Prawda (Zola)/Część druga/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Prawda |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Druk Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Verité |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W trzy dni potem, gdy Genowefa leżała już w łóżku, Marek, rozbierając się, powiedział jej, iż odebrał list od Salvana, naglący go, aby przybył nazajutrz, w niedzielę.
— Pewnie — dodał — chodzi o emblemata, które usunąłem z klasy. Rodzice skarżą się, podobno; będzie cała historya. Spodziewałem się tego zresztą.
Genowefa, z głową wściśniętą w poduszki, nie odpowiedziała. Gdy jednak, zgasiwszy światło, położył się przy niej, uczuł, rozkosznie zdziwiony, że bierze go czule w objęcia i szepce do ucha:
— Mówiłam do ciebie tak szorstko, wtedy... W istocie nie jestem twego zdania ani co do religii, ani co do sprawy, ale zawsze cię kocham całem sercem.
Wzruszony był tembardziej, że od trzech dni odwracała się od niego, jakgdyby chciała zaznaczyć zerwanie małżeńskie.
— Skoro teraz oczekują cię przykrości — ciągnęła tkliwie — nie chcę, żebyś myślał, iż się gniewam na ciebie. Można przecież mieć przekonania odmienne a kochać się, nieprawdaż? Jeżeli ty mnie kochasz, to ja należę do ciebie także całkowicie, mój drogi mężulku!
W silnym uścisku wziął ją z płomienną pieszczotą.
— Dopóki mnie kochasz, dopóki jesteś moją, ukochana żono, dopóty nie lękam się żadnych pogróżek, co nas otaczają.
Oddała się z dreszczem rozkoszy, uniesiona wrodzoną potrzebą miłości. Pogodzili się w tym momencie zupełnego zjednoczenia. Porozumienie młodego, kochającego małżeństwa wtedy dopiero jest zagrożonem, gdy kłótnia dojdzie do stosunków serdecznych. Dopóki istnieje pożądanie, dopóty w największych przeciwnościach zgoda istnieć będzie. Chcąc rozłączyć, trzeba odjąć im wzajemną miłość.
Całując Genowefę na dobranoc, uspakajał ją Marek:
— Będę się trzymał na ostrożności, przyrzekam ci. Wiesz, że w gruncie jestem rozsądny i umiarkowany.
— Rób, jak chcesz, mój jedyny, — odpowiedziała słodko. — Byłeś mnie kochał, byłeś był moim, niczego więcej nie żądam.
Nazajutrz, ożywiony gorącą czułością żony, udał się Marek do Beaumontu. Nabrał nowego zapasu odwagi, to też uśmiechnięty, z wojowniczą miną wszedł do szkoły Normalnej, do Salvana.
Po serdecznem przywitaniu, pierwsze słowa dyrektora zdziwiły go i zaniepokoiły:
— Podobno pan znalazłeś nowy fakt, oddawna poszukiwany dowód niewinności naszego biednego Simona, dowód, na mocy którego będzie można przedsięwziąć rewizyę procesu?
Marek, który oczekiwał, że podniesioną będzie historya krucyfiksu, milczał przez chwilę, wahając się, czy ma powiedzieć Salvanowi prawdę, dotąd przed wszystkimi ukrywaną. Nakoniec rzekł zwolna, dobierając słów:
— Nowy fakt... Nie, nie mam nic stanowczego.
Salvan nie zauważył jego wahania.
— Tak też myślałem, bo przecież uwiadomiłbyś mię pan o tem, nieprawdaż? Niemniej jednak chodzą pogłoskio odkryciu jakiegoś nadzwyczajnego dokumentu, który przypadkiem wpadł panu w ręce i który trzymasz jak piorun nad głową prawdziwego winowajcy i jego wspólników, wszystkich okolicznych klerykałów.
Marek słuchał ze zdumieniem. Kto mógł opowiadać, jakim sposobem wyznanie Sebastyana, rozmowa z jego matką, panią Aleksandrowa, rozeszły się i urosły? Nagle zdecydował się powiedzieć wszystko przyjacielowi swemu i doradcy, człowiekowi mądremu i prawemu, w którym pokładał całe zaufanie. Opowiedział zatem, w jaki sposób odkrył, że wzór pisma, podobny do tego, na którym oparto oskarżenie, a pochodzący od braciszków, istniał i w jaki sposób został zniszczony.
Salvan powstał wzruszony.
— Byłby to dowód stanowczy — zawołał. — Masz pan jednak słuszność milczeć, skoro nie mamy nic w ręku. Trzeba czekać... Rozumiem teraz, zkąd pochodzi niepokój, głuchy strach, który od jakiegoś czasu czuję w naszych wrogach. Musiało się wymknąć jakieś słówko, a znasz pan niczem nie Wytłomaczoną szybkość, z jaką przypadkowe słowo roznosi się na cztery wiatry. Może nawet nic nie powiedziano, jakaś cudowna moc rozgłasza i przekręca tajemnicę... To tylko pewna, że nastąpiło wstrząśnienie a winny i jego wspólnicy uczuli, że grunt chwieje się im pod nogami. A że są przerażeni, to bardzo naturalne, muszą przecie obronić swoją zbrodnię.
Dotykając nareszcie przedmiotu, z powodu którego zawezwał Marka, rzekł:
— Właściwie chciałem się zobaczyć z panem, aby pomówić o wypadku, którym się wszyscy zajmują, o znaku, który pan wyniosłeś z klasy... Znasz pan mój sposób myślenia: szkoła powinna być zasadniczo świecką, to też dobrześ pan postąpił usuwając symbol. Nie wyobrażasz pan sobie jednak, co za burza z tego powstanie... Co zaś najgorsza, że braciszkowie i podpory ich, jezuici, mają obecnie podwójny interes w podminowaniu i usunięciu pana, gdyż drżą przed bronią, jakiej się domyślają w rękach twoich. Jeżeli więc pan sam poda powód, rzucą się z zapałem do szturmu.
Marek wiedział to dobrze, zrobił lekceważący ruch, przyjmując wyznanie.
— Czyż nie byłem rozważny, jak mi pan zalecał? Czy nie czekałem całe długie dwa lata, zanim przystąpiłem do dzieła i zdjąłem emblemata zawieszone w szkole po wyroku i wywiezieniu Simona, jakby na pokazanie, że nasza szkoła przechodzi pod władzę zwycięzkiego klerykalizmu? Postawiłem ją na nogi zapewniłem pomyślność i swobodę tej biednej szkole, podejrzanej, zdyskredytowanej zupełnie. Czyż więc nie mam prawa teraz jako nauczyciel uznany i zwycięzki, oswobodzieją, przywrócić jej neutralność, z której nie powinna była nigdy wychodzić?
Salvan mu przerwał:
— Powtarzam panu, że nie ganię go wcale. Okazał pan wielką cierpliwość i wyrozumiałość. Nie mniej jednak czyn pana przyszedł w chwili okropnej. Lękam się o pana i dlatego właśnie chciałem się porozumieć żebyśmy, jeżeli podobna, zażegnali niebezpieczeństwo.
Usiedli i długo rozmawiali. Polityczne położenie departamentu było ciągle opłakane. Dokonano nowych wyborów, które wykazały zwrot ku reakcyi klerykalnej. Zaszedł fakt nadzwyczajny, mer Lemarrois, dawny przyjaciel Gambetty, nietykalny deputowany z Beaumontu, podległ balotowaniu z kandydatem radykalnym, adwokatem Delbosem który wsławił się między rewolucyonistami przedmieścia obronną mową w sprawie Simona. Lemarrois przy drugiem dopiero głosowaniu przeszedł większością tysiąca ledwie głosów. Z drugiej strony, frakcya katolicko-monarchiczna zdobyła jedno krzesło; piękny Hektor de Sangleboeuf zdołał przeprowadzić kandydaturę przyjaciela swego, jenerała, dzięki festynom wydawanym w Desirade i rozrzucania żydowskiego złota teścia, barona Nathana. Wiecznie uprzejmy Marcilly, niegdyś nadzieja inteligentnej młodzieży dla zapewnienia sobie mandatu, zrobił zgrabny zwrot ku kościołowi, który przyjął go ze zwykłą dobrotliwością, tem bardziej, iż wygodnem było zawrzeć przymierze z burżuazyą, przerażoną postępami socyalizmu. Uznawszy równość polityczną, burżuazya odrzucała równość ekonomiczną, gdyż pragnęła utrzymać raz zagarniętą władzę, nie oddawać nic z tego, co posiadała, zdecydowana połączyć 6ię nawet z dawnymi przeciwnikami, aby módz się oprzeć naporowi zdołu. Z wolteryańskiej stawała się mistyczną, zaczynała uznawać, że religia jest potrzebną, że stanowi użyteczną straż moralną, jedynie zdolną powstrzymać rosnące żądze ludu. Przenikała się zasadami militaryzmu, nacyonalizmu, antysemitymu, — wszystkiemi formułami, pod któremi skrycie występował zaborczy klerykalizm. Armia stała się poprostu wyrazem siły Naród, ojczyzna — to zbiór kastowości, których nie wolno było tknąć pod grozą pomówienia o zbrodnię, potworny budynek społeczny, w którym nie należało zmienić ani jednej belki, w obawie obrócenia całego gmachu w ruinę. Żydzi, jak w średnich wiekach, służyli za pozór do rozgrzewania stygnącej wiary, do niegodnego wyzyskiwania zadawnionej nienawiści, za okrutny posiew wojny domowej. Przyczyną zaś tego ruchu wstecznego, była podziemna robota jezuitów, którzy korzystali z chwili historycznej, aby odebrać grunt, utracony niegdyś w upadku starego świata pod tchnieniem idei nowych. Ducha tego zatem trzeba było zabić, zdobywając burżuazyę, stojącą u szczytu a obecnie zdecydowaną zdradzić swą misyę, aby zachować nieprawą władzę, z której musiałaby zdawać rachunek. Wraz z burżuazyą, powracającą na łono kościoła i lud zostanie podbity a główny wysiłek obszernego przedsięwzięcia skierowany był ku temu, aby opanować dzieci już na szkolnej ławce i zamknąć je w ciemnościach. Jeżeli Francya osiemnastego wieku stawała się Francyą Rzymu, działo się to dlatego, że zakony nauczające zagarnęły w swe szpony dzieci. Walka się zaostrzała, kościół głosił już zwycięztwo nad wiedzą, nadęty nadzieją, iż zdoła przeszkodzić nieuniknionym skutkom biegu wypadków: dojściu całego narodu do pełnej swobody.
Położenie psuje się z dniem każdym — kończył Salvan. — Wiesz pan, jak wściekła walka toczy się przeciw naszemu wychowaniu początkowemu. Ostatniej niedzieli w Beaumont, ksiądz ośmielił się głosić z ambony, ż« nauczyciele są szatani w skórze pedagogów i zawołał: „Ojcowie i matki, powinniście życzyć raczej śmierci waszym dzieciom, niż oddawać je do takiego piekła zatracenia“... Średnie wykształcenie wydane jest również na najgorszy wpływ leakcyi jezuickiej. Nie mówię o kwitnących zakładach zakonnych, jak naprzykład kolegium w Valmarie, gdzie jezuici zatruwają synów burżuzyi, przyszłych naszych oficerów, sądowników i urzędników, ale nawet w naszych lyceach wpływ księży staje się potężnym. Tu w Beaumont, ekonom, ten nabożniś Depinvilliers, otwarcie przyjmuje ojca Crabota, który, zdaje się, jest spowiednikiem jego żony i córek. Niedawno kazał sobie przysłać młodego energicznego księdzu prefekta, niezadowolony z księdza Leriche’a, poczciwego starowiny, nieco ospałego w swych czynnościach. Ćwiczenia religijne nie są wprawdzie obowiązujące, trzeba jednak żądania rodziców, aby uczeń był od nich uwolniony a w takim razie jest zaraz na indeksie, źle widziany, wystawiony na wszelkiego rodzaju drobne prześladowania. Po trzydziestu zatem latach istnienia republiki, pomimo przeszło stuletniego usiłowania wolnej myśli, jezuici są ciągle wychowawcami i nauczycielami naszych dzieci, niepodzielnymi władcami, pragnącymi panować nad światem, w starych formach odlewając podatnych do przesądów, ludzi, którymi mogą łatwo rządzić. Ztąd pochodzi cała nasza obecna nędza moralna.
Wiedział to dobrze Marek. Wreszcie zapytał:
— Cóż więc radzi mi pan robić? Czy mam się cofać, kiedy już zacząłem działać?
— A, naturalnie, że nie! Gdybyś mię pan był uprzedził, prosiłbym cię zapewne, żebyś jeszcze poczekał. Skoro jednak usunąłeś pan z klasy emblemata, trzeba zaraz obronić swój czyn, wyzyskać go, jako tryumf rozumu... Po napisaniu do pana, widziałem się z inspektorem akademii, Le Barazerem i uspokoiłem się nieco. Znasz go pan, trudno wiedzieć dokładnie, co myśli; lubi wyczekiwanie, wyzyskuje wolę innych, aby narzucić swoją. Myślę jednak, że w głębi duszy trzyma z nami; byłbym niezmiernie zdziwiony, gdyby poparł pańskich nieprzyjaciół... Wszystko jednak zawisło od pana, od pańskiej siły oporu, od mniej lub więcej mocnego stanowiska, jakie potrafiłeś pan zająć w Maillebois. Przewiduję zaciekłą wojnę ze strony braciszków, kapucynów i jezuitów, gdyż jesteś pan nietylko nauczycielem świeckim, czyli szatanem, lecz przedewszystkiem obrońcą Simona, człowiekiem niosącym pochodnię prawdy i sprawiedliwości, któremu trzeba zapieczętować usta... No, bądź pan zawsze dobrym i rozsądnym i — odwagi!
Salvan powstał i wziął obie ręce Marka. Stali tak chwilę, złączeni uściskiem, patrząc sobie w oczy z uśmiechem wiary i odwagi.
— Nie traci pan nadziei? — spytał Marek.
— Tracić nadzieję? O, nigdy, moje dziecko! Zwycięztwo jest niezawodnem, kiedy nastąpi, nie wiem wprawdzie, ale nastąpić musi... Przytem, więcej jest tchórzów i egoistów, niż złych ludzi na świecie. W ciele nauczycielskiem, naprzykład, ileż mamy umysłów ni złych ni dobrych, raczej przecięciowo dobrych. Są to urzędnicy, w tem całe nieszczęście, więc naturalnie urzędują; urzędują przez rutynę i dla rutyny, urzędują dla awansu, to bardzo proste... Rektor nasz, Forbes, to człowiek bardzo uczony, łagodny, ale pragnący głównie, aby mu nie przeszkadzano w badaniach nad historyą starożytna. Przypuszczam nawet, że, jako filozof, żywi skrytą wzgardę dla ohydnej teraźniejszości i dlatego ogranicza się ściśle do roli kółka w maszynie administracyjnej, pośredniczącego między ministrem, a personelem uniwersyteckim. Sam Depinvilliers dla tego tylko trzyma z kościołem, że ma dwie brzydkie córki na wydaniu i liczy na ojca Crabota, iż znajdzie dla nich bogate partye. Co zaś do strasznego Mauraisina, który istotnie ma brzydką duszę i którego strzedz się należy, — głównem pożądaniem jego jest zająć moje miejsce; jutro trzymałby z panem, gdyby przypuszczał, że przez pana może je otrzymać... Tak, tak, wszystko to zagłodzone biedaki, lub słabe charaktery; wszyscy przejdą na naszą stronę i będą nam pomagali, gdy zwyciężymy.
Siniał się pobłażliwie. Potem dodał z powagą i wzruszeniem:
— Zresztą, zbyt piękne mam tu zadanie, aby rozpaczać. Wiesz dobrze, moje dziecko, że siedzę w kącie i staram się, aby o mnie zapomniano, ale zwolna, pocichu, w każdej chwili pracuję nad przygotowaniem lepszej przyszłości. Powtarzaliśmy wielokrotnie: szkoła jutra będzie warta tyle, ile wart będzie nauczyciel. Świecki nauczyciel, narzędzie prawdy i sprawiedliwości, może jedynie zbawić naród, przywrócić mu naczelne miejsce i wpływ w świecie... I dążymy ku. temu, upewniam cię, że dążymy. Bardzo jestem zadowolony z moich uczniów. Pobór, naturalnie, idzie nie łatwo, bo powołanie jest niewdzięczne, źle płatne, pogardzane i przedstawia pewny los nędzy. A jednak w tym roku liczba konkurentów wzrosła. Jest nadzieja, że Izba zawotuje nareszcie płacę rozsądniejszą, która pozwoli najskromniejszym nauczycielom żyć przyzwoicie... Zobaczysz pan, zobaczysz: wyjdzie ztąd nowe pokolenie nauczycieli, przygotowane do misji apostołów rozumu i sprawiedliwości i rozejdą się po miastach i wsiach, niosąc ewangelię swobody, niszcząc fałsz i kłamstwo, jako posłannicy odrodzonej ludzkości! Wówczas jezuityzm musi być zwyciężony, gdyż może żyć, tylko panując nad ciemnotą, wówczas naród pójdzie bez przeszkody ku przyszłemu państwu jedności i pokoju!
— Ach, drogi przyjacielu — zawołał Marek — piękna nadzieja daje nam wszystkim siłę i otuchę w pracy nad naszem zadaniem... Dzięki za wiarę, którą pan we mnie ożywia; postaram się być rozsądnym i odważnym.
Uścisnęli się serdecznie i Marek powrócił do Maillebois, gdzie go oczekiwała zażarta walka, prawdziwa wojna na noże.
— Położenie polityczne pogorszyło się tutaj, równie jak w Beaumont. Ostatnie wybory miejskie po wyborach powszechnych, dały opłakane rezultaty, W nowej radzie miejskiej Darras znalazł się w mniejszości, tak, że klerykał, podpora reakcyi, radca Philis został obrany merem. Marek postanowił przedewszystkiem zobaczyć się z Darrasem, aby się przekonać, o ile jeszcze może liczyć na jego poparcie.
Poszedł raz wieczorem odwiedzić go w pięknym salonie wygodnego domu, który sobie zbudował zbogacony przedsiębiorca. Spostrzegłszy Marka, gospodarz wzniósł ręce w górę.
— No cóż, kochany profesorze, cała sfora ujada za tobą! Ale ja będę z panem, może pan liczyć na mnie teraz gdy jestem pobity i zepchnięty w szeregi opozycyi. Kiedy byłem mocarz, trudno mi było zawsze przyznawać panu słuszność, bo, wiesz pan przecież, miałem zaledwie większość dwóch głosów, często nie miałem wprost możności działania. Nieraz sprzeciwiałem się panu, w gruncie przyznając mu racyę... Teraz jednak wystąpimy razem, ponieważ tylko walką mogę zgnębić Philisa i odebrać mu merostwo. Dobrześ pan zrobił, że zdjąłeś te świętość ze ściany; nie było jej za czasów Simona i nigdy nie powinna była tam postać.
Marek uśmiechnął się zlekka.
— Ilekroć mówiłem panu, żeby je zdjąć, zawsześ mnie pan zakrzyczał, dając za powód potrzebę przezorności, nie przerażania rodziców, nie dawania broni do rąk naszym przeciwnikom.
— Wyznaję panu przecież trudności, w jakich się znajdowałem! Wierz mi pan, niełatwo to administrować takiem miastem jak Maillebois, gdzie po dziś dzień siły partyj się równoważyły, gdzie nie można było przewidzieć, kto zwycięży, wolnomyślni, czy księża... W chwili obecnej nie stoimy świetnie, to fakt. Nie trzeba wszelako tracić odwagi; koniec końców damy im porządne lanie, które nas zrobi panami okolicy.
Brawura ambitnego przedsiębiorcy, porządnego zresztą człowieka, wprawiła Marka w zachwyt.
— Z pewnością — przytwierdził.
— Tembardziej, — ciągnął Darras — że jeżeli moja marna większość dwóch głosów odbierała mi śmiałość, to i Philis nie będzie mógł przedsięwziąć nic poważnego z większością dwóch głosów, jaką ma obecnie. Skazany na dreptanie w miejscu, będzie żył w wiecznej obawie najmniejszego ruchu, który mógłby go zepchnąć do mniejszości. Znam ja to dobrze.
I śmiał się głośno, żywiąc do Philisa w głębi duszy niechęć tęgiego, zdrowego, o silnym żołądku i zrównoważonym mózgu człowieka, któremu wstrętnemi są chuda, nędzna postać, twarz czarna, sucha, o nosie ostrym i wązkich ustach nowego mera.
Philis, były fabrykant żaglowego płótna, od śmierci żony wycofawszy się z interesów, posiadał z dziesięć tysięcy dochodu, którego dokładne źródło nie było całkiem jasne. Żył samotnie, obsługiwany przez jedną służące, otyłą blondynę, „wygrzewalnik“, jak ją zwały złe języki, utrzymujące, że co wieczór wygrzewała swemi potężnemi kształtami pańskie łóżko i że w niem już zostawała. Miał dwunastoletnią córkę, Oktawie, u panien Wizytek i dziesięcioletniego syna Rajmunda, którego umieścił u Jezuitów w Valmarie, a przeznaczał do szkoły w Saint-Cyr. Pozbywszy się w ten sposób dzieci, wiódł żywot zamknięty, ciasny, oddając się drobiazgowej dewocyi, w ciągłych naradach z sutanami, jak prawdziwy egzekutor rozkazów Zgromadzenia. To, że został wybrany na mera dowodziło do jakiego ostrego stanu doszedł kryzys religijny w Maillebois, szarpanem między wolnomyślną Republiką a kościołem.
— Mogę zatem działać? — spytał Marek. — Pan mię podtrzymasz z mniejszością Rady?
— Naturalnie! — zawołał Darras. — Jednak bądź pan rozsądny, nie narób nam zbyt grubych kłopotów.
Zaraz nazajutrz rozpoczęła się walka w Maillebois. Na pierwszy ogień wysłano urzędnika Sarin’a, ojca Achillesa i Filida. Obciśnięty w wytarty tużurek, chudy i wątły, przyszedł wieczorem, po godzinach biurowych do szkoły z zaczepką do nauczyciela.
— Wiesz pan, kim jestem, prawda, panie Froment. Jestem radykalnym republikaninem, nie mogę być podejrzewanym o paktowanie z księżmi. Niemniej jednak przychodzę od całej grupy rodziców żądać, abyś pan zawiesił na ścianie krzyż, któryś pan zerwał, gdyż religja konieczną jest dla dzieci i kobiet... Nie dopuścić do szkoły księży zgoda, ale Chrystus, Chrystus, pomyśl pan! Toż to najpierwszy republikanin i rewolucyonista.
Marek pragnął się dowiedzieć, kogo reprezentował Savin.
— Jeżeli pan nie przychodzisz we własnem tylko imieniu, to proszę mi powiedzieć, jakie rodziny pana wydelegowały?
— O, właściwie nie wydelegowały. Widziałem mularza Doloir’a i dzierżawcę Bongard’a i przekonałem się, że równie, jak ja, ganią pana. Tylko, rozumie pan, zawsze to kompromitujące protestować, podpisywać. Ja na przykład, występując, ryzykuję wielce wobec moich zwierzchników... ile sumienie ojca rodziny przemawia zbyt głośno. Jak ja sobie poradzę z moimi urwisami, Achillesem i Filipem, podstępnymi, niekarnymi chłopakami, jeżeli pan nie nastraszysz ich trochę Panem Bogiem i jego piekłem? A spójrz pan na moją najstarszą córkę Hortensyę, co za miłe dziecko! Zachowanie jej podczas pierwszej komunii tego roku zachwyciło całe miasto. Panna Rouzaire przez prowadzenie jej do kościoła zrobiła z dziewczyny prawdziwą doskonałość... Niechże pan teraz porówna swoje dzieło z dziełom panny Rouzaire: moich synów z moją córką. To wyrok na pana, panie Froment.
Marek uśmiechnął się ze zwykłym spokojem. Ta nadzwyczajna Hortensya, ładna, trzynastoletnia dziewczyna, nad wiek rozwinięta i sprytna, jedna z faworytek panny Rouzaire, nieraz przeskakiwała mur graniczny dwóch szkół, aby się bawić po kątach z rówieśnikami chłopcami. Marek także często porównywał swoich uczniów, malców, w których obudzał powoli rozum i zamiłowanie prawdy, z uczennicami sąsiedniej nauczycielki, wychowanemi na klerykalnym pokarmie kłamstwa i fałszu, pełnemi słodyczy, a zarazem niepokoju i zepsucia mistycznego. Jakżeby pragnął mieć razem z chłopcami te dziewczęta, które wychowywano i kształcono oddzielnie, wszystko przed niemi kryjąc, paląc je ogniem mistycyzmu: nie przeskakiwałyby wtedy murów, lecąc ku temu, co im ukazywano jako grzech, jako zakazany owoc potępienia i rozkoszy! Zdrowie i potęga dla wolnego, szczęśliwego narodu przyszłości — to szkoła mieszana.
Odpowiedział jednak poprostu.
— Panna Rouzaire spełnia swój obowiązek tak, jak go pojmuje, ja spełniam również mój... Gdyby rodziny mi pomagały, zbawienna praca około wychowania i wykształcenia poszłaby raźniej.
Mały człowieczek rozgniewał się i wspinając się na krótkich nogach:
— Czy chcesz pan powiedzieć — zawołał — że daję zły przykład moim dzieciom?
— O bynajmniej! Tylko, wszystko, co ja im tu wykładani, znajduje zaprzeczenie w tem, co widzą dokoła siebie. Prawda staje się niebezpiecznem zuchwalstwem, rozum uważa się za niewystarczający do wychowania uczciwego człowieka.
Było to wielką troską Marka, że zawsze plany jego krzyżowała rodzina, kiedy marzył właśnie, aby w niej mieć pomoc potrzebną w wyzwoleniu maluczkich. Gdyby dziecko, wychodząc od niego, znajdowało w domu urzeczywistnienie jego nauk, wprowadzenie w czyn obowiązków i praw społecznych, które starał się wszczepiać, — jakże łatwym i szybkim stałby się pochód ku lepszej przyszłości! Było to współpracownictwo konieczne, gdyż nauczyciel w wielu wypadkach, najbardziej delikatnych, nie wystarczał, jeżeli nie miał pomocy rodziny, dopełniającej jego pracę w tym samym duchu wyzwolenia. Koniecznem było, aby nauczyciel i rodzice szli ręka w rękę ku jednemu celowi prawdy i sprawiedliwości. To też co za cierpienie, gdy widział, że zamiast mu pomagać, niszczyli drobne rezultaty jego pracy, nieświadomi, ulegający bezładowi w ideach i życiu!
— Krótko mówiąc — zaczął znowu Sarin — zawiesisz pan napowrót krzyż w klasie, jeżeli chcesz nam wszystkim zrobić przyjemność i żyć z nami w zgodzie, czego my ze swej strony bardzo sobie życzymy, bo nie jesteś pan złym nauczycielem.
Marek znowu się uśmiechnął.
— Dziękuję... Ale proszę mi powiedzieć, dlaczego żona pańska z panem nie przyszła? Ona właściwie wystąpiłaby w odpowiedniej roli, gdyż wiem, że wypełnia praktyki religijne.
— Jest religijną o tyle, o ile wszystkie porządne kobiety być powinny — sucho odparł urzędnik. — Wolę, aby chodziła do kościoła, niż żeby miała kochanka.
Spoglądał podejrzliwie na Marka, pożerany chorobliwą zazdrością, w każdym mężczyźnie widząc możliwego rywala. Dlaczego nauczyciel żałował, że z nim nie przyszła? Dlaczego chodziła do szkoły dwa razy pod pozorem wytłomaczenia nieobecności synów? Zmuszał ją teraz, aby się spowiadała co tydzień u Ojca Teodozego, przełożonego Kapucynów, licząc, że wstyd przed wyznaniem powstrzyma ją nad brzegiem grzechu. Z początku robiła to dla spokoju domowego bez najmniejszej wiary, następnie zaś biegła do trybunału pokuty, gdyż O. Teodozy był wspaniałym i miłym mężczyzną, prawdziwym ideałem wszystkich młodych dewotek.
Marek dodał trochę złośliwie:
— Miałem właśnie przyjemność spotkać we czwartek panią Savinowę, gdy wychodziła z kaplicy Kapucynów i rozmawialiśmy chwilę. A że była bardzo uprzejmą dla mnie, wyraziłem żal, iż nie towarzyszy panu.
Nieszczęsny mąż skurczył się boleśnie. Minowany ciągiem, obrażającem podejrzeniem, doszedł do tego, że sam odnosił paciorkowe wyroby, które wykonywała w sekrecie, aby o parę groszy powiększyć nędzną jego pensyę. Żyli w ukrytej nędzy i piekle domowem, jakie się często spotyka w niezamożnej, obciążonej dziećmi rodzinie, gdzie mąż staje się nieznośnym despotą, a ładna żona. zrazu słodka i uległa, cierpi, dopóki nie znajdzie cichego pocieszyciela.
— Żona moja ma i mieć powinna to samo zdanie, co ja — oświadczył nakoniec Sarin. — W jej to imieniu, równie jak w mojem i wielu innych rodziców, przyszedłem, powtarzam, przemówić do pana... Teraz pańską rzeczą osądzić, czy ma pan zadosyćuczynić naszemu żądaniu. Niech się pan namyśli.
Marek odpowiedział z powagą:
— Namyśliłem się już, panie Savin. Zanim emblemata usunąłem, wiedziałem doskonale, co zrobić zamierzam, a skoro je zdjąłem, to z pewnością nie zawieszę napowrót.
Nazajutrz rozeszła się po mieście pogłoska, że cała delegacya ojców i matek chodziła do nauczyciela i że zaszła bardzo burzliwa, prawdziwie skandaliczna scena. Po rozmowie z Sarinem, zrozumiał Marek doskonale, zkąd wyszedł pocisk. Łacina pani Savinowa, obojętna dla sprawy, zajęta wyłącznie szczęściem osobistem, stała się przecież narzędziem w rękach Ojca Teodozeg’o, za jej bowiem pośrednictwem mąż miał tajną naradę z kapucynem. który go namówił, żeby się zobaczył z nauczycielem i skłonił go do położenia końca stanowi rzeczy, tak zgubnemu dla dobrych obyczajów i moralności w łonie rodzin. Szkoła taka — nie ośmielałaż chłopców do niesforności, a córki i matki do rozpusty? Wobec tych argumentów, marny Savin, rzekomy republikanin i antyklerykał, chory z rozpaczy nad złamanem życiem i tknięty manią zazdrości, wystąpił w obronie cnoty, jako wsteczny katolik, marzący o raju ziemskim w postaci więzienia, gnębiącego naturę ludzką.
Po za ojcem Teodozym, odgadywał Marek z łatwością braciszka Fulgentego i pomocników jego braciszków Izydora i Gorgiasza, wściekłych na szkolę świecką, odkąd zaczęła im odbierać uczniów. Nad wszystkimi zaś unosił się ojciec Pilili bin i ojciec Crabot, prefekt i rektor w Valmarie, potężne figury, których niewidzialne, a zręczne ręce kierowały walką od czasu potwornej sprawy Simona. W ich cieniu drzemała zbrodnia, którą wspólnicy, ciemny, nieświadomy tłum, zdecydowani byli okupić nawet kosztem nowych zbrodni. Od pierwszego dnia przeczuł Marek, gdzie się kryła cała szajka z dowódcą i szeregowcami, — jakim jednak sposobem złapać ich i wydać? Ojciec Crabot kręcił się dalej w wielkim świecie Beaumontu, oddany na usługi swoich penitentek i pracujący nad szybką karyerą dawnych wychowańców; przeciwnie, podwładny jego, ojciec Philibin, znikł całkowicie z widowni, pochłonięty ciężkim obowiązkiem dozorowania kolegium. Nic nie zdradzało podziemnej, w ciemności dokonywanej roboty, a każda chwila użytą była dla zapewnienia zwycięztwa dobrej sprawie. Stwierdził tylko Marek szpiegostwo, jakiego był przedmiotem: nadzorowano go wprawdzie z ostrożnością, ciągle przecież widział koło siebie snujące się czarne cienie. Wiedziano zapewne o każdej jego bytności u Lehmanów, o każdem widzeniu się z Dawidem. Salvan miał słuszność, twierdząc, że prześladowano go jako wyznawcę prawdy, przyszłego mściciela, świadka, w którego rękach przeczuwano ważne dowody i, knując jego zgubę, chciano mu krzyk pomsty wepchnąć napowrót do gardła. Cała banda sutann i habitów pracowała z coraz większem zuchwalstwem, wciągnięto nawet księdza Quandieu, który, rozpaczając nad tem, że religia musi być w usługach dzieła niesprawiedliwości, ulegał jednak z rezygnacyą biskupowi, nieszczęsnemu księdzu Bergerotowi i co tydzień jeździł do pałacu jego w Beaumont po nowe rozkazy i pociechę. Biskup i proboszcz pokrywali duchownym płaszczem zaognione rany Kościoła, jak karne dzieci ukrywając łzy i obawę, nie śmiejąc wyznać, że widzieli niebezpieczeństwo, jakie mu grozi.
Pewnego wieczora Mignot, wracając z dziedzińca, rzekł z wściekłością do Marka.
— A wie pan, to ohydne! Znowu złapałem pannę Rauzaire, jak nas szpiegowała, stojąc na drabinie.
Wistocie, jak tylko myślała, że jej nie widzą, przystawiała nauczycielka do muru drabinę, aby podglądać, co się dzieje w szkole chłopców, a Mignot twierdził, że co tydzień wysyłała tajne raporty do inspektora Mauraisina.
— Śmieszne szpiegostwo! — zawołał wesoło Marek. — Niepotrzebnie się trudzi, łażąc po drabinach; jeżeli chce, mogę jej na ościerz drzwi otworzyć.
— A, co to, to nie! — odparł pomocnik. — Każdy panem u siebie. Jeżeli jeszcze raz to zrobi, ściągnę ją za nogi.
Zwolna zdobył go sobie Marek zupełnie i szczęśliwy był, że uratował jedno sumienie. Dawniej, przy Simonie, Mignon okazywał zawsze nieufność; jako syn chłopa, który został nauczycielem jedynie aby uniknąć ciężkiej pracy w pola, pospolity umysłem i charakterem, dbał tylko o własny interes; nie lubił zresztą żyda i uważał za słuszne nie zbliżać się do niego. W czasie procesu bezwiedna uczciwość nie dozwoliła mu wprawdzie oskarżyć niewinnego, nie dał jednak wiernego i przychylnego świadectwa, któreby mogło ocalić Simona. Potem, wobec Marka, trzymał się również obronnie. Z tym także nie warto było się sprzymierzać, jeżeli się pragnęło zasłużyć na awans! Przez cały rok prawie trzymał się wrogo, jadał na mieście, z niechęcią pomagał swemu przełożonemu, całem postępowaniem ukazując nieufność. Bywał w owym czasie często u panny Rouzaire i zdawało się, że gotów był pójść pod rozkazy zakonu. Marka przecież wcale to nie zniechęcało, okazywał stale życzliwość pomocnikowi, jak gdyby dawał mu czas do poznania, że prawdziwa korzyść jego leży w prawdzie i sprawiedliwości. Tęgi ten, spokojny chłopiec przedstawiał ciekawe pole do spostrzeżeń. Tchórzliwy wobec wymagań życia, zepsuty okrutnym egoizmem, który go otaczał, nie był on złym w gruncie i w dobrych rękach mógłby stać się raczej dobrym. Należał do tej wielkiej trzody ludzkiej, ani całkowicie złej ani dobrej, która staje się taką, jaką ją zrobią warunki życia. Wykształcenie posiadał dostateczne, aby się stać dobrym nauczycielem, nie brakło mu nawet trzeźwego umysłu, potrzebował tylko, aby nim kierowała, aby go podtrzymywała czyjaś silna wola i inteligencya. Marek pokusił się o doświadczenie uratowania tej duszy i z radością, krok za krokiem, zdobywał sobie zaufanie, potem przyjaźń zbłąkanego, ciesząc się, że może dowieść prawdę zasady, w której pokładał nadzieję przyszłego wyswobodzenia, to jest, że niema człowieka, nawet na złej drodze, z któregoby nie można zrobić pracownika postępu. Mignot uległ w końcu wesołej pracowitości, ciepłu prawdy i sprawiedliwości, które Marek rozlewał dokoła siebie. Pomocnik jadał teraz u dyrektora i należał prawie do rodziny.
— Niesłusznie pan postępuje, nie strzegąc się panny Rouzaire. Nie ma pan pojęcia, do czego jest zdolna... Sprzedałaby pana dziesięć razy, byle tylko zasłużyć się swemu Mauraisinowi.
Wpadłszy w zapał zwierzeń, wyznał, że nauczycielka nieraz go zmuszała do podsłuchiwania pode drzwiami. Znał ją dobrze, wiedział, co to za straszna kobieta, przesadnie grzeczna, a w gruncie zła i skąpa. Mimo że była brzydka, wielka, koścista, o płaskiej, piegowatej twarzy, umiała jednak wszystkim się podobać i popisywała się z tą umiejętnością. Antyklerykałom, którzy wyrzucali jej, że prowadza dziewczynki do kościoła, tłomaczyła, iż zmuszoną jest ulegać żądaniu rodziców, pod grozą utraty uczennic. Klerykałom zaś dawała wszelką pewność prawomyślności, widocznie przychylając się ku nim, w przekonaniu, że w ten sposób staje po stronie silniejszych, którzy rozporządzali dobremi miejscami nawet w szkolnictwie świeckim. W gruncie dbała tylko o swój interes, Boga uważając za pomocnika w robieniu karyery. Jako córka kupca jarzyn z Beaumontu, z urodzenia miała duszę handlarską, chciwą i układną. Nie wyszła zamąż, niechcąc tracić swobody; może nie romansowała z księżmi, o co pomawiały ją złe języki, powszechnie jednak mniemano, że obdarza łaskami pięknego Mauraisina, który jak wogóle ludzie małego wzrostu, lubił kobiety podobne do grenadyerów. Nie upijała się wprawdzie, chociaż uwielbiała likiery, a że czasem przychodziła do klasy mocno czerwona, to dlatego, że miała dobry apetyt, a z trudnością trawiła.
Marek machnął pobłażliwie ręką.
— Szkołę utrzymuje nieźle — powiedział. — Do rozpaczy tylko mię doprowadza kierunek ściśle religijny jej nauczania. Nie mur oddziela tu szkołę chłopców od szkoły dziewcząt, ale prawdziwa przepaść. A kiedy, po wyjściu ztąd, spotkają się z sobą i zechcą się łączyć w małżeństwa, okaże się, że pochodzą z dwóch różnych światów... Leży to zresztą w tradycyi i walka płci w tem głównie czerpie przyczynę..
Przemilczał główny swój żal do panny Rouzaire, powód, dla którego nieodwołalnie usunął się od niej: niegodne jej postępowanie w sprawie Simona. Pamiętał, jak na procesie w Beaumont obciążała niewinnego bezwstydnemi kłamstwami, oskarżała go, że daje dzieciom nauki niemoralne i antypatryotyczne i ze spokojną bezczelnością podchlebiała zakonowi. To też gdy zamieszkał w Maillebois, wzajemne ich stosunki ograniczyły się na najprostszej sąsiedzkiej grzeczności. Odkąd jednak Marek zdawał się stać mocno na stanowisku, odkąd straciła nadzieję, że lada dzień wyleci, kusiła się o zbliżenie, nie żywiła bowiem zawziętości do zwycięzców, wyznając zasadę, że należy stać po stronie silnych. Szczególniej zaś wysilała się na pozyskanie Genowefy, która, podzielając zdanie męża, trzymała się od niej zdaleka.
— Powtarzam panu — kończył Mignot — niech się pan strzeże. Gdybym był jej słuchał zdradziłbym pana sto razy. Ciągle wypytywała o pana, a mnie mówiła, żem głupi, że nigdy nie dojdę do niczego... Nie przypuszcza pan nawet, od jakich szkaradnych czynów ocalił mię pan swoją dobrocią i łatwo się daje posłuch takim łotrzycom, co człowiekowi złote góry obiecują. Skoro zaś ośmieliłem się mówić o tem z panem, proszę pozwolić, żebym dal panu jedną radę. Powinien pan ostrzedz panią Froment.
— Jakto ostrzedz?
— Tak, tak, nie jestem ślepy, widzę, jak od pewnego czasu Rouzaire’ówna krąży koło pańskiej żony. Ciągle ma na ustach „droga pani“, uśmiechy, pieszczoty i uprzejmości, których bałbym się na miejscu pana.
Marek zdziwiony, udał obojętność.
— Moja żona nie ma się czego obawiać — rzekł, — zna ją dobrze. Trudno jednak, żeby była niegrzeczną względem sąsiadki, z którą nas łączą wspólne zajęcia.
Mignon nie nastawał. Wstrząsnął jednak głową, jak gdyby nie chciał wypowiedzieć wszystkiego. Podzielając życie Fromentów, domyślał się tajnego, wewnętrznego dramatu. Marek zamilkł również, ogarnięty głuchą obawą i bezwiedną słabością, która go zawsze ubezwładniała na myśl o możliwej walce z Genowefą.
Napaść zakonu, której oczekiwał od czasu bytności Salvana, wybuchła. Wojna zaczęła się wściekłym raportem Mauraisina, w którym zdawał sprawę o zdjęciu emblematów i oburzeniu, jakie wywołał między rodzicami ten czyn nietolerancyi religijnej. Zaznaczał protest urzędnika Savina, cytował jako niezadowolone rodziny Doloirów i Bongardów. Postępek podobny nabierał szczególnie ogromnego znaczenia w miasteczku nawskroś klerykalnem, znanem miejscu licznych pobożnych pielgrzymek, gdzie szkoła świecka mogła się utrzymać tylko dzięki wszelkiego rodzaju ustępstwom, jeżeli nie miała być wypartą przez szkoły zakonne. Mauraisin kończył żądaniem przeniesienia nauczyciela, który, w zawziętości sekciarskiej, nie rozumiał, jak kompromituje władze szkolne. Do aktu oskarżenia dodał jeszcze mnóstwo drobnych fakcików ze żniwa codziennych szpiegostw panny Rouzaire, której uczennice, dziewczątka posłuszne, biorą udział w procesyach i noszą chorągwie, porównywał z wychowańcami nauczyciela anarchisty, leniwymi, niekarnymi chłopakami, którzy nie wierzyli w Boga ani w dyabła.
W trzy dni później dowiedział się Marek, że hrabia Hektor de Sangleboeuf, deputowany partyi katolickiej, z dworna kolegami, wystąpił do prefekta Hennebise’a. Wiedział zapewne o raporcie Mauraisina, jeżeli nawet sam, wraz z ojcem Crabotem, przyjacielem rodziny, nie pomagał do zredagowania takowego; teraz zaś brał za pretekst tenże raport, aby żądać usunięcia nauczyciela, Hennebise, którego cała polityka streszczała się w zasadzie życia w zgodzie ze wszystkimi i który zawsze powtarzał: „Przedewszystkiem nie wszczynajmy żadnych spraw“, — musiał być niezadowolony z wypadku, brzemiennego opłakanemi zawikłaniami. Serce jego kłoniło się ku Sangleboeufom, niebezpiecznem jednak było publicznie popierać reakcyę. Jakkolwiek zatem sympatyzował z walecznym deputowanym antysemitą, zięciem barona Nathana, wytłomaczył mu jednak, że nie może samowolnie stanowić w tej kwestyi, prawo bowiem było wyraźne: nie mógł translokować nauczyciela bez upoważnienia inspektora akademii, Le Barazera.
Była to gwarancya niezależności ciała nauczycielskiego. Wykręciwszy się tymczasowo tem zapewnieniem, odesłał deputacyę do inspektora, do którego udali się zaraz na miejscu, do gabinetu jego w gmachu Prefektury. Le Barazer, były profesor uniwersytetu, przezorny dyplomata, przyjął ich i wysłuchał z pełną szacunku uwagą. Człowiek ten, o szerokiej czerstwej twarzy, zaledwie siwiejący, mimo lat pięćdziesięciu, wzrósł był w nienawiści dla Cesarstwa i należał do republikanów pierwszej doby, którzy wychowanie świeckie uważali za podstawę Rzeczypospolitej.
Wszelkiemi sposobami starał się zwalić szkoły zakonne, które uważał za zabójcze dla wolności Francyi. Doświadczenie jednak nauczyło go, że niebezpiecznem jest działać gwałtownie, trzymał się więc planu, który obmyślił gruntownie i wykonywał przezornie, zkąd w oczach zapaleńców uchodził za umiarkowanego. Zrównoważone usposobienie, wola spokojna a wytrwała kierowała jego postępowaniem. Opowiadano o powolnych, a nadzwyczajnych zwycięztwach, które go kosztowały całe lata ukrytych, żelaznych wysiłków. Przy pierwszych słowach delegacyi, zdawało się, że gani Marka; zdjęcie emblematów, to niepotrzebna manifestacya, mówił, chociaż zaraz dodał, że prawo nie zmuszało bynajmniej nauczyciela do znoszenia w klasie emblematów religijnych. Był to poprostu zwyczaj, o którym wyraził nawet swoje zdanie: lekką przyganę. Gdy zaś Sangleboeuf się uniósł, zaczął głośno przemawiać jako obrońca Kościoła, nazwał nauczyciela bezwstydnym sprawcą skandalów, które oburzały całe Maillebois, inspektor spokojnie przyrzekł, iż zbada sprawę z uwagą, na jaką zasługuje. Deputowany zapytał wówczas, czy nie otrzymał raportu swego podwładnego, pana Mauraisina, czy raport ów nie dowodził mu dostatecznie ogromu zła, trucizny i demoralizacyi, której okropne postępy należało ukrócić, usuwając natychmiast nauczyciela? Le Barazer udał najgłębsze zdumienie: jaki raport? a, kwartalny raport inspektora szkół elementarnych! Wiedziano zatem o tym raporcie? Sprawozdania podobne są czysto administracyjne i służą tylko za wskazówkę dla inspektora akademii, który ma obowiązek sam zbadać sprawę. Poczem pożegnał panów deputowanych, przyrzekając ponownie, iż weźmie pod uwagę ich żądania.
Minął miesiąc, a Marek, który ciągle oczekiwał wezwania do Prefektury, nie miał żadnych wieści. Le Barazer użył zapewne zwykłej taktyki: odłożył sprawę na bok, aby zyskać na czasie i znużyć zapały. Niewątpliwem było, że skrycie popiera nauczyciela, jak go uprzedził z cicha współpracownik i przyjaciel inspektora, Salvan. Nie należało jednak dopuścić, aby się sprawa zaostrzyła, aby wzrastające oburzenie zmusiło go do działania, gdyż wiadomo było, że do ostateczności bronić Marka nie będzie i poświęci go na pewno, jeżeli będzie to uważał za konieczne dla swojej powolnej, a ważnej działalności przeciw szkołom zakonnym. Nie uznawał rewolucyjnego bohaterstwa, a nawet je potępiał. Tymczasem w Maillebois sprawy przybierały coraz gorszy obrót. Pod łatwem do odgadnięcia natchnieniem, „Le Petit Beaumontais“ prowadził zaciętą kampanię przeciw Markowi. Zaczął, jak zwykle, krótkiemi, niejasnemi wzmiankami, że w sąsiedniem miasteczku działy się straszne rzeczy i obiecywał opisać je wyraźnie, jeżeli będzie do tego zmuszony. Następnie wymienił otwarcie nazwisko nauczyciela Fromenta i otworzył prawie stałą rubrykę, pod tytułem: „Skandale w Maillebois,“ w której ogłaszał rzekome zeznania uczniów i ich rodzin, oskarżające nauczyciela o najczarniejsze zbrodnie. Zgorszona ludność się gorączkowała, dobrzy braciszkowie i kapucyni rozdmuchiwali oburzenie, a niejedna dewotka żegnała się znakiem krzyża, przechodząc koło szkoły, w której działy się bezeceństwa. Poczuł wtedy Marek, że grozi mu poważne niebezpieczeństwo. Mignot zaczął spokojnie pakować swoje manatki, pewny, że go usuną razem z dyrektorem, po którego stronie stanął odważnie. Panna Rouzaire przybierała zwycięzką minę, gdy w niedzielę prowadziła z ostentacyą dziewczynki do kościoła. Ojciec Teodozy w kaplicy, a nawet ksiądz Quandieu w parafialnym kościele świętego Marcina obiecywali z ambony, że Bóg zstąpi pomiędzy niewiernych, co miało oznaczać, że krucyfiks zostanie uroczyście zawieszony w szkole świeckiej. Na dopełnienie klęsk, Marek, spotkawszy Darrasa, poczuł że zachowuje się chłodno, gotów go odstąpić, w obawie utraty nawet mniejszości republikańskiej w radzie miejskiej.
— Cóż zrobić, drogi panie — mówił — zaszedłeś pan za daleko, nie możemy nadążyć za panem... Philis czyha na mnie i koniec końców zostanę wraz z panem na piasku, co jest zbyteczne.
Zrozpaczony Marek udał się do Salvana. Zostawała mu jedynie ta ostatnia, wierna podpora. Spostrzegł jednak, że zwierzchnik jest zakłopotany, ponury, prawie zawstydzony.
— Źle się dzieje, moje dziecko — rzekł. — Le Barazer z miną stroskaną milczy i lękam się, że opuści pana, wobec wściekłego naporu jaki nań wywierają... Może zawcześnie pan wystąpiłeś.
Boleśnie dotknięty słowami, w których widział odstępstwo, zawołał Marek:
— Pan także, mój mistrzu!
Lecz Salvan wzruszony przerwał mu, ściskając jego ręce.
— Nie, moje dziecko, nie wątp o mnie; jestem z tobą całem sercem i duszą. Nie domyślasz się jednak, jakich nam wszystkim narobił kłopotów twój czyn, prosty przecież i logiczny. Moja Szkoła Normalna wpadła w podejrzenie, oskarżają mnie, iż utrzymuję tu ognisko bezbożności. Korzysta z tego ekonom Depinvilliers, wychwalając zasługi, jakie ksiądz prefekt jego lyceum położył w sprawie uspokojenia i zgody różnych stronnictw na łonie Kościoła. Nawet nasz cichy rektor, Forbes, irytuje się, widząc, że godzą na jego spokój... Le Barazer jest wprawdzie bardzo zręczny, ale czy będzie miał dosyć siły oporu?...
— Cóż za tem robić?
— Nic, czekać. Powtarzam tylko: bądź rozsądnym i odważnym. A teraz uściskajmy się i złóżmy nadzieję w potędze prawdy i sprawiedliwości.
Przez następne dwa miesiące okazywał Marek godną uwielbienia odwagę i pogodę ducha wśród obelg, któremi karmiono go codziennie. Zdawało się, że nie widział fali błota, dochodzącej aż do jego domu. Z cudownym spokojem i gorliwością prowadził wykłady. Nigdy praca jego nie była szlachetniejszą i bardziej owocną; cały oddany wychowańcom, nauczał ich słowem i przykładem konieczności pracy, zamiłowania prawdy i sprawiedliwości w największych przeciwnościach życia. Wszystkie brudy i gorycze, któremi obrzucali go współobywatele, odpłacał dobrocią, łagodnością i poświęceniem. Z miłością starał się uczynić synów lepszymi od ojców, okropną teraźniejszość zasiewał ziarnem doskonalszej przyszłości, zbrodnie innych własnem okupywał szczęściem. Otoczony młodziutkiemi umysłami, o których miał pieczę, powrócił do ich czystości i niewinności, nabrał zapału do odkrywania świata, cieszył się jego pięknem i nadzieją, że ludzie zdobywszy siły przyrody, dojdą do braterstwa i dobroci, skoro pozyskają dostateczną świadomość, aby żyć życiem prawdy i miłości. Codzienna praca nad uszlachetnianiem tego młodego ludu, nad ocaleniem go od kłamstwa i fałszu, była źródłem jego siły i spokoju. Oczekiwał więc z cichym uśmiechem ciosu, który miał weń uderzyć, ciesząc się co wieczór dokonaną pracą dnia.
Pewnego poranku, „Le Petit Beaumontais“ ogłosił, że odwołanie „wstrętnego truciciela z Maillebois,“ jak nazywał nauczyciela, było już podpisane. W przeddzień dowiedział się Marek o ponownem wystąpieniu Sangleboeufa do Prefektury i ostatecznie stracił nadzieję, pewny swej zguby. Wieczór spędził straszny. Po skończonych lekcyach, gdy wesołe, czarne i jasne główki, w których widział nadzieję lepszej przyszłości, opuściły go, wpadł w głęboki smutek, walcząc z nim jednak, aby nie stracić odwagi na dzień następny. Opanowało go uczucie strasznej goryczy.
Myślał o swojej pracy, zerwanej brutalnie, o ukochanych uczniach, którym wykładał po raz ostatni może, o tem, że niedozwolonem mu będzie dokonać dzieła zbawienia. Zabiorą mu ich, oddadzą jakiemu nauczycielowi, który im spaczy umysły i charaktery; myśl o zniszczonem apostolstwie krwawiła mu serce. Położył się do łóżka tak smutny, że Genowefa cichutko, czule wzięła go w objęcia, jak to czasem jeszcze robiła przez miłość małżeńską.
— Masz przykrości, mój drogi biedaku? — spytała.
Nie odpowiedział zrazu. Wiedział, że coraz mniej podziela jego przekonania, a ciągle unikał przykrych wyjaśnień, mimo iż wyrzucał sobie, że pozwala jej oddalać się od siebie, nie kusząc się o odzyskanie. Znowu przestał bywać u babki, ale nie miał odwagi zabronić żonie, aby chodziła do tego zimnego domu, w którym przeczuwał niebezpieczeństwo dla swego szczęścia. Ile razy Genowefa ztamtąd wracała, czuł, że coraz więcej się oddala. W ostatnich czasach, gdy cała banda klerykalna ujadała na niego, dowiedział się, że panie wyrzekały się go publicznie, nazywając niezasłużoną hańbą rodziny.
— Dlaczego mi nie odpowiadasz najdroższy? Myślisz, że nie podzielam twoich zmartwień.
Wzruszony, uścisnął ją i rzekł:
— Tak, mam zmartwienia. Są to jednak sprawy, których nie odczuwasz w ten sposób co ja, chociaż nie robię ci z tego zarzutu. Po co więc opowiadać ci o nich?... Obawiam się, że wkrótce może nie będziemy tutaj.
— Jakto?
— Będę z pewnością przeniesiony, jeżeli nie usunięty zupełnie. Wszystko skończone... Będziemy musieli wyjechać, — nie wiem dokąd.
Krzyknęła radośnie.
— Tem lepiej, najdroższy! Nic lepszego zdarzyć się nie może!
Zdziwiony Marek nie zrozumiał jej, zaczął się więc wypytywać. Zmieszała się zrazu, chciała się cofnąć.
— Tak sobie powiedziałam, bo mi wszystko jedno, gdzie będę, byle z tobą i Ludwinią naturalnie. Można wszędzie być szczęśliwym.
Gdy jednak nalegał o wytłomaczenie dodała:
— Gdzieindziej nie będzie przynajmniej tych wszystkich brzydkich historyj, któreby mogły nas poróżnić. Byłabym tak szczęśliwa, sama z tobą w jakim zapadłym kącie, gdzie niktby między nas nie wchodził i nie nie rozdzielało nas z sobą... O, mój najdroższy, wyjedźmy zaraz jutro!
Nieraz już, w chwilach czułej pieszczoty spostrzegał w niej strach przed zerwaniem, potrzebę i pragnienie pozostania z nim samym. Zdawało się, że prosi: „Weź mnie, trzymaj przy sobie, przy swojem sercu. Uprowadź mnie, żeby mnie nie wydarto z twego objęcia. Czuję, że odrywają mnie codzień po trochu i drżę z zimna, gdy nie jestem z tobą.“ Myśl ta mocno go dręczyła, bo przewidywał, że to, co się stać miało, jest nieuniknionem.
— Wyjechać, kochanie moje, to nie wystarcza — rzekł. — Ale dziękuję ci za radość i pociechę, jaką mi dajesz.
Dnie upływały za dniami, a oczekiwany list z Prefektury, nie nadchodził. Zdarzył się nowy wypadek, który zapewne odwracał uwagę od świeckiej szkoły w Maillebois. Od niejakiegoś czasu, proboszcz z Jonville’u, tryumfujący ksiądz Cognasse, zamierzył dopełnić miary zwycięztwa, skłaniając mera Martineau, aby pozwolił poświęcić gminę Sercu Jezusowemu. Pomysł musiał wyjść nie od niego, gdyż widziano, jak przez cały miesiąc udawał się co czwartek do Kolegium w Volmaire i odbywał długie narady z ojcem Crabotem. Powtarzano sobie z tego powodu słowa Férou, nauczyciela z Moreux, które oburzały jednych a bawiły drugich:
— Jeżeli ci obrzydliwi jezuici przyniosą tu swoje surowe serce, napluję im w twarz.
Od pewnego czasu kult Serca Jezusowego pochłaniał całą religię, stawał się drugiem Jego wcieleniem, nowym katolicyzmem. Wizya biednej histeryczki, Maryi Alacoque. prawdziwe, krwawe serce, wydarte z otwartej piersi, zostało symbolem zmateryalizowanej, ucieleśnionej wiary. Zdawało się, że dawny, czysty kult Jezusa, który jako duch wstąpił na, obłoku do Ojca, był zbyt subtelnym dla współczesnych dusz, żądnych ziemskich rozkoszy. Ciało zatem Jezusa, żywe jego serce podawano ludowi, jako codzienne pożywienie przesądu i zabobonu. Widać w tem było cały geniusz juzuitów, którzy materyalizowali religię, zniżali Boga do ludzi, skoro całe wieki wysiłków nie doprowadziły ludzi do Boga. Trzeba było dać ciemnemu ludowi jedynego Boga, którego pojmował, jak on skrwawionego i cierpiącego, obraz jaskrawy, który dopełniał miary ogłupienia. Zwycięztwo, odniesione nad rozumem, jest porażką dla wolności, starano się zatem zniżyć Francyę do materyalistycznego kultu Serca, aby Kościół mógł trzymać kraj w zależności od dogmatów. Zaraz po przegranej wojnie, po bolesnej utracie dwóch prowincyj, Kościół, korzystając z powszedniej rozpaczy, starał się poświęcić Sercu Jezusowemu pokutującą Francyę, tak srodze dotkniętą ręką Boga. Na najwyższym szczycie rewolucyjnego Paryża wzniesiono kościół Serca Jezusowego. Ztamtąd krew spływała na kraj cały, aż do najodleglejszych wiosek, a gdy tu, na szczycie Montmartre’u wzbudzała uwielbienie panów i pań wielkiego świata, o ileż silniej wzruszała wiernych prostaczków wiejskich! Serce Jezusowe stało się narodowym symbolem pokuty i oddania się Kościołowi; haftowano je na trójkolorowym sztandarze, którego barwy przedstawiały teraz błękit nieba, lilie Niepokalanej Dziewicy i krew męczenników. Widniało, jak wielki krwawy Bóg nowego, zwyrodniałego katolicyzmu, siłą przesądu panującego nad podbitą Francyą.
Ojciec Crabot zamierzał początkowo poświęcić Sercu Jezusowemu Maillebois, główne miasteczko kantonu. Zawahał się jednak wobec fabrycznego przedmieścia, z którego kilkuset robotników wybierało stało do rady miejskiej socyalistów. Pomimo zatem braciszków i kapucynów, obawiał się haniebnej porażki. Zdecydował się więc działać w Jonville’u, gdzie grunt zdawał się doskonale przygotowany, obiecując sobie wszelako, że, w razie wygranej, urządzi to samo gdzieindziej, na szerszej arenie. W Jonville’u ksiądz Cognasse panował wszechwładnie, gdyż nauczyciel Jauffre zdał w jego ręce władzę, tak walecznie zdobytą niegdyś przez Marka. Zasada Jauffre’a była prosta: trzeba żyć w zgodzie z rodzicami, z merem, a nadewszystko z proboszczem. Ponieważ wiatr klerykalizmu dął w okolicy, dlaczego nie dać się unieść jego prądowi? Nie byłaż to najkrótsza droga do otrzymania dyrekcyi najważniejszej szkoły w Beaumont? Zadowolony z życia i dostatku, jaki mu zapewniał posążek żony, najpierw ją popchnął do zbliżenia się z proboszczem, a, potem sam oddał się całkowicie na usługi: dzwonił na msze, śpiewał nieszpory, co niedziela prowadzał uczniów do kościoła. Mer Martineau, który za czasów Marka był antyklerykałem, zaniepokoił się z początku postępowaniem Jauffre’a. Co miał jednak zrobić nauczycielowi, który nie był pierwszym lepszym biedakiem i znajdował doskonałe racye, aby dowieść, jak niesłusznem było występować przeciw księżom? Zachwiany mer, zrazu nie przeszkadzał tylko, pod wpływem pięknej pani Martineau, publicznie w radzie miejskiej głosił, że, bądź co bądź dobrze byłoby żyć w zgodzie z proboszczem.
W ten sposób w rok niespełna ksiądz Cagnass stał się wyłącznym panem gminy, gdyż władzy jego nie sprzeciwiał się wpływ nauczyciela, który dobrowolnie szedł — w jego ślady, spodziewając się wielkich korzyści ze swej uległości.
Gdy jednak zrodziła się myśl poświęcenia gminy Jonville Sercu Jezusowemu, powstało pewne zamieszanie i niejaki opór. Myśl ta wyszła niewiadomo zkąd, nie wiedziano, kto pierwszy ją podał. Ksiądz Cognasse jednak, jako duch srogi i bojowniczy, przyswoił ją sobie natychmiast, widząc osobistą swą chwałę w tem, aby być pierwszym w okolicy proboszczem, który zdobędzie dla Boga całą gminę. Narobił takiego hałasu, że biskup Bergerot zawezwał go do Beaumontu niezadowolony, zgryziony w duchu wprowadzaniem nowego przesądu. Zaszła, podobno, straszna scena, lecz biskup raz jeszcze musiał ustąpić. W Jonville’u odbyły się dwa burzliwe posiedzenia rady miejskiej, gdyż członkowie chcieli wiedzieć, jakie im to przyniesie korzyści? Była chwila, że cała sprawa zdawała się przegrana i pogrzebiona.
Wówczas Jauffre, który również jeździł do Beamontu i niewiadomo z kim się naradzał, łagodnie przedsięwziął pośrednictwo między proboszczem i radą miejską. Chodziło o to, co zyska gmina, gdy zostanie poświęcona Sercu Jezusowemu? Opowiedział więc, że damy z Beaumontu obiecują dary do kościoła: srebrny kielich, obrus na ołtarz, wazony z kwiatami i duży posąg Chrystusa z ogromnem, krwawem, płonącem sercem, wymalowanem na piersiach. Przeznaczano następnie pięćset franków na posag najbardziej zasłużonej Dziewicy Najświętszej Panny. Najmocniej jednak zaważyła a postanowieniu rady miejskiej obietnica otworzenia w sąsiedztwie filii zakładów Dobrego Pasterza, gdzie dwieście robotnic znajdzie zajęcie przy szyciu zbytkownej bielizny damskiej dla wielkich składów paryskich. Chłopi już widzieli Wszystkie swoje córki, umieszczone u sióstr i obliczali, ile pieniędzy podobny zakład napędzi do gminy.
Skończyło się na tem, że ceremonia naznaczoną została na dzień dziesiąty Czerwca i nigdy, jak zauważył ksiądz Cognasse. piękniejszy blask słońca nie ozłacał wspanialszej uroczystości. Od trzech dni straszna Palmira, służąca proboszcza, zajmowała się, przy pomocy pań Jauffre i Martineau, przyozdabianiem kościoła żywemi roślinami i dywanami, pożyczonemi od wszystkich mieszkańców Jonville’u. Damy z Beaumontu, prezesoWa Gragnonowa, jenerałowa Jarousse’owa, prefektowa Hennebise‘owa, a nawet, jak mówiono, pani Lemarrois, żona mera i deputowanego radykała. ofiarowały wspaniały sztandar trójkolorowy, na którym wyhaftowane było Serce Jezusa i słowa: Bóg i Ojczyzna. Chorągiew tę miał nieść Jauffre, postępując po prawej stronie mera Jouville’u. Od samego rana zjeżdżały się różne wybitne osoby: znakomitości z Beaumontu wraz z paniami, które ofiarowały dary do kościoła; mer z Maillebois, Philis, otoczony klerykalną większością rady miejskiej; cała masa nakoniec księży i zakonników: delegat biskupa, ojciec Teodozy z kapucynami, braciszek Fulgenty z pomocnikami, ojciec Philibin, wreszcie ojciec Crabot we własnej osobie. Wszystkim gościom składano nizkie ukłony i okazywano najwyższy szacunek. Zauważono, że brakło księdza Quandieu, dotkniętego w ostatniej chwili gwałtownym napadem pedagry.
O godzinie trzeciej, na placu Kościelnym muzyka, sprowadzona z głównego miasta kantonu, zagrała bohaterskiego marsza. Nadeszła rada miejska z merem Martineau na czele, wszyscy przepasani szarfami. Obok mera kroczył Jauffre z chorągwią w ręku. Zatrzymano się, aż muzyka skończyła grad marsza. Niezmierny tłum wystrojonych rodzin chłopskich i wytwornych dam z okolicy, cisnął się w niecierpliwem oczekiwaniu.
W tem otwarły się główne drzwi kościoła i ukazał się, w uroczyste szaty przybrany ksiądz Cognasse, otoczony licznym klerem. Zaintonowano hymn religijny, wszyscy padli na kolana, i odbyło się poświęcenie sztandaru.
Następnie mer Martineau, wraz z radą miejską na klęczkach powtórzył głośno akt poświęcenia gminy Jonrille Sercu Jezusowemu.
Kobiety płakały, mężczyźni klaskali w ręce. Wszyscy zdawali się szczęśliwi, a muzyka znów odegrała marsza. Cały orszak wszedł do kościoła, gdzie ksiądz Cognasse pobłogosławił klęczącą publiczność, a potem przemówił, wyrażając gorącą radość, że władze cywilne udały się pod opiekę narodowego sztandaru Serca Jezusowego, wyrzekając się pychy i buntu, zdając w ręce Boga rząd i zbawienie Francyi. Oznajmiał koniec bezbożności, bezpodzielne panowanie nad duszami wiernych Kościoła, jedynego przedstawiciela władzy i potęgi na ziemi. Zbawi on wkrótce Francyę, swą ukochaną, najstarszą córkę, uległą i żałującą za popełnione grzechy. Wszystkie gminy pójdą za przykładem Jonville’u. cała ojczyzna poświęci się Boskiemu Sercu i Francya odzyska panowanie nad światem przy pomocy czci dla sztandaru Serca Jezusowego, który odtąd staje się sztandarem narodowym. Ceremonia zakończyła się w zakrystyi, gdzie mer i rada miejska podpisali akt autentyczny, sporządzony na pergaminie, mocą którego gmina Jonville poświęconą zostaje Sercu Jezusowemu, poddając pobożnie władzę świecką władzy duchownej.
Przy wyjściu z kościoła zaszedł skandal. Férou, nauczyciel Moreux, coraz więcej wyniszczony i zawzięty, znalazł się w tłumie. Doszedł do najostatniejszej nędzy, dręczony o drobne, groszowe długi, nie mógł dostać na kredyt nawet chleba dla wyczerpanej ciężką pracą żony i dla wychudłych, zawsze chorych córeczek. Nędzne sto franków pensyi szły co miesiąc w coraz głębszą przepaść nieopłaconych długów, a drobna zapłata za sekretaryat w merostwie ulegała ciągłemu aresztowi.
Wzmagająca się, nieuleczalna nędza doprowadziła go do ostatecznej pogardy dla zamożnych chłopów gminy i nieufności względem nauki, która niezdolna była wyżywić oddanego jej człowieka. To też Férou, czując się jedynie wykształconym i inteligentnym wśród grubej ciemnoty otoczenia, szalał co dzień więcej na myśl, że on, oświecony, cierpi nędzę, podczas gdy ciemne prostactwo żyje w dostatku; zgorączkowany niesprawiedliwością społeczna, zrospaczony cierpieniami rodziny, marzył o gwałtownem zniszczeniu wstrętnego porządku świata i zbudowaniu na jego gruzach Państwa prawdy i sprawiedliwości.
Spostrzegł Saleura, mera ze swojej wioski, który przybył ubrany w piękny, nowy surdut, gdyż starał się przypodobać księdzu Cognasse’owi, odkąd zwycięstwo było po jego stronie. W Moreux panowała zgoda między gminą a proboszczem, pomimo wściekłości, z jaką zawsze wyrzucał, iż musi robić cztery mile dla parafian, którzy mogli sobie pozwolić na własnego proboszcza. Wszyscy się odwrócili od mizernego, źle płatnego, nędznego nauczyciela, co nietylko nie miał grosza na własność, ale wszędzie długi, a otoczyli szacunkiem kwitnącego zdrowiem, tęgiego proboszcza, który dobre dochody pomnażał zaplata za chrzty, śluby i pogrzeby. Pobity w nierównym pojedynku, nauczyciel doszedł do wściekłości.
— No cóż, panie Saleur — zawołał — karnawał mamy! Czy panu niewstyd należeć do podobnych szkaradzieństw?
Saleur, chociaż w głębi ducha nie trzymał z księżmi, uczuł się dotkniętym. Uważał to za napaść na swoją pozycyę zbogaconego handlarza bydła, który żył z dochodów w pięknym, odnowionym, olejno wymalowanym domu. Starał się też odpowiedzieć z godnością.
— Lepiej nic nie mówić, panie Férou. Ci powinni się wstydzić, co nie potrafili stać się porządnymi ludźmi.
Férou miał odpowiedzieć, oburzony zasadą niskiej moralności, z powodu której tyle cierpiał, gdy wtem ujrzał Jauffre’a i gniew swój zwrócił ku niemu.
— A, kolega nosi ich głupią chorągiew! Piękne zajęcie dla wychowawcy dzieci demokracyi! Wiesz pan przecież zapewne, że o ile proboszcz zyskuje, o tyle traci nauczyciel.
Jauffre, spokojny o swoją pozycyę i zupełnie zadowolony ze swego postępowania, odpowiedział z przygnębiająco wzgardliwą litością:
— Mój biedny kolego, zamiast krytykować innych, powinienbyś lepiej postarać się okryć czem nagie plecy swoich dzieci.
Te słowa doprowadziły Férou do ostateczności. Dziko najeżony, zaczął machać rękami i krzyczeć.
— Zgrajo jezuitów, zgrajo oszustów! obnoście, uwielbiajcie swoje serce, zjedzcie je nawet i bądźcie, jeżeli to możliwe, jeszcze głupsi i okrutniejsi!
Zaczęto się gromadzić koło bluźniercy, odezwały się krzyki i pogróżki i mogłoby się źle skończyć, gdy mer Saleur, dbały o honor swej gminy, nie zabrał pod rękę nauczyciela i nie wyprowadził go z tłumu.
Nazajutrz wypadek przybrał wielkie rozmiary. „Le Petit Beaumontais“ opowiadał, że nauczyciel z Moreux plunął na narodowy sztandar w chwili, gdy szanowny ksiądz Cognasse poświęcał to znamię pokutującej, oczyszczonej Francyi. W następnym zaś numerze oznajmił, jako zupełnie pewną, dymisyę nauczyciela Férou. Gdyby wiadomość okazała się prawdziwą, usunięcie nauczyciela pociągnęłoby dlań straszne skutki; musiałby odbyć trzy lata służby wojskowej, gdyż do dziesięciolecia pracy nauczycielskiej, do której się zobowiązał, aby być wolnym od wojska, brakowało właśnie trzech lat. Jeżeli zatem wsadzą go do koszar, co się stanie z żoną i córeczkami? Dotychczas cierpiały nędzę, gdy zaś jego zbraknie, umrą chyba z głodu.
Dowiedziawszy się o zajściu, Marek udał się natychmiast do Salvana. Tym razem „Le Petit Beaumontais“ nie kłamał: dymisya była pewna. Le Barazer był nieubłagany. Gdy zaś Marek prosił starego przyjaciela, aby sprobował jeszcze się wstawić, Salvan odmówił.
— Nie, nie — powiedział smutnie — to zupełnie próżne. Le Barazer musi działać, tak przynajmniej utrzymuje. Jego oportuniczna polityka znąjduje sposobność wygrodzenia się z istniejących, trudności... Pan zresztą nie powinieneś narzekać; karząc Férou, tem samem oszczędzi pana.
Marek zaprotestował, wyrażając zmartwienie z powodu takiego załatwienia kwestyi.
— Odpowiedzialność nie spada na ciebie, moje drogie dziecko, — rzekł Salvan. — Ponieważ klerykałom potrzeba ofiary, rzuca im na pastwę Férou, spodziewając się, że w ten sposób ocali tak dobrego, jak pan, działacza. Jest to rozwiązanie znakomite, jak dowodzono mi wczoraj... Ileż łez, ile krwi popłynąć musi, zanim się zrobi najmniejszy krok na drodze postępu! Ilu biednych poległych padnie, aby napełnić fosę, po której przejdą bohaterowie
Wszystko co mówił Salvan, spełniło się co do joty. W dwa dni potem Férou dostał dymisyę, zamiast jednak poddać się służbie wojskowej, uciekł do Brukselli, oburzony niesprawiedliwością, której padł ofiarą. Miał zamiar znaleźć jakie zajęcie, sprowadzić żonę i dzieci i zdala od kraju założyć rodzinne ognisko. Utrzymywał nawet, że czuje ulgę, opuściwszy galery szkolne, że wreszcie oddycha, mając możność swobodnie myśleć i działać. Żona zaś tymczasem przeniosła się do Maillebois, gdzie zamieszkała w dwóch nędznych izdebkach i odważnie wzięła się do szycia, nie mogąc jednak zarobić nawet na chleb powszedni. Marek ją odwiedzał i pomagał jej, bolejąc nad tą straszną nędzą. Czuł przytem jakby wyrzuty sumienia, gdyż sprawa zdjętego ze ściany krucyfiksu poszła w zapomnienie wobec wzruszeń, jakie wywołało świętokradztwo w, Jonville’u i dymisya nauczyciela. „Le Petit Beaumontais“ tryumfował wrzaskliwie, a hrabia de Sangleboeuf przechadzał się po ulicach Beaumontu z miną zwycięzcy, jak gdyby braciszkowie, kapucyni, jezuici, braciszek Fulgenty, ojciec Philibin i ojciec Crabot stali się udzielnymi panami departamentu. Życie płynęło dalej, tylko zacięta walka miała się przenieść na inne pole.
Pewnej niedzieli ujrzał zdziwiony Marek żonę z książką do nabożeństwa w ręku.
— Co to, chodzisz do kościoła? — zapytał.
— Tak — odparła spokojnie. — Właśnie byłam u komunii.
Spojrzał na nią blady, wstrząśnięty nagłym, zimnym dreszczem, który starał się ukryć.
— Bywasz w kościele, u komunii i nie uprzedziłaś mię o tem?
Udała zdziwioną i, jak zwykle, odpowiedziała spokojnie i słodko.
— Po cóż miałam cię uprzedzać? Jest to rzecz sumienia... Zostawiam ci swobodę postępowania według twoich przekonań, sądzę więc, że mnie także wolno postępować według moich.
— Zapewne, — dla wspólnego porozumienia, wolałbym był jednak wiedzieć.
— Wiesz teraz zatem. Widzisz, że się nie kryję... Mam nadzieję, że nie przeszkodzi to nam żyć w zgodzie.
Nie dodała nic nad to, a on nie miał siły wypowiedzieć wszystkiego, co się w nim burzyło, ani wywołać stanowczej rozprawy, której konieczną potrzebę czuł przecież dobrze. Dzień cały upłynął w ciężkiem milczeniu; tym razem coś się zerwało między nimi ostatecznie.