zielenią i kwiatami ubrane były. Nad niemi w murze, wśród figlów i rzeźb kamiennych, wyryty był ogromny pierścień i rok 1496. Jeszcze wyżej mniejsze trzy okienka stały ciemne, a nad niemi dwa, już w szczycie, świeciły czerwono.
Cisza i spokój panowały koło domu, ani się żywa dusza pokazała w jego oknach, ani ruszyło co w głębi. Ostatni promyk słoneczny padał właśnie na szczyt i dozwalał przypatrzyć się pięknie odnowionej facyacie, której szczyt zdobiły piramidy, globusy i foremne wyginania.
Wszystko to zresztą znamionowało dostatniego gospodarza, bo i zamknięte drzwi całe były pokryte żelazną siatką, którą mistrzowska wykuła ręka, jakby z miękkiego jedwabiu szyła wzory na tkaninie. Ponad drzwiami ten sam rękodzielnik zawiesił w oknie w koronce z żelaza imię Jehowy. Każdy tu kamyk był wypieszczony i wdzięczny, a czas nie wyszczerbił nic jeszcze z pięknego czoła domu. Sąsiednie gmachy, większe, cięższe, smutnie się wydawały obok małego cacka, z którego prawej strony, za wysokim murem ogrodu, wychylały się, jakby z przepełnionego kosza zieleni, powywieszane gałęzie starej lipy, klonu i figlarne różanego krzaku wypustki.
Maleńka furtka w murze wiodła do cienistego wirydarzyka, a w niży nad nią spłowiałe malowanie stare ledwie już było widoczne.
Zmierzchło już dobrze, gdy ostrożnymi kroki z ulicy, oglądając się dokoła, wysunął się człowiek lat średnich, osłoniony szarym płaszczem dostatnim, z głową pokrytą nawisłą czapką, która twarzy jego widzieć nie dawała. Para zawiesistych wąsów tylko sterczała po obu jej stronach.
Z pod opończy widać było buty czarne i koniec krzywej szabli, która się utaić nie dała. Szedł krokiem wolnym, rozpatrując się na wsze strony, poglądając w dal ku rynkowi, a najpilniej na wschodki, na których siedział chłopak z głową w dłonie utopioną. Poglądał i na okna kamienicy i na sąsiednie domy i na przechodniów, którzy w tę stronę ku niemu dążyli.
Podkradłszy się tak pocichu niemal ku drzwiom i wschodkom, mężczyzna stanął, obejrzał się jeszcze raz i odchrząknąwszy raz i drugi, aby chłopaka wyrwać z zadumy, gdy ten podniósł głowę i zdziwiony począł mu się przypatrywać — z cicha, ale wyraźnie zawołał:
— Jóźko! Sam tu!
Zdaje się, że widok upiora i głos gromu nie byłby więcej przeraził młodego chłopca siedzącego na wschodach nad to tak proste odezwanie się niespodziane. Porwał się na nogi, z razu jakby nieprzytomny, zachwiał, przetarł oczy i w kilku skokach znalazł się przy stojącym w ulicy. Słychać było tylko szept jakiś, po czem oba, obejrzawszy się, zawrócili w ciasną uliczkę idącą od rynku ku murom.
Po obu jej stronach stały domy wysokie, ale daleko mniej wytworne niż we środku miasta. Gdzieniegdzie mur i ogród przedzielał kamienice, i szerokie bramy zamknięte wiodły na rozległe podwórce. Ludności się tu mniej kręciło, kilka dziewcząt z wodą wracało śpiewając i kilkoro bosych dzieci uciekało pod murami. W prawo chwiał się u szczytu domostwa blaszany znak wieńca dębowego. Była to gospoda, lecz skromniejsza od rynkowych, bo oprócz bramy miała zaledwo po jednem oknie z dwu boków. Właśnie we wrotach stał sługa z koniem, a kowal w skórzanym fartuchu podniesioną nogę konia rozpatrywał. Żwawe stworzenie widocznie się tem niecierpliwiło i rwało, na co dwóch parobków patrzało jakby zdziwionych, bo koń też był do niemieckich, ciężkich niepodobny, smuklejszy od nich, z długą piękną grzywą siwą, i z głowy mu oczy czarne w obwódkach jakby koralowych świeciły.
Po drodze do gospody przodem idący w opończy mężczyzna i spieszący za nim widocznie pomieszany chłopak prawie do siebie nie przemówili. Doszli tak do bramy, przecisnęli się w milczeniu około konia, który tylu ciekawych gromadził przy sobie, i mężczyzna od gospodarza wziąwszy klucz poprowadził chłopca na wschody.
Otworzyła się izdebka sklepiona od ulicy, pełna sakw i węzełków, siodeł i końskiego rynsztunku, którego znać w stajniach trzymać się obawiano. W mroku widać było na stole cynowy dzban, kufel i porzucone misy od jadła.
Gdy się drzwi zamknęły, chłopak żywo do kolan przypadł starszemu, a ten go za głowę ująwszy pocałował.
— A! na rany Pańskie! zawołał Jóźko, co wasza miłość tu robi? Prędzejbym się był śmierci spodziewał niż pana podstarościego tutaj.
— A no, cicho, Jóźko, a no cicho, aby mnie tu cale nie było! rozumiesz? Jam tu jest a niema mnie dla wojewodzica. Masz trochę rozumu, a kochasz naszego miłościwego pana i wojewodzica też. Powinieneś wiedzieć, że co się tu czyni, to dla dobra obojga. I słuchaj jeszcze — niech cię sumienie nie boli o to, że mi powiesz prawdę wszystką, bo po to ja tu jestem, abym się o niej dowiedział. Trzeba ją mówić jak na spowiedzi.
Chłopak głowę spuścił i milczał.
— Nie pierwszym to ja raz tu — dodał podstarości — i nie pierwszy też dzień. Wiem ci ja tu już przez drugich, co się święci, nie potrzeba mi od ciebie nic, inobym wiedzieć chciał, czy ludzie prawdę mówią.
Pochodził po izbie wzdychając i pocierając to czupryny to wąsa.
Dopiero teraz, gdy opończę z siebie zrzucił, lepiej go można było zobaczyć, bo się i rozprostował i twarzy nie krył. Mężczyzna był pięknego wzrostu, barczysty i silny, lat średnich, z wygoloną głową i twarzą, na której tylko wąs długi, zwity gdyby dwa ogony wężowe się plątał; oblicze, wesołe może pospolitego czasu, było teraz zasępione i chmurne.
Przystąpił do Jóźka, który ręce złożywszy miął i palce łamał z zakłopotania, aż mu w sustawach trzaskały.
— Pisał wojewoda do pana Janusza, aby doma powracał, pisała matka, słano listy; co mu się stało, że się na rozkaz rodzicielski nie kwapi?
Jóźko ramionami dźwignął.
— Albo się to miłościwy pan przedemną będzie z tego spowiadał? rzekł powolnie. Prawda, że dla mnieby i brat rodzony lepszym nad niego być nie mógł, a no od wojewodzica do Jóźka daleko, aby mu serce swe i myśli odkrywał.
— A tyż to oczów i rozumu nie masz? — zapytał podstarości.
— Choćby też, zawołał raźno chłopak, a no i oczy mylą i rozum zwodzi.
— Jakże ci się zda, — mówił spokojnie stając przed nim stary — cóż go tu trzyma? nauka?
— Nauka też — rzekł chłopak prędko.
— Więc i cóż jeszcze?
Jóźko zmilczał.
— Mów śmiało, nie młokos z ciebie, dwadzieścia lat będziesz miał, boś się z panem Januszem jednego roku rodził; rozumiesz wszystko, a ja wszystko też już wiem.
Jóźko tylko westchnął i oczy sobie zakrył.
— Co tu już malować i pokrywać! — mówił podstarości — nie dla nauki on tu siedzi, nie owe nowinki go tu przykuły, ino dziewka ta, panie Boże odpuść, i to jeszcze niemiecka.
— Nie mógłbym kłamać, gdybym i chciał — odezwał się i Jóźko po namyśle — będę się więc spowiadał jak Bóg przekazał.
Uderzył się w piersi.
— A! bo i mnie tu życie obmierzło. Miłościwy pan nie mówi mi nic, alem ja na wszystko patrzył. Nauka go tu sprowadziła, nauka go tu trzymała, choć ladajaka, a teraz i dzieweczka pewnie nie puszcza.
Podstarości ruszył ramionami.
— A cóż mu to świta, z pozwoleniem, w głowie! mieszczka niemiecka dla syna pana wojewody? Toćby i prosty szlachcic tego nie chciał, wszak ci to chłopiska grube i ród paskudny!!
Józiak się namyślał trzęsąc głową.
— Przebaczcie mi — odezwał się — a no wy ich nie znacie. Prawdą a Bogiem, królewska albo książęca córka nie może piękniej wyglądać jak oto ta chłopka. Gdybyście ją widzieli, zdumielibyście się. Ojciec złotnik cesarski, człek co skrzyniami chowa portugały, a królom pożycza. Jedyna córka, to ją w jedwabnych pieluchach koronkami obszywanych chowali! I wyrosło to jak pieszczony kwiat w doniczce... delikatne, białe, piękne... ino patrzeć jak na obraz.
Podstarości splunął.
— Tem ci gorzej, — zawołał surowo — na złe chyba prostą dziewkę tak wychuchali; bo cóż to ją na świecie czeka? albo gruby mieszczuch, albo takie zaloty pańskie, co srom do domu wniosą. Jużci się z nią nie ożeni szlachcic ani książę.
— Ja tam nie wiem, co ją czeka — rzekł Jóźko — a mówię jako widzę, nie prosta to dziewka, ale malowany obraz. Gdybyście ją widzieli, kiedy z ciotką idzie w miasto, do kościoła, a ów strój od łańcuchów i maneli, a twarzyczkę delikatną i białe ręce, co nigdy nic oprócz igiełki nie tknęły, zdumielibyście się. U niej tylko kwiatek, lutnia i książka; a chowali ją na panię i uczyli wszystkiego, jakby jej wszystko umieć było potrzeba.
Podstarości namarszczył się i nogą tupnął o podłogę.
— Tem ci gorzej, — westchnął. — I głowę mu zawróciła?
Józiak spuścił oczy.
— Nie wiem ci ja nic, nie wiem, tylko, że siedzi tam często, a jak pójdzie, to się zapomni i jakby go tam przykuło.
— Cóż ojciec? i ten nie spełna rozumu! — zawołał podstarości — przecie wie, co polski pan znaczy, przecie rozumie, iż wojewodzic córki jego nie weźmie. Jakże pobłażać może?
— Co Niemiec rozumie, albo co on wie? — począł chłopak — on się ma za równego z baronami i grafami cesarstwa, boby mu tylko pisnąć i skrzynię otworzyć, aby pargaminu dostać z przywiesistą pieczęcią.
— Albo go to kawał oślej skóry czem lepszem zrobi? — podchwycił podstarości i ramionami ruszył — choćby wreszcie wyszlachcił go cesarz, co nam niemieckie owo świeże szlachectwo, ba nawet i stare!
I począł chodzić po izbie krokami wielkimi.
— Skaranie Boże, nasłanie Pańskie! plaga to dla domu! ale raz z tego wyrwać go potrzeba. Dosyć już wszystkiego zła. Powróci i zapomni.
— A z wiarą jak, z kościołem? — dodał ręce załamawszy. — Tem gorzej pono jeszcze... bo o kobiecie zapomni, a gdy o Bogu nie pamiętał — poratowania niema... Zmysły człek odzyska straciwszy, wiary nie...
Westchnął stary — chłopak znowu spojrzeć nań nie śmiał.
— A gdzież to tu kto wyjdzie cały z tego piekła! — odezwał się po długim przestanku. Alboż to pan miłościwy nie wiesz, co tu za zgorszenie mieszka i jakie nowinki sieją... i co się z kościołami stało, a cóż dopiero z ludźmi.
Nie odpowiedział podstarości.
— Wojewoda pisał nie jeden raz, ani dwa, pisała matka — cóż mówił i czynił, gdy listy przyszły?
— Gdy je przywieziono, to zrazu pieczęci rozerwać nie śmiał — rzekł Józiak — a chodził i łzy mu w oczach stawały, jakby ze krwią... i jęczał. Potem gdy je otworzył, jak szalony latał. Cóż po tem? drugiego dnia już, kiedy znowu Niemcy oszwargotali, a ta go ośpiewała i słodkimi wyrazy i uśmiechy ujęła, posprzątał karty i o wszystkiem zapomniał. I było tak za pierwszym razem i następnych. A gdy ostatnie pismo nadeszło, rzekł mi: Pono nam w drogę potrzeba. Ucieszyłem się bardzo, bo mnie to powietrze truje, i skoczyłem do skrzyni pakować, aż mnie strzymał: „Będzie na to czasu dosyć.“ I więcej już o tem nie wspomniał. Chodził znowu jak dawniej, a na mnie spojrzeć nie śmiał, bom mu razy kilka chciał przypomnieć... i nimem począł, usta mi zamknął.
— Oczarowali go, — odezwał się cicho podstarości — kto wie jakie oni znają sztuki i czem człowieka biorą. Mogłożby to być, gdyby nie napój i nie szatańska siła, żeby dziecko naszego pana tak rozum postradało i wszystkiego się swojego wyrzekło — aż do Boga!!!
Nie wdawał się już Józiak w rozmowę. Milczenie zapanowało w izdebce, i ciemność była nadeszła. Chłopak się ruszył oprzytomniawszy, jakby mu pilno było do domu.
— Chcesz iść? — spytał podstarości — pamiętajże o tem, iż mnie tu niema i nie było... nie powinien wiedzieć o mnie nic. Wyrwałem się bez wiedzy pana wojewody, ani też jemu powiem ani matce, com tu odkrył. Lepiej by o tem nie wiedzieli... niech i matce inny tę gorycz przyniesie. Nakażą mu powracać pod błogosławieństwem, bo się złego domyślają, albo też je przeczuli. Jam tylko oczyma własnemi widzieć chciał, własnemi uszyma posłyszeć, a czemem się ja struł, nie będę się z nikim dzielił... Wrócę do domu jakbym na Węgry tylko jeździł. Jutro mnie tu nie będzie... Byle świt... w drogę!
Józiak podbiegł do niego...
— A! gdybyście też mnie z sobą zabrać mogli — zawołał niemal ze łkaniem — gdybyście wiedzieli, jak mi tu tęskno, jak smutno tu na tej obczyźnie. Ludzie są, to prawda, ale wcale insi niż nasi, i świat odmienny i powietrze i obyczaj i chleb i woda i język i Pan Bóg nawet... Jabym tu zesechł i umarł...
— A on? — spytał podstarości — jakto! czyż on tego nie czuje?
— Bóg tylko zna serca człowiecze — ozwał się Jóźko — bo są godziny, że i on tęskni i wspomina, i zdaje się jakby mu to dokuczało a sumienie go bolało i swoja ziemia ciągnęła. Ale to trwa godzinę... Młodzież go porwie, pociągnie ta kobieta, i zapomni o wszystkiem.
— Biednyż to biedny! — westchnął podstarości — boć to serce złote!
— A! lepszego na świecie niema! — podchwycił Józiak.
— Bóg widzi, żebym go choć zdaleka rad zobaczył. Siedzę tu już dni kilka i szpieguję go, a nie śmiałem szukać, aby mnie nie poznał. Ino nie wiem, czybym zobaczywszy się wstrzymał, aby do niego nie pobiedz.
— Tylko co nie widać, jak z gospody będzie szedł na wieczerzę do domu, — odezwał się Józiak cicho — bo się teraz u złotnika stołuje, a tam nań pewnie czekać będą. Mógłbym wam kątek znaleźć, z któregobyście go niepostrzeżeni widzieć mogli.
Zawahał się podstarości.
— Pana Wojewody i naszej świętej pani dziecko — rzekł. — Już to dla mnie co najdroższego na świecie mam, poszedłbym pieszo w koniec kraju, aby je widzieć; a no, nie! nie trzeba się zdradzić... Na nic się to nie przyda... Nie pójdę, bobym nie strzymał... Idź ty — dokończył żegnając chłopaka — idź, przybędą listy, czyń co możesz, choćbyś się mu naraził, aby co rychlej doma wracał.
— A cóż ja mogę! — spytał Józiak...
— Do serca mu przemówić z pokorą. Choć od sługi przyjmie dobre słowo, a tu go od nikogo nie posłyszy. Przecież go Niemcy strzymywać dłużej nie mogą... i ma rozum. Niech jedzie, niech powraca. Gdy odetchnie naszem powietrzem, wszystko się to jak mgła rozwieje.
Chłopak westchnął... i dodał tylko po cichu — Amen.
Podstarości w głowę go pocałował i palec na ustach położył.
— Ale — milczeć! Józiak! żebyś mi się nie wygadał, żem ja go tu szpiegować przybył. Wszakci nie ze złego serca, ale z miłości, jaką dla nich wszyscy mamy. Własnego dziecięcia takbym nie strzegł i nie kochał jak jego.
Machnął ręką w powietrzu.
— Niech nas Bóg od nieszczęścia uchowa. Idź, Józiak, idź... żeby się nie postrzegł, że cię niema, i nie domyślał się czego.
Chłopak jeszcze raz w rękę go pocałował i pobiegł do drzwi, któremi wysunąwszy się, przemknął przez sień ciemną i pośpieszył uliczką ku kamienicy, na której wschodkach widzieliśmy go przed chwilą.
Oglądał się bacznie wracając, lecz szczęściem nikogo nie spotkał w drodze; zdyszany przypadł znowu u wnijścia domu i głowę zwróciwszy ku rynkowi, zdawał się stamtąd przyjścia czyjegoś oczekiwać.
Ściemniało już było i noc choć pogodna, gwieździsta, ale coraz czarniejsza nadchodziła. W rynku już było mroczno, smugi tylko czerwonych świateł z okien gospód i domostw gdzie niegdzie przerzynały cienie. Na nich migały przechodniów postacie, na chwilę stawały się widoczne i nikły znowu w pomroce. Gwar ustawał coraz, tylko ze studenckiego Złotego Gołębia śpiew się rozchodził roztwartem oknem po mieście spokojnem, niekiedy głośniejszy, to znowu przycichający. A gdy na chwilę ustał, wrzawa i szmer rozmowy krzykliwej jeszcze się dalej rozlegały.
Po bruku tętniały kroki rozchodzących się mieszczan i studentów; stróże nocni z latarkami i halebardami zaczynali swój obchód, stając u drzwi na chwilową z gospodarzami rozmowę.
Kilka minut upłynęło, nim się chłopak doczekał swojego wojewodzica.
Głos jego i śmiech wesoły poznał zdaleka. Ktoś ze studentów znać mu towarzyszył, bo żywą rozmowę słychać było zbliżającą się od rynku.
Dźwięczny głos młodzieńczy brzmiał jakby pieśnią życia — czuć było, że płynął z piersi pełnej dziewiczego szczęścia młodości.
Józiak bacznie ucha nadstawiał. Szli powoli, stawali czasami i rozmowa nie tajona, wesołymi przerywana wybuchami, dolatywała do chłopaka, jakby dlań była przeznaczoną.
Z pierwszego piętra kamienicy, przez otwarte okno, padał pas górnego światła daleko w ulicę. Gdy nadchodzący stanęli w niem, obu ich rozpoznać było można wyraźnie. Przodem szedł pięknego wzrostu młody mężczyzna, z promieniejącą wdziękiem twarzą, z cudzoziemska ubrany. Niemcy, wśród których często się ten strój ukazywał, nawykli już doń byli, Węgra tylko od Polaka nie bardzo mogli rozróżnić. Czarny aksamitny kontusik i pod nim z tureckiej materyi żupan pstry jedwabny, takimże pasem ujęty, składał całe jego ubranie; a było mu w niem dziwnie do twarzy. Na głowie miał czapeczkę z piórkiem czaplem, na bok z fantazyą włożoną, a lewą ręką spierał się na bogato oprawnej krzywej szabli. Czerwone buty kurdybanowe na wysokich obcasach piękny kształt nogi uwydatniały. A nie tylko stopy same, lecz ręce i całą postać miał jakby utoczoną, a idąc, choć o tem nie wiedział, zdawał się pięknością swą i zręcznością chwalić.
Patrząc nań weseliło się serce, takim miłym wyrazem siły, szczęścia, nadziei świeciło mu oblicze czystych i szlachetnych rysów. Czarne oko przymglone patrzało w świat to wesołą tęsknicą, to gorącą jakąś żądzą. Na zwierzchniej wardze zaledwie ciemnym puszkiem wysypywał się wąsik młody, który niecierpliwa ręka chwytała coraz, jakby jej rosnął za wolno.
Tem poczwarniej wyglądał przy nim towarzysz suchy, długi, niezgrabny, w sukni czarnej z szerokimi rękawami, która do księżej była podobną. Na chudych jego nogach z ogromnemi stopy płaskiemi pogarbione pończochy czarne i skórzane grube trzewiki zdawały się jak pożyczone wyglądać. Z pod szerokich rękawów wystające ręce niezgrabne, z długimi palcami, dopomagały ruchami do jakiegoś dowodzenia. Żylasta szyja wystająca z sukni, w części długim, prostym, czerwonawej barwy włosem przykryta, utrzymywała głowę za małą, krągłą, z oczkami czarnemi, noskiem zadartym i usty szerokiemi. Twarz była młoda, życia pełna, szyderstwa i namiętności, a po bladej jej skórze tysiące piegów niby pstre malowały wzory.
Jaki traf zbliżył do siebie te dwie fizyognomie tak niestworzone do pary? chyba młodość, która łączy i zbliża nawet najsprzeczniejsze żywioły.
Ryży chłopak wskazał na okno kamienicy z uśmiechem.
— Pilno tam wam! nie pora o teologii rozprawiać, gdy ginekologia w sercu i myśli. Idźcież już, bo was tam pewnie piękna Fryda niecierpliwie czeka z wieczerzą i stary Hans wygląda oknem, aby do rozmowy pochwycił. Hej! hej! a cóż będzie, gdy konie zarżą i do Polski każą powracać? Czy się te dobre czasy wittenberskie przypomną??
— Mój Guściu — odparł wzdychając młodzieniec — są w życiu godziny, które się nigdy nie zapominają. Do nich u mnie się liczy pobyt w Wittenberdze z wami; przedysputowane noce białe, przemarzone dnie na przechadzkach, i w pyle starych ksiąg uciekłe godziny.
— I nic więcej? nic więcej? — podchwycił Gustaw ryży śmiejąc się, zniżając głos i wskazując okno — a te chwile, gdyście w śpiew jej wsłuchani mogli zapomnieć o ziemi a śnić o aniołach?
— Cyt! — rzekł kładąc mu rękę na ramieniu wojewodzic, — są to chwile, których słowy kalać się nie godzi. Chowają się ich wspomnienia w duszy na dni głodu i smutku... bo tyle się żyło, co przemarzyło...
— Dobranoc! —
To mówiąc ścisnął żywo jego rękę i podskakując podbiegł ku drzwiom domu, u którego progu Józiak już wstawszy nań czekał...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.