<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Po śmierci wojewodzinej, po jej pogrzebie, gdy nieszczęśliwy wdowiec znalazł się sam jeden na tym pustym zamku, bez żony, bez dziecięcia, otoczony wspomnieniami, z posiwiałą głową, ze złamanem zdrowiem i poteranemi siły — zdawało się, że ulegnie pod ciężarem tej niedoli.
W pierwszych dniach wróciło zaraz wszystko do starego porządku: modlitwy, stół, godziny, odnoszenie kluczów, raporty włodarzy — zajmowała dni długie, dni nieprzeżyte. Wojewoda bezmyślnie, posłuszny nałogowi szedł gdzie był nawykł, czynił co zwykle od lat wielu dopełniał, a najszczęśliwszym się czuł, gdy mógł, zamknięty w swej sypialni, albo klęczeć na modlitwie, lub chodzić nieustannie od drzwi do okna, od okna do progu.
Odziany grubym kirem, wybladły, przerażał wyrazem twarzy ostrym, a bólem milczącym przejętym. Oczy patrzały nie widząc; nie raz powtarzano mu jedno pytanie po kilkakroć, i dosłyszeć go ani zrozumieć nie mógł. Nie chcąc się poddać rozpaczy, ani pokazać po sobie, że go los zwyciężył, — obracał się tak siłą, która go wyczerpywać musiała, zdając się czekać tylko jakiegoś upragnionego końca.
Sprawy publiczne, które się o niego opierały, zbywał jak najkróciej. Umysł jego nie mógł wynijść jeszcze na chwilę z tego koła zaczarowanego boleści, które go opasywało.
Wszyscy we dworze patrzali nań ze strachem i politowaniem; lecz teraz dawna surowość znacznie zwolniała, nie brał już nic do serca. Milczeniem zbywał większą część spraw, które doń przychodziły, nie zajmowały go one wcale.
Po tłumach pogrzebowych odjechali wszyscy, nie został nikt, wojewoda nikogo mieć nie chciał. Stary proboszcz tylko, nie wzywany, czasem przychodził, czując się do obowiązku; wojewoda go przyjmował, bo to było dawnym zwyczajem, ale się wcale przed nim nie wywnętrzał. Na zadane pytanie odpowiadał, krótko i sucho. Starzec posiedziawszy uchodził, a po kilku dniach powracał znowu. Często bardzo ledwie słów kilka przemówili do siebie.
Na nabożeństwie najwięcej wojewoda czasu spędzał; niekiedy wchodził do pokojów żony, które chciał mieć tak urządzone i nietknięte jak za życia były, i tam modlił się przy jej klęczniku.
Szlachta, dawniej bardzo często zajeżdżająca do Rochowa po radę i pomoc, nie śmiała teraz być natrętną, wiedząc jak nieszczęśliwy człek cierpiał. Użalano się nad nim powszechnie, nikt mu postępowania jego za złe nie miał.
Budziło tylko niezmierne zajęcie i ciekawość, co wojewoda pocznie, gdy się żałoba skończy, gdy wielki ból ów ostygnie i rana zabliźniać się zacznie. Zdania były podzielone, wnioski różne; ci co go znali najlepiej, przekonani byli, iż tak nieugięty dowlecze się do końca.
W drugim, czy trzecim tygodniu wszakże wojewoda zjawił się sam na plebanii. Odwiedziny to były rzadkie i staruszek czuł, że je coś spowodować musiało.
— Mój ojcze — rzekł wojewoda po chwili — gdy człowiek rodziny nie ma, powinien ludziom się starać być pożytecznym. Nie mam celu w życiu, ani komu zostawić co po rodzicach dostałem, — chcę to zostawić Bogu, na chwałę Jego. Radźcie.
Starzec popatrzał.
— Szczęśliwa myśl, panie wojewodo — odezwał się, — lecz pozwólcie mi przypomnieć, że jeśli o synu wiedzieć nie chcecie, macie brata.
— Z bratem nic wspólnego nie mamy, — rzekł wojewoda zimno. — Sam on od naszej społeczności katolickiej odstąpił, zerwał więc rodzinne węzły. Familii blizkiej mi braknie, dalsza dostatnia. Jak się wam zda? zamczysko na klasztorby się bardzo łatwo przerobić dało.
Ksiądz zamilkł.
— Trzebaby się dobrze rozmyśleć, — odezwał się — to są sprawy, za które raz się wziąwszy, cofać się już nie godzi.
— Ja się nigdy nie cofam — dumnie odparł wojewoda — nigdy. Jakiżbyście mi zakon obrać życzyli?
— Panie wojewodo — począł staruszek — i sami lepiej o tem pomyślcie i mnie czas do rozmysłu dajcie. Ja wam w tej chwili odpowiedzieć nie umiem.
Wstawszy i pochodziwszy nieco wojewoda pożegnał go milcząco.
Nie było potem dłuższy czas mowy o zakładaniu klasztoru, i chociaż ksiądz w kilka dni poszedł na zamek, wojewoda go już o to nie zagadnął. Owszem zdawało się, że nowe jakieś życie w niego wstąpiło: w kancelaryi ruch począł się większy, zaległe papiery wpisywano, przepatrywano i regestrowano księgi, układano archiwum, znoszono wojewodzie akty i dokumenty, które przeglądał.
Spisać kazano ludzi dworskich i milicyę, ściągano inwentarze dóbr, zwoływano oficyalistów. Wojewoda czynniejszym był niż kiedykolwiek. Wnoszono ztąd, że ból zwyciężył i do publicznego życia chciał powrócić. Nie ruszył się jednak nigdzie i zresztą trybu życia cale nie zmienił.
Wielu starym sługom wydzielono potem ziemie, poczyniono nadania i zapewniono żywot spokojny; wielu młodszych odprawiono, dwór zaczęto zmniejszać, milicya miała być rozpuszczona. Na zamku z każdym dniem stawało się puściej i odludniej, część znaczna sal i komnat stała pozamykana; wojewoda jeśli wyszedł, to do sali żelaznej, przed obraz Chrystusów, lub do kapliczki Św. Wawrzyńca, którą na nowo wyporządzić kazał.
W takim stanie ducha i sposobie życia zastał go przybyły nierychło kasztelan Jeremi.
Był to od czasu pogrzebu pierwszy gość. Gdy się na progu zjawił i dano o nim znać wojewodzie, zdziwił się niezmiernie, jakiś czas stał w niepewności i nie rychło wyszedł. Przeczuwał znać, że go natrętnie badać będzie lub zechce na zmianę życia wpłynąć. A że oprócz sali żelaznej inne były zamknięte, posłano je dopiero otwierać, i wojewoda wziął krewniaka do sypialni.
— Chciałem pana brata choć zobaczyć — odezwał się przybyły, — jeśli kiedy, to w smutku i żałości obowiązek nawiedzieć. Cóż myślicie? co czynicie? czemu choć nie ruszycie gdzie z domu?
— Dokąd i poco? zapytał wojewoda.
— Masz waszmość obowiązek żyć, więc i życie sobie znośnem uczynić, a toś się żywcem zagrzebł w tych murach. Przyznam się panu bratu, nigdy Rochów bardzo wesołym nie był a dziś... chyba wy jedni tu wyżyć możecie.
— Dla mnie niema milszego miejsca na świecie.
Rozmowę z nim utrzymać było trudno. Kasztelan, który zwykł był rzeczy brać po ludzku i jak się one narzucały, nie pojmował tego dobrowolnego zamęczenia się wojewody.
— Jabym na miejscu waszem inaczej sobie radził — dodał kasztelan — trzeba ruszyć w świat między ludzi. Waść, panie bracie, nie masz więcej lat nad pięćdziesiąt i kilka, możesz, jak to w samej rodzinie się trafiało, pożyć jeszcze z pięćdziesiąt... Cóż? sam?
Wojewoda żywo się odwrócił zdziwiony, nie rzekł nic, pytał oczyma.
— Powinieneś się czy ożenić czy co...
Na tę myśl dziwaczną gospodarz odpowiedział uśmiechem, który się rzadko zjawiał na jego ustach.
— Kasztelanie — rzekł krótko — nie znasz mnie chyba.
— Albo co? zła rada?
— Nic do rzeczy — odparł wojewoda — przysiągłem raz i drugi raz nie ponowię przysięgi; cieniom Moniki wiernym zostanę.
— Spełnijże jej ostatnie życzenie.
— Nie mów o tem — żywo przerwał wojewoda — nie cofam się nigdy! Co się stało, stało się!
— Przecież tak żyć nie możesz?
— Dlaczego? nie sądźcie o mnie z drugich, a jeśli prawdy chcecie, powiem wam ją. Tak, trzeba mieć rodzinę i ja ją mieć będę; pozbawił mnie jej Bóg w niezgłębionych wyrokach swoich, przyswoję sobie rodzinę Świętego Franciszka.
Kasztelan nie zrozumiał.
— Założę klasztor — rzekł wojewoda.
— Gdzie?
— Tutaj na zamku.
— A no, niema się o co spierać, zakładaj; ale to przecie rodzina żebracza, której dóbr nie przekażesz, komuż te przeznaczysz?
— Nie wiem — odparł sucho wojewoda — to pewna, że nie bratu, nie familii po krwi, ale na bożą czeladź i kościół.
— Któżby się temu sprzeciwiał, — szepnął kasztelan — czyń coć po myśli.
Po tej rozmowie trudno już było co więcej dobyć z wojewody. Kasztelan próbował kilka razy zdaleka zawadzić o Zalesie, o pana pisarza; zbyto go milczeniem.
Nazajutrz gość wyjechał i z nim razem rozeszła się wiadomość po okolicy, iż wojewoda klasztor ma stawiać na zamku a Rochów na kościoły rozpisać.
Przyniesiono tę nowinę do Zalesia. Pisarz wysłuchał spokojnie i odezwał się.
— Czemu nie ma uczynić jako chce?
Sądzono, że się będzie sprzeciwiać alienowaniu dóbr familijnych — pisarz okazał się zupełnie obojętnym.
— Nigdym się po nim nie spodziewał dziedziczyć, — dodał, — przecieżem starszy, nie na mnie kolej; a co się tyczy Janusza, temu będzie dosyć tego kosza obłamków co mu się po mnie okroi, niewiele potrzebuje i nie chciwy.
Jednakże w głębi duszy, nie dla dóbr, których nie pożądał, lecz dla zupełnego wyrzeczenia się jego, pisarz miał żal wielki do wojewody. Kilka razy nie mogąc wytrwać zrywał się walcząc z sobą, jechać do Rochowa, choć dawał słowo, że tam noga jego nie postanie. Wstyd mu było się cofnąć, a po bracie tęsknił i nudziło go, że się z nim spierać nie mógł. Upór wiele go kosztował, bo nie był w jego naturze. Gdyby był jaki sposób wiedział na zbliżenie się przypadkowe do brata? Lecz wojewoda nie ruszał się nigdzie. Na dworze miał swoich przyjaciół pan pisarz, którzyby mu w takim razie donieśli; lecz co donosić nie było. Znudzony oczekiwaniem, wymyślił nareszcie, iż mu nikt do miasteczka pojechać wzbronić nie może, a choćby w niem posiedzieć. Nużby się trafiła zręczność, nie idąc na zamek gdzieś wojewodę przydybać? Długo się z sobą naradzając, ważąc, nikomu się nie opowiedziawszy, pisarz wyruszył, niby do Poznania a w rzeczy do Rochowa.
— Choćbym go i nie widział, mówił sobie, coś przynajmiej posłyszę.
W gospodzie, w której nikt prawie nigdy nie stawał, bo w owe czasy zajazdy były dla wieśniaków i plebejów a szlachcic o nie nigdy nie zawadził, zdziwiono się wielce pisarzowi, ale mu ją odczyszczono.
Wieczorem poszedł do księdza. Staruszek zdziwił się odwiedzinom.
— Niema się czemu dziwować, jadę dalej, po drodze mi wypadł nocleg.
— Trzeba było na plebanię zajechać.
— A jakże heretykowi! — rozśmiał się pisarz — mógłby piorun w nią palnąć, choć zimą.
I zaczął zaraz rozpytywać o wojewodę.
Nie umiał ksiądz wiele mu nowego znaleźć do opowiedzenia, ale o klasztorze wspomniał.
— O tem słyszałem — przerwał pisarz — kiedy mu pasibrzuchów trzeba, niech ich sobie sprowadza.
Proboszcz się uśmiechnął.
— Niedelikatną jest miłość wasza, — rzekł — jakżeto przy duchownym tak zwać jego brata.
— Ale ba! waszmość cudze brzuchy głodne karmisz, a swojego nie pasiesz — rozśmiał się pisarz — mów, co tam więcej.
Nie wiele się znalazło.
— Wiesz, mój ojcze, — po chwili przyznał się pisarz, — jabym się bardzo rad z bratem jeszcze spotkał przed Józefatową doliną, niby przypadkiem. Wiem ja, że się to na nic nie zdało, bo ani mnie, ani Januszowi nie przebaczy; ale Bóg widzi że mi za nim tęskno. Dawnośmy się nie kłócili.
Ksiądz ramionami ruszył.
— Próbujcie.
Nudząc się straszliwie dwa dni tak wyczekał pisarz, czy się wojewoda nie pokaże na plebanii — nie przyszedł. Trzeciego, gdy już do odjazdu się zbierał i księdza tylko przybył pożegnać, najmniejszej nie mając nadziei widzenia się z bratem, ujrzał go przez okno powoli zmierzającego na probostwo. Poczciwy pan pisarz uczuł bijące serce, złożył ręce i stał tak, niby na czatach. Byłby się rad rzucił wchodzącemu na szyję, zapomniawszy o wszystkiem; lecz to nie uchodziło z wojewodą, siadł więc na krześle i milcząc czekał.
Drzwi się otworzyły, starzec blady, kirem odziany, stanął w progu, obejrzał się i zobaczywszy pisarza zdawał się w pierwszej chwili chcieć cofnąć, chwilę niepewny wahał się, wreszcie surową twarz przybrawszy — wszedł.
Ksiądz na powitanie pospieszył. Wojewoda milcząc pocałował go w ramię, wedle zwyczaju, i kilka słów niewyraźnych szepnął. Pisarz czekał zrazu aby go zagadnął, ale na niego wcale nie zwracał uwagi, jakby na nieznajomego. Zmieniło to nagle usposobienie wrażliwego niezmiernie pisarza, który począł się burzyć wewnątrz.
— Cóż pan brat — wybuchnął — nawet mnie widzieć nie raczy?
Wojewoda zwolna zwrócił głowę i na znak powitania schylił ją.
— Zapowiedziałeś mi waszmość, że tu noga jego nie postanie, i że znać mnie nie chcesz.
— Jestem w przejeździe, i nie na zamku, ale u proboszcza, słowa więc dotrzymuję.
— Ja takoż — rzekł wojewoda i zwrócił się.
Położenie było przykre. Szczęściem dla pisarza prawnik mu jakiś przed parą tygodni szepnął, że pan wojewoda mógł ci wprawdzie wydziedziczyć syna z ojcowizny, ale z macierzystego posagu winien był zdać mu rachunek i zwrócić go. Miał więc asumpt pan pisarz do rozmowy.
— Bardzom rad, że się tu z panem wojewodą (nie powiedział już: z bratem) spotykamy, oszczędzić to może jurgieltu dla rzecznika. Wyrzekłeś się WMość syna, aleć mu przecie macierzysty dział słusznie należy i tego mu odjąć nie możesz.
— Zapisaliśmy się na przeżycie — odparł chłodno wojewoda — możecie w aktach popatrzeć. Niema po matce nic.
Tem usta zamknął pisarzowi, który mruknął:
— Nie wiedziałem o tem.
A po chwili dodał:
— Czy zapisy były ważne, da się widzieć, boć panowie Górkowie nie opuszczą sieroty.
Wojewoda nic nie rzekł.
Siedzieli tak oba nie patrząc na siebie. Na twarzy żałobnego męża znać było jakby walczył z sobą; purpurą się okryła, nabrzmiały żyły, usta drżały, lecz wprędce owładnął sobą i zamilkł.
— Miły Boże — półgłosem począł pisarz — gdyby z grobu wstali rodzice nasi, co tu leżą pod kościelnem sklepieniem, a ujrzeli nas obu siedzących tak, niby nieprzyjaciół, mierzących się oczyma, cedzących ostre słowa — coby rzekli, i czyby się, widząc to, na powrót do trumien nie pokładli?
— Gdyby wstali a spytali — po namyśle odezwał się wojewoda — z czyjego się to stało powodu? Kto ojców wiarę porzucił, kto węzły rodzinne zerwał, kto bunt podniósł i wyłamał się z winnego posłuszeństwa, kto buntownikowi dał opiekę? zaiste, zakrywszy oczy aby go nie widzieć, woleliby znowu umrzeć niż patrzeć na zdrajców.
— Ostre słowo, mości wojewodo — zawołał pisarz. — Za grobem inaczej ludzi sądzą. Musieliby spytać też: kto zamiast być miłosiernym ojcem i sędzią sprawiedliwym, był popędliwym katem? kto umierającą matkę dziecka pozbawił i ostatnie jej chwile zatruł? Kto ją do grobu sercem żelaznem popchnął? Nie jestem ja bez grzechu, ale nie pochlebiajcie i wy sobie, abyście niewinnymi stanęli na sąd Boży.
— Nie pozywajcie mnie nań — odparł chmurno wojewoda — pójdziemy nań wszyscy, zdać sprawę. Niech Bóg nas sądzi.
W głosach obu czuć było burzę. Ksiądz przerażony stał w pośrodku, zwracając się koleją ku jednemu i drugiemu a błagać się ich zdając oczyma, aby gniewom wybuchnąć nie dali. Wojewoda poruszył się na krześle, ocierając pot z czoła, jakoby już wyjść chciał; potem znać myśl ta, że uchodząc posądzonym być może o lękliwość, wstrzymała go. Oba zresztą, dla tej samej przyczyny, placu opuścić nie chcieli. Pisarz tylko gwałtowniej czując i miejsca zagrzać nie mogąc nigdy, odsunął krzesło zaczynając się przechadzać w ciasnej przestrzeni, jaka mu pozostawała, aby się o brata nie ocierał.
Milczał ponuro wojewoda.
— Będziesz miał tę pociechę — odezwał się wysapawszy nieco pisarz — iż się jeszcze doczekasz tego, że syna do grobu wpędzisz. Biedne chłopczysko zmieniło się, wymizerowało, męczy się i młodości w nim już nie znać. Patrzę nań, jak usycha.
Nie odpowiedział zrazu wojewoda, potem cicho, ale z siłą wielką rzekł głośno:
— Nie mam syna!...
— Nie potrzebowałeś mi WMość tego mówić — zawołał pisarz — wiemyć o tem wszyscy. Nie masz go, boś nie wart był mieć dziecięcia, dla którego miłości nie miałeś nigdy.
— Panie pisarzu — przerwał wojewoda — pragniesz widzę, bym jak najprędzej stąd wyszedł, bo mi zadajesz chłostę, którąbyś od dawna innego do wybuchu pobudził. Cierpliwości jest miara.
— Toteż i mnie się jej przebrało, — odezwał się pisarz. — Dobrze waści, panie wojewodo, coś zawsze był zimnym i wszelkiego uczucia pozbawionym a o sobieś tylko myślał, dobrze waści znosić, bo z jego temperamentem nic nie kosztuje, ale we mnie krew nie woda.
Wojewoda ruszył się i siadł jeszcze. Nie odpowiadając na to co brat mruczał, zwrócił się ku księdzu.
— Przyszedłem u was, mój ojcze, zwykłe nabożeństwo zamówić za duszę nieboszczki.
— Słusznie, — rzekł pisarz — boś tę duszę świętą na tamten świat wyprawił, i nie wam się za nią modlić, aleby jej prosić należało, aby ona was wsparła i oświecenie wyprosiła.
— Panie pisarzu — zagrzmiał podnosząc głos wojewoda — nadużywacie gościnności proboszcza.
— Na rany Chrystusowe — przerwał ksiądz stając między groźnie patrzącymi na się braćmi — miarkujcież się, panowie. Czy się to godzi, panie pisarzu!
Pisarz buchnął:
— Bóg widzi, serce mi się otwierało, gdy wchodził, byłem gotów wcale go inaczej powitać; ale któż wytrzyma z nim, kto z nim wytrzyma?
— Wszak się znać nie mieliśmy, — odparł z równą gwałtownością wojewoda. — Kto zaczął pierwszy? Kto rzucił zarzewie?
Nastąpiło milczenie, pisarz czapkę, którą trzymał w rękach, z gniewu o ziemię cisnął.
— Niewinny baranek! — zawołał — ktoby rzekł, najłagodniejszy z ludzi, a jam warchoł szukający zwady!
— Panie pisarzu! wywołaliśmy z grobu rodzice nasze — rzekł wojewoda — stoimy o kilka kroków od ich popiołów, uszanujcież je i nie drażnijcie mnie, bom nie zwykł znosić obelg bez pomsty. Mogłaby się polać krew braterska.
Mówił to głosem drżącym, a zapalone oczy świeciły strasznie.
Nagle w piersi się uderzył, spojrzawszy na kościół, który z okna widać było; chwycił czapkę i nie żegnając się z nikim skoczył do drzwi, które się z hukiem za nim zatrzasnęły. Staruszek stał przerażony i drżący. Pisarz ruszył się, jakby za nim chciał biedz i szabli u boku szukał, ale go ksiądz pochwycił za ręce i opierającego się na krześle posadził.
— Panie pisarzu! co się wam stało?
— Mnie? zapytaj co jemu? — przerywanemi słowy począł pozostały, który powoli do siebie przychodził i znękany podparłszy się na ręku, zamyślił głęboko.
Tak gniew odszedł po chwili. Pisarz oczyma powiódł, westchnął i czapkę swą w pyle leżącą podniósł.
— Jak się WMości zda — rzekł — z tym człowiekiem niema co począć? Dziecka mi żal! Co mam czynić? wszystkie środki wyczerpałem.
— Jeśliś Wasza miłość takich tylko używał!
— Wszystkich, boć i błagania i próśb; rozbiły się o to serce kamienne.
Pisarzowi łzy strumieniem z oczów się puściły i myślał znowu.
— Dziecko wpędzi do grobu. Co tu począć?
Stanął nagle i zwrócił się do proboszcza.
— Jak myślicie, powaga J. K. Mości wielka, możeby jego posłuchał, możeby król na nim coś wymógł? Nie pojechaćby do Knyszyna? nie spróbować intercesyi N. Pana?
— Czyń W. Miłość co mu jego serce podyktuje, ja rady żadnej nie dam, modlić się będę.
Widząc, że ksiądz się go pozbyć pragnie, bo i za brewiarz chwytał i ku kościołowi spoglądał, pisarz wyszedł mrucząc.
Myśl ta udania się do króla, przyszła mu tak nagle jak wszelkie inne przychodzić były zwykły. Już nią opanowany cieszył się i rósł, co najprędzej chcąc ją przyprowadzić do skutku. Gdyby był posłuchał natchnienia, niezwłocznieby wprost z Rochowa do Knyszyna pospieszył, bo nie lubił odkładać. Nie można się wszakże było tak na dworze pokazać; a po drodze przydumał też pisarz, iżby nie zawadziło Janusza z sobą zabrać i królowi J. Mci przedstawić. Wydało mu się to tak szczęśliwym pomysłem, że sporu z bratem zapomniawszy i ochłonąwszy całkiem, konie natychmiast przygotowywać kazał, i choć pora do odjazdu nie bardzo była stosowną, nie chcąc tracić ani chwili, ruszył do domu.
Na dworze pańskim dawno już pan pisarz nie bywał, bo występować nie lubił i okazałości potrzebnej zwolna się pozbył. Musiał więc teraz dla siebie i synowca poczet uczciwy zebrać, barwę dać, konie i wozy i rzędy i wszelkie przybory bodaj kupować, aby znowu zbyt się ubogo i niepocześnie nie stawić.
Zaledwie do Zalesia przyjechawszy — opanowany tą myślą, Borzykowskiego, który u niego wszystkiem był, wołać kazał. Stary sługa znał z tego swego pana, iż mu do wszystkiego było zawsze pilno, dopóki pierwszy ogień nie przeszedł. Domyślił się, że tu już coś nowego na kołku.
— Borzykowski mój, — biegnąc ku niemu począł pisarz, — ja bez ciebie nie mogę nic, ratuj mnie.
Uśmiechnął się wąsacz i skłonił.
— Nie mam innej rady jak ze sprawą synowca do króla JMci jechać. Z bratem ja sam nie poradzę nic, próżnom się z nim ściął, mało do szabel nie przyszło. Kamień to, nie człowiek. Do Knyszyna muszę, niech go król pozwie, może jego poszanuje.
Ruszył ramionami nieznacznie Borzykowski.
— Ale król JMść w Krakowie.
— Tem ci lepiej; wszystko mi jedno gdzie go szukać, byle znaleźć.
— A u nas ani dworu, ani ludzi, ani koni.
— Właśnie mi to wszystko musisz waszmość sprawić.
— A podskarbi nasz przysięga, że we skrzyniach pustki.
— Niech mieszczan posmaruje, dadzą naprzód czynsze, stawy do kaduka pospuszczać, potaże sprzedać i klepki. To jego rzecz, nie moja — i wasza!! A od czego te darmozjady siedzą!
— Wasza Miłość pozwoli...
— Nie pozwolę, na rany Pańskie, nie pozwolę na nic, tylko co ja potrzebuję, musi być!
Zmilkł Borzykowski.
— Popróbujemy.
— Żydów nacisnąć, u nich pieniądze zawsze są — odezwał się pisarz. — Wstydu mi nie zrobisz, mój poczciwy Borzykowski. Pieniędzy weź skąd chcesz, choćbyś którą wieś w zastaw dał! a mnie i Janusza musisz wysztyftować jak na Rochitów przystało.
I wąsa pokręcił.
Janusz w tej chwili wszedł.
— Jańciu! — zawołał, — do króla cię wiozę!
Na to synowiec smutnem tylko głowy skinieniem odpowiedział.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.