<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.

Gdy się to działo, w kamienicy Wilmsa stary złotnik, po widzeniu się nocnem z Januszem, do białego dnia przesiedział nie zmrużywszy oka. Nad ranem poszedł zapukać do gospodarza; sprowadził go na dół do swej izdebki i po raz pierwszy opowiedział mu szczerze i otwarcie historyę córki i Janusza. Wiedział on wszystko, nawet to co było przed nim najtroskliwiej ukrywane, nie dając nic znać po sobie.
Skończywszy opowiadanie, poszedł swemu dawnemu uczniowi ścisnąć ręce i z przejęciem, głosem drżącym spytał go:
— Co ty na to? mów mi otwarcie. Ojcem jestem, szczęścia dziecka pragnę, wielem dlań poświęcić gotów.
Wilms, który bardzo długo już w Polsce mieszkał i znał ją doskonale, zmilczał. Widać było po nim, że szukał odpowiedzi, któraby szczerą będąc, nie zadała zbyt bolesnego ciosu. Trudno mu znaleźć ją było. Podniósł oczy ku Hennichenowi, z których wejrzenia nic dobrego wróżyć nie było można.
— Mistrzu mój, — rzekł — nie potrzebowałeś mi wielu z tych rzeczy mówić, bo je łacno mogłem odgadnąć. Nie śmiałem się ani mieszać, ani radzić niepowołany. Cóż ci dziś powiem? Oto, że co się stało, nieszczęściem jest. Gdybyście nawet rodem i bogactwy dorównali temu domowi, którego potomek córkę waszą kocha, przepaść jest między nimi a nami. Oni nas, my ich nie zrozumiemy nigdy: obyczaj, wiara, wszystko nas dzieli. Albo wy się musicie wyrzec tego, czem żyliście i byli, lub on. Ofiara wielka, jeśli nie nad siły. Dla córki przyszłość albo więzienna, lub pełna zgryzot i smutków. Chodzą wieści — dodał, — że wojewodzica ojciec wydziedziczył za zmianę wiary; że stryj, który chwilowo zdawał się skłonnym do konfesyi naszej, porzucił ją i nagli także. Wojewodzic się oprze, jak sądzę, familia go opuści. W tym kraju stanie się obcym i obrzydzonym... jakaż przyszłość?
Hennichen ręce łamał.
— Stało się — zawołał — winniśmy, ja, żem go do domu przyjął, ona, że mu się do siebie zbliżyć dała. Lecz, kochany Wilms, jam też przecie zaszczycony szlachectwem przez cesarza, ja mogę książęce po niej dać wiano.
— Wątpię, by to ich upór mogło przełamać — odparł Wilms — lękam się, trzeba się na najgorsze gotować.
— Moje dziecko! moje biedne dziecko! — szepnął stary.
— Nadtoście je pieszczono chowali — odezwał się Wilms.
— Chciałem, by była szczęśliwą.
— Dziecko przeboleje i zapomni — rzekł Wilms.
Hennichen spojrzał z bolem i niedowierzaniem.
— Idź, — rzekł, — błagam cię: zasięgnij w mieście języka, radź mi, zyszcz pomoc, powiedz co mam czynić, głowę tracę.
— Potrzeba męstwa, mistrzu kochany, — ściskając go szepnął Wilms; — idę, bo każesz, lecz niewątpliwie powrócę z tem, z czem wyszedłem.
Złotnik miał wielu znajomych i przyjaznych w mieście, nie mógł się jednak spowiadać przed nimi, potrzebował szpiegować i kryć się z tem, co chciał wybadać. Szczęściem całe miasto mówiło o śmierci i testamencie wojewody, tak, że Wilms mógł się, prawie nie pytając nikogo, dowiedzieć co mu było potrzeba.
Właśnie po pogrzebie ostatnia wola zmarłego ogłoszoną być miała, gdy złotnik do regenta się dostał, który ją pisał i miał w depozycie. Na zapytanie o nią stary prawnik uśmiechnął się.
— Męczą mnie wszyscy o to — rzekł, — ciekawi się dowiedzieć, jak wojewoda substancyą rozporządził; a no, cierpliwi bądźcie. Usta mam zawarte, dopóki pieczęci nie rozłamano; potem się wszyscy dowiecie, boć to nie będzie tajemnicą.
Otwarcie testamentu z woli nieboszczyka odbyć się miało w obecności pana pisarza, kasztelana Jeremiego i kilku osób do rodziny należących, z wyłączeniem dyssydentów.
Ta klauzula odsuwała syna, który i tak nie mógłby być przytomnym. Właśnie w chwili gdy się jego losy rozstrzygać tam miały, Janusz, jakby nieprzepartą jakąś pchnięty siłą, poszedł do kamienicy Wilmsa, bo Frydy przez kilka dni nie widział. Zdaje się, iż Hennichen musiał być na czatach ciągle, bo nim Janusz na wschody wszedł, stary go w sieni spotkał.
— Nie idź pan na górę — rzekł — przepraszam was, Fryda jest trochę chora, potrzebuje spoczynku, powietrze to wasze jej nie służy.
Mówił zafrasowany i widocznie z bólem serca. Janusz ledwie mógł uszom swym wierzyć. Stali właśnie pod wschodami, nad którymi w cieniu na piętrze widać było drzwi pokoju Frydy. Wojewodzic się jeszcze wahał, co ma uczynić, gdy drzwi te otworzyły się, Fryda wybiegła, pochyliła się na galeryi i głosem drżącym zawołała na ojca:
— Dlaczegóż nie prosicie wojewodzica na górę?
Zmięszał się stary Hennichen i spojrzeniem prosił o milczenie, wskazując wschody i puszczając przodem gościa. Januszowi przykro było iść tak z łaski, niemiłym gościem, ale wzrok Frydy go przyzywał. Piękne dziewczę, blade, z rozpuszczonym włosem, w czarnej sukience, niespokojnie w dół patrzało. Ojciec szedł zmięszany i milczący. Znaleźli się tak w progu mieszkania Frydy i weszli razem, bo Hennichen odstąpić go nie chciał. Dziewczę ciekawemi, litościwemi oczyma patrzało na długo niewidzianego Janusza, chcąc z jego twarzy tych dni smutki wyczytać i podzielić. Przybrało posępny wyraz, podało mu rękę i wejrzenia ich spotkały się, a z Janusza oczu musiało trysnąć zwątpienie, bo twarz Frydy oblekła się nagle trwogą. Gdyby nie ojciec, obrzuciłaby go pytaniami; stary Hennichen po to tu był, aby im przeszkodził — i natychmiast rozpoczął rozmowę obojętną, z takim naciskiem, iż Janusz i Fryda uledz musieli. Opanował on ją i usiadł, przedzielając ich sobą.
Wszystko to nie mogło ujść bacznego oka Frydy, która, pierwszy raz może w życiu, uczuła żal do ojca; potrzeba go jej było oddalić.
Wysunęła się naprzód sama z komnaty, oczyma przykuwszy Janusza. Zaledwie suknia jej znikła we drzwiach, gdy ojciec za rękę chwycił wojewodzica...
— Proszę was, — szepnął — nie bawcie dziś długo, Fryda potrzebuje odpoczynku.
Kończył tych kilka słów, gdy ciotka weszła temiż drzwiami i powołała za sobą Hennichena. Rad się był oprzeć jej, nie mógł, wyszedł. Janusz pozostał sam, bo towarzyszka jego ledwie przywitawszy zdala, zniknęła. Nie trwało to jednak długo — Fryda wracała z posępną twarzą, brwią ściągniętą, jakby dysząca gniewem i niepokojem. Weszła jak królowa nie zdając się zważać nawet na to, że ojciec z równie zmienioną fizyognomią szedł tuż za nią. Spostrzegła go dopiero odwróciwszy się, wlepiła wzrok w Janusza milczący i nieznacznie ręką przycisnęła na piersi zawieszony sygnet, potem szybko usunęła się do okna. Hennichen blady padł na krzesło.
Położenie wojewodzica stawało się nadzwyczaj przykrem. Musiał wyjść, wziął więc za czapkę i zerwał się z siedzenia żywo. Fryda zwrócona ku niemu nie wstrzymywała ani słowem, ni oczyma, zdawała się uspokojoną i obojętną.
Nizkim ukłonem pożegnał ją Janusz, całą swą miłość skupiwszy we wzroku, który zrozumianym być musiał. Z dumą pewną, ale wyszukaną dworszczyzną zwrócił się ku zdziwionemu Hennichenowi i tego też z dala pozdrowił wychodząc w milczeniu, bo wyrazu znaleźć nie mógł. Cała ta scena zostawiła po za sobą dopiero wybuch nieunikniony.
W istocie, zaledwie na wschodach był wojewodzic, gdy Fryda zakrywszy oczy, zachwiała się jak obłąkana i padła w krzesło. Podbiegł ku niej ojciec i ciotka. Nie było to omdlenie, ale serca ból wielki, młody, pierwszy, co czasem zabija, niekiedy życie poczyna.
Troskliwy ojciec chwycił jej ręce. Spojrzała nań z wymówką gorzką i rozpłakała się srebrnemi łzami.
— Dziecko drogie, nie gniewaj się na mnie! Tak było potrzeba, tak nieraz jeszcze może ja ci sam cios zadać będę musiał — lecz ja, ja cię pragnę ocalić.
— Więc zgubą byłby ten, ten człowiek — odparła głosem słabym — on! ojcze! on, któregoś ty kochał jak syna?
— I nie zmieniłem dlań uczucia, lecz... Uspokój się, nie mówmy, czekać potrzeba... Zaufaj mi i nie badaj mnie jeszcze... Te dni rozstrzygnąć muszą.
To powiedziawszy niewyraźnie, szybko, stary pocałował córkę w głowę i jakby siłą odrywając się od niej uciekł do swej izdebki. Całe postępowanie jego niezrozumiałem było, lecz zatrważającem. Fryda, z rękami załamanemi, została w krześle jak wkuta.
Wygnany z tego domu, który mu się ostatniem zdawał schronieniem, Janusz wyszedł bezmyślnie wracając do gospody. Obojętnem mu było, gdzie się podzieje i co pocznie z sobą. Życie zaczynało mu ciężyć. Pierwszy raz dostrzegł w Hennichenie chęć oddalenia go od Frydy. Dotąd wierzył równie prawie w przywiązanie jego do siebie jak w serce Frydy.
Wszyscy więc, oprócz niej, odstępowali go. Stryj żądał ofiary nad siły. Myślał właśnie o panu pisarzu, gdy w ulicy głos jego usłyszał.
Ze znacznym pocztem, strojny jak nigdy, jechał z zamku.
Rzadko go takim Janusz widywał. Tym razem musiał pisarz urzędownie niejako wystąpić, wobec rodziny, która się na czytanie ostatniej woli zmarłego zgromadziła. Wdział więc suknie przygotowane na posłuchanie do króla, i kołpak soboli, i ferezyę z guzami złocistymi, a otoczył się dworem, który także lepiej niż we dnie zwykłe wyglądał.
Na głos stryja, jakby ocucony, zbliżył się ku niemu Janusz, starając z twarzy poznać, z czem powracał. Trudno to wyczytać było: pisarz wyglądał poważnie, uroczyście, nie tak jak zazwyczaj; twarz jego nawet dziwną jakąś metamorfozą przypominać się zdawała zmarłego wojewodę. Rzekłbyś inny człowiek. Nic nie mówiąc, skinął tylko na Janusza, aby szedł za nim.
Byli niezbyt daleko od gospody, przed którą zsiadł z konia, i z powagą, milczący, wszedł do izby. W pierwszej zostawiwszy tych co mu towarzyszyli, Janusza z sobą zabrał do drugiej. Ani słowa dotąd wyrzec nie mógł, tak był widocznie wzruszony i przejęty tem co miał czynić.
Dosyć długo przygotowywał się chodząc i spoglądając na stojącego synowca, jak na winowajcę.
— No — rzekł w ostatku — ojca twojego wolę już wiemy. Zacny, godny, sprawiedliwy człek skończył jak żył, z rozumem i sercem. Wiele rozpisał na klasztory i fundacye, resztę zostawił mi do rozporządzenia. W testamencie niema o tobie ani słowa, i być nie mogło. Co raz rzekł, tego odwołać nie chciał i nie było powodu. Lecz wolę swą objawił mi wyraźnie w chwilach ostatnich: powrócisz do kościoła, a tem samem i do rodziny — nie mam nikogo, odziedziczysz więc wszystko po mnie. Lecz jak wojewoda, tak i ja, posłuszeństwa wymagać będę, muszę. Dziś jestem spadkobiercą jego woli, na mnie zdał losy twoje; wiesz, że cię kocham, a kochając, muszę żądać, abyś samopas nie szedł. Masz ze mnie przykład. Bałamuctwo to było i mnie opętało, przecieżem się opamiętał i nie chcę znać tych nowych mistrzów. Czas i waszmości.
Mówiąc te słowa głosem przerywanym, patrzał na Janusza, którego twarz się mieniła, bladła i rumieniła na przemiany.
— Panie pisarzu, — rzekł wreszcie — z rozmysłem przyjąłem naukę nową. Mogę być w błędzie, lecz nie czyniłem sobie igraszki i igrać z sumieniem nie mogę.
— Cóż to jest? więc mi zadajesz, że ja z niem igrałem?
— Bynajmniej — przerwał Janusz — lecz mogłeś pan pisarz inaczej widzieć, inaczej sądzić i w dobrej wierze inaczej postąpić; ja skłamałbym, gdybym się zaparł tego, co uznaję prawdą.
— Zawsze tedy ta sama piosenka!
— Radbym ją dla pamięci ojca, dla waz zmienić na inną, ale jak?
Pisarz zdumiony stanął.
— Ale rozważże, co za konsekwencye? Zostajesz wydziedziczonym i opuszczonym przez wszystkich. Ja muszę spełnić wolę brata, ja będę też musiał wyrzec się ciebie. Cóż? żebrakiem zostaniesz? włóczęgą?
— Sądzę, że nie — odparł Janusz dotknięty do żywego — opiekę znajdę u pp. Górków.
Zamilkł pisarz i zniżając głos dodał czulej:
— Janku! miejże rozsądek! Kto cię tam pytać będzie, co ty sobie myślisz i trzymasz, byleś jawnie z kościołem nie zrywał i zgorszenia nie dawał, byleś się tych Niemców wyrzekł, dla których pono cała ta bieda.
Janusz otworzył usta, pisarz zagadał go podnosząc rękę.
— Już ty mi nie mów, to ta nieszczęsna podwika wszystkiemu winna, ale na to radę jakąś damy...
Urwał nagle, a potem znowu mówić począł żywiej jeszcze:
— Jam teraz spadkobiercą ojca, niech ci to nigdy z głowy nie wychodzi, ciężą na mnie obowiązki. Dopóki pan pisarz robił co chciał, to się i folgowało i różnie mogło iść na prawo i lewo. Ja dziś tego żelaznego człowieka reprezentuję, i muszę żelaznym być... i będę!
Podniósł głos.
Janusz nie miał co mówić już. Burzyło się w nim, duma jakaś wzdymała mu pierś, obchodzono się z nim jak z małoletniem dziecięciem. Znał serce pisarza, tem mocniej go bolało, że on sobie z nim tak postępował.
— Cóż mi pozostaje? — spytał. — Wydaliście na mnie wyrok wygnania.
— Ty sam, nie ja. Myśl, waż i nie ociągaj się. Innego tu wyjścia niema. Nawet ci bohdankę znalazłem, i żebyś do podwiki nie tęsknił, po skończonej żałobie wesele.
Janusz cofnął się parę kroków, skłonił z daleka i wybiegł; pisarz poszedł za nim, drzwi otworzył, popatrzał i namyśliwszy się, wrócił do izby.
W pierwszym gniewie i wzruszeniu Janusz natychmiast chciał zwijać swe juki, tłumoczki i jechać. Lecz dokąd? nie miał ani pieniędzy, ani przyjaciela, któryby mu dał schronienie, ani opieki w nikim. Opuścić Kraków, było niepodobieństwem. Do Hennichena się udać po usposobieniu, jakie w nim znalazł tego dnia właśnie, nie mógł. Pozostać na łasce stryja, który stawił warunki tak ciężkie? czekać, ażeby pisarz, który zmieniał często zdanie, ochłódł i dał się przekonać? Wszystko to razem i tłumnie wiło się po jego głowie; objąwszy ją gorącemi dłońmi, biedny chłopak cierpiał i rzucał się w coraz większej niepewności.
PP. Górkowie mogli mu wprawdzie nie odmówić schronienia, ale nad to trudno się było co spodziewać. Nie mogąc usiedzieć, wybiegł z domu. Ciągnęło go na rynek, do kamienicy, a pójść do niej nie mógł. Krążył tylko po sąsiednich ulicach, aby choć zajrzeć ku temu oknu, gdy uczuł się pochwyconym i zwróciwszy postrzegł Tiliusa. Niemiec był jeszcze bardziej pomieszany niż on; piegowata twarz jego straszniej się jeszcze wydawała pobladłszy, i plamy występowały na niej niemal brunatne.
— Dobrze, żem was pochwycił — zabełkotał. — Nieszczęśliwa to prawdziwie godzina była, gdym się wam dał zaciągnąć do tego kraju! Macie mnie na sumieniu waszem. Naprzód wyście się mnie wyrzekli, potem wałęsać się musiałem niemal o suchym chlebie, teraz i pan pisarz mnie odprawił. Tu w Krakowie aż nadto nas jest, a czyhają, by nas wygubić! Tum ja życia niepewien, nawet od ulicznych pauprów! Ja tu nie chcę pozostać! ja nie mogę!
Januszowi szybka ta mowa brzmiała w uszach niezrozumiale a wielce obojętnie; własna niedola czyniła go nieczułym na losy Tiliusa.
— W porę przychodzisz z żalami — począł niechętnie. — Ja tu sam nie w lepszem jestem położeniu, bo nie wiem, co uczynię z sobą, jakże tobie radzić mogę?
— A! przeklęty kraj — wołał Tilius — niegodziwi ludzie!
Wśród tych narzekań Janusz poczuł wstręt do człowieka, który sprawy wiary zapominał dla własnej.
— Przyszedłeś apostołować a choćby cierpieć męczeństwo, — rzekł — rad więc być powinieneś.
Tilius ruszył ramionami.
— Zapewne — odezwał się — chciałem siać ziarna zdrowe, ale mi tę rolę inaczej odmalowano. Inni tu znaleźli bogatych protektorów, spokojny chleb i osłonę, jam też myślał, że coś zyszczę...
Ze wzgardą rozśmiał się wojewodzic.
— Szło ci o zysk? — zapytał szydersko. — Mój Tilius, dam ci dobrą radę, jest to nawet jedyna pono rzecz, jaką ci dać mogę. Idź, nawróć się, wyrzecz się swej konfesyi, zostaniesz bohaterem, i za przykład cię stawiąc nie dadzą ci umrzeć głodem.
Sądził, że się oburzy dawny towarzysz. Tilius dziwnie tylko twarz przeciągnął i usta wykrzywił.
— Za nic nie ręczę — mruknął — któż to wie, gdy głód dokuczy?
— A te wielkie prawdy, które głosiłeś tak gorąco?
Mundus vult decipi, ergo decipiatur, — szepnął uśmiechając się Tilius. — Możnaby podwójną grać rolę, któraby doprawdy nie złą była.
Chciał już odejść wojewodzic, gdy Niemiec go powstrzymał, zbliżając się do ucha.
— Rada za radę — rzekł — mam podejrzenie, że Hennichen z córką, zobaczywszy skąd tu wiatry wieją, pono się w podróż powrotną sposobi. Uciecze wam panienka, jeśli się nie dopilnujecie. Na tym kraju nie ja jeden się zawiodłem pono.
To mówiąc zmrużył oczy, i uśmiechnąwszy szydersko, poszedł dalej.
Janusz puścił się za miasto i przebłąkał do nocy na samotnej przechadzce, tak, że późno, gdy pisarz już spał, powrócił.
Następny dzień spłynął tak prawie jak poprzedni.
Stryj przejęty tą rolą żelazną, którą na siebie wziął, spełniał ją z uporem człowieka słabego, który się śpieszy i lęka, ażeby sam sobie danego słowa nie złamał, i miękkość swą czuje. Nazajutrz rano ledwie się zbudził, posłał po Janusza, przyjął go jeszcze w łóżku siedząc.
— Janku, — rzekł — co ty sobie myślisz? Nie masz co czynić, tylko spełnić co ojciec chciał i co ja nakazuję. Ja słowa nie złamię! Wiem co ty sobie myślisz: — stryj zmięknie; otóż na ten raz klnę ci się na wszystko, co mi świętem jest, nie! Albo uczynisz coś powinien, lub kwita z pokrewieństwa i przyjaźni.
Nie był to wcale sposób nawrócenia Janusza, który się uczuł obrażonym i nie chciał też uledz przemocy.
— Panie pisarzu, — zawołał — jedna rzecz, którą po ojcu wziąłem w spadku, to charakter, który złamać nie łatwo. Skorośmy do tego przyszli, iż mi dajecie do wyboru albo z sumieniem i sobą być w zgodzie, albo z wami — mimo, że szanuję i kocham was, muszę raczej z sobą pozostać w pokoju. Nie pozostaje mi więc nic nad to, bym p. pisarzowi wdzięcznie podziękowawszy za jego łaski rozstał się, życząc mu wszelkiego dobra.
To mówiąc skłonił się z daleka i już się brał odchodzić.
Pisarz z łóżka wyskoczył jak był.
— Czekajże, szaleńcze, — zawołał — miarkuj się. Co poczniesz? głodem ci przyjdzie mrzeć! Opuszczą cię wszyscy!
— Jest Pan Bóg, odparł spokojnie Janusz.
— Rekurs do niego! na mnie, na ojca? więc my w błędzie, a waszmość praw, żeś się nam niewdzięcznością i niewiarą wypłacił?
— Panie pisarzu — zawołał Janusz, — daremna to rzecz, mnie nie przekonacie. Nie będę się taił: mam też i miłość w sercu, której jesteście przeciwni; z nią pozostanę, od niej nie odstąpię. Zatem trudno, abyśmy porozumieć się mogli. Pójdę, gdzie oczy poniosą, będę na chleb pracował rycersko czy dworsko, a bodaj zwalawszy ręce rzemiosłem, ale wiernym zostanę sumieniowi i sercu.
— Oszalał! dali mu napoju jakiegoś! — krzyknął pisarz — podobnego uporu nikt w świecie nie widział.
Janusz powtórzył zdala pożegnanie.
— A to nieszczęsna godzina z tym chłopcem! — odezwał się stary ręce łamiąc — nie dziwię się, że cię ojciec na chleb i na wodę wsadził, innej rady nie było i niema.
— Dziś tylko i prawa już nikt nie może mieć, by mnie zamknął — przerwał Janusz — jestem wolny.
— Janku mój, — płaczliwie niemal, wyciągając ręce ku niemu mówił zakłopotany pisarz, — ochłodnij, myśl, rozważ! Co czynisz? Imieniowi i rodzinie wstyd, hańbę sobie, zakałę szlachcie. Możeż to być, ażebyś nas wszystkich dla jakichś obcych poświęcił, dla jednej gładkiej twarzy, dla jednej kobiecej pieszczoty? A maszże ty serce? toć to szał i pijaństwo!
Janusz z głową spuszczoną stał niemy, ponury, zamyślony, ale widocznie nieprzekonany i nieporuszony.
— Dałem serce, dałem słowo, pierścień dałem... nie odbiorę z tego nic, a co się ma stać, niech się stanie!
— Mówić teraz z tobą nie chcę — odparł pisarz, — daremnie, stracone byłyby słowa. Idź, myśl, zastanów się: daję ci ile chcesz czasu do rozwagi. Więcej uczynić nie mogę. Przez te dni nie powiem słowa, będziemy z sobą jakeśmy byli. Jam też na świecie został sierotą — jeśli stracę ciebie, świat mi obrzydnie. Janku, czyżem ja u ciebie nie wart nic?
Ostatnie słowa wyrzekł z takiem uczuciem, płaczem prawie, że Januszowi też serce się poruszyło. Zbliżył się doń, w rękę go pocałował i milczący wyszedł od niego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.