<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.

Jedyną pociechą w życiu Hennichena była córka: nią i dla niej oddychał stary, szczęście jej i świetny los zapewnić było dlań najwyższym celem. Zdawało mu się, że choć z trudnością i ofiarami, cel ten osiągnąć potrafi. Drogo okupiwszy szlachectwo, stanął, jak sądził, na równi z tą rodziną, do której Fryda wejść miała. Opór jej spodziewał się złamać tem wszechwładnem narzędziem, które kruszy wszystko — złotem. Dopiero stanąwszy na tej ziemi, wśród ludzi, których nie znał, w rozmowach z Wilmsem, w zbliżeniu się do nieznanego sobie świata, poznał Hennichen, jak srodze się omylił. Widział teraz, iż z drogi, po której zaszedł za daleko, potrzeba było powrócić.
Od kilku dni chodził jak zabity. Wojewodzic od familii odrzucony, wyłączony ze społeczeństwa, nie miał dlań większej wartości nad pospolitego młodego chłopca, któregoby wybrał ze swej czeladzi. Owe dobra, znaczenie, świetny pański byt, wszystko to znikało, — zostawał chłopak młody, bez rodziny, wygnaniec, bez przyszłości.
Dla Frydy, która go po młodzieńczemu kochała, było dość tego, że się rozumiały ich serca; dla ojca przyszłość stawała się zatrważającą. Chciał i musiał się cofnąć.
Po rozmowie potajemnej z Wilmsem, choć przysposobienia do podróży w sekrecie przed Frydą czyniono, Hennichen wstrzymał się jeszcze...
Wilms tegoż poranku poszedł do pana pisarza, którego znał z widzenia i kupna kilku sztuk srebra. Wpuszczono go bez trudności. Niemiec stanął u progu, bardzo skromnie, z czapką w rękach.
— Wasza miłość — rzekł — pozwoli mi się sobie przypomnieć. Niegdyś miałem to szczęście, żem jej dzban i nalewki pozłociste sprzedał.
— A no! i zapłaciłem je, a dalipan tanie nie były! — odparł pisarz. — U dzbana się wprędce ucho urwało!
— Możemy je przystawić na nowo — rzekł Wilms — a no teraz nie o to idzie. Trafia się zręczność nabycia bardzo pięknego naczynia za bezcen. Wasza Miłość możecie je mieć jako zechcecie; jedyna zręczność, jedyna, i srebra bardzo piękne.
Pisarz się rozśmiał.
— Cóż ty mnie masz za bogacza? — spytał — ludzie pewnie po mieście roznieśli, żem po bracie odziedziczył! Co? chyba troskę i biedę. Pieniędzy nie mam i sreber nie kupię.
— Pieniędzy nie potrzeba — rzekł Wilms.
— Cóż znowu? przecie podarku od was nie wezmę.
— Anibym go śmiał W. Miłości ofiarować, ale na pieniądze czekać będę.
— Cóżeś tak na mnie łaskaw?
— Słyniesz pan z uczciwości, to rzecz nie lada.
— Dziękuję waszmości — odparł pisarz — a no, gdy mi kto kadzi, zawsze się boję, by gdzie niedaleko smrodu nie było.
I spojrzał nieufnie.
— A cóż zaszkodzi srebra zobaczyć? — zapytał Wilms.
— Pewno nie, ino po co?
— Choćby dla ciekawości, do rynku niedaleko.
Pisarza chętka wzięła, powoli miał się do czapki.
— Zobaczyć, zgoda.
Wyszli tedy razem. Rzecz była nagotowana. Zamiast poprowadzić pisarza na drugie piętro, wwiódł go do izby Hennichena, w której na stole co dom miał sreber nastawiano.
Czekał tu i stary złotnik, paradnie przybrany, w łańcuchu na szyi, z medalem z wizerunkiem cesarskim. Pisarz, zoczywszy go, spytał zaraz, ktoby był. Odpowiedział Wilms, że spólnik jego.
Piękne srebra zwróciły uwagę, począł tedy przyglądnąć się im pisarz, a szacować i rozpatrywać się, co potrwało dosyć długo. Drzwi do sąsiedniej komnaty stały jakby umyślnie otworem: Hennichen, choć nic nie mówił córce, wiedział, że ją ciotka nakłoni, by wyszła i przezedrzwi się pokazała. Ciotka spełniła ten poszept ojcowski bardzo szczęśliwie: skłoniła Frydę, by się ubrała jak na przechadzkę, w najparadniejsze stroje, aksamit, manele i koronki. Dziewczę wyglądało w nich jak zaczarowana królewna. Gdy pisarz przypadkiem podniósłszy oczy, zobaczył ją w tym majestacie młodości, wdzięku, stroju, piękną jak obrazy aniołów, smutną jak wygnankę z raju... kubek, który trzymał w ręku, wypadł mu z palców, osłupiał.
Stał długo, patrząc za oddalającą się zwolna i nie mógł przemówić słowa. Nareszcie spojrzał na Wilmsa i zapytał:
— A to kto?
— Córka mojego spólnika.
Pisarz zrazu się jeszcze nic nie domyślał, lecz jakieś podejrzenie, wątpliwość, niepokój go ogarnął. Powiódł oczyma po srebrach, potem ku drzwiom, poza któremi jak zjawisko cudowne migała przechadzająca się Fryda, i nagle spoważniał a ostygł. Wejrzenie rzucone na Hennichena, na zmięszanego Wilmsa, milczenie długie, które zapanowało w pokoju, w coraz silniejsze wprawiały go podejrzenie. W tej chwili, na dany znak, ciotka przymknęła drzwi od komnaty, zostali sami. Wilms podsunął krzesło. Pisarz nie chciał usiąść.
— Jeśli się nie mylę — odezwał się ponuro po chwili namysłu — nie o srebra waszmości pono szło. Dorozumiewam się, dlaczegoście mnie tu ściągnęli. Mów prawdę, chytry człowiecze! Nie ta to jest piękność, co głowę zawróciła synowcowi memu? a cóż? to srebra w posagu!
Pogardliwie ramionami ruszył. Hennichen, który języka nie rozumiał, domyślał się tylko z twarzy rozmowy.
— Gdyby tak było — pokornie odrzekł Wilms — jużci nie grzech, żem pragnął w imieniu ojca osoby, z którą się pan wojewodzic zaręczył...
— Jak zaręczył! — oburzył się pisarz.
— Mamy sygnet herbowy na dowód, — odezwał się spokojnie Wilms — cóż będzie dalej?
Stary szlachcic cofnął się prostując na kilka kroków, wziął w boki i począł szydersko, nielitościwie się śmiać.
— Myślicie, że tego wszystkiego dosyć, aby dla mieszczańskiej córki syna polskiego senatora pochwycić?
— Hennichen jest szlachcicem, mianowany przez cesarza.
Na stole leżał dyplom, który Wilms rozwinął i chciał pokazać, ale go ręką ze wzgardą odepchnął pisarz.
— A myśmy szlachtą mianowaną przez samego Pana Boga! — krzyknął — to coś więcej znaczy. Daj ty mi pokój z jego szlachectwem, to u mnie wszystko nic.
— I Hennichen daje jej posagu nie te srebra, ale sto tysięcy złotych florenów, oprócz tego co weźmie po jego zgonie, a co więcej daleko znaczy.
Pisarz głową potrząsł.
— A co mi po skrzyni złota? jeść go nie będę, ani on ani ja! Co mi po niem? Słuchaj, Wilms! zdało mi się, że rozum masz; wytłómacz to temu niememu, że my synów nie sprzedajemy, ani sumienia i czci naszej. A byłożby to szczęściem dla tego pieszczonego dziecka, gdyby je narzucił tam, gdzieby łzami się oblewać musiała codzień, boby jej lada ochmistrzyni szlachcianka w oczy pluła mieszczaństwem? Niech sobie dla niej gdzieińdziej męża szuka. Z tego nic nie będzie. Dziewka piękna, mój Wilms, ale owa krasa przekwitnie, wdzięki pójdą precz, a łzy zostaną. Powiedzcie mu to wszystko i dodajcie, że on tu wraz z córką nie ma co robić, niech z Bogiem do domu rusza.
Więc kołpak na głowę włożywszy, z pychą wielką, ani chcąc już więcej słuchać ni mówić, nie spojrzawszy na bladego Hennichena, który mowę po ruchach mógł zrozumieć i Wilms nie miał mu co tłumaczyć, poszedł ku drzwiom pisarz, otworzył je i nieprzeprowadzony zstąpił po wschodach na dół.
Po wyjściu jego nie spytał nawet stary ojciec o zamienione wyrazy, znaczenie ich było dlań jasnem. Ostatnia próba, odwołania się do serca, do rachuby, do wrażenia młodzieńczych wdzięków, spełzła marnie, nadzieja wszelka znikła. Hennichen czuł się obrażonym, upokorzonym, pragnął zemsty. Nie pozostawało mu nic, tylko dziecię ratować. Na Wilmsa skinął, ażeby go samym zostawił, i siedział długo skostniały, namyślając się co uczyni.
Nierychło dopiero wyszedł do córki. Fryda czekała na niego. Scena poprzedzająca była dla niej niezrozumiała. Smutna jak zawsze, bawiła się chustką i patrzała w okno, czy w rynku nie zobaczy wojewodzica, który często pod oknami błądził. Otwierając się drzwi oczy jej ściągnęły na ojca; zobaczyła go zmienionym, bladym, takim jakim nigdy nie bywał zbliżając się do niej. Nawykła była widzieć go uśmiechniętym dla siebie, niosącym z sobą spokój i szczęście; teraz zdawał się uginać pod jakiemś brzemieniem i lękać wejrzenia córki.
Zbliżył się tak drżący, położył na ramionach jej ręce i pocałował ją w czoło białe. Siadł naprzeciw niej, usta mu drżały, przemówić było trudno.
Frydę przejął jakiś strach zimny przeczucia, jakby zbliżanie się burzy uczuła. Słowa poprzedziło wejrzenie mówiące tak wiele, iż one już nic prawie dodać nie mogły.
Zesłabłym głosem wreszcie Hennichen się odezwał:
— Frydo kochana, my powracać musimy, uciekać stąd. Powietrze tego kraju mnie dusi a ciebie chorą czyni... jedźmy do domu.
— Ojcze mój! cóż się stało?
— Stało się, że ja, że my tu chwili dłużej pozostać nie możemy; domyśl się, co najgorszego stać się mogło.
— Janusz nie żyje! — przeraźliwym głosem krzyknęło dziewczę i martwe padło na kolana ojcu.
— Na Boga! uspokój się, dziecię moje, nie umarł on, ale dla nas, dla ciebie go niema. Rodzina jego cała nas odpycha. Musiałby jej się wyrzec, nie chcą go znać, nas nie chcą! Myśmy dla nich chłopstwem i uliczną zgrają. Nic wspólnego nie może być między nami, anibym cię dał im na długie męczeństwo.
Fryda podniosła głowę, twarz jej biała zawsze, zakraśniała krwią, oczy pałały płomieniami, rękę położyła na dłoniach ojcowskich.
— Cóż mi po rodzinie! ja kocham jego, on mnie kocha, niech oni mnie, niech ja ich nie znam, pójdziemy w świat, sami... z tobą.
— Nie — odparł Hennichen — życie człowieka od życia ludzi i rodzin oderwać się nie może. To dziecinne wyrazy. Nam uciekać potrzeba tam, gdzie nas znać będą i oceniać umieją. Nieszczęśliwy dzień, gdy ten chłopiec stąpił na próg domu naszego, gdy myśmy na tę ziemię weszli. Uciekać stąd trzeba... uciekać!!
I porwał się z krzesła gwałtownie. Fryda ocierała oczy, wstrzymała go za ręce.
— On musi jechać z nami! — zawołała.
— Nie chcę go znać! — rzekł Hennichen — tyś go zapomnieć powinna!
Dziewczę zmarszczyło brwi, potrząsło głową.
— Nigdy! — zawołała stanowczo — nigdy!
— Widziałaś, z jaką wzgardą ten magnat, co nędzarzem jest przy mnie, ofiarę moją odepchnął; słyszałaś, jakim śmiechem się uragał!
— Kto?
— Ten, który stąd wyszedł przed chwilą. To był stryj i opiekun wojewodzica.
Gwałtownym ruchem Niemiec, jakby odepchnąć chciał widmo jakie, rzucił rękami.
— Między nami a nimi nie może być związku, przyjaźni, zgody. Któż wie? Może ta krew pańska odezwać się kiedyś w nim, w tym młodziku twoim. Nie chcę go! Tyś lepszego szczęścia warta.
Odchodził już, a Fryda padłszy na krzesło, z zasłonionemi chustką oczyma, zanosiła się płaczem dziecięcym; głos jej przywołał nazad ojca.
— Uspokój się, uspokój, dziecko biedne, jam winien wszystkiemu: po co było obcego wpuszczać do domu? jak mogłem pozwalać na to, nie znając ich, by śmiał spojrzeć nawet na ciebie? O twoją rękę na klęczkach starać się będą grafowie i książęta, ja ci dam i kupię koronę.
— Ja nie chcę nic! nic! — wołała Fryda — ale kochać go muszę. Gdybym chciała wyrwać z serca miłość, nie potrafię, wrosła weń, umrę z nią.
Hennichen stał blady, nie wiedząc co odpowie, walczył z sobą.
— Dziecię, uspokój się... cierpliwości, spokoju. Jeśli cię kocha, przybędzie za tobą, do ciebie; my jechać musimy, mnie tu zje srom i upokorzenie. Musimy stąd uciekać.
Dziewczę nic nie odpowiedziało, załzawione jej oczy biegały po rynku szukając Janusza, myśl błąkała się także szukając jakiegoś ratunku. Nie chciała dręczyć ojca, lecz spodziewała się po wojewodzicu, że on znajdzie jakiś środek ocalenia... była go pewną.
Skinąwszy na ciotkę, aby go przy dziecku zastąpiła, bo jej samej nie chciał zostawiać, Hennichen wyszedł z mocnem postanowieniem jak najprędszego wyjazdu.
Milcząca towarzyszka nie mówiąc słowa siadła, pieszcząc tylko dziewczę i ocierając łzy, o których przyczynę pytać nie potrzebowała.
Fryda została w oknie, na chwilę się od niego nie chcąc oddalić. Zdawała się spokojniejszą. Ojciec ani ciotka nie mogli jej stąd odciągnąć. Siedziała wpatrzona nieruchomemi oczyma w tłum przesuwający się po ulicy. Zdawała się nie widzieć nawet przygotowań, które Hennichen umyślnie przyspieszał. Zabierano więc sprzęty, ciotka się krzątała, zostawiono ją tym myślom i łzom cichym, sądząc, że ich potrzebowała. Wielki ból przejdzie, mówił ojciec w duchu, nastąpi rozwaga, a czas uleczy te rany.
Fryda napróżno wyglądała do wieczora. Hennichen, uspokojony nieco, wyszedł z Wilmsem do miasta, przykazując tylko ciotce, ażeby z oka nie spuszczała Frydy i starała się być z nią ciągle. Napróżno jednak przesuwała się po komnacie tam i nazad, siadała, wstawała, wzdychała biedna ciotka... ani do rozmowy, ani nawet do wejrzenia na siebie zadumanej skłonić nie mogła.
Mrok padał, gdy znużona i pracą i tym nadzorem, ciotka usiadła w sąsiednim alkierzyku, z myśli posępnych wpadłszy w sen jakiś niespokojny i przerywany. Nie słyszała nawet, jak cicho otwarło się okno w komnacie, w której siedziała Fryda, i jeszcze ciszej przymknęło. W chwilę potem na palcach podszedłszy ku drzwiom, oglądając się, po cichu, dobiegło dziewczę do proga i ostrożnie otwarło drzwi, tak aby najmniejszy szelest ciotki nie zbudził. Janusz ukazał się w progu, stał znękany i przybity, jak winowajca przed nią. Skinęła nań, razem wyszli do ciemnej sieni, drzwi zostawiając otwarte za sobą. Fryda pochwyciła go za rękę.
— Wiem co mi przynosisz — rzekła — twoi odpychają mnie, nie chcą, a ty? czy i ty?
Janusz boleśnie się uśmiechnął.
— Mogłaś mnie o to posądzić? — rzekł cicho — jam się wszystkiego wyrzekł dla ciebie. Nie mam rodziny, kraju, krewnych, nikogo. Jestem ubogim, włóczęgą, bez imienia. Co wam po mnie? Mogęż ja żebrać u was wszystkiego, gdy nic sam wam dać nie mogę? I żyć u was na łasce?
Fryda trzymała jego rękę, jakby się lękała, ażeby jej nie uciekł.
— Na to jest sposób — rzekła — ty dla mnie wyrzekasz się rodziny, ja się jej wyrzeknę dla ciebie. Idźmy dwoje, sami, w świat, bez rodzin i imienia!! Ja się nie zlęknę z tobą niczego...
Wojewodzic spojrzał na nią i w mroku ujrzał tylko dwoje jej oczu zwykle jasnych i łagodnych, teraz świecących, jakby iskrami połyskującemi w ciemności.
— Nie mamy chwili do stracenia — zawołała — jutro ojciec mój jechać każe, jutro mnie porwą i wywiozą... a ty zostaniesz tu, zapomnisz, zdradzisz, i ja tam umrę... z tęsknoty.
To mówiąc, wyjęła na sznurku wiszący sygnet.
— Patrz, to pierścień, to słowo twoje, to przysięga, ty jesteś mój! lub będziesz wiarołomcą...
Zwykle łagodna Fryda w tej chwili przerażała Janusza gwałtownością, z jaką z jej ust wyrywały się słowa gorące, którym żadna siła oprzećby się była nie mogła.
— Jeśli mnie odstąpisz, przeklnę cię, na życie całe — lecz nie! nie!... Uchodźmy, uciekajmy!
Wojewodzic stał niemy.
— Dokąd? — zawołał — jutro bylibyśmy schwytani, a ja karany jako gwałtownik. Ja nie mam prawa do ciebie. Powstrzymaj ojca od wyjazdu, znajdziemy w zborze duchownego, który nas pobłogosławi. Połączeni ślubem ujdziemy.
— Ty mnie nie zdradzisz? — spytało dziewczę. — Więc dobrze, wstrzymam ojca, nie wezmą mnie siłą; ty czuwaj, życie moje w twoich rękach... idź... uchodź, niech cię nikt tu nie widzi.
I znikła, drzwi cicho przymykając za sobą. Janusz ledwie miał czas wsunąć się za wschody wiodące na drugie piętro, gdy usłyszał rozmowę powracającego Wilmsa i Hennichena.
— Jutro! — mówił stary złotnik — nie chcę dnia jednego dłużej oddychać tutejszem powietrzem. Wyrwę ją stąd, zapomni łatwiej. Nie powiozę do Wittembergi... posiedziemy w Augsburgu, gdziekolwiekbądź, póki nie ochłonie.
— W młodości, — dodał Wilms zimno — żywo się biorą te sprawy, ale prędko też zapominają.
— Dałby Bóg!
Przyczajony Janusz dozwolił im wejść do mieszkania, a sam, pocichu, spuścił się ze wschodów. Szczęście i niedola razem przepełniały mu serce; ani jednem, ni drugiem nie miał się z kim podzielić. Sam jeden, zostawiony sobie, czuł, że nie podoła niebezpiecznemu przedsięwzięciu, do którego Fryda, śmielsza od niego zmuszała. Zostawał mu jeden Tilius tylko, na którego jeśli nie przyjaźń, to ubóstwo i chciwość mógł rachować; ale i tego nie wiedział gdzie szukać. W głowie mu się zawracało. Siebie już poświęciłby był łatwo; lecz cóż miał począć z nią, aby pieszczonemu dziecięciu życie uczynić znośnem, życie wygnańca, włóczęgi... obcego wszędzie? Z myślami temi zawlókł się raczej niż przyszedł do domu. Na ławie przed gospodą siedział zapomniany Józiak, jak niegdyś na wschodach kamienicy Hennichena; posępniejszy jeszcze od swego pana, a równie nieszczęśliwy, bo sercem był w Rochowie a losy wojewodzica dzielić musiał. Lecz cóż mu mogło dopomódz biedne chłopię?
Weszli razem do izdebki. Janusz padł w krzesło, ręce położył na stole, głowę na nich i męczył się bezsilnem dumaniem. Józiak koło niego chodził. Radby był zaczepić a nie śmiał.
— Pan pisarz, — rzekł cicho, wyczekawszy — kazał prosić na wieczerzę.
— Nie pójdę — odparł Janusz.
— A panie, panie — odezwał się ośmielony służka — cóż z nami będzie? Pan się zamęczasz, rady niema. Wrócićby nam do swoich, a obcych zapomnieć. Nieszczęścieśmy wywieźli z tych Niemiec.
— I nieszczęście do nich wnieśli — mruknął Janusz. — Ale są drogi, z których się nie powraca, i są napoje, które trzeba wypić do dna. Słuchaj — spytał wstając nagle, — mam tylko ciebie jednego... pójdziesz ze mną?
— Nie pytam nawet dokąd, pójdę! — rzekł Józiak.
— Uciekamy... jutro.
— Dlaczegóż mamy uciekać? — zapytał chłopak.
— Hennichen chce wywieźć córkę, ja ją porwać muszę.
Załamał chłopak ręce.
— Porwać? dokąd? nie mamy domu! nie mamy ludzi, nie mamy koni! Pójdzie pogoń za nami.
— Pogoń? nie; ujdziemy, ujdziemy w lasy, bez drogi! Kto nas może pochwycić? Kto ślad znaleźć?
Począł chodzić Janusz żywo po izbie.
— Konia mi z siodłem dostawisz dla niej, mnie mój starczy, ty swojego masz... niech stoją w pogotowiu, za miastem u bramy.
Mówił, a chłopak przerażony ręce łamał, bo mu się zdawało, że pan jego zmysły postradał. Wszystko to było tak dziecinnie i niedołężnie obmyślane. Spełnić rozkazy nieszczęśliwy Józiak był zmuszony, lecz czuł, że owa ucieczka powieść się nie może. Ile razy chciał zaprzeczyć wojewodzicowi, ten mu już mówić nie dawał.
O późnej godzinie, dopytawszy wreszcie mieszkania Tiliusa, wyszedł szukać go Janusz. Niemiec od kilku dni, jak w Wittemberdze u wdowy po burmistrzu, tu znowu mieścił się w niemieckiej rodzinie, której głową była majętna owdowiała kupcowa z sześciorgiem dzieci. Tilius grał tu rolę klucznika i pedagoga. Stał wprawdzie na poddaszu, lecz o chleb się już nie troszczył. Janusz znalazł go nad rachunkami, które mu przepisywać kazano. Niespodziane odwiedziny po nocy zdziwiły go i ucieszyły razem; Janusz, jak się niepłonnie domyślał, potrzebować go musiał.
Nie bardzo chcąc mu się zwierzać, siadł przybyły, próbując, czy się z rozmowy o tem, czego pożądał, nie dowie. Lecz Tilius był zręczniejszym daleko niżeli się wydawał, a wielce domyślnym. I nim Janusz go potrafił wybadać, dorozumiał się o co chodziło. Według niego nic łatwiejszem nie było nad ślub; lecz małoletni, potrzebować musieli choćby z jednej, którejkolwiek strony, opieki i zezwolenia rodziny. We zborze też trudniej było może dostać błogosławieństwo, niż u katolickiego duchowieństwa, bo się pastorowie obawiali zemsty i prześladowania. Z takiej ogólnej rozmowy z Tiliusem Janusz nic nie mógł nad to wyciągnąć, iż ślub był prawie niepodobny.
Zabawiwszy więc chwilę, z niczem powrócił. Błogosławieństwo zdawało mu się równie dobrem z rąk duchownego jakiekolwiek wyznania, podług ówczesnych pojęć. Wojewodzic gotów był go żądać w pierwszej plebanii po drodze. Lecz mógłże je tam otrzymać, nie będąc zapytanym, do jakiego należy kościoła? mógłże się spodziewać, że wyprosi je nieznany? Rzucić się trzeba było na losy. Z głową rozmarzoną powrócił znowu do gospody, gdzie Józiak z rozkazami niemożliwymi rozpaczliwie też chodził, nie wiedząc, jak je ma spełnić. Cała noc ta na przygotowaniach spłynęła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.