Prawda (Zola)/Część czwarta/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Prawda |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Druk Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Verité |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W Październiku Marek objął z radosną pogodą dawne skromne miejsce elementarnego nauczyciela w Jouville. W duszy jego zapanował wielki spokój, a odwaga i nadzieja zajęły miejsce znużenia i zniechęcenia, pod któremi upadał z powodu potwornego wyroku, wydanego w Rozan.
Nigdy nie można doścignąć całkowitego ideału; Marek wyrzucał sobie prawie, iż marzył był o pełnym tryumfie i apoteozie. Zycie ludzkie nie zna wspaniałych rzutów i teatralnych rozwiązań. Chimerą było wierzyć, iż miliony ust całego ludu ogłoszą sprawiedliwość, przedstawiać sobie powrót niewinnego wśród wielkiego, narodowego święta, łączącego naród cały w jeden bratni związek. Każdy najdrobniejszy, najprawowitszy postęp musiał być zdobyty wiekami walki, każdy krok naprzód, stawiany przez ludzkość, wymagał potoków krwi i łez, całopalnych ofiar, ginących dla szczęścia przyszłych pokoleń. W tej zatem wiecznej walce przeciw wrogim siłom, nierozsądnem jest spodziewać się stanowczego zwycięztwa, jakiegoś
nadzwyczajnego wypadku, spełniającego nagle wszystkie marzenia o bratniej sprawiedliwej ludzkości.
Zaczął jednak zdawać sobie sprawę, że zrobiono nowy, duży krok na twardej, ciernistej drodze postępu. Wśród bitwy, pod obelgami i ranami, trudno spostrzedz, ile zdobyto gruntu. Mimo porażki uszło się kawał drogi i cel się zbliżył. Drugi wyrok na Simon’a w Rozan zdawał się straszliwą klęską, a mimo to zwycięztwo moralne jego obrońców okazało się ogromnem i w dobre skutki obfitem. Swobodne umysły i szlachetne serca się grupowały, solidarność ludzka rozszerzyła się po krańce świata, spadł posiew prawdy i sprawiedliwości, który musi kiedyś wydać plon, gdyby nawet ziarno miało przeleżeć w ziemi przez długie zimy. Wstecznictwo z największym trudem, za pomocą kłamstw i zbrodni, ocaliło, na jakiś czas jeszcze, przegniły szkielet budynku przeszłości. Niemniej pękał on na wszystkie strony, cios straszny, jaki mu zadano, zrysował go od góry do dołu, a ciosy przyszłości dokonają go i powalą w kupę ohydnych gruzów.
Żałował tylko, że nie może z tej nadzwyczajnej sprawy Simon’a zrobić cudownego wykładu poglądowego, któryby błyskawicą oświecił naród cały. Nigdy już zapewne nie zajdzie wypadek tak skończony, w którymby się okazały: koalizya wszystkich władz, wszelkiej tyranii, złączonych w związek ku zgnieceniu biednego, niewinnego człowieka, gdyż uznanie niewinności jego zagrażało przymierzu wyzyskiwania, zawartemu przez możnych tego świata. Jawna zbrodniczość księdza, wojskowego, urzędnika i ministra, gromadzących, dla oszukania ludu, najdziwaczniejszy zbiór podłości, złapanych na gorącym uczynku kłamstwa i zabójstwa, godnych zatopienia w oceanie błota; nakoniec podział kraju na dwa obozy, na społeczeństwo stare, zgrzybiałe, skazane na zatracenie i na młode, na społeczeństwo przyszłości, wyzwolone, dążące ku prawdzie, sprawiedliwości i pokojowi. Uznanie niewinności Simon’a byłoby śmiertelnym ciosem dla reakcyjnej przeszłości, a świtaniem błogiej przyszłości dla najbardziej uprzedzonych oczu. W żadnej epoce dziejów rewolucyjny topór nie spadłby z większą siłą na stary, spruchniały gmach społeczny. Niepokonany prąd uniósłby naród ku państwu przyszłości. Sprawa Simon’a, w przeciągu kilku miesięcy zrobiłaby więcej dla wyzwolenia ludu i panowania sprawiedliwości, niż sto lat gorącego politykowania. Ból na widok tego, że okoliczności rozbiły, zdruzgotały w ich ręku wspaniałe dzieło, miał pozostać na wieki w sercu walczących bojowników. Zycie płynęło, trzeba było walczyć jeszcze, walczyć nieustannie. Postawiono krok jeden, należało iść dalej. Dzień po dniu. w rzeczywistości, często gorzkiej i ciemnej, obowiązkiem było dawać znowu krew i łzy, aby zdobywać ziemię piędź za piędzią, bez nadziei oglądania zwycięzstwa. Marek podjął tę ofiarę, wyrzekłszy się nadziei, że niewinność Simon’a uznaną będzie prawnie, ostatecznie i zwycięzko przez naród cały. Czuł niemożliwość podjęcia sprawy wśród namiętności chwili, pewnym będąc, że rozbudzi ona straszliwe walki i skończy się nowem pognębieniem żyda, dzięki fałszywym świadectwom, tchórzostwu i podłości całego prawie ogółu. Może dopiero po śmierci osób interesowanych, przy zmianie partyj politycznych, w innym nastroju chwili, rząd ośmieli się wysadzić Sąd Kasacyjny, aby wymazać z dziejów tę wstrętną kartę. Dawid i Simon, zakopani w swojem ustroniu w Pyreneach, sami byli tegoż zdania; wypatrywali zbiegu okoliczności, jakiegoś szczęśliwego zdarzenia, lecz ręce mieli związane położeniem, koniecznością czekania, aby nie wywoływać nowych, niebezpiecznych i bezpłodnych katastrof. W przymusowem tem oczekiwaniu Marek powrócił do swego posłannictwa, do jedynego dzieła, w którem pokładał pewność, do nauczania maluczkich i nieświadomych, aby przez wykształcenie wieść ku prawdzie, jedynie zdolnej uczynić naród sprawiedliwym. Naukom swoim zawdzięczał nieco widocznego postępu; wnuki obecnych dzieci zdobędą przez wykształcenie więcej sprawiedliwości, a wnuki wnuków będą może o tyle wyzwolone z błędów, o tyle sprawiedliwe, że naprawią zbrodnię, chwałą otaczając imię niewinnego. Osięgnął pogodę ducha, pogodził się z myślą, iż trzeba całych pokoleń, aby Francyę wydobyć z odrętwienia, uwolnić od trucizny, którą ją napojono, że trzeba odnowionej krwi w żyłach, aby się stała Francya jego marzenia, szlachetną, wolną i sprawiedliwą.
Prawda! Prawda! Nigdy jeszcze nie kochał jej tak namiętnie. Dawniej również potrzebował jej jak powietrza, którem się oddycha, nie mógł żyć bez niej, doznawał cierpienia, nieznośnego bólu, gdy jej nie posiadał. Obecnie, kiedy ją był widział tak wściekle zwalczaną, zaprzeczaną, pogrzebaną w głębi kłamstwa, jak umarłego, co się zbudzić nie może, wierzył w nią mocniej jeszcze, czuł ją w sposób niezwalczony, zdolny był świat zburzyć, gdyby ją chciano pogrzebać w ziemi. Postępowała bez chwili spoczynku, szła ku świetlanemu celowi i nic jej powstrzymać nie zdoła. Z ironiczną wzgardą wzruszał ramionami, widząc, jak winowajcy myślą, że zburzyli prawdę, że depcą ją pod nogami, że nie istnieje. Nadejdzie chwila, a prawda zajaśnieje, rozbije ich w puch spokojna i pełna blasku. Ta właśnie pewność posiadania zawsze żywej i, chociażby po wielu wiekach zwycięzkiej prawdy, dała mu spokojną siłę do pracy i do pogodnego oczekiwania, bodajby za grobem, pewnego zwycięztwa.
Oprócz tego straszny obraz sprawy Simon’a umocnił jego przekonania i rozszerzył jego wiarę. Dawniej już potępiał burżuazyę, tę klasę wyczerpaną przez nadużycie przywłaszczonej, ukradzionej w dniu podziału, władzy, klasę niegdyś liberalną, która się stała wsteczniczą, porzucając wolnomyślność dla najniższego klerykalizmu, gdy poczuła, że kler jest naturalnym sojusznikiem jej rabunków i dostatków. Obecnie widział jej czyny, widział, jak podłą była i kłamliwą, słabą i despotyczną, odmawiającą sprawiedliwości niewinnemu, zdecydowaną na wszelkie zbrodnie, byleby nie wypuście z rąk swoich milionów, przerażoną wobec budzącego się i domagającego swojej części ludu. Uważając zaś ją za bardziej zgniłą i umierającą niż była wistocie, skazywał ją na szybki zanik, jeżeli naród cały nie ma umrzeć od nieuleczalnej zarazy. Zbawienie jedyne widział w ludzie, w tej nowej sile, w niewyczerpanem źródle ludzi pracy i energii. Czuł, jak młoda ludzkość ciągle wzbiera, wnosząc w życie społeczne bezgraniczną potęgę dla zbliżenia się do ideału prawdy, sprawiedliwości i szczęścia. Przekonania te umacniały go w pracy nad wybranem posłannictwem, skromnem na pozór zadaniem nauczyciela wiejskiego, które wistocie jest nowożytnem apostolstwem, wielkiem dziełem, z którego zrodzi się społeczeństwo jutra. Niema wznioślejszego przedsięwzięcia, jak pokonać błędy, zastąpić je naukową prawdą i wszechludzkim pokojem, opartym na uświadomieniu i solidarności. Francya przyszłości wschodziła po wsiach, po najskromniejszych siołach, — tam należało działać i zwyciężać.
Marek też natychmiast zabrał się do pracy. Trzeba było naprawić zło, któremu Jauffre pozwolił się rozkrzewić, zdając Jouville na samowolę proboszcza Cognasse’a. W pierwszych dniach jednak pogodzone i na nowo zakochane małżeństwo oddawało się radości, odnajdując się w dawnem swem gniazdku. Od lat szesnastu nic się tam nie zmieniło, ta sama mała szkoła z ciasnem mieszkankiem i ogródkiem. Wybielono i wyczyszczono wszystko, dzięki zabiegom Genowefy. Rozglądając się po domu, niestrudzenie budziła dawne wspomnienia i uśmiechnięta, szczęśliwa, ciągle wołała Marka.
— Chodź zobaczyć tablicę użytecznych owadów, którą zawiesiłeś w klasie. Ta sama... Patrz! i wieszadła te same, które przybiłam na kapelusze dla dzieci... A tu, w szafie formy kryształów, zrobione przez ciebie z drzewa.
Przybiegał na wezwanie i cieszyli się oboje. Potem znowu on ją wołał.
— Przyjdź, przyjdź prędko!.. Widzisz, w alkowie na ścianie datę wyskrobaną scyzorykiem? Pamiętasz? wypisałem ją w dzień urodzenia Ludwini.. A przypominasz sobie tę szczelinę na suficie? Leżąc, patrzyliśmy na nią i żartowaliśmy, że gwiazdy tędy na nas patrzą i szlą nam uśmiechy.
W ogródku nowe wspomnienia, nowe wykrzykniki.
— Patrz, stare drzewo figowe nic się nie zmieniło, jakbyśmy je wczoraj zostawili... Tu, gdzie teraz szczaw rośnie, mieliśmy grządkę poziomek, trzeba będzie znów je zasadzić.. Pompa nowa, co za szczęście! Z tą będzie można przynajmniej podlewać ogród... Ławka, nasza ławka pod dzikiem winem! Siadajmy na niej i pocałujmy się, jak dawniej. Jeden mocny uścisk dzisiaj, za wszystkie wczorajsze!
Wzruszeni do łez, siedzieli chwilę w objęciach, zażywając odnalezionego szczęścia. To przyjazne otoczenie, gdzie nie doznali żadnego smutku, napełniało ich odwagą. Wszystko ich łączyło i obiecywało zwycięztwo.
Niedługo po osiedleniu rodzina musiała się rozłączyć. Ludwinia została przyjęta do Szkoły Normalnej w Fontenay i zaraz się tam udała. Przez zamiłowanie i przez uwielbienie dla ojca pragnęła zostać, jak on, prostą nauczycielką wiejską. Pozostawszy z małym Klemensem, Marek i Genowefa, zasmuceni nieobecnością córki, stali się nierozłącznymi, aby mniej czuć pustkę po odjeździe Ludwini. Zajmowali się dużo Klemensem, z czułością obserwując budzącą się inteligencyę chłopczyny. Marek namówił Genowefę, aby objęła szkołę dziewcząt, uprosiwszy Salvan’a, aby wyrobił u Le Barazer’a nominacyę dla żony. Genowefa, po wyjściu z klasztornej pensyi zdała na wyższy patent i na świadectwo nauczycielskie i dawniej, gdy mąż objął posadę w Jouville, dlatego tylko nie wzięła szkoły dziewcząt, że na stanowisku nauczycielki zastała pannę Mazeline. I Obecnie jednak tranzlokacya Jauffre’a i jego żony opróżniła oba miejsca i administracya z chęcią powierzyła posady nauczyciela i nauczycielki małżeństwu Froment. Marek widział wiele korzyści w tem położeniu rzeczy, mianowicie jednozgodny kierunek w obu szkołach, pewność posiadania oddanej sobie współpracownicy, która, zamiast mu przeszkadzać, wspomoże go w pochodzie naprzód. Przy tem, chociaż nic go obecnie nie tworzyło w Genowefie, rad był doskonałemu środkowi zajęcia umysłu, zmuszenia jej do odzyskania zdrowego rozsądku, uczynienia ją wychowawczynią dziewczątek, przyszłych żon i matek. Uważał, nakoniec, że nie bardziej nie mogło ich zbliżyć, połączyć na zawsze, jak wiara i czułość przy wspólnej pracy nauczania maluczkich, z których zrodzić się miało szczęście przyszłości. Gdy nadeszła nominacya Genowefy, uradowali się niezmiernie, czując w sobie jedno serce i umysł jeden.
W jakimże stanie upadku i niedoli znalazł Marek swój ukochany Jouville! Przypominali sobie pierwsze walki nauczyciela przeciw strasznemu księdzu Cognasse i zwycięztwo Marka, któremu udało się przeciągnąć na swoją stronę mera Martineau. Był to chłop bogaty, niewykształcony lecz rozsądny i miał wrodzoną, rasową nienawiść do księdza, kusiciela kobiet i, wygodnie żyjące z religii indywiduum. We dwóch zaczęli wprowadzać zmiany w gminie: nauczyciel nie śpiewał na chórze, nie dzwonił na mszę, nie prowadzał uczniów na katechizm, mer zaś wraz z radą porzucili, oswobodzoną od władzy Kościoła, Szkołę. W krótkim czasie przez działanie na dzieci i rodziny, przez wpływy w merostwie, gdzie był sekretarzem, Marek doprowadził wieś do pomyślności, a sam zyskał należne sobie, naczelne stanowisko. Gdy jednak przeniósł się do Maillebois, Martineau, wpadłszy w ręce Jauffre’a, kreatury Zgromadzenia, poddał się, niezdolny do działania, gdy nie czuł przy sobie silnej podpory. Przez chłopską ostrożność nie wyrażał nigdy swego zdania i trzymał na przemianę to z nauczycielem, to z proboszczem, stosownie do tego, który był w danej chwili silniejszym. Zresztą Jauffre, dbając tylko o awans, usunął się od wszystkiego, śpiewał w kościele, dzwonił, spowiadał się, a proboszcz Cognasse tymczasem rozpanoszył się w gminie, zawładnął radą i merem, ku tajemnej radości pięknej pani Martineau, która, nie będąc właściwie dewotką, lubiła w dnie świąteczne wystawiać nowe stroje w kościele. Nigdy jawniejszą nie stała się prawda, że szkoła tyle warta, co nauczyciel, a gmina — co szkoła. W niespełna kilka lat rodząca się pomyślność, krok naprzód postawiony dzięki staraniom Marka, przepadła doszczętnie; Jouville cofnął się, życie społeczne popadło w odrętwienie od czasu jak Jauffre wydał mera i cała gminę zwycięzkiemu proboszczowi.
Trwało to lat szesnaście i doprowadziło do klęski. Upadek moralny i umysłowy niechybnie pociąga za sobą nędzę materyalną. Każdy kraj, w którym Kościół panuje bezwględnie, jest krajem martwym. Nieuctwo, przesąd i gruba łatwowierność pogrążają ludzi w całkowitą niemoc. Po co chcieć czego, działać, iść naprzód, skoro się jest w ręku Boga jako zabawka, zależna od jego woli? Bóg rządzi, Bóg myśli o wszystkiem. Skutek takiej religii, głoszącej nicość ludzką i ziemską, — to głupota, bezwładność, spuszczanie się na wolę Opatrzności, to grunt uprawiany wedle starej rutyny, ludzie oddani lenistwu i doprowadzeni do głodu. Jauffre pozwalał napychać głowy swych uczniów katechizmem i historyą świętą. Wieśniacy każde nowe ulepszenie uważali za podejrzane. Nic nie umiano i niczego uczyć się nie chciano. Pola nie dawały urodzajów, a zbiory przepadały z braku inteligentnych zabiegów. Wszystkie zresztą wysiłki uważano za zbyteczne, za bezpłodne; wieś biedniała i pustoszała pod wszechmocną potęgą słońca, boga życia zapoznanego i zelżonego. Mianowicie zaś od chwili gdy proboszcz Cognasse wymógł na słabym merze poświęcenie gminy Sercu Jezusowemu, ruina powiększała się szybko. Wspaniałą była ceremonia, gdy nauczyciel niósł chorągiew narodową z wychaftowanem krwawem sercem, wszystkie władze paradowały w galowych ubiorach, sutanny zleciały się z całej okolicy, a rozradowane chłopaki świąteczne przywdziały szaty. Ale do dziś dnia wieśniacy nie widzieli jeszcze łask owego Symbolu, któremu się oddali; wyczekiwali cudownych zbiorów, ochrony od gradu, zesłania, wedle potrzeby, deszczu lub pogody. Doczekali się tego, że tępa senność zawisła nad gminą, zeszło na nich powolne konanie fanatycznie wierzących, którzy stracili wszelką wolę i raczej umrą z głodu, niż się poruszą do czynu, na Boga zdając utrzymanie życia.
W pierwszych czasach pobytu Marek, przechadzając się z Genowefą, wpadł w rozpacz na widok opuszczenia i niedbalstwa, pól źle uprawnych i dróg nie do przebycia. Jednego razu poszli dalej i dotarli do le Moreux, gdzie zastali Mignot’a, obejmującego w posiadanie smutną szkołę i, równie jak oni, zmartwionego nędzą, w jaką popadła okolica.
— Nie macie pojęcia, drodzy państwo, jakie spustoszenia porobił tu ten ohydny Cognasse! W Jouville’u powstrzymywał się jeszcze, ale w tym zapadłym kącie, gdzie chłopi są zbyt skąpi, aby utrzymywać własnego proboszcza, wpadł jak burza, straszył, niszczył wszystko. Od czasu jak ten istny zakrystyan Chagnat pokornie mu służył, panowali tu razem, odsuwając mera Saleur’a. Ten zaś grubas, dbający tylko o to, aby być zawsze wybranym, zrzucał wszelkie sprawy gminy na sekretarza, dawał mu się nawet prowadzić do kościoła, aby tam zabłysnąć dostatkiem zbogaconego handlarza bydła, bo w gruncie nie lubi nawet księży... Rozumiem dobrze mękę nieszczęśliwego, tragicznego Férou, pojmuję jego roztrój i wyskok szaleństwa, który zeń zrobił męczennika.
Marek wyraził ze drżeniem, jak go prześladuje smutne wspomnienie tego nieszczęśliwca, zabitego zdala od kraju.
— Wchodząc — dodał — do tej biednej szkoły, miałem go jak żywego, przed oczami. Wiecznie głodny, z nędznem uposażeniem dla siebie, żony i córek, konał tu z niedostatku i z poczucia samotności. Był sam jeden inteligentny i wykształcony wśród sytych głupców, co nim pogardzali i zarazem bali się jak nieznanej, poniżającej ich siły... To tłomaczy dostatecznie wpływ, jaki wywierał Chagnat na mera, pragnącego w sennej błogości zaspakajać wszystkie swoje zachcianki.
— Cała gmina tego tylko pożąda — odparł Mignot. — Niema tu biednych, każdy rolnik zadawalnia się chlebem, który zbiera, nie przez rozsądek, lecz przez rodzaj samolubstwa, nieświadomość i próżniactwo. Kłótnie ich z proboszczem wypływają ztąd, iż go oskarżają o brak względów, o odmawianie im nabożeństw i mszy, do których mają prawo. Dzięki Chagnot’owi doszli do niejakiego porozumienia, ale od tego czasu, co się tu wyprawia na cześć świętego Antoniego Padewskiego, przechodzi wszelkie pojęcie... Skutki są, rozumie się, opłakane; w szkole zastałem brudy, jak w stajni; możnaby pomyśleć, że państwo Chagnat mieścili tu wszystkie zwierzęta z okolicy. Musiałem, wziąwszy do pomocy babę, wszystko to wyskrobać i wyszorować.
Genowefa stała z zamyślonemi oczami, pogrążona we wspomnieniach.
— Biedny Férou! Nie zawsze byłam dobrą dla niego i jego rodziny; żałuję bardzo. W jaki sposób naprawić tyle złego, tyle cierpień? Jesteśmy słabi i jeszcze nieliczni. Chwilami tracę nadzieję.
Nagle, jak zbudzona, uśmiechnęła się i przytuliła do męża.
— Nie, nie, mój dobry Marku, nie łaj mnie, choć zasłużyłam. Zostaw mi czas, abym się stała, jak ty, bez strachu i zarzutu... Weźmiemy się do pracy i ufam, że zwyciężymy.
Wszyscy troje rozweselili się nieco, a Mignot, który ich odprowadzał, rozmawiając, doszedł prawie do Jouville’u. Tam przy drodze stał duży, kwadratowy budynek, rodzaj fabryki, filia Dobrego Pasterza z Beaumont, obiecana gminie za ofiarowanie się Sercu Jezusowemu i oddawna działająca. Wielki świat klerykalny rozpowiadał o nadzwyczajnej pomyślności, jaką wniesie podobny zakład, dostarczając zajęcie wszystkim córkom wieśniaków i czyniąc z nich zręczne robotnice. Ztąd wywiąże się większa moralność, gdyż leniwe i rozpustne dziewczęta poprawią się, a przy ruchu interesów powstanie w okolicy prawdziwy przemysł. Dobry Pasterz wyrabiał specyalnie dla wielkich magazynów Paryża spódnice, majtki i koszule damskie, całą bieliznę najdelikatniejszą i najozdobniejszą. Pod kierunkiem dziesięciu zakonnic było tam dwieście robotnic, które od rana do nocy psuły sobie oczy nad eleganckimi strojami, przeznaczonymi na dziwne festyny, o których z gorączką może marzyły biedne dziewczęta... Dwieście robotnic miejscowych były nieznaczną częścią smutnych, wyzyskiwanych wyrobnic, gdyż Zakon miał swoje zakłady po całej Francyi; blizko pięćdziesiąt tysięcy mało płatnych, źle żywionych i poniewieranych robotnic pracowało tam, przynosząc miliony Zakonowi. W Jouville prędko nastąpiło zniechęcenie, żadna z pięknych obietnic się nie ziściła, zakład stał się przepaścią, w której ginęły najlepsze siły okolicy. Zabierano z folwarków pracownice, wieśniacy nie mogli utrzymać w domu córek, pociągniętych marzeniem bawienia się w panny, zajęte lekką domową robotą. Prędko zresztą żałowały, gdyż ciężką była pańszczyzna: długie godziny spędzane bez ruchu, wyczerpanie nad żmudną robotą, pusty żołądek, głowa ciężka, niedostatek snu i brak opału w zimie. Były to poprostu galery, gdzie pod pozorem miłosiernego dzieła, instytucyi zbawiennej dla dobrych obyczajów, odbywał się wyzysk kobiety, której łamano ciało, ogłupiano umysł, zamieniano ją na juczne bydlę, przynoszące jak najwięcej pieniędzy.
Zdarzały się, mianowicie w Jouville, okropne skandale. Jedna dziewczyna zmarła prawie z głodu i zimna, inna zwaryowała, inną znów, po wielu latach zabijającej pracy, wyrzucono bez grosza, ta się zbuntowała i groziła zakonnicom głośnym procesem.
Marek zatrzymał się patrząc na ogromną fabrykę, cichą jak więzienie, martwą jak klasztor, gdzie tyle młodych istot się marnowało, gdzie nic nie zwiastowało pracy szczęśliwej i płodnej.
— Jeszcze jedna siła księży — mówił — to naginanie się do wymagań czasu, dla pobicia nas — pożyczanie od nas broni. Kościół staje się obecnie fabrykantem, kupcem; niema przedmiotu codziennego użytku, któregoby nie wyrabiał i nie sprzedawał, aż do strojów i likierów. Liczne zakony są to stowarzyszenia przemysłowe, produkujące po zniżonej cenie, dzięki darmowej prawie pracy i robiące przez to nieuczciwą konkurencyę drobnym przemysłowcom, nie mogącym wytrzymać walki. Zarobione miliony wpadają do czarnej kasy, podsycają wydaną nam wyniszczającą wojnę, powiększają posiadane już przez Zakony majątki i dają im przerażającą siłę.
Genowefa i Mignot słuchali w milczeniu. W pełnej niepokoju ciszy zachodzące słońce oblało krwawym blaskiem ponury, zamknięty dom Dobrego Pasterza.
— Dobrze! teraz ja zaczynam tracić nadzieję — zawołał wesoło Marek. — Że są jeszcze bardzo potężni, to prawda. Ale my mamy książkę, małą książeczkę elementarnego nauczania, która głosi prawdę i dojdzie do tego, że zwycięży ich odwieczne kłamstwa... Nasza niezwyciężona siła, Mignot, jest w książce. Próżno zrujnowali tu wszystko, cofnęli ludzi wstecz i zniszczyli trochę dobrego, cośmy wprowadzili; wystarczy, abyśmy się zabrali do szerzenia postępu przez naukę, a odzyskawszy stracony czas, pójdziemy w nieskończoną przyszłość aż do Państwa jedności i pokoju. Więzienie Dobrego Pasterza runie jak wszystkie więzienia, ich symbole podzielą los starożytnych wierzeń i innych fetyszów zmarłych religij... Słuchaj, Mignot, każdy uczeń, któremu wyłożysz prawdę jest jednym obywałem więcej dla czynienia sprawiedliwości. Do dzieła! do dzieła! zwycięztwo pewne, mimo cierpień i przeszkód na drodze!
Piękny ten okrzyk wiary i wiecznej nadziei zabrzmiał swobodnie w wiejskiej ciszy, o spokojnym zachodzie słońca, zapowiadającym jasną pogodę. Mignot powrócił do swego zadania w le Moreux, a Marek i Genowefa poszli prowadzić swoje w Jouville’u.
Zadanie ciężkie, wymagające woli i cierpliwości, gdyż należało zwyciężać rozumem, wyrwać mera Martineau, radę i całą gminę z upartych rąk proboszcza, zdecydowanego nie ustępować. Kiedy ukazała się nominacya nowego nauczyciela, ksiądz Cognasse, zamiast wyrazić gniew i obawę wobec groźnego przeciwnika, którego mu przysyłano, ograniczył się na pogardliwem ruszeniu ramionami. Zaczął wszędzie opowiadać, że ten człowiek pokonany, miernota, popadł w niełaskę, wyzuty z honoru od czasu wspólnictwa w sprawie Simona, nie pozostanie i pół roku w Jouville, gdzie zwierzchnicy wysłali go na dokończenie, nie chcąc go odrazu wypędzić. W głębi nie musiał być zupełnie spokojnym, gdyż znał tego cichego a silnego człowieka, nade wszystko uwielbiającego prawdę. Najlepszym dowodem, iż czuł niebezpieczeństwo, była ostrożność i zimna krew. do których się zmuszał, hamowanie zwykłych wybuchów uniesienia. Nadzwyczajnym zjawiskiem był ksiądz Cognasse dyplomatyzujący i spokojny, samemu Bogu pozostawiający zdruzgotanie wroga. Ze zaś służąca jego Palmira, nie miała siły naśladować jego niemej wzgardy, publicznie ją wyłajał za to, że opowiadała, jako Marek ukradł był w Maillebois hostye, aby je wobec uczniów znieważać. Nie było dowiedzionem ani to, ani historya, którą opowiadano, że Marek miał wypożyczonego z piekła dyabła, co wychodził na zawołanie ze ściany i pomagał mu wykładać lekcye. Na osobności przecież proboszcz i służąca zgadzali się doskonale, oboje chciwi i skąpi, on łowiący jak najwięcej mszy, ona utrzymująca rachunki i zła gdy nie dosyć wpływało pieniędzy. Mimo pozornego spokoju ksiądz Cognasse prowadził przeciw Markowi głuchą, trującą walkę, nie wahał się przed wymyślaniem najgorszych wieści, mogących zaszkodzić nauczycielowi i szkole, pragnąc znowu bezpodzielnie panować nad gminą i doprowadzić do tego, aby kościół parafialny był ogniskiem życia i jedyną władzą religijną i świecką.
Marek ze swej strony postępował tak, jakby kościół wcale nie istniał. Dla odbicia Martineau i przyciągnięcia ku sobie rady i gminy używał broni jedynej: głosił prawdę, a rozum zwyciężał powoli bezsensowne dogmaty. On pragnął, aby właśnie szkoła stała się ogniskiem, wspólnym domem gminy, z któregoby płynęło braterstwo, siła i rozkosz życia, z któregoby wyszło sprawiedliwe i szczęśliwe społeczeństwo jutra. Ograniczał się zatem ściśle do roli nauczyciela i wychowawcy, pewien zwycięztwa prawdy i dobra wówczas gdy przerobi ludzi, gdy przysposobi serca i umysły, aby rozumiały i chciały. Wiara jego i usiłowania do tego zmierzały celu. W merostwie, gdzie objął obowiązki sekretarza, zadawalniał się nieznacznem doradzaniem merowi, uszczęśliwionemu z jego powrotu. Martineau miał już scenę z żoną z powodu mszy śpiewanej, którą ksiądz Cognasse zniósł, gdy zabrakło Chagnat’a do śpiewania na chórze. We wsi oddawna trwał spór o zegar kościelny, który nie chodził, a nikt nie chciał ponieść kosztów naprawy. Pierwszy czyn, z którego zrozumiano, że coś się zmieniło w Jouville, była uchwała rady, aby wyłożyć 300 franków na kupno i umieszczenie nowego zegara na frontonie merostwa. Uważano to za rzecz bardzo śmiałą, pochwalano jednak i cieszono się, że będzie wiadoma godzina dokładna, jakiej nigdy nie wskazywał stary grat kościelny... Żartowano nawet: teraz nie kościół będzie rozporządzał czasem, lecz merostwo. Marek nie tryumfował z powodu drobnostek, gdyż wiedział, że lata muszą upłynąć, zanim odzyska grunt utracony. Co dnia zaznaczał drobny postęp, siał cierpliwie dla przyszłości, pewny że będzie miał po swojej stronie wczorajszych tchórzów i egoistów, chłopów, którzy już przestawali wierzyć a których zupełnie zdobędzie dla prawdy, skoro się przekonają, że jest ona jedynem źródłem zdrowia, pomyślności i pokoju.
Odtąd popłynęły dla Marka i Genowefy lata obfite w pracę i szczęście. On mianowicie nie był nigdy silniejszym i odważniejszym. Odzyskane przywiązanie żony, ich związek obecnie tak ścisły, że stanowili jedno serce i jeden umysł, dał mu nową potęgę, zgodę między życiem i posłannictwem. Dawniej tyle cierpiał, gdy pragnął głosić prawdę innym, a nie mógł do niej nawrócić towarzyszki życia, uwielbianej żony, matki swoich dzieci; czuł się poniżonym i sparaliżowanym w pracy nad wykorzenianiem błędu u innych, kiedy przez słabość lub nieumiejętność zezwalał na błąd u siebie. Teraz posiadał niezwyciężoną siłę i władzę, jaką daje przykład i urzeczywistnienie w domowem ognisku szczęścia doskonałej zgody i wspólnej wiary. Jakiejże zdrowej doznawali radości, jak sporo szła praca, gdy mąż i żona tej samej sprawie oddawali się razem, lecz swobodnie i stosownie do swego usposobienia! Gdy czasem Genowefa miewała chwile zniechęcenia, Marek pozostawiał ją własnym myślom i zatarciu śladów przeszłości. Zwykle wieczorami, gdy dziewczęta i chłopcy poszli do domów, nauczyciel i nauczycielka schodzili się w ciasnem mieszkaniu i rozmawiali o powierzonych im dzieciach, opowiadając sobie o całodziennej pracy i układając program jutrzejszy zgodnie lecz nie jednakowo. Uczuciowa Genowefa mniej zawierzała książkom, a głównie starała się uczynić dziewczynki szczeremi i szczęśliwemi, wyzwalając je zdawnego służebnictwa, wiodąc przez rozum do miłości. Lękała się, że zbytnie obcowanie z książką uczyni z nich istoty zarozumiałe i nietowarzyskie. Marek szedł dalej, chętnie karmiłby zarówno dziewczęta jak chłopców temi samemi naukami, na życie zdając wskazanie społecznej roli, odpowiedniej dla każdej płci. Ulubionem ich marzeniem było kierować szkołą mieszaną jak szkoła Mignot’a w le Moreux, gdzie dwustu mieszkańców dostarczało zaledwie tuzin chłopców i tyleż dziewczynek. W Jouville, liczącym osiemset dusz, nauczyciel miał około trzydziestu uczniów, nauczycielka równą liczbę uczennic. Co za śliczna byłaby szkoła, gdyby mogli te dzieci połączyć: Marek byłby dyrektorem, a Genowefa nauczycielką! Wypiastowali pomysł nie rozdzielania dziewcząt od chłopców i oddania ich pod kierunek małżeństwa, ojca i matki, którzyby wychowywali całą gromadkę, jak własną rodzinę. Widzieli w tem niesłychane korzyści: racyonalny pogląd na życie, wyborne współzawodnictwo, wpływ na szczerość i łagodność obyczajów. Wprowadzenie do szkoły żony jako pomocnicy męża uważali za pomysł, płodny w najlepsze skutki. Ich klasy naprzykład rozdzielała tylko ściana; uważali to za bezsensowne i z rozkoszą byliby ją zwalili, aby mieć cały młody światek razem, jedną szkołę, do której by on wnosił pierwiastek męzkości, ona — tkliwość kobiecą. Jakże owocną byłaby praca nad temi małżeństwami przyszłości, gdyby się jej oddało starsze małżeństwo, złączone miłością ciała i ducha!
Marek spełniał swoje powołanie tak samo, jak to czynił przez piętnaście lat w Maillebois. Tu klasa była raniej liczna i środki słabsze. Przyjemnie mu jednak było działać niby w rodzinie, zacieśniony wpływ jego stawał się przez to bezpośredniejszy i nieustanny. Co znaczyła mała ilość uczniów, jakieś trzydzieści chłopców, których kierował na ludzi! Dostatecznie byłoby, aby we wszystkich małych gminach całej Fracyi nauczyciele szli za jego przykładem, aby dwudziestu chociaż ludzi rozumnych i sprawiedliwych dali narodowi, a stałby się cały wyzwolonym i sprawiedliwym, — obrońcą wolności powszechnej. Wielkiem szczęściem dla Marka była zupełna prawie swoboda, jaką mu zostawiał nowy inspektor elementarny, Mauroy, przyjaciel Le Barazer’a, który mu powierzył to stanowisko, opatrzywszy go specyalnemi, tajnemi poleceniami. Gmina była niewielka, bez zwracania więc uwagi mógł Marek postępować wedle swojej woli i stosować swoje metodę bez przeszkód. Zaraz zatem pousuwał wszelkie emblematy zewnętrzne, wszelkie obrazki, książki i kajety, gdzie była przedstawiona apoteoza sił nadprzyrodzonych, lub gdzie wojna, rzeź i pożar dawane były jako ideał potęgi i piękna. Uważał za zbrodnię zatruwać w ten sposób umysł dziecka, niepokoić na zawsze rozum jego wiarą w cuda, stawiać w pierwszym rzędzie jego obowiązków jako człowieka i patryoty przemoc, mord i rabunek. Nauki podobne mogły wydać społeczeństwo głupców. zdolnych do nagłej wściekłości, do niesprawiedliwości i nędzy. Jego marzeniem było stawiać przed oczy uczniów jedynie obrazy pracy i pokoju, przedstawiać rządzący światem najwyższy rozum, sprawiedliwość prowadzącą do braterstwa; wykazać, iż dawne gwałty wieków wojowniczych są potępione i ustępują miejsca solidarnemu porozumieniu wszystkich ludów dla osiągnięcia szczęścia. Uwolniwszy szkołę od tych trujących fermentów przeszłości, główny położył nacisk na lekcye moralności obywatelskiej, starając się z każdego dziecka zrobić obywatela, znającego dobrze kraj, zdolnego służyć mu i kochać go, nie wyłączając przecież z ludzkości. Francya powinna marzyć o podbiciu świata nie bronią, lecz niepokonaną mocą idei, wolnością, prawdą i sprawiedliwością tak potężną, iż wyzwoli wszystkie narody i osięgnie najwyższą chwałę założenia wielkiej federacyi ludów wolnych i braterskich.
Co do reszty usiłowań Marek stosował się do programu, uchylając się, gdy go uważał za zbyt obciążony. Długoletnie doświadczenie przekonało go, że nic nie znaczyło umieć, jeżeli się nie rozumiało i nie mogło zastosować nabytych wiadomości. Nie wyłączając zatem książki, będącej zawsze podstawą, słowom pisanem, najwięcej czasu poświęcał objaśnieniom ustnym, żywej, życiowej nauce. Wówczas wrodzony dar jego nauczycielski dokazywał cudów, jak gdyby wszelkie cierpienia i wałki przebyte, burza, w której postarzał, zbliżyły go do maluczkich, radowały, iż może obcować z ich młodą inteligencyą, świeżą i chciwą wiedzy. Nigdy tak wesoło nie igrał z dziećmi, nigdy nie stosował się do nich tak zupełnie. Zdawał się starszym ich bratem, który zapomniał nawet liter, aby mieć przyjemność uczyć się nanowo, powtarzając je po kolei z sześcioletnimi bębnami. Tak samo postępował przy nauce gramatyki, historyi i geografii; udawał, że robi nowe odkrycia, szukał i cieszył się gdy, dzięki pomocy uczniów, znajdował. Chłopcy też palili się do lekcyi, jak do najprzyjemniej zabawy, a nauczyciela uwielbiali jak najlepszego kolegę. Z dziećmi wszystko zrobić można ciepłem i uczuciem, dosyć jest kochać je, by rozumiały i słuchały. Starał się również, aby widziały to, czego się uczą, na polach objaśniał im roboty około ziemi, prowadził je do stolarzów, ślusarzów i malarzów, chcąc dać im dokładne pojęcie o rzemiosłach ręcznych. Gimnastyka, według niego, powinna była łączyć się z zabawą, rekreacyę zatem poświęcał ćwiczeniom ciała. Stał się sędzią swoich uczniów, prosił ich, aby mu przedstawiali swoje drobne zatargi i z nadzwyczajną bacznością wydawał wyroki, zawsze nieodwołalne, przez obie strony przyjęte. Nietylko bowiem wierzył w dobroczynny wpływ prawdy na młode mózgi, był także przekonany o potrzebie sprawiedliwości, aby je zadowolić i umocnić. Przez prawdę i sprawiedliwość do miłości. Dziecko, któremu się nigdy nie kłamie i z którem postępuje się sprawiedliwie, wyrasta na człowieka uczuciowego, rozsądnego, inteligentnego i zdrowego. Z wielką uwagą czuwał nad książkami, które, stosownie do programu, musiał dawać uczniom, wiedział bowiem, jak nawet najlepsze, nawet pisane z uczciwym zamiarem, pełne są odwiecznych kłamstw i wielkich, uświęconych historyą, niesprawiedliwości. Jeżeli bał się słów i zdań, których znaczenie nie byłoby jasnem dla jego małych chłopców, jeżeli wysilał się, aby je tłomaczyć słowami prostemi i zrozumiałemi, o ileż więcej obawiał się niebezpiecznych legend, błędów, które się stały artykułami wiary, wstrętnych nauk, dawanych w imię kłamliwych wierzeń i fałszywego patryotyzmu. Między książkami, pisanemi dla szkół zakonnych przez księży i książkami, redagowanemi przez profosorów dla szkół świeckich, często nie ma żadnej różnicy: umyślne błędy pierwszych, bywają mimowolnie, bez zmiany powtarzane w drugich. Jakże Marek nie miał dokładać największego starania, aby je oczyścić, objaśnić wykładem ustnym, on, którego głównem usiłowaniem było zgnieść nauczanie zakonne, źródło wszelkiego kłamstwa i nędzy.
Przez cztery lata Marek i Genowefa pracowali potężnie a skromnie. W ciasnym swoim zakresie, po cichu starali się pracować jak najowocniej. Pokolenia dzieci następowały po sobie, a oni, obserwując, myśleli, że dość byłoby pięćdziesięciu lat dla odnowienia społeczeństwa, gdyby każde dziecko, stając się człowiekiem, wnosiło w życie coraz więcej prawdy i sprawiedliwości. Praca lat czterech była, naturalnie, nieznaczna, z pociechą jednak już widzieli oznaki dobrej przyszłości kiełkującej w żyznej, dzielnie obsiewanej ziemi.
Salvan, otrzymawszy emeryturę, osiedlił się w Jouville, w domku odziedziczonym po jakimś krewniaku. Żył tam jak mędrzec, zadawalając się drobnym dochodem, wystarczającym na życie i hodowlę kwiatów. W ogrodzie jego, w altanie z pnączów i róż, stał kamienny stół, około którego Salvan lubił gromadzić niedzielami przyjaciół i dawnych uczniów ze Szkoły Normalnej, na gawędkę i piękne marzenia. Jak patryarcha uśmiechał się do młodych prowadzących, zdawna przygotowaną przez niego, pracę odrodzenia. Marek zjawiał się tam co niedziela i rad był niezmiernie, gdy spotkał Joulic’a, swego następcę w Maillebois, który mu opowiadał o jego ukochanej dawnej szkole. Joulic, wysoki, szczupły blondyn, łagodny i energiczny, był synem małego urzędnika, nauczycielstwu poświęcił się o tyle z zamiłowania, o ile pragnąc uniknąć ogłupiającego życia biurowego, w którem się męczył jego ojciec.
Był on jednym z najlepszych uczniów Salvan’a i wniósł do elementarnego nauczania umysł wolny od wszelkich bezsensownych dogmatów i metodę doświadczalną. Doskonałe mu się powodziło w Maillebois, dzięki zręczności i spokojnej energii, z jaką rozplątywał, zastawiane nań przez Zakon sidła. Ożenił się był właśnie z córką pewnego nauczyciela, jasnowłosą, słodką istotą, która napełniła szkołę wesołością i pokojem.
Jednej niedzieli Marek zastał już Joulic’a rozmawiającego w altanie z Salvan’em. Ujrzawszy go, uradowali się obadwaj.
— Witaj, witaj, przyjacielu! — wołał Salvan. — Oto właśnie opowiada mi Joulic, że szkoła braciszków znowu straciła uczniów. Mówią, żeśmy pobici a my, pracując w skupieniu, widzimy nasz wpływ rosnący z każdym rokiem.
— W istocie — potwierdził młody nauczyciel — doskonale idzie w Maillebois, które wydawało się mieściną przegniłą od klerykalizmu. Braciszek Joachim, następca braciszka Fulgentego, jest to człowiek bardzo zręczny, o tyle giętki i ostrożny o ile tamten był szorstki i dziwaczny. Nie może jednak zwalczyć nieufności rodzin, głuchego uprzedzenia opinii przeciwko szkołom zakonnym, gdzie nauki wykładane są miernie, a obyczaje panują niepokojące. Próżno powtórnie skazano Simon’a, potworny cień Gorgiasza powraca do szkoły, którą shańbił i tych nawet, co go zaciekle bronili, zbrodnia jego ciągle prześladuje. A ja odziedziczam każde, stracone przez zakonników, dziecko.
Marek siadł w wonnej altanie. Śmiejąc się, dziękował koledze.
— Nie wyobrażasz sobie, jaką mi sprawiasz przyjemność, mój dobry Joulic’u. Zmuszony do opuszczenia Maillebois, zostawiłem tam kawał serca. Z goryczą myślałem, że porzucam nagle przerwaną moją pracę lat piętnastu i drżałem o to, co się z nią stanie. Cieszę się, jak gdybyś mi opowiadał o mojem oddalonem dziecku, które wzrasta w siłę i piękność... Nie wspominasz tylko, że ty jesteś autorem tego dzieła, prowadzonego odważnie, rozszerzonego i utrwalonego. Dawno pozbyłem się troski, wiedząc, w jakich jest rękach moja dawna szkoła; jeżeli Maillebois pozbywa się potrochu trucizny, jeżeli siła prawdy wprowadza zwolna panowanie sprawiedliwości, to dzięki temu, że uczniowie, wychodzący z twoich rąk, stają się ludźmi rozumnymi i uczciwymi... Spytaj mistrza Salvan’a, co myśli o tobie.
Ruchem ręki Jeulic powstrzymał pochwały.
— Nie, nie; jestem zwyczajną jednostką w świętej wojnie, jestem tem, czem mię zrobiono, cała więc zasługa jest po stronie naszego mistrza... Zresztą nie jestem samotny w Maillebois; mam w pannie Mazeline najcenniejszą pomoc, rzekłbym nawet najsilniejszą podporę. Często mię pociesza i dodaje odwagi. Nie macie pojęcia, ile energii moralnej kryje w duszy ta słodka i rozsądna istota.
Jej zawdzięczamy najznaczniejszą część naszego powodzenia, ona to bowiem przemieniła rodziny, za pomocą dobrych żon i matek, które wyszły z jej szkoły... Wielka to siła, kobieta, gdy jest wcieleniem prawdy, sprawiedliwości i miłości.
W tej chwili nadszedł Mignot. Lekko zrobił piechotą cztery kilometry, oddzielające le Moreux od Jouville. Zebrania niedzielne uważał za najrozkoszniejszy wypoczynek. Usłyszał słowa Joulic’a i zawołał:
— Ach, panna Mazaline! Czy wiecie, że chciałem się z nią ożenić? Nigdy nikomu o tem nie wspominałem, ale teraz mogę powiedzieć... Mimo że nie jest ładną, marzyłem wciąż o niej w Maillebois, widząc, jak jest dobra, rozumna, godna uwielbienia. Raz nakoniec wyznałem jej mój zamiar. Trzeba było widzieć, jak się stała poważna, ale uśmiechnięta i taka braterska! Wytłomaczyła mi swoje położenie. Mówiła, że jest za stara, — miała trzydzieści pięć lat, tyle co ja, — że uczennice zastępują jej rodzinę, że oddawna już wyrzekła się myśli o życiu osobistem. Zdaje mi się jednak, że moja propozycya poruszyła w głębi jej serca jakiś żal dawny, jakąś przeszłość bolesną... Zresztą jesteśmy zawsze w przyjaźni, a ja postanowiłem zostać starym kawalerem, co często jest mi nie na rękę w le Moreux z powodu moich uczennic, małych kobietek, któreby kobieta lepiej wychowywać potrafiła.
Następnie on także opowiedział dobre nowiny o stanie umysłów w swojej gminie. Gruba skorupa przesądów i ciemnoty, którym poprzednik jego Chagnat pozwolił się nagromadzić, zaczynała znikać. Mer gminy, Saleur miał był wielkie kłopoty z synem, Honoryuszem, wychowanym w liceum w Beaumont, gdzie ksiądz prefekt okarmiał go religią więcej niż w seminaryum, a która miała ten skutek, że gdy dostał miejsce dyrektora w jakimś małym banku katolickim w Paryżu, zrobił tam krach i o mało nie wszedł w zatarg z policyą. Seleur, żyjący z kapitału, były hodowca bydła, który nigdy nie był wielbicielem księży, wściekał się obecnie na czarną bandę, jak ich nazywał, jej przypisując upadek syna, przynoszący hańbę zbogaconemu chłopu. Stawał też po stronie Mignot’a w każdym sporze z księdzem Cognasse’m, pociągając za sobą radę i grożąc, że zaprzestaną wszyscy bywać w kościele, jeżeli proboszcz będzie się z nimi obchodził jak z zawojowaną trzodą. Nigdy dotąd le Moreux, zapadły, cichy kącik, nie stanął tak otworem na nowe prądy. Pochodziło to w znacznej części ztąd, że od kilku lat starano się poprawić i podnieść stanowisko nauczycieli. Ustawicznie się nimi zajmowano, prawa polepszały warunki ich życia, najniższe pensye wynosiły obecnie tysiąc dwieście franków bez odtrącania na emeryturę. Skutki niebawem się okazały. Niegdyś Férou popadł w pogardę u chłopów, gdyż był źle płacony, obdarty i wynędzniały w porównaniu z księdzem Cognasse, wypasionym na pensyi i podarkach, szanowanym i wzbudzającym obawę. Obecnie Mignot, mogący żyć dostatnio, urósł w ich oczach i zajął, należne sobie, pierwsze miejsce. W odwiecznej walce między Kościołem a Szkołą nowy prąd popychał ludność na stronę Szkoły, której zwycięztwo zdawało się być stanowczem i trwałem.
— Chłopi są jeszcze bardzo ciemni — dodał Mignot. — Trudno sobie wyobrazić kąt bardziej zastygły w rutynie i ospalstwie. Mają ziemię, nigdy im nie brakuje chleba i daliby się chętnie skubać jak dawniej, tak się boją nowości niewiadomego jutra. A z tem wszystkiem zaszła pewna zmiana, widzę to z ukłonów, jakie mi składają i z coraz ważniejszej roli, jaką gra szkoła... Nie dalej jak dziś rano, gdy ksiądz Cognasse przybył dla odprawienia mszy, zastał w kościele akuratnie trzy kobiety i jednego chłopaka. Odchodząc, trzasnął drzwiami zakrystyi i groził, że już nie przyjedzie. Po co ma napróżno fatygować Pana Boga i siebie?
Marek się roześmiał.
— Wiem, — rzekł — że znowu, zaczyna się złościć w le Moreux. Tu wstrzymuje się jeszcze, próbuje walczyć niezmierną giętkością dyplomatyczną, mianowicie względem kobiet; mistrzowie jego objawili mu zapewne ten pewnik, że nie jest zwyciężonym ten, co ma za sobą kobiety. Mówiono mi, że bywa często w Valmarie i widuje się z ojcem Crabot’em, w głębokiem schronieniu, w którem się zagrzebał; ztamtąd to z pewnością przynosi namaszczenie i pieszczotliwość dla kobiet, zadziwiające u takiego grubianina. Przepadnie, jak znowu da się unieść złości... Zresztą w Jouville wszystko dobrze idzie. Co rok zdobywamy trochę gruntu, gmina odzyskuje pomyślność i zdrowie. Chłopi, naprzykład, nie pozwalają córkom pracować u Dobrego Pasterza od czasu ostatnich skandalów. Rada zaś, z merem Martineau na czele, nieskończenie żałuje przystępu słabości, który ksiądz Cognasse i Jauffre wyzyskali, aby wyłudzić u nich zgodę na poświęcenie gminy Sercu Jezusowemu. Szukam sposobności zatarcia tego złego wspomnienia i mam nadzieję, że znajdę.
Milczeli chwilę napawając się prześliczną pogodą. Salvan, dotychczas ciekawie słuchający zakończył ze zwykłą pogodną i wesołą miną:
— Wszystko, co mówicie, niezmiernie jest pocieszające. Oto Maillebois, Jouville i le Moreux kroczą ku lepszej przyszłości, o którą walczyliśmy tak ciężko. Myślano, że zostaniemy zwyciężeni i wytrzebieni doszczętnie, przez miesiące całe sami byliśmy jak martwi, aż oto nastąpiło przebudzenie; ziarno żyło w ziemi i jak tylko wzięliśmy się po cichu do pracy, dobry posiew wzeszedł i zakwitł. Teraz nic już nie powstrzyma przyszłych żniw. Jesteśmy bowiem prawdą, a nic nie zdoła zniszczyć ani powstrzymać jej rozwoju. W Beaumont rzeczywiście sprawy nie idą dobrze. Synowie Doutrequin’a, owego republikanina bohaterskich czasów, który popadł w klerykalną reakcyę, ciągle awansują a panna Rouzaire w dalszym ciągu zajmuje dziewczynki historyą świętą katechizmem. A jednak duch miasta zmienia się zwolna. Mauraisin’owi nie udaje się w Szkole Normalnej. Opowiadali mi ze śmiechem uczniowie, że mój cień tam się błąka i paraliżuje go głuchym strachem. Rozmach, nadany ku zupełnemu wyzwoleniu nauczyciela, był zbyt silny, Mauraisin nie był w stanie go powstrzymać; mam nadzieję zresztą, że wkrótce będziemy oswobodzeni od tego pana... Uważajcie przytem, że za Maillebois, Jouville i le Moreux idą inne gminy, prawie wszystkie, gdzie nauczyciel zwycięża proboszcza a szkoła świecka zdobywa należne stanowisko na ruinach szkoły zakonnej. W Dherbecourt, w Juilleroy, w Rouville, w Bordes rozum tryumfuje, a prawda i sprawiedliwość zwolna rozszerzają zabory. Ogólny to, a niepokonany prąd który wynosi Francyę na stanowisko oswobodzicielki!
— Twoje to dzieło, mistrzu! — zawołał namiętnie Marek. We wszystkich wymienionych gminach pańscy uczniowie są nauczycielami. Obecny tu Joulic reformuje Maillebois, bo pan mu dałeś swoją wiedzę i wiarę. Wszyscy inni są dziećmi pańskiego serca i umysłu, misyonarzami przez pana posłanymi w głąb wsi, by głosić nową ewangielię prawdy i sprawiedliwości. A jeżeli nakoniec naród się zbudzi, dojdzie do godności ludzkiej, stanie się demokracyą uczciwą, wolną i zdrową, to dzięki temu, że pokolenie uczniów pańskich zajmuje stanowiska nauczycieli, kształci dzieci, robi z nich obywateli. Pan jesteś prawdziwie dobrym robotnikiem. Nie ma postępu bez wiedzy i rozumu!
Joulic i Mignot przywtórzyli mu z zapałem.
— Tak, tak! pan jesteś ojcem, a my wszyscy twoje dzieci. Lud będzie tem, czem go zrobi nauczyciel, a nauczyciel o tyle jest wart, o ile dobrze wychowują go Szkoły normalne.
Głęboko wzruszony Salvan zaprzeczał ze zwykła skromna dobrodusznością.
— Moje dzieci, tacy jak ja ludzie są wszędzie i wszędzie się ukażą, skoro będą mieli swobodę działania. Le Barazer bardzo mi był pomocnym, zatrzymując mię tak długo na stanowisku i nie krępując zbytecznie mojej swobody. Co ja robiłem, nawet Mauraisin jest prawie zmuszony robić, bo prąd rozwoju go unosi; raz zaczęta praca nie może się zatrzymać. Zobaczycie sami, że następca Mauraisin’a zrodzi nauczycieli jeszcze bardziej postępowych, niż ci, co wyszli z moich rąk... Jest jeszcze jedna rzecz, co mię zachwyca, a o której nie wspominacie, to fakt, że napływ do Szkół Normalnych jest obecnie znacznie liczniejszy. Niegdyś ogromnie się niepokoiłem, widząc poniżenie i brak ufności, jakiem piętnowano zawód nauczyciela, mało płatny i nie wzbudzający szacunku. Odkąd jednak pensye zostały podwyższone, odkąd uważa się za zaszczyt być najniższym nawet członkiem stanu nauczycielskiego, kandydaci napływają zewsząd, można wybierać i złożyć doskonałą kolekcyę!.. Jeżeli nawet oddałem jakieś usługi, bądźcie przekonani, że jestem wynagrodzony po nad spodziewanie, widząc moje zamiary zrealizowane i postępujące. Teraz chcę być tylko widzem, oklaskującym waszą pracę, a sam tak jestem szczęśliwy w cichem ustroniu tego ogrodu, że pragnę żyć tu zapomniany przez wszystkich, oprócz was, moje dzieci...
Powszechne wzruszenie zapanowało wkoło kamiennego stołu, w wonnej różanej altanie. Piękny, zieleniejący ogród i wieś cała słały kojącą ciszę.
Od czasu zamieszkania rodziców w Jonville, Ludwinia co rok spędzała z nimi wakacye. Po ukończeniu ukochanej swej Szkoły Normalnej w Fontenay, gdzie rozwinął się jej umysł i rozjaśniła inteligencya, z rozkoszą zażywała dwumiesięcznego wypoczynku w ścisłem obcowaniu z rodzicami i bratem. Klemens kończył dziesięć lat i uczył się w szkole ojca, gdyż Marek chciał aby odebrał wychowanie pierwotne, jakie pragnąłby dać wszystkim dzieciom bez różnicy stanu, a na niem dopiero oprzeć, wedle zdolności, ogólne, bezpłatne wykształcenie wyższe. Później, jeżeli syn okaże zamiłowanie, marzył o umieszczeniu go po prostu w Szkole Normalnej w Beaumont. gdyż przez długie lata jeszcze zbawienie wychodzić będzie ze skromnych szkół wiejskich. Ludwinia pokładała najwyższą ambicyę w tem, aby zostać dobrą nauczycielką elementarną. Zaraz też po ukończeniu szkoły w Fontenay z wyższym patentem i dyplomem nauczycielki, uszczęśliwiona była że ją zamianowano młodszą nauczycielką w Maillebois, w szkole dawnej, ukochanej nauczycielki, panny Mazeline.
Ludwinia miała dziewiętnaście lat. Miejsce w Maillebois wyrobił jej u Le Barazer’a Salvan i fakt ten przeszedł niespostrzeżenie. Czasy mocno się zmieniły, minęła już epoka szaleństwa, kiedy samo imię Simon’a lub Fromont’a wywoływało burzę. Le Barazer ośmielony, w pół roku potem dał na pomocnika Joulic’owi Józefa, syna Simon’a. Józef, wyszedłszy przed dwoma laty ze Szkoły Normalnej w Beaumont z doskonałemi stopniami, posłany był do Dherbecourt. Obecnie awans był nieznaczny, trzeba było jednak odwagi, aby go umieścić w szkole w Maillebois, gdzie obecność syna była początkiem rehabilitacyi ojca. Z początku sarkano, Zakon starał się podburzać rodziców, lecz wkrótce nowy nauczyciel skromny, łagodny, a energiczny z dziećmi, powszechnie się podobał. Faktem, najdobitniej przekonywającym o zaszłych zmianach, była wewnętrzna rewolucya w sklepie materyałów piśmiennych pań Milhomme. Pewnego pięknego poranku, główna patronka, pani Edwardowa, ustąpiła miejsca pani Aleksandrowej i zniknęła w głębi mieszkania, gdzie przez tyle lat przebywała jej bratowa. Pani Aleksandrowa stanęła za kontuarem i obsługiwała klientelę. Zmiana łatwo była zrozumiałą: klientela się zmieniła odkąd szkoła świecka zwyciężyła szkołę zakonną, a pani Edwardowa, przedewszystkiem dobra handlarka, dbająca jedynie o to, aby mieć jak najwięcej kupujących, posiadała dosyć energii, by, dla uratowania kasy, ustąpić miejsce bratowej. W ten sposób obecność pani Aleksandrowej w sklepie Milhomme, stała się dla wszystkich pewną oznaką ciężkiego niedomagania szkoły braciszków. Biedna pani Edwardowa miała zmartwienie z powodu syna, Wiktora, który wyszedłszy ze szkoły braciszków i dobiwszy się stopnia sierżanta, zaplątał się w jakąś brzydką awanturę. Pani Aleksandrowa przeciwnie mogła się szczycić swoim synem, Sebastyanem, uczniem Simon’a i Marka, towarzyszem Józefa w Szkole Normalnej w Beaumont, który od trzech lat był pomocnikiem nauczyciela w Rouville. Cała ta gromadka młodych: Sebastyan, Józef, Ludwinia, wyrósłszy razem, rozpoczęli życie czynu, wnosząc szerokie poglądy, dobroć i inteligencyę, dojrzałą w cierpieniu i prowadzili dzieło, o które tak gorzko walczyło starsze pokolenie.
Rok jeszcze upłynął, Ludwinia skończyła dwadzieścia lat. Co niedziela udawała się do Jouville i spędzała cały dzień z rodzicami. Często zastawała tam wiernych przyjaciół Józefa i Sebastyana, przybyłych w odwiedziny do dawnych swych nauczycieli, Marka i Salvan’a. Niekiedy towarzyszyła bratu Sara, aby przepędzie dzień na świeżem powietrzu, w gronie drogich przyjaciół. Od trzech lat mieszkała z dziadkami, starymi Lebmanami, gdzie prowadziła zakład krawiecki tak czynnie i zręcznie, iż zdołała przywrócić trochę pomyślności do nędznego sklepu przy ulicy du Trou. Dawna klientela powróciła, przytem Sara pracowała dla wielkich magazynów paryskich, wzięła więc do pomocy robotnice, z któremi zawiązała rodzaj grupy współdzielczej. Pani Lehmanowa umarła, a stary Lehman, mający siedemdziesiąt pięć lat, martwił się najwięcej tem, że późny wiek nie pozwoli mu doczekać rehabilitacyi Simon’a. Co rok jeździł na kilka dni do ustronia w Pyreneach, nacieszył się z Rachelą, uściskał Simon’a i Dawida i wracał rad, że widział ich pracujących w spokojnej samotności, zasmucony jednak, bo czuł, że nie ma dla nich szczęścia, dopóki potworny wyrok Rozański nie będzie zniesiony. Próżno Sara namawiała go, aby pozostał z nimi, upierał się nie opuszczać sklepu, utrzymując, że może jeszcze być pożytecznym do dozoru pracowni. W istocie, obecność jego pozwalała dziewczynie wypocząć trochę, gdy czuła się zmęczoną po wycieczce z bratem do Jouville.
Nowe zbliżenie młodych, wesoło spędzane niedziele, doprowadziły do skutku przewidziane małżeństwa. Od czasu wspólnych zabaw dziecięcych dwie piękne pary ciągle się spotykały i wiązały coraz czulszem uczuciem. Najprzód postanowiono związek Sebastyana z Sarą, który nie zdziwił nikogo. Zauważono tylko, że jeżeli młody Milhomme poślubia córkę Simon’a z pozwoleniem matki, a mianowicie ciotki, jest to nową wskazówką nastania nowych czasów. Gdy jednak dowiedziano się, że małżeństwo to odłożono na kilka miesięcy, aby odbyło się razem z drugiem, Ludwini i Józefa, Maillebois zaczęło się gorączkować. Chodziło tu bowiem o syna skazanego i córkę najbardziej bohaterskiego jego obrońcy, syna, który był młodszym nauczycielem w szkole, gdzie ojciec padł pogromiony, córkę — pomocnicę w szkole panny Mazeline, dawnej jej nauczycielki. Kwesty a wikłała się tem jeszcze, że nie wiedziano, jak pani Duparque, prababka Ludwini, przyjmie wiadomość o podobnym związku. Sielanka dwojga narzeczonych, sąsiadowanie w klasach, wesołe schadzki w niedziele w biednej szkole w Jouvillle, wszystkie dawne bolesne walki i przeszłe bohaterstwa, które ci młodzi uosabiali, wzruszyły serca i skłoniły je do pokoju. Nie ustała tylko ciekawość, czy Ludwinię przyjmie prababka, która od trzech lat nie opuszczała domku przy Placu Kapucynów. Małżeństwa odłożono jeszcze na miesiąc w oczekiwaniu decyzyi pani Duparque.
Ludwinia mimo lat dwudziestu nie przystąpiła do pierwszej komunii i postanowiono, że obie pary nie wezmą ślubu kościelnego. Ludwinia próżno pisała do pani Duparque, próżno błagała, aby jej otworzyła drzwi swego domu, — nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Drzwi te nie otwarły się nigdy przed Genowefą i jej dziećmi od chwili, jak wyszli ztamtąd, by powrócić do męża i ojca. Od pięciu blisko lat prababka dotrzymała tego, co okrutnie była przysięgła, że nie będzie znała żadnej rodziny, że żyć będzie w zamknięciu, samotna z swym Bogiem. Genowefa pokusiła się kilka razy o zbliżenie, cierpiąc na myśl o biednej, przeszło osiemdziesięcioletniej kobiecie, żyjącej w ciemności i milczeniu. Za każdym razem natknęła się na dziki upór. Ludwinia przecież pragnęła jeszcze sprobować, gdyż bolała, że nie będzie miała przy sobie wszystkich swoich w godzinie szczęścia.
Pewnego wieczoru, o zapadającym zmroku zadzwoniła do domku, pogrążonego w zupełnym cieniu. Zdziwiła się, nie słysząc żadnego dźwięku; przecięto zapewne drut od dzwonka. Ośmieliła się zapukać zlekka, potem mocno. Doszedł nakoniec do jej ucha jakiś szmer, odsunięto zapewne deseczkę od iście klasztornego lufcika.
— Czy to wy, Pelagio?.. — spytała Ludwinia. — Odpowiedzcie mi, proszę.
Musiała nastawić ucha, przysuwając je cło otworu, aby posłyszeć zmieniony, głuchy głos służącej.
— Proszę odejść, proszę odejść! Pani kazała, żeby panienka natychmiast odeszła.
— Nie, Pelagio, nie odejdę. Proszę powiedzieć babuni, że nie odejdę od drzwi, dopóki sama nie przyjdzie dać mi odpowiedź.
Stała dziesięć minut, kwadrans. Pukała od czasu do czasu bez szorstkości, lecz z czułem, poważnem naleganiem. Nagle lufcik otworzył się gwałtownie i zagrzmiał głos surowy, straszny, podziemny.
— Po co przychodzisz?.. Pisałaś mi o nowej ohydzie, o tem małżeństwie, które mię przyprawi o śmierć ze wstydu!.. Po co o tem mówić? Czyż ty możesz iść zamąż? Czy odbyłaś pierwszą komunię? Nie? prawda? Zakpiłaś sobie ze mnie, mówiłaś, że przystąpisz do pierwszej komunii jak będziesz miała dwadzieścia lat, a teraz postanowiłaś zapewne, że się obejdziesz bez tego... Idź sobie! dla ciebie jestem umarła!
Poruszona, drżąca, jak gdyby podmuch śmierci w twarz jej wionął, Ludwinia zdążyła zawołać:
— Poczekam jeszcze, babuniu, powrócę za miesiąc!
Lufcik zamknął się z trzaskiem, a ciemny, niemy domek zniknął wśród czarnej nocy.
Od pięciu lat pani Duparque z dniem każdym więcej zrywała stosunki ze światem. Po śmierci pani Berthereau i odejściu Genowefy wyparła się tylko rodziny, lecz przyjmowała z otwartemi ramionami pobożne przyjaciółki, oraz znajomych księży i zakonników. Nowy proboszcz parafii świętego Marcina, ksiądz Coquard był duchownym surowym, a ponura wiara jego, groźby ogni piekielnych, rozpalonych wideł i wrzącego oleju podobały się pani Duparque. Co dzień rano spotykano ją idącą do kościoła parafialnego, lub do Kapucynów, wszędzie słowem, gdzie się odbywało nabożeństwo. Zwolna wychodziła coraz rzadziej, i aż nakoniec nie stawiała kroku za próg domu, pogrążona w ciemności i ciszy, jakby za życia pogrzebana. Okiennice, które wieczorem i rano otwierano i zamykano, pewnego dnia pozostały zamknięte i dom stał ślepy, umarły, nie przepuszczając promienia światła ani tchu życia. Możnaby było przypuścić, że jest niezamieszkany, opuszczony, gdyby wieczorem nie wsuwały się tam cichaczem sutanny i habity. Ksiądz Coquard, ojciec Teodozy, a nawet czasem ojciec Crabot składali pani Duparque przyjacielskie wizyty. Drobne dziedzictwo, jakieś dwa czy trzy tysiące franków które zapisała w połowie na kolegium w Valmarie, a w połowie na kaplicę Kapucynów, nie usprawiedliwiało dostatecznie wierności jej duchownych przyjaciół; znając jej nieugięty, drapieżny despotyzm, wywierany na najznakomitsze osobistości, bali się przypuszczalnie jakiego mistycznego szaleństwa. Mówiono, że otrzymała pozwolenie na słuchanie mszy i komunikowanie u siebie, dlatego zapewne przestała wychodzić, skoro mocą swej pobożności zmusiła samego Boga do przychodzenia do niej, aby jej oszczędzić kłopotu udawania się do jego przybytku. Widok ulic, ludzi, tego wstrętnego wieku, w którym kościół konał, był dla niej taką męką, że kazała pozabijać okiennice, zalepić wszystkie szpary okien, aby nie dochodziły do niej najmniejszy szmer, najsłabsze światło.
Nadszedł ostatni kryzys. Dnie całe spędzała na modłach. Nie dość jej było, że zerwała z całą bezbożną i potępioną rodziną, bała się, czy jej własne zbawienie jest pewnem, czy nie była w czemkolwiek odpowiedzialną za zgubę swoich najbliższych. Świętokradzki bunt pani Bethereau na łożu śmierci prześladował ją i napełniał obawą, że córka jej jest w czyśćcu, a może nawet w piekle. Dalej ostateczny upadek Genowefy, zwyciężonej przez szatana, popchniętej w błąd i jego obrzydliwości; nakoniec Ludwinia, poganka, ateuszka, która odepchnęła boskie ciało Jezusa. Obiedwie ciałem i duszą należały do szatana; za spokój duszy zmarłej kazała odprawiać msze, palić gromnice, lecz te dwie żyjące pozostawały zemście Boga gniewu i kary. Niepokój przecież i obawa dochodziły do ostateczności; zapytywała siebie, dlaczego Bóg dotykał ją w jej rodzinie, usiłowała widzieć w tem straszną próbę, z której świętość jej wyjdzie w pełnym blasku i tryumfie. Zamknięcie się, odgrodzenie od świata, życie spędzane na modlitwie i spełnianiu praktyk religijnych uważała za niezbędne odkupienie, za które zostanie wynagrodzoną wiecznemi rozkoszami. Pokutowała za potworny grzech swego rodu, za kobiety winne wolnomyślności, które w trzech pokoleniach odszczepiły się od kościoła i popadły w szaleństwo wiary w solidarność ludzką. Pragnąc okupić apostazyę przeklętego potomstwa, dziką dumę pokładała w upokorzeniu, w życiu dla Boga jedynie, a czując obrzydzenie dla swej niegodnej płci, zabijała w sobie resztki kobiecości. Stała się tak zapalczywa, ponura i twarda, że zniechęciła tych nawet kilku księży zakonników, którzy ją łączyli z żywym światem. Czuła, że kościół jest na schyłku, słyszała katolicyzm pękający pod naciskiem dyabelskiego wieku, od którego się usunęła, aby protestować przeciwko zwycięztwu szatana i protestowała swoją nieobecnością. Jej pokuta, jej, tak zwane przez nią, męczeństwo, doda może siły żołnierzom Chrystusowym. Pragnęła, aby byli, jak ona, tak żarliwi, energiczni i fanatyczni, nie odstępujący od surowości dogmatów, niosący ogień i miecz wśród niewiernych, aby pomagali Tępicielowi w odzyskaniu ludu za pomocą piorunów. Nic ją zadowolić nie mogło; uważała, że ojciec Crabot, ojciec Teodozy, nawet ponury ksiądz Coquard są zbyt umiarkowani. Oskarżała ich, że wchodzą w układy z przeklętym duchem światowym, że przyczyniają się do zguby Kościoła, przyprawiając Boga wedle gustu epoki. Dyktowała im ich obowiązki, namawiała do prowadzenia wojny otwartej i gwałtownej, a głowa jej, rozpłomieniona samotnością, nienasycona mimo ostrych pokut, gorzała i bredziła. Ojca Crabota najprędzej znużyła ta dziwna penitentka, w późnej starości tak surowa dla siebie, budząca niepokój postawą zrozpaczonej prorokini, a nieprzejednanym katolicyzmem potępiająca długie wysiłki jego zakonu, aby ucywilizować Boga stosów i pogromów. Przychodził coraz rzadziej, nareszcie przestał bywać, uważając zapewne, ze spodziewana część dziedzictwa dla Valmarie, nie warta była narażania się na niebezpieczeństwa obcowania z tą wiecznie miotana przez burze duszą. W kilka miesięcy potem z kolei zniknął ksiądz Coquard, nie przez nizką bojaźń kompromitacyi, lecz że każda jego rozmowa ze staruszką stawała się straszną walką. Będąc, jak ona, despotycznym i szorstkim, starał się zachować przewagę kapłana, rozgniewał się zatem, widząc zmienione role, gdyż pani Duparque w imię Boga piorunowała i gromiła jego bezczynność, on zaś wyglądał jak zwykły grzesznik, złapany na gorącym uczynku. W ostatnim roku widziano tylko ojca Teodozego, jak się przemykał do niemego, zaryglowanego domku przy Placu Kapucynów.
Ojciec Teodozy nie gardził zapewne fortunką pani Duparque, gdyż ciężkie nastały czasy dla świętego Antoniego Padewskiego. Próżno puszczał w świat nowe prospekty, skarbonki nie napełniały się pieniędzmi jak za szczęśliwych czasów, kiedy powziął genialną myśl zniewolenia biskupa Bergerot, aby poświęcił relikwiarz z kością świętego. Wówczas loterya na cudy gorączkowała tłumy, wszyscy chorzy, leniwi, biedni marzyli, że za franka otrzymają szczęśliwość w niebie. Obecnie, gdy prawda i wiedza rozpowszechniły się nieco za pomocą szkoły, zabrakło klientów, gdyż zrozumiano ohydę nizkiego handlu, prowadzonego przez Kapucynów. Następnie ojciec Teodozy miał drugą szczęśliwą myśl wypuszczenia owych obligacyj hypotecznych i złapał na nie dusze cierpiących, i pokornych, chciwych szczęścia chociażby za grobem, ponieważ ten świat był im okrutny. Znowu więc pieniądze łatwowiernych, drobne oszczędności biedaków napływały dla zdobycia spokoju tam, w święcie nieznanym. Nareszcie, wobec wzrastającej niewiary, ojciec Teodozy wymyślił coś nowego. Były to ogródki niebiańskie, oddzielone i osobiste, wiecznie kwitnące dla błogosławionych. Te rozkoszne kąciki, pełne róż i lilij najlepszego gatunku, ocienione były wspaniałemi drzewami i zroszone szczególnie czystami i swieżemi źródłami. Zawsze dzięki opiece świętego Antoniego Padewskiego można je było wynajmować zawczasu na całą wieczność, co jednak, naturalnie, kosztowało drogo, jeżeli zadano czegoś obszernego i wygodnego. Były bowiem ogródki na rozmaite ceny, stosownie do piękności, wygody, blizkiego sąsiedztwa z aniołami i panem Bogiem. Dwie stare damy zapisały były majątki Kapucynom z warunkiem, aby cudowny Święty zachował dla nich najlepsze z rozporządzalnych ogródków; jedna żądała czegoś w guście starego parku francuzkiego, druga wolała romantyczne ustronie z labiryntami i kaskadami. Mówiono, że pani Duparque wybrała złotą grotę, wykutą w lazurowej skale i otoczoną mirtami i oleandrami.
Jeden zatem tylko ojciec Teodozy ją odwiedzał znosząc złe humory, wracając gdy go wypędzała, wściekła na jego obojętność i rezygnacyę wobec nieprzyjaciół Kościoła. W końcu dała mu klucz od domu, aby mógł wchodzić wedle upodobania, nie narażając się na czekanie pode drzwiami, gdyż biedna Pelagia ogłuchła i często nie słyszała dzwonka. Wówczas to właśnie dwie pustelnice przecięły drut do dzwonka; po co zachowywać węzeł ze światem zewnętrznym? Jedyna przyjmowana osoba miała klucz, środek ten zatem oszczędzi im nieprzyjemności słyszenia ostrego dźwięku dzwonka, na który nie chciały odpowiadać. Pelagia, ogłupiona ciasną pobożnością, stała się równie dziką i dziwaczną jak jej pani. Nie zatrzymywała się na pogadankę w sklepach, przemykała się jak cień pod murami domów. Następnie wychodziła po żywność tylko dwa razy na tydzień, gdyż obie z panią zadawalały się iście pustelniczą strawą, jadły suchy chleb i trochę jarzyny. Nakoniec urządziła się tak, że kilku kupców przynosiło im w sobotę skromne zapasy i zostawiało w koszyku u drzwi; w następną sobotę stał tamże pusty koszyk z pieniędzmi, owiniętemi w stary dziennik. Stara Pelagia miała ciężkie zmartwienie, siostrzeniec jej, Polidor, który służył w klasztorze w Beaumont, robił jej sceny, aby mu dawała pieniądze. Tak się go bała, że nie śmiała mu nie otwierać, wiedząc, że jeżeli go nie wpuści, gotów rozbić dom kopaniem i poruszyć całą dzielnicę krzykami. Gdy wchodził drżała jeszcze więcej, gdyż czuła, że na wszystko się odważy, jeżeli mu nie da dziesięciu franków. Od wielu lat marzyła, że użyje na okupienie szczęśliwości w niebie wszystkie swoje oszczędności, jakieś dziesięć tysięcy franków, grosz do grosza zbierane. Dotychczas jednak starannie ukryty skarb trzymała w sienniku, gdyż nie mogła się zdecydować jak go najlepiej, najskuteczniej umieścić: czy zakupić na wieczne czasy msze za spokój swej duszy, czy zapewnić sobie mały kącik przy wspaniałym ogrodzie pani. Stało się przewidywane nieszczęście; raz wieczorem, gdy musiała wpuścić Polidora, ten nie zamordował jej wprawdzie, lecz porozbijał wszystkie sprzęty, wypatroszył siennik i uciekł z całym majątkiem, a pobita Pelagia upadła przy łóżku i jęczała z rozpaczy, że rozbójnik z jej rodziny pochodzący porwał błagosławione pieniądze, które święty Antoni Padewski miał zamienić na szczęśliwość wieczna. Czyż ma być potępioną, dlatego że cudowna loterya stała się nieprzystępną dla niej? W dwa dni potem umarła; ojciec Teodozy znalazł jej zimne już ciało w nagiem, brudnem poddaszu, dokąd wszedł, niespokojny, że jej nigdzie nie widzi. Sam musiał o wszystkiem myśleć, zadeklarować zejście, urządzić pogrzeb i zająć się tem jak będzie żyła jedyna mieszkanka martwego, zamkniętego domku, bez żywego ducha coby jej doglądał i służył.
Od kilku tygodni, nie mogąc się utrzymać na nogach, pani Duparque nie wstawała z łóżka. Nie leżała jednak, siedziała wyprostowana, z surową, pociętą głębokiemi zmarszczkami twarzą, z zaciętemi ustami i dużym, ostrym nosem. Wyschła, z kołatającym się ledwie oddechem, despotycznie jeszcze chciała panować w pustym, czarnym, cichym domu, z którego wypędziła rodzinę i gdzie umarło zwierzę domowe, jedyna istota, którą znosiła. Gdy ojciec Teodozy, wróciwszy z pogrzebu Pelagii, probował z nią mówić, dowiedzieć się, co zamierza, jak będzie żyła, nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Nalegał zakłopotany, proponował przysłać zakonnicę, przedstawiał, że nie może usłużyć sobie, ponieważ nie jest w stanie podnieść się z łóżka. Rozgniewała się, sarkała, jak śmiertelnie zranione zwierzę, które nie chce, by mu zakłócono spokój. Rzucała niejasne słowa: wszyscy podli, zdrajcy względem Boga, rozpustnicy, uciekają z kościoła, by sklepienie nie runęło im na głowy. Ojciec Teodozy, rozdrażniony nakoniec odszedł, zamierzając zobaczyć nazajutrz, czy się upamiętała.
Noc i dzień przeszły, przeor Kapucynów przyszedł po dwudziestu czterech godzinach o zmierzchu. Przez całą noc i cały dzień pani Duparque była sama, zupełnie sama, w głębi ciemnego pokoju, z zamkniętemi okiennicami, z zatarasowanemi drzwiami i oknami, bez promienia światła, bez najlżejszego szmeru zzewnątrz. Od wielu lat tego pragnęła, przecięła związek krwi z rodziną, usunęła się od świata, wyklinając wstrętne społeczeństwo w którem panował grzech. Oddawszy się całkiem Kościołowi, mimo że była tylko niegodną niewiastą, pozwalała sobie potępiać księży bez wojowniczej wiary, zakonników bez bohaterskiej odwagi, uważając wszystkich za światowców i rozpustników. Wypędziła wszystkich po kolei i została sam na sam z Bogiem, ze swoim Bogiem nieubłaganym i zaciętym, ponującym w absolucie swej mściwej i niszczącej potęgi. Światło zgasło, życie zgasło i w tym ponurym, zimnym, szczelnie zamkniętym grobie, była tylko osiemdziesięcioletnia kobieta, która siedziała na łóżku wyprostowana, wpatrzona w ciemność i oczekująca, aby zazdrosny Bóg ją zabrał, dając duszom obojętnym przykład prawdziwie pobożnej śmierci. Kiedy wieczorem przyszedł ojciec Teodozy, ze zdumieniem spostrzegł, iż nie może otworzyć drzwi. Klucz jednak kręcił się w zamku, widocznie zasunięto rygle. Kto mógł to zrobić? nikogo w domu nie było, a chora nie mogła wstawać. Probował jeszcze otworzyć — napróżno. Przeląkł się, a nie chcąc na siebie brać odpowiedzialności, pobiegł do merostwa opowiedzieć o wypadku. Posłano niezwłocznie do panny Mazeline, aby zawiadomiła Ludwinię i zastano tam Marka i Genowefę, którzy zaniepokojeni ostatniemi wiadomościami o babce, przybyli z Jouville.
Co dalej zaszło, było iście tragiczne. Cała rodzina udała się na Plac Kapucynów. Ponieważ drzwi nie ustępowały, zawołano ślusarza, który oświadczył że nie może nic zrobić, gdyż z pewnością zamknięto zatrzask. Musiano sprowadzić mularza i ten młotem wysadził drzwi z zawiasów. Niemy dom huczał za każdem uderzeniem jak zamurowany grób. Kiedy wyważono nareszcie drzwi, Marek z Genowefą a za nimi Ludwinia weszli ze śmiertelnym dreszczem do rodzinnego domu, z którego ich usunięto. Panowała tam taka wilgoć, że z trudnością zapalono świecę. Na górze ujrzano na łóżku w postawie siedzącej, opartą na poduszkach panie Duparque martwą, trzymającą w długich, chudych rękach kurczowo zaciśnięty wielki krucyfiks. Zdobyła się z pewnością na najwyższą energię, zrobiła nadludzki wysiłek, aby wstać z łóżka, zejść na dół i zasunąć zatrzask, aby nikt w świecie, nawet ksiądz nie przyszedł zakłócić jej ostatniej rozmowy z Bogiem. Powróciła i umarła. Drżąc, ojciec Teodozy upadł na kolana i jąkał modlitwy. Nie mógł się uspokoić, rozumiejąc, że był to nietylko skon strasznej, surowej starej kobiety, wzniosłej w swej dzikiej, nieprzejednanej wierze, lecz że z nią umiera nietolerancyjna religia przesądów i kłamstwa. Marek zaś, do którego tuliły się przerażone Genowefa i Ludwinia, uczuł jakby powiew wiecznego życia, rodzącego się z tej śmierci.
Po pogrzebie, zajęcie się którym rodzina powierzyła księdzu Coquard, nie znaleziono w szufladach zmarłej ani testamentu, ani żadnych papierów wartościowych. Nie można było oskarżać ojca Teodozego o usunięcie takowych, ponieważ nie był w domu w chwili śmierci. Może jeszcze za życia dała je osobiście jemu lub komu innemu? A może je zniszczyła, aby rodzina nie skorzystała z tych dóbr znikomych? Tajemnica nie została wyjaśniona i nigdy nie znaleziono ani grosza. Pozostał domek, który sprzedano, a Genowefa rozdała otrzymane zań pieniądze ubogim, utrzymując, że z pewnością stosuje się w tem do woli babki.
Wieczorem wróciwszy z pogrzebu, rzuciła się na szyję mężowi i spowiadała się z wylaniem:
— Gdybyś wiedział... Przeszłość mię ciągnęła, odkąd wiedziałam, że babka tam samotna, a tak odważna i wielka w upartej swej wierze. Tak, zapytywałam siebie, czy moje miejsce nie przy niej, czy opuszczając ją, zrobiłam dobrze...
Co zrobić! nigdy się nie wyleczę, zawsze w głębi duszy pozostanie trochę dawnej wiary... Ależ, o Boże, co za straszna śmierć! Masz słuszność, mój Marku, że dążysz do życia, że chcesz, aby kobieta wyzwoliła się i była równą mężczyźnie i jego towarzyszką, że pragniesz wszystkiego co dobre, prawdziwe i sprawiedliwe!
W miesiąc później odbyły się dwa śluby cywilne, Ludwinia wyszła zamąż za Józefa, Sara za Sebastyana. Marek widział w tem początek zwycięztwa. Żniwo przyszłości zasiane z takim trudem, wśród obelg i prześladowań, kiełkowało i wzrastało.