Powrót do gniazda/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powrót do gniazda |
Podtytuł | Powieść z podań XVI. wieku |
Wydawca | Księgarnia Wilhelma Zukerkandla |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Wilhelm Zukerkandel |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W głębi wielkopolskich lasów leżał Rochów, stara sadyba i gniazdo rodu Rochitów, z których wojewoda pochodził.
W połowie szesnastego wieku, której sięga opowiadanie nasze, nie było nigdzie, krom miast wielkich, tego przepychu i zbytku, jaki później pańskie dwory i domy Rzeczypospolitej odznaczał.
Dobrze ktoś nazwał ówczesną Polskę obozem wielkim rycerstwa. Nieprzyjaciel często sięgał dawniej w kraju wnętrzności; za Zygmunta dopiero starego większego nieco spokoju zażywać kraj zaczął, ale to obyczaju nie zmieniło. W drewnianych po większej części dworach szlachta się najzamożniejsza mieściła, nie budując na wiekuistość, nie rozkładając zbytnio; bo często od Tatara uchodzić było potrzeba, a sam pan domu wczasu używać nie mógł nigdy: albo na koniu siedział, lub sejmował.
Rochów należał do niewielu wyjątkowych grodków, które z dawnych bardzo czasów pozostały. Była to murów garść rzucona na pagórku nad rzeczką i stawem, które w okrąg drzemiące, czarne otaczały lasy. Tuż pod górą zamkową, na podzamczu, skupiła się mała mieścina, w której tylko wieża kościołka nieco wynioślejsza, z poza drzew nad dachy szarych domostw się wymykała.
Starego zamku nie przerabiano na sposób nowy. Mury jego dziś już były prawie niepotrzebnymi, a co wpośrodku ich stało, prostemu obyczajowi starczyło. Na spodku pagórka rosły lipy i klony obejmując mury do koła.
Pańska to była rezydencya, bo wojewoda liczył się do najzamożniejszych w Rzeczypospolitej, ale majętnością swą na okaz nie szafował. Mnogie na okół włości należały do Rochowa, niby małe państwo stanowiącego; lecz dochody ówczesne szły albo do kufrów zamczystych na czarną godzinę, na potrzeby ogólne, lub w posługach się przeżywały, nie dla siebie, ale dla godności imienia. Rolnictwo naówczas jeszcze nie było głównym dóbr dochodem; ani dziesiąta część pól, później wydartych z pod lasów, jeszcze się nie uprawiała. Dochody z barci, pszczół, osypów, danin, lasów, stanowiły największą część bogactwa ówczesnego; rola zaś ledwie potrzebom dworu licznego i domu starczyła!
W dobrach wojewody, jak w domu jego, ład i porządek panował wojskowy; rządy były acz surowe, ojcowskie. Nikomu tam niczego nie przebaczono, lecz nikogo prześladować też nie dano; a gdy nieurodzaj i grady głód sprowadziły, karmiono całe włości ze spichrzów pańskich, nie utyskując na to.
Stary pan, gdyż go pod tem imieniem znano pospolicie, sam się wszystkiem trudnił, wiedział o wszystkiem i niemal był włodarzem, tak pilno wglądał w rzecz najmniejszą.
Na zamku rochowskim ludno było i dworno, cała ta załoga po żołniersku trzymana była w ryzach. Miał wojewoda żołnierza własnego i służbę mnogą, ale ciurów i rozpasanego żołdactwa nie cierpiał.
Stary zamek, jak był jeszcze może za Jagiełły i krzyżackich wojen, tak pozostał dotąd. Mury z kamieni i cegły wzniesione niegdyś, grube i niepozorne, zlały się wiekami w jedną masę, w której gdy teraz okno wybijać czasem przyszło, to jej żelazo nie brało. Baszty i rondele przy murach stały pustkami dawno, trzymały się jednak tak cało, że z nich jeden nie wypadł kamuszek. Okólny mur, wyjąwszy kawała ściany co się zsunęła wdół i padła nierozbiwszy w fosę, stał też nienaruszony.
W pośrodku jego stara wieżyca przysadzista była też tylko pamiątką wieków, w których ją wzniesiono, służyła bowiem za skład wszelkiego łomu i niezdarnego sprzętu. Tuż przy niej ciągnął się zamek bez piętra, długi, wszelkich ozdób pozbawiony, do klasztoru podobny, z oknami wązkiemi, utrzymany czysto i schludnie. Wysoki dach gontowy wznosił się nad nim, a z jednego boku małe piąterko zdawało się służyć tylko na to, aby spiczaste jego pokrycie blaszany wietrznik z wyrzniętym na nim herbownym Rochem utrzymywało.
Opodal za tym domem smutnym i ponurym wirydarzyk, w którym wojewodzina zioła i kwiaty pielęgnowała, sam tylko nieco stok góry ożywiał i uweselał.
U wnijścia stara baszta z zasklepionym korytarzem — niegdyś broną, jeszcze nad wrotami wiszącą, zamykanym — zajęta była przez żołnierzy i dwornię. Między nią a zamkowymi murami wzniesiona figura z kamienia, w której wgłębieniu z jednej strony był wizerunek Chrystusa przywiązanego do słupa, z drugiej Matka Boleści, miała z obu stron lampy, które co wieczora gorzały. Co piątki przed figurą Chrystusa śpiewano pieśni i litanie, co soboty przed Matką Boską. Oprócz tej oznaki pobożności na samym murze zamkowym, nagim zresztą, widać było starą rzeźbę, Kalwaryę wystawującą, którą czas i słoty zniszczyły.
Wnętrze zamkowe składało się z izb i sal sklepionych, z oknami wązkiemi z błon w ołów oprawnych, głęboko w grubym murze osadzonych. Ogromna sień w pośrodku dzieliła budowę na dwie nierówne połowy. Jedną część, w prawo, zajmował sam wojewoda i służba jego przyboczna, drugą komnaty gościnne i do przyjęcia, za któremi była sypialnia, izby i alkierze wojewodzinej i fraucymeru. Wyjąwszy kilka komnat, których ściany były kobiercami okryte, mur obielony tylko wyglądał w innych, z pod rozwieszonych zbroi i wizerunków. Nie zbywało na kosztownościach, ale to były drogie prastare ruchomości, które w oczy nie biły. W jadalni szafy przepełniały srebra ciężkie, konwie ogromne, dzbany, roztruchany, misy i półmiski, stoły nawet z blachy srebrnej i beczki kute ze złoconymi obręczami; przepych ten stary wszakże na oko zdał się niepokaźnym, bo go raczej chowano niż się nim chlubiono.
Jedna izba, przy jejmościnej sypialni, świeższym blaskiem się odznaczała. Tam i kobierce okrywały podłogę i tkane szpalery ściany, i nie brak było szaf, sepetów, skrzynek, zegarów, a co do niewieściego obyczaju przynależało.
Po drugiej stronie pokoje wojewody, począwszy od pierwszego obszernego, w którym przyjmował przychodzących, po rycersku się stroiły. Zbroje na ścianach, jedna przy drugiej gęsto wisiały poznaczone, a nad każdą hełm i do niej rękawice i wszelkie potrzebne żelastwo. Było tam wiele takich, których już używać zapomniano, ale je dla pamiątki i od przypadku zachowywano; a że wojewoda wszelkiej broni był ciekawym, więc i nową sprowadzaną z Włoch, Hiszpanii, Niemiec ściany sobie zawieszał. Nie było prawie gdzie palcem tknąć, żeby żelaza nie spotkać, okrom w pośrodku jednego miejsca, zajętego przez odwieczny krucyfiks kamienny, z długimi włosy przyprawnymi, które z głowy jego spadały. Było podanie o nim, iż ilekroć ród Rochitów nieszczęście jakie spotkać miało — płakał. Przed tym krucyfiksem wieczorne często, szczególniej w wielki post, odbywały się modlitwy; tu gromadził się dwór z wojewodziną w czasie burzy i gromów. Ławy dokoła służyły przychodniom do spoczynku, jeżeli ich wojewoda zaraz przyjąć nie mógł.
Po dwu wschodach wnijście stąd prowadziło do sypialni wojewody, która była też jego kancelaryą. Łóżka tam, nad które skromniejszego mnichby mieć nie mógł, prawie widać nie było i nic coby do wygody służyć mogło. Stół z księgami, szafy z papierami, para obrazów pobożnych, szeroki komin w kącie i najulubieńsza broń wojewody całą izbę zajmowały. Z okna widać było okolicę daleko i gościniec, który dawniej jedynym był do Rochowa ze świata wiodącym.
Druga izba podobna, do której wchód był z sali zbrojami obwieszonej, służyła pisarzom wojewody, których zawsze pod ręką miewał kilku. Tu krom stołu, polic z księgami, metrykami, do których wpisywano listy i akty, nie było nic prawie. Wojewoda gdy z sypialni w ścianę zapukał, mógł mieć zawsze na podorędziu pisarka, bo tam siedziało ich kilku, po całych dniach listy wyprawując.
Drzwi żelazne z komnaty pańskiej prowadziły do skarbczyka, od którego klucz sam tylko wojewoda miewał, a mało tam kto oprócz niego wchodził. W nim stały skrzynie z worami i co najdroższe dokumenta i klejnoty, rzędy, a co było w domu kosztowności, których mało kiedy używano.
To były główne komnaty obszernego domostwa, w którem się mnoga służba, goście, rezydenci i czeladź mieściła, nie pożądając wygód wielkich.
Z tych czasów gdy jeszcze zamek w oblężeniu bywał, albo go się mógł obawiać, w jednej ze starych baszt narożnych, urządzona znajdowała się kaplica. W obyczaju jednak było pospolitym, osobnego sobie nabożeństwa zamkowego nie sprawiać, a wspólnie z innymi parafianami i ludem się modlić; w dnie więc nawet słotne i wietrzne jechał lub szedł pan wojewoda do miasteczka, do kościoła przy probostwie, i tam ze dworem swym mszy słuchał a obrzędom był przytomnym. Miała rodzina pańska tylko ławę osobno przed ołtarzem, do której proboszcz zwykle z patyną przychodził. Jeszcze przed objęciem Rochowa przez teraźniejszego posiadacza kapliczka w baszcie z tego powodu zaniedbaną została. Bardzo w niej rzadko odbywało się nabożeństwo, krom jednego dnia w roku, w lipcu na św. Wawrzyńca, który był patronem zamkowym. Utrzymywał się tu ołtarz zawsze i trochę sprzętu, a burgrabia przewietrzał starą kaplicę, w której się czasem kto, gdy stała otworem, pomodlił.
Zimą i latem porządek był na zamku ściśle zachowywany i zegarem mierzony. Wszystko godziny swe miało oznaczone, od których nigdy nie odstępowano, i każdy też z ludzi dworskich zajęcie miał właściwe, i dozór nad nimi pilny odbywała starszyzna. Dlatego choć się ludem roił zamek, gdy z niego się to wysypało wszystko, we dnie pustym się niemal wydawał, bo każdy był na swem miejscu i przy swej robocie.
Rodzina pana wojewody składała się naówczas z niego, żony, świętej słabego zdrowia niewiasty, i z syna, którego był, prawie mimo woli swej, za granicę dla nauki odprawił. Pobudką mu do tego był rodzony brat, pisarz koronny, człowiek wcale odmiennego charakteru i usposobienia od pana wojewody, tak że w nich trudno było rodzeństwo rozpoznać. Wojewoda surowym był, poważnym i ścisłym w spełnianiu obowiązków od młodości — mało mownym a czynnym. Brat jego starszy, pan pisarz, zdolniejszym się zdał, żywszym daleko, ruchliwym wielce, umysłu bystrego, — lecz mu na cnotach i statku braterskim wcale zbywało. A choć porównania między dwu uczynić nawet nie godziło się, tak dalece młodszy przewyższał rozumem i powagą starszego brata — rzecz dziwna, starszy ruchawym umysłem, wymową i siłą woli wielki wpływ na wojewodę wywierał. Opierał mu się zawsze z razu dziedzic Rochowa, a no w końcu przekonany a raczej zahukany ulegał. Przyczyniało się do tego nie mało i to pojęcie a przekonanie, iż pan pisarz głową był domu i rodu, której pewne posłuszeństwo i akomodowanie się należało.
Dobra pana pisarza, niegdyś jedność z Rochowem składające, ciągnęły się więcej ku Mazowszu, a stolicą ich było Zalesie Rochowskie, miasteczko ze dworem nowszym, który już pan pisarz sam sobie wystawił i przestawiał bez końca. Niecierpliwy a nowostek zawsze jakichś pragnący, pisarz budował i walił, nie mogąc się wydziwić bratu, iż w nieporuszonem prawie starem zamczysku mógł wymieszkać.
Pisarz wdowcem był bezdzietnym, co mu też pewną przewagę i wpływ dawało w Rochowie, gdy szło zwłaszcza o wojewodzica, bo wedle wszelkiego podobieństwa miał on być spadkobiercą i po nim, a jedyną rodu głową. Nie można było wprawdzie zawierzyć pisarzowi, ażeby się jeszcze nie ożenił; szczęściem tak częste czynił i zmieniał plany, zawiązywał i zrywał umowy, że do lat pięćdziesięciu pięciu nie powtórzywszy związków małżeńskich, trudno już, by się miał o siwych włosach kusić na nie. Jak umysłem tak ciałem, pan pisarz był w nieustannym ruchu i było go widać raz na dworze króla, to na wsi, to po województwie przejeżdżającego się, ba nawet pozagranice Rzeczypospolitej. Ale jak prędko do serca brał każdą rzecz i zachciewał nowości, tak też rychło ją sobie obrzydzał. Niestalszego umysłu trudno było wyobrazić sobie. Niemal za każdem nowem widzeniem wojewoda znajdował go innym, coraz odmiennym i to co wczoraj miłował, dziś już poniewierającym. Najlepszego serca, łacnym był do czynienia dobrego i szczodrym do zbytku; gniewał się prędko, gwałtownie, przebaczał potem chętnie i sam z gniewu własnego się wyśmiewał.
Z tego to brata namowy gorącej, gdy oba dwory królewskie Zygmunta Starego i następcy jego cudzoziemcami przepełnione były, a młódź się do Włoch i Niemiec rwała po naukę i polor obyczajów — wojewoda też zgodził się na wysłanie syna jedynaka, aby się w świecie przetarł. Ale obawiając się zbytków i rozpusty na włoskich książęcych dworach, posłał go do Niemiec tylko i zalecił do nauk przykładać.
Pisarz to bardzo pochwalał, ciekaw i on był nowinek religijnych jak innych i z apostołami nowej nauki chętnie biesiadował, rozprawiał, często nawet się godził w rzeczach wielu; jednak gdy przyszło z kościołem zerwać i pójść na manowce, stanowczo się zapierając starej wiary, pisarz się cofał i temperyzował, tak jak bardzo wielu naówczas z wyższego duchowieństwa i panów, którzy z protestantami sympatyzować się zdawali, przecież za nimi zadaleko pójść nie chcieli.
Wojewoda był prawowiernym i ani słuchać nie chciał o nowinach żadnych, pobożną niezmiernie wojewodzina, a do tego kąta kraju zapadłego i cichego ówczesne prądy wcale się jeszcze nie zakradły.
Staruszek proboszcz rochowski, który wiele czytał a przeżył też nie mało, wesołym umysłem patrzał na to, co innych przestrachem napełniało. Nowe herezye wydawały mu się zawsze starych naśladowaniem albo przedłużeniem, więc w nich niebezpieczeństwa nie widział i lekce sobie ważył. Nawet kiedy go porywczy pan pisarz na dysputę wyzwał, odpowiadał mu więcej żartami niż poważnie, zbywając go lada czem.
Poza granicami Rochowa było pomniejszej szlachty dosyć, siedzącej na dwu i na jednej wiosce, a rodziny te wszystkie od wieków nawykłe były do klienteli Rochitów się liczyć. Pomiędzy nimi a wojewodą i pisarzem stosunek był patryarchalny, mało co odmienny od tego, który łączył wieśniaków, na ziemiach wojewodzińskich siedzących, ze dworem. Szlachta ta na zawołanie zawsze stanąć gotową była, w dnie uroczyste napełniała podwórze i sale zamkowe, z niej się składała przyboczna straż, dwór, i wszystko co wojewodę otaczało. Córki szły do fraucymeru wojewodzinej, sprawiano im wesela na zamku, do chrztu dzieci trzymał wojewoda, a uchowaj Boże nieszczęścia, jak w dym do niego szli wszyscy po radę, pomoc, pożyczkę lub protekcyę. Promień tego wpływu wojewody i pisarza sięgał bardzo daleko, o mil dziesięć i więcej szlachta się czuła dla nich do akomodowania obowiązaną. W sprawach kraju nie postanawiało tutejsze rycerstwo nic, pókiby się w Rochowie zebrawszy nie naradziło i języka nie wzięło.
Stan ten społeczeństwa wiekami wyrobiony był wiekowi właściwym, — i choć na oko zdawać mógł się podług dzisiejszej miary niewolą, dawał w Rzeczypospolitej, mimo to rozerwanej i szarpanej różnymi prądami, pewną spójnię i jedność, grupował ludzi, wyrabiał karność i siły. Do samoistności mało kto się wówczas poczuwał i był usposobionym, należało więc mieć się czego trzymać i wiedzieć, w jaką iść drogę. Cały tedy ów kąt, można rzec, zostawał pod rozkazami pana wojewody, z pod których nikt wyłamywać się dotąd nie myślał.
Dopiero od lat kilku zawitały tu niespodziane wcale zdań różnice, które stary pokój zakłóciły. Nie dawały się one jednak czuć tu tak bardzo, jak w okolicach Zalesia Rochowskiego, u pana pisarza. Nieopatrzny ten człek, który łatwo się ludziom umiejącym wygadać dawał powodować, sprowadził tu był naprzód prześladowanego przez duchowieństwo w Krakowskiem człowieczka, któremu dał małe u siebie probostwo i przytułek. Z razu cicho siedział przybysz, rad że kawałka chleba dostał, ale to nie trwało długo. Wkrótce począł intrygować na innych sąsiednich księży, donosić o różnych nadużyciach, poduszczać przeciwko nim ich własnych parafian, jątrzyć pana pisarza — i tak zawzięła się tu wojna, która miała większe niż się spodziewać było można następstwa. Nie ulegało już wątpliwości, iż ów Zaranek należał do jednej z sekt jakie się wówczas rodziły łatwo i mnożyły wszędzie. Sprowadził on sobie zaraz koadjutora; a że im małej wiejskiej parafii nie starczyło, przyszło do tego, że namówiwszy ludzi, siłą a mocą kościół parafialny w Zalesiu zajęli, księdza z niego wyrzucili, obrazy i ołtarze wyrugowali i nowe swe nabożeństwo instalowali. Dowiedział się o tem pan pisarz zapóźno, a gdy na miejsce przybył, tak go obejść umiano, iż pod pozorem wolności sumienia, gwałt sumieniom zadać dozwolił i nowochrzczeńcom dał się przy parafii utrzymać. Nie pozostawało tym co się z dawną w sercach wiarą zachowali, jak szukać sobie jakiegoś przytułku. Wystawiono więc na prędce szopę za miastem, do której ksiądz staruszek z nabożeństwem wynieść się musiał.
Wojewoda gdy się o tych wypadkach dowiedział, słał do brata, a później sam do niego umyślnie jechał, aby plagę tę odwrócić; lecz zastał pana pisarza tak opętanego wymową i zręcznymi argumentami Zaranka, iż przerażony kacerstwem, zgryziony, uciekł z jego domu nic nie sprawiwszy.
Popędził w ślad pisarz za bratem, aby go przejednać, tłumacząc mu się ze swojego postępowania tem, iż wolę parafian i sumienia ich szanował; a że człowiek był w gruncie dobry, choć słaby, zaklęciami i łzami wojewodę złamał i zgoda w rodzeństwie nie została zachwianą. Na jedno tylko nie zgodził się Rochowski pan, to żeby Zaranek, jak pragnął, sam dla wytłumaczenia się do wojewody przybył. Zakazawszy najuroczyściej, aby noga jego na gruncie Rochowa nie postała, a szlachcie opublikowawszy, żeby do kacerskich nabożeństw i nauk do Zalesia się nie udawała, zamknął się u siebie pan wojewoda.
Łatwiej mu wszakże było w Rochowie się odgrodzić od zarazy, niżeli jej między panów braci nie puścić. Łaknęły umysły nowości tych, o których prawiono wiele; ten i ów nie myśląc wcale o złem, przez prostą ciekawość się wykradał cichaczem na nabożeństwo do Zalesia. Tu łatwa wymowa Zaranka i piękne pozory, którymi barwił sprawę swoją, działały nieznacznie, lecz skutecznie. Podobało się to ludziom, że niby oni świat oczyszczać mieli, a nowości im barwiono jakby były do starych tradycyi powrotem. Nieznacznie więc mnożyli się adherenci i skutek był widoczny, bo nie w jednej rodzinie ojciec się z synem a brat z bratem i mąż z żoną nie rozumiał. Co jedno wyśmiewało, drugie czciło... i pokój domowy a zgoda precz poszły.
Do Rochowa tylko to zło nie zawitało, bo tu straż była pilna, — a gdy kto słówkiem zaczepił o sprawę, która wojewodzie na sercu leżała, już drugi raz, wziąwszy odprawę, pokazać się tu nie śmiał.
Na zamku stary obyczaj panował, pilnowała go wojewodzina sama, stróżem był i wojewoda, wiarę w sercu mając głęboką, chociaż nigdy on z nią chwalić i popisywać się nie lubił a w rozprawy żadne nie wdawał.
Wojewodzina ze znacznego była domu panów Gorków i miała tę boleść, iż we własnej rodzinie dożyła odszczepieństwa; dlaczego, kochając ją wielce, zerwać z nią była zmuszoną. Gdy jej to wyrzucali krewni, odpowiadała cicho: Zerwaliście wy z Bogiem ojców waszych, mogęż ja pozostać z wami?
Niewiasta była z natury łagodna i miłosierna, lecz coś z surowości męża odbiło się na niej; przez niego poznała, iż są wypadki, w których pobłażać się nie godzi. Jak on tak ona była najpracowitszą służebnicą swego domu, bo na pracy i modlitwie dzień dla niej i część nocy schodziła. Miłość dla męża i przywiązanie do dziecięcia starczyły jej na zapełnianie życia — a niktby powiedzieć nie umiał, które z tych uczuć w sercu jej przemagało. Dla ojca wprawdzie musiała nieraz okaz miłości ku synowi poświęcić, lecz ona nienaruszoną i całą pozostawała w niej, acz utajoną i poskromioną. Wiele łez kosztowało jej wyprawienie jedynego dziecięcia za granicę, które i dlatego ojciec wysyłał, aby go macierzyńskie pieszczoty zbyt nie popsuły. W ciągłym niepokoju o losy ukochanego syna przeżyła wojewodzina lata pobytu jego za granicą, lecz starała się nie okazywać tego po sobie. Wola męża była dla niej święta. Wiadomości od Janusza przychodziły rzadko i to urzędowe rzec można, w listach, w których donosił ogólnymi wyrazy o zdrowiu i powodzeniu. Listami tymi musiała zadawalniać się matka. Gdy jej ostatni przynosił wojewoda, zostawiała go na stoliku, lub wkładała w książkę od nabożeństwa i odczytywała tak długo, aż nie nadszedł nowy. Naówczas składała go do akt swoich serdecznych...
Lecz oprócz tych wiadomości miał wojewoda swoje sekretne, na które grosza nie żałował. Wstręt w nim obudzało szpiegowanie dziecięcia i ten rodzaj nieufności względem niego; powiedział jednak sobie, iż czuwać nad synem było obowiązkiem. Nie wiedział bynajmniej Janusz, jak pilne nań miano oko.
Dobrany do tej smutnej funkcyi człowiek, mieszczanin z Krakowa, rodem Niemiec, siedział w Wittenberdze i donosił regularnie, co się z wojewodzicem działo. Z początku jednak sługa ten wahał się pisać na co patrzał, wiedząc, jakie to uczyni na wojewodzie wrażenie. Nie było w jego listach nic o Hennichenie i jego córce, ani o zwróceniu się Janusza ku religijnym nowostkom. Późno dopiero, gdy już na oboje nie było lekarstwa, doniósł nadzorca co się stało, a wojewoda gwałtownie zaczął się domagać powrotu. Zdaje się, że w listach swych Niemiec nigdy całej nie objawił prawdy; odkrył tylko z niej coś, lękając się dumy wojewody obrazić. Było tego aż nadto dosyć, by powrót przyspieszyć.
Z własnego już natchnienia wyjechał podstarości, dla przekonania się w miejscu, jak rzeczy stały; a powróciwszy do Rochowa, o podróży swej androny prawił, aby nie dozwolić się domyślić, gdzie istotnie bywał i po co. Wojewoda, który go dosyć lubił a nie podejrzywał nigdy o fałsz, kogo na nim nie złapał, nie bardzo się dopytywał o przygody.
Z dnia na dzień, obliczając godziny, oczekiwano w Rochowie przybycia wojewodzica. Wahał się stanowczo matce przyobiecać powrót dziecka pan wojewoda, ale jej zapowiedział, iż się wielce spodziewa rychłego przyjazdu syna.
Po długiej niebytności, gdyż Janusz wprzódy był inne zwiedził Niemiec części, a w samej Wittenberdze więcej roku gościł, wojewodzina nie okazując tego po sobie, z najżywszym niepokojem syna umiłowanego wyglądała. Nie przyznając się do tego czekała go co dnia, obiecywała sobie co wieczora, widziała go w każdym tumanie na gościńcu, słyszała w każdym tentencie konia. Wojewoda tak samo krył w sobie niepokój i wesołość odegrywał, o ile on kiedy mógł być wesołym. Oboje unikali mowy o dziecku, choć tylko o niem myśleli.
Na zamku było jakoś pusto, nikogo oprócz domowników, i życie płynęło trybem zwyczajnym, nie postrzeżone, na pozór powolne, w istocie z przerażającym pośpiechem, jaki jednostajność rodzi.
Jesienne słońce zapadało za lasy, gdy na gościńcu tuman kurzawy się ukazał.