<<< Dane tekstu >>>
Autor Frank Wedekind
Tytuł Przebudzenie się wiosny
Podtytuł tragedja dziecięca
Wydawca Drukarnia H. Oberfelda
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Frühlings Erwachen
Podtytuł oryginalny eine Kindertragödie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Akt II.


SCENA PIERWSZA.


(Wieczorem w pokoju Melchjora. Okno otwarte, na stole pali się lampa. — Melchjor i Maurycy siedzą na kanapie)


MAURYCY.

Teraz się orzeźwiłem, jestem tylko cokolwiek podniecony. — Ale na lekcji greckiego spałem, jak pijany Polyphem. — To dziwne, że mnie stary Zungenschlag nie wytargał za uszy. — Dziś z rana o mały włos byłbym się spóźnił. — Pierwszą mą myślą po obudzeniu były czasowniki na „mi“. — Do stu piorunów, podczas śniadania i przez całą drogę konjugowałem, aż mi się w głowie mąciło. Wkrótce po trzeciej, musiałem się zdrzemnąć. Pióro wypadło mi z ręki na książkę i poplamiło ją atramentem. Lampa filowała, kiedy Matylda przyszła mnie budzić; kosy gwizdały wesoło w krzakach bzu zrobiło mi się wówczas niewymownie smutno. Zapiąłem kołnierzyk i pogładziłem włosy szczotką. — Odczuwa się taki gwałt zadany naturze.

MELCHJOR.

Można ci służyć papierosem?

MAURYCY.

Dziękuję ci, nie palę. Żeby tylko tak dalej poszło. Chcę pracować, pracować, dopóki mi oczy na wierzch nie wyskoczą. — Ernest Rebel od wakacji już sześć razy źle odpowiadał; trzy razy z greckiego, dwa razy Knochenbruchowi, ostatnio z literatury. Ja dopiero pięć razy byłem w tem opłakanem położeniu, a od dziś wogóle już się to więcej nie zdarzy! — Rebel się nie zastrzeli. Rebel niema rodziców, którzy się dla niego poświęcają. Może zostać czem zechce, żołnierzem, cowboy’em, albo marynarzem. Jeżeli ja się zetnę, ojca zabije apopleksja, a mama zwarjuje. Tego ja nie przeżyję. — Przed egzaminami błagałem Boga, aby zesłał mi suchoty, a oddalił ten kielich odemnie. I oddalił — jakkolwiek świeci mi jeszcze z oddali tak, że dzień i noc nie śmiem podnieść oczu. — Ale kiedy się uchwyciłem, muszę się już trzymać. To już nieubłagana konsekwencja: jeśli upadnę, muszę kark skręcić.

MELCHJOR.

Życie jest niewypowiedzianie podłe. Czasami mam niekłamaną ochotę powiesić się na pierwszej lepszej gałęzi. Czemu to mama nie daje herbaty?

MAURYCY.

Szklanka gorącej herbaty zrobi mi dobrze. Drżę cały. Czuję się tak dziwnie uduchowionym. Proszę cię dotknij mnie tylko. Widzę — słyszę — odczuwam — daleko wyraźniej, — a jednak, jakby przez sen, — jakby w jakimś nastroju. — Tam w blasku księżyca, rozciąga się ogród, taki cichy, taki głęboki, jakby szedł w nieskończoność. Z pod krzewów wysuwają się mgłą owiane postacie, przesuwają się cicho w świetle i znikają w półcieniu. Zdaje mi się, że pod kasztanem odbywa się jakaś narada. — Czy nie chciałbyś zejść do ogrodu, Melchjorze!

MELCHJOR.
Poczekaj, napijemy się wprzód herbaty.
MAURYCY.
Liście szemrzą bezustannie. Jakbym słyszał opowiadanie nieboszczki babuni o „królowej bez głowy“. Była to cudnie piękna królowa, piękna, jak słońce, najpiękniejsza z dziewcząt w kraju. — Tylko, niestety, przyszła na świat bez głowy. Nie mogła ani jeść, ani pić, nic nie widziała, nie mogła się śmiać, ani całować. Ze swoim dworem porozumiewała się gestami swojej małej, miękkiej rączki. Drobnemi nóżkami wydawała wojnę lub wyroki śmierci. Pewnego razu pokonał ją król, który miał przypadkowo dwie głowy. Te dwie głowy przez cały rok koty ze sobą darły, i tak się przytem kłóciły, że nikomu nie dawały przyjść do słowa. Nadworny czarodziej odjął mniejszą z tych głów i przyprawił ją królowej. I, o dziwo, pasowała znakomicie. Potem król ożenił się z królową i nie darli z sobą kotów, ale całowali się w czoło i w policzki i w usta i żyli szczęśliwie długie, długie lata... Przeklęta głupota. Od wakacji myślę ciągle o bezgłowej królewnie. Kiedy mówię z ładną dziewczyną, widzę ją bez głowy — i sam się sobie wydaję bezgłową królewną... Może mi jeszcze kiedy nową głowę przyprawią.
(Pani Gabor wchodzi z gorącą herbatą, którą stawia na stole przed Maurycym i Melchiorem)
PANI GABOR.

Pijcie, dzieci, niech wam będzie na zdrowie. Dobry wieczór, panie Stiefel, co pan porabia?

MAURYCY.

Dziękuję pani. — Podsłuchuję szmeru drzew tam na dole.

PANI GABOR.

Ale pan nie dobrze wygląda. Czy się pan źle czuje?

MAURYCY.

To nic nie znaczy. Ostatniemi czasy kładłem się spać bardzo późno.

MELCHJOR.

Wystaw sobie, mamo, on pracuje po całych nocach.

PANI GABOR.
Tego nie powinien pan robić, panie Stiefel. Powinien się pan oszczędzać. Trzeba myśleć o swojem zdrowiu. Szkoła panu zdrowia nie wróci. W pańskim wieku więcej znaczy spacer na świeżem powietrzu, aniżeli poprawny styl.
MAURYCY.

Słusznie pani mówi. Będę używał spacerów. Na spacerze można się także uczyć. Że ja też sam na tę myśl nie wpadłem! — Piśmienne zadania muszę jednak w domu odrabiać.

MELCHJOR.

Piśmienne zadania odrobisz zemną, będzie nam obu łatwiej. Wiesz przecie, mamo, że Max von Trenk chorował na nerwową gorączkę! — Dziś w południe przyszedł Jaś Rilow wprost od jego łóżka do rektora Zonensticha, aby go zawiadomić, że Trenk przed chwilą w jego obecności zakończył życie. — „Tak?“ powiada Zonenstich, „czy nie masz dwóch godzin odsiedzieć jeszcze z zeszłego tygodnia? — Oto kartka do pedla. Trzeba raz zakończyć tę sprawę. Cała klasa weźmie udział w pogrzebie.“

PANI GABOR.

Co tam masz za książkę Melchjorze?

MELCHJOR.

To Faust Goethego.

PANI GABOR.
Czyś ją już przeczytał?
MELCHJOR.

Nie skończyłem jeszcze.

MAURYCY.

Czytamy właśnie „noc Walpurgji.“

PANI GABOR.

Na twoim miejscu, jeszczebym ze dwa lata z tem poczekała.

MELCHJOR.

W żadnej książce nie znalazłem dotąd tyle piękna. Czemu więc nie miałbym jej czytać.

PANI GABOR.

Bo nie możesz jej jeszcze zrozumieć.

MELCHJOR.

Skądże wiesz o tem, mamo. Czuję dobrze, że objąć tego dzieła w całej jego wspaniałości nie jestem jeszcze w stanie...

MAURYCY.

Czytamy zawsze razem, to ogromnie ułatwia zrozumienie!

PANI GABOR.

Jesteś w tym wieku, Melchjorze, że sam już powinieneś odróżniać, co dla ciebie jest dobrem, a co szkodliwem. Pamiętaj, że jesteś odpowiedzialnym za swoje czyny. Będę ci wdzięczną, jeżeli mi nigdy nie dasz powodu, abym cię musiała powstrzymywać. Chciałam ci tylko zwrócić uwagę, że nawet najlepszy utwór może się okazać szkodliwym, jeżeli czytelnik nie jest dostatecznie dojrzałym, aby go pojąć jak należy. — Mam do ciebie więcej zaufania, aniżeli do wszelkich teorji pedagogicznych.. Jeżeli będziecie jeszcze czego chcieli moje dzieci, to zawołaj mnie Melchjorze. Będę w mojej sypialni.

(odchodzi)


MAURYCY.

...Twoja matka miała na myśli historję Małgosi.

MELCHJOR.

Przecież chwilę tylkośmy się nad nią zatrzymali.

MAURYCY.

Sam Faust nie mógł z zimniejszą krwią odsunąć jej od siebie.

MELCHJOR.

Wszakże piękno tego utworu nie polega na sprośnych scenach. Pomimo, że Faust obiecał dziewczynie małżeństwo, pomimo, że ją potem opuścił, w moich oczach nie zasługuje na karę. Małgosi mogłoby dla mnie nawet serce pęknąć z żalu. — Patrz, jak zaraz każdy na to zwraca uwagę, jakby się świat cały wyłącznie dokoła tego obracał.

MAURYCY.
Mówiąc szczerze, Melchjorze, mam właśnie to uczucie od czasu, jak przeczytałem twoje wypracowanie. — W pierwszych dniach wakacji trzymałem w ręku Pletza, twój rękopis wypadł z książki. Zaryglowałem drzwi i przebiegłem oczami ogniste słowa, zdawało mi się, że pędzę przerażony przez las gorejący, przez zamknięte powieki widziałem płomienne zgłoski. Twoje wyjaśnienia dźwięczały mi w uszach niby szereg mętnych wspomnień, niby pieśń nucona w dziecięcych latach swobodnie i zasłyszana z ust cudzych na łożu śmierci! — Najwięcej rozrzewniło mię to, coś napisał o dziewczynie. Nie mogę się opędzić tym wrażeniom. Wierzaj, Melchjorze, ofiara gwałtu, musi doznawać wiele więcej przyjemności, aniżeli ten, co gwałt zadaje. Uczucie, którego doznaje wówczas niewinna dziewczyna, wydaje mi się szczytem ziemskiej rozkoszy.
MELCHJOR.

Nie chciałbym rozkoszy brać jak jałmużnę.

MAURYCY.

Dlaczego?

MELCHJOR.

Nie chcę nic, czegobym sam sobie nie wywalczył!

MAURYCY.

Czy to jest wówczas jeszcze rozkoszą?! Dziewczyna, Melchjorze, używa, jak bogowie, broni się do ostatniej chwili, aby naraz ujrzeć nad sobą otwarte niebo. Obawia się ona piekła wówczas jeszcze, kiedy dostrzega już raj rozkwiecony. Wrażliwość jej jest tak świeżą, jak źródło, tryskające ze skały. Chwyta więc puhar, pełen nektaru, nie owiany ziemskim oddechem, którego płonącą zawartość jednym tchem wychyla... Wobec tego zadowolenie mężczyzny jakże jest nędznem i bladem.

MAURYCY.

Możesz mówić co ci się podoba, zachowaj to dla siebie... Ja myślę o tem niechętnie...


SCENA DRUGA.

(Pokój mieszkalny).

PANI BERGMAN.
(W kapeluszu, mantyla, z koszykiem na ręku wchodzi z rozjaśnioną twarzą przez drzwi.)

Wendlo! — Wendlo!

WENDLA.
(Ukazuje się w spódniczce i gorsecie we drzwiach na prawo)

Czego chcesz, mamo?

PANI BERGMAN.

Już wstałaś, moje dziecko? — To bardzo ładnie!

WENDLA.

Wychodziłaś już mamo?

PANI BERGMAN.

Ubierz się prędko! — Musisz pójść zaraz do Iny. Musisz jej zanieść ten koszyk!

WENDLA.
(kończąc ubieranie)
Byłaś u Iny? — jakże się Ina miewa? — Czy nic nie lepiej?
PANI BERGMAN.

Wystaw sobie Wendlo, dziś w nocy był u niej bocian i przyniósł jej małego chłopczyka.

WENDLA.

Chłopca? — Chłopca! — O to ślicznie!... Dlatego ta długotrwała influenza!

PANI BERGMAN.

Wspaniałego chłopca!

WENDLA.

Muszę go zobaczyć, mamo! — A więc już poraz trzeci jestem ciotką — ciotką dziewczynki i dwóch chłopców!

PANI BERGMAN.

I co za chłopcy! — Tak się to dzieje, jak się mieszka blizko kościelnej wieży! — Jutro zaledwie dwa lata, jak przestąpiła progi kościoła w swej białej muślinowej sukni. —

WENDLA.

Czyś ty była u Iny, kiedy bocian go przyniósł?

PANI BERGMAN.
Właśnie przed chwilą był odleciał. — Czy przypniesz do sukienki różę?
WENDLA.

Czemużeś mamo, wcześniej nie przyszła?

PANI BERGMAN.

Zdaje mi się jednakże, że on i tobie coś przyniósł — broszkę, czy coś podobnego.

WENDLA.

Doprawdy, szkoda!

PANI BERGMAN.

Przecież ci mówię, że ci przyniósł broszkę.

WENDLA.

Mam dość broszek...

PANI BERGMAN.

A więc bądź zadowoloną, moje dziecko. Czegóż chcesz jeszcze?

WENDLA.

Jestem ciekawa, czy wleciał oknem, czy kominem.

PANI BERGMAN.

O to musisz się spytać Iny. Tak, o to musisz Iny spytać, kochanie. Ina opowie ci dokładnie. Ina przecież przez pół godziny z nim rozmawiała.

WENDLA.
Zapytam Iny, gdy pójdę do niej.
PANI BERGMAN.

Tylko nie zapomnij, mój aniołku! Ja sama doprawdy jestem ciekawa, czy on wleciał przez okno, czy przez komin.

WENDLA.

A może lepiej spytać się kominiarza? — kominiarz powinien wiedzieć najlepiej, czy on przez komin wlatuje.

PANI BERGMAN.

Kominiarza nie pytaj dziecko, kominiarza nie pytaj. Cóż kominiarz wie o bocianie! — On ci nagada głupstw, w które sam nie wierzy... Cze... czego tak wypatrujesz na ulicy?

WENDLA.

Człowiek mamo — trzy razy tak wielki jak wół! — z nogami, jak statki parowe...

PANI BERGMAN.

(rzuca się do okna)
Niemożliwe! — Niemożliwe!

WENDLA.

(równocześnie)

Bok łóżka trzyma pod brodą, wygrywa na nim.... właśnie skręcił na rogu...
PANI BERGMAN.

Byłaś i jesteś dzieciakiem! Starą głupią matkę tak nastraszyłaś! — Idź, weź kapelusz. Doprawdy, nie wiem kiedy będziesz miała rozum. Ja już straciłam nadzieję.

WENDLA.

Ja także mateczko, ja także. Z moim rozumem smutna historja. — Oto mam siostrę zamężną od dwóch i pół lat, i sama poraz trzeci zostaję ciotką, i nie mam pojęcia, jak się to wszystko dzieje... Nie gniewaj się mateczko, nie gniewaj się! Kogóż mam pytać jeżeli nie ciebie! Proszę cię, droga mateczko, powiedz mi! Powiedz mi, najdroższa mateczko. Ja się wstydzę samej siebie. Proszę cię matko mów! Nie łaj mnie, że cię o to pytam. Daj mi odpowiedź — jak się to dzieje? — jakim sposobem? — Nie możesz przecież żądać na serjo, abym w czternastym roku życia jeszcze wierzyła w bociany.

PANI BERGMAN.
Ależ Boże wielki, dziecko, jakaś ty dziwna. — Co cię napada! — Przecież ja doprawdy nie mogę!
WENDLA.

Czemu nie, matko! — Czemu nie! — Przecież to nie może być nie brzydkiego, jeżeli wszyscy się z tego cieszą.

PANI BERGMAN.

O — o — strzeż mnie Boże! — Zasłużyłabym.... Idź ubierz się dziewczyno, ubierz się.

WENDLA.

Idę... A jeśli twoje dziecko pójdzie i spyta się kominiarza?

PANI BERGMAN.

Ależ to można zwarjować! — Chodź dziecko, chodź, powiem ci! Powiem ci wszystko... O wszechmocny Boże! — tylko nie dziś Wendlo! — jutro, pojutrze, na przyszły tydzień... kiedy zechcesz, kochanie.

WENDLA.

Powiedz mi dziś, matko, powiedz mi zaraz! Teraz, zaraz! Widząc cię tak wzburzoną, tembardziej nie mogę się teraz uspokoić!..

PANI BERGMAN.
Nie mogę Wendlo.
WENDLA.

O, dlaczego nie możesz mateczko! — Tu klękam u twoich nóg i kładę ci głowę na kolanach. Nakryjesz mi głowę fartuszkiem i będziesz opowiadać, jakbyś była samiutka jedna w pokoju. Ja nie drgnę; nie krzyknę, chcę cierpliwie wysłuchać wszystkiego.

PANI BERGMAN.

Bóg świadkiem, Wendlo, że to nie moja wina! Bóg zna moje serce! — Chodź w imię Boże! — Chcę ci powiedzieć dziewczyno, jakeś na ten świat przyszła. — A więc słuchaj Wendlo...

WENDLA.
(pod jej fartuchem)

Słucham!

PANI BERGMAN.
(z ekstazą)

— Ale to nie uchodzi dziecko! — Nie mogę brać na siebie takiej odpowiedzialności. Zasługuję, aby mnie wtrącono do więzienia — aby mi ciebie zabrano...

WENDLA.
(pod fartuchem)
Odważnie, matko!
PANI BERGMAN.

Więc słuchaj...

WENDLA.
(pod jej fartuchem drżąc)

O Boże, Boże?

PANI BERGMAN.

Aby mieć dziecko — rozumiesz mnie Wendlo?...

WENDLA.

Prędzej matko — dłużej tego nie zniosę.

PANI BERGMAN.

Aby mieć dziecko — trzeba mężczyznę, z którym się jest poślubioną... kochać — kochać, mówię ci — jak tylko można, kochać mężczyznę! Trzeba go kochać z całego serca, tak — jak się nie da powiedzieć! Trzeba go kochać Wendlo tak, jak w twoim wieku kochać jeszcze nie możesz... Teraz wiesz już wszystko.

WENDLA.
(podnosząc się)

Wielki.... Boże....

PANI BERGMAN.
Teraz wiesz co cię czeka.
WENDLA.

— I to wszystko.

PANI BERGMAN.

Tak mi Panie Boże dopomóż! — Weź teraz ten kosz i idź do Iny. Dostaniesz tam czekoladę z ciastkami. — Chodź, niech cię raz jeszcze obejrzę — sznurowane buciki, jedwabne rękawiczki, marynarska bluzka, róże we włosach, spódniczka jednak doprawdy za krótka Wendlo.

WENDLA.

Czyś już przyniosła mięso na obiad mateczko?

PANI BERGMAN.

Niech cię Bóg strzeże i błogosławi.

SCENA TRZECIA.


JAŚ RILOW.
(ze świecą w ręku, zamyka drzwi na klucz za sobą i podnosi wieko)

Czy odmówiłaś już pacierz, Desdemono?

(Wyjmuje reprodukcję Wenus Palma Vecchio ukrytą, pod ubraniem)

Nie wyglądasz jak po zmówieniu pacierza, o piękna! Twoje smukłe członki, łagodna wypukłość bioder, twoje młodzieńcze jędrne piersi odurzająco działają na zmysły, jak wówczas, kiedym cię dojrzał w oknie wystawy Jonatana Szlezyngera. O, jakże upojonym musiał być wielki mistrz, gdy miał swą modelkę czternastoletnią przed sobą na dywanie.
Czy zechcesz niekiedy odwiedzić mnie we śnie? Przyjmę cię z otwartymi ramionami i całować cię będę aż do utraty tchu. Wejdziesz do mnie, jak dziedziczna pani do swego opustoszonego zamku. Niewidzialna ręka otworzy ci bramę i drzwi, a na dole w parku wesoło wytryśnie fontanna....
Tak być musi! — Tak być musi!
Nie morduję z dzikiego popędu, świadczę się gwałtownem biciem serca w piersi. Na samą myśl o mych samotnych nocach, spazm mi ściska gardło. Na mą duszę klnę ci się, dziecko, że nie owładnął mną przesyt. Któżby się mógł pochwalić, że się tobą przesycił. Wysysasz mi szpik z kości, garbisz mi plecy, gasisz ostatnie blaski moich młodych oczu. Jesteś zbyt wymagającą przez twą nadludzką skromność, wyniszczającą przez nieruchomość twoich członków! — Ty albo ja! — Ja zwyciężyłem!
Gdybym chciał wyliczać te wszystkie zmarłe, z któremi podobną walkę staczałem! Psyche Thumana — spadek po kościstej mademoiselle Angélique, tym wężu w rajskim ogrodzie moich lat dziecinnych! Jo Corregia; Galatea Lossow’a; potem Amor Bouguereau; Ada I. van Beers’a — ta Ada którą musiałem wykraść ze skrytki w biurku taty, aby ją włączyć do mego haremu, drżąca Leda Makarta, którą przypadkowo znalazłem w szkolnych kajetach mego brata — siedem, kwiecie na śmierć skazany, siedem miałaś poprzedniczek na drodze do Hadesu. Niechaj ci to będzie pociechą. Nie powiększaj mej męczarni tem błagalnem wejrzeniem. Umierasz za moje, nie za swoje winy! — W koniecznej samoobronie popełniam z krwawiącem sercem to siódme żonobójstwo. Jest coś tragicznego w losie Sinobrodego. Zdaje mi się, że jego mordowane żony nie cierpiały wszystkie razem tyle, ile on przy każdej zbrodni oddzielnie.
Ale moje sumienie się uspokoi, ciało moje się wzmocni, gdy już nie będziesz rezydować na czerwonem jedwabnem wysłaniu mojej szkatułki. Miast ciebie wprowadzę do tego przybytku rozkoszy Lurlei Bodenhausen’a albo Opuszczoną Lingera albo Loni Defreggera — w ten sposób jeszcze prędzej przyjdę do siebie. Jeszcze kwartał może, a twe odsłonione wdzięki zaczęłyby mój mózg wysuszać. Najwyższy był już czas do rozdziału od łoża i stołu.
Brr... czuję w sobie Heliogabala. Moritura me salutat! — Dziewczyno, dziewczyno, czemu ściskasz kolana. — Czemu i teraz jeszcze, wobec niezbadanej wieczności? — Jedno drgnienie, a zwrócę ci wolność. — Jeden ruch kobiecy, jeden znak sympatji, dziewczyno, a każę cię w złoto oprawić, każę cię nad łóżkiem mym powiesić. — Czy się nie domyślasz, że tylko twa czystość rodzi moje wybryki? — Biada, biada nieludzkim!.. Zaraz widać, że otrzymała wzorowe wychowanie. — Zemną dzieje się przecież to samo.
Czyś odmówiła już pacierz Desdemono?
Serce mi się ściska... Głupstwo! —
I święta Agnieszka zmarła przez swą powściągliwość, a nie była ani nawpół tak nagą, jak ty! — Całuję twe kwitnące ciało, — twoją dziecinną pierś, — twoje okrągłe — okrutne kolana...
Tak być musi, tak być musi moje serce! Nie pytajcie mnie o nią, wstydliwe gwiazdy.
Tak być musiało! —

(Obraz zapada w głąb, zamyka wieko).

SCENA CZWARTA.


(Siennica. — Melchjor leży na świeżem sianie. Wendla wchodzi po drabinie.)


WENDLA.

Gdzie ty się chowasz? — Wszyscy cię szukają. Musisz pomódz. Nadciąga burza.

MELCHJOR.

Odejdź odemnie! — Odejdź odemnie!

WENDLA.

Co ci jest? — Czemu kryjesz twarz?

MELCHJOR.

Precz, precz! — Bo cię zrzucę na klepisko.

WENDLA.

Otóż właśnie nie pójdę. — (klęka przy nim) Chodź na dwór, na słomę, Melchjorze! — Tu tak duszno i ponuro. Przemokniemy do nitki, ale cóż to szkodzi!

MELCHJOR.
Siano pachnie rozkosznie. Niebo musi być czarne jak całun. Widzę tylko płonący mak przy twojej piersi — i słyszę bicie twego serca —
WENDLA.

— — Nie całuj, Melchjorze! — nie całuj!

MELCHJOR.

— Twego serca... słyszę bicie —

WENDLA.

— Całują się — — — ci, co kochają — — — Nie, nie! — —

MELCHJOR.

O wierzaj mi, miłość nie istnieje! — Jest tylko żądza użycia, tylko egoizm! — Ja cię tak samo nie kocham, jak i ty mnie! —

WENDLA.

— — Nie! — — — — — Nie, Melchjorze! — —

MELCHJOR.

— — — Wendlo!

WENDLA.

O Melchjorze! — — — — — nie — — — nie — — —


SCENA PIĄTA.


PANI GABOR.


(siedzi i pisze)

Kochany Panie Stiefel!
Całą dobę rozmyślałam nad wszystkiem, co mi pan napisał i z ciężkiem sercem biorę za pióro. Nie mogę panu dostarczyć pieniędzy, potrzebnych na wyjazd do Ameryki, daję panu najświętsze na to słowo. Po pierwsze nie rozporządzam tak wielką sumą, po drugie byłoby z mej strony najcięższym grzechem, gdybym panu ułatwiła wykonanie tak lekkomyślnego, a brzemiennego w skutki postanowienia. Niechże pan tylko nie będzie niesprawiedliwym i nie przypisuje tej odmowy obojętności dla pana.
Przeciwnie, jako pańska stara przyjaciółka, nie wypełniłabym należycie obowiązków mych względem pana, gdybym, dając się porwać chwilowej pańskiej rozpaczy, straciła równowagę i poszła za pierwszym mym popędem. Jeśli pan sobie życzy, napiszę do pańskich rodziców. Postaram się ich przekonać, że w ciągu tego kwartału robiłeś pan wszystko, co się zrobić dało. Że surowe potępienie pańskiego losu byłoby nieusprawiedliwionem, a mogłoby też oddziałać ujemnie na stan pańskiego zdrowia fizycznego i duchowego.
Prawdę mówiąc, zdumiewa mnie pańska groźba samobójstwa, w razie gdybym panu nie ułatwiła ucieczki. Wszak nie jest pan winien temu co się stało, a więc nie trzeba wybierać nieczystych sposobów ratunku. Doznałeś pan odemnie tylko życzliwości, a jednak chcesz mnie uczynić odpowiedzialną za swój ewentualny występek. Gdybym nie była dla pana tak życzliwie usposobioną, mogłabym pana posądzić o chęć wywarcia na mnie presji.
Muszę przyznać, że takiego postępku po panu, zawsze taktownym, nigdybym się nie spodziewała. Z tem wszystkiem jestem najmocniej przekonaną, że byłeś pan jeszcze zanadto pod wrażeniem przestrachu, żeby sobie dokładnie zdać sprawę ze swego postępowania.
Mam nadzieję, że moje słowa zastaną pana zupełnie uspokojonym. Trzeba brać rzeczy, jakimi są. Uważam, że nie powinno się sądzić młodzieńca ze świadectw szkolnych. Mieliśmy zbyt wiele przykładów, że bardzo źli uczniowie wyrośli na wzorowych ludzi i naodwrót, że najlepsi uczniowie nieszczególnie pokierowali się w życiu. Na wszelki wypadek zapewniam pana, że pańskie niepowodzenie, o ile to odemnie będzie zależało, nie wpłynie na zmianę pańskiego stosunku do Melchjora. Sprawi mi to wielką przyjemność, jeżeli syn mój utrzyma stosunek z młodzieńcem, który jakkolwiekby go świat osądził, moją całkowitą zdobył sympatję. A więc głowa do góry panie Stiefel! Każdego z nas nachodzą kryzysy, tej lub innej natury, trzeba je wszakże pokonywać. Gdyby tak każdy zaraz chwytał za sztylet lub truciznę, prędkoby ludzi na świecie nie stało. Napisz pan wkrótce co u pana słychać i przyjm serdeczne pozdrowienia od niezmiennie życzliwej
starej przyjaciółki
Fanny G.

SCENA SZÓSTA.


(Ogród Bergmanów w porannem świetle słonecznem.)


WENDLA.

Czemu wymknęłaś się z pokoju? — Pójdę poszukać fijołków! — Bo matka widzi, że się uśmiecham. Czemuż usta ci się nie zamykają? Nie wiem. Ja nie wiem, nie znajduję słów... Droga, jak dywan pluszowy — ani kamyczka, ani ciernia... Stopy moje nie dotykają ziemi... Jakże tej nocy słodko śniłam! Tutaj stali. — Tak mi na duszy uroczyście, jak zakonnicy podczas komunji. Drogie fijołeczki! — Spokojnie, matuchno. Włożę już pokutną szatę. — Ach, Boże, żeby też kto nadszedł, komu bym mogła rzucić się na szyję i opowiedzieć wszystko!

SCENA SIÓDMA.


(Zmrok wieczorny. Niebo lekko zachmurzone. Droga wije się przez nizkie zarośla i sitowie. W pewnem oddaleniu słychać szmer strumyka).


MAURYCY.

Tak będzie lepiej. Ja się nie nadaję. Niech inni głowy sobie łamią. — Ja zamykam drzwi za sobą i wydostaję się na wolność. Dość mam tej ciągłej walki. Ja się przecież na świat nie pchałem, pocóż mam teraz pięściami sobie drogę torować. — Nie mam żadnego układu z Panem Bogiem. Niech sobie tłomaczą, jak im się podoba. Zmuszono mnie do tego. Rodziców nie czynię za to odpowiedzialnymi, choć w każdym razie musieli być przygotowani na najgorsze. Byli dość starzy, aby wiedzieć co robią. Byłem niemowlęciem, kiedym na świat przyszedł — inaczej byłbym napewno tyle sprytnym, aby się innym urodzić. Widocznie upadłem na głowę... jak mi kto podaruje psa wściekłego, oddam mu go. A jeśli on nie zechce zabrać swego podarunku, to ja będę ludzkim i... Widocznie upadłem na głowę!
Rodzimy się przez prosty przypadek i nie mielibyśmy po najdojrzalszym namyśle — —
— Przynajmniej pogoda okazuje się względną. Cały dzień zbierało się na deszcz, a jednak rozeszło się. — Dziwny spokój panuje w naturze. Nigdzie nic jaskrawego, jątrzącego. Niebo i ziemia wyglądają jak przezroczysta pajęczyna. Wszystko jest tak rozkoszne. Krajobraz jest miły jak kołysanka — „śpij, mój królewiczu, uśnij,“ jak śpiewała panna Snandulja. Szkoda, że niezgrabnie trzyma łokcie! — Na świętą Cecylję tańczyłem poraz ostatni. Snandulja tańczy tylko z epuzerami. Jej suknia jedwabna była wycięta z przodu i z tyłu. Z tyłu aż do paska, a z przodu aż do utraty przytomności. — Chyba nie miała na sobie koszuli — — — — — — — — — — — — toby mnie jeszcze mogło znęcić. — Więcej z ciekawości. Musi to być dziwne uczucie — uczucie, jakby się było porwanym przez wir strumienia... Nie powiem nikomu, że wracam nieuświadomiony. — Będę udawać, że już wszystkiego doświadczyłem... To wstyd być człowiekiem i nie poznać tego, co najbardziej ludzkie. Szanowny pan powraca z Egiptu i nie widział piramid?
Nie chcę dziś płakać. Nie chcę dziś myśleć o moim pogrzebie. — Melchjor położy wianek na mojej trumnie. Pastor Kahlbauch będzie pocieszał moich rodziców. Rektor Zonenstich będzie cytował przykłady z historji. — Pomnika pewno mi nie postawią, a pragnąłbym mieć śnieżno-białą marmurową urnę na czarnym piedestale — dzięki Bogu nie będę za nim tęsknić. Pomniki są dla żyjących, a nie dla umarłych.
Cały rok żegnałem się w myśli ze wszystkimi. Nie chcę już płakać. Jestem rad, że bez goryczy mogę rzucić okiem w przeszłość. Ileż pięknych wieczorów spędziłem z Melchjorem! — Pod wierzbami nad rzeką, przy leśniczówce, przy drodze, gdzie stoi pięć lip, na zamkowej górze pomiędzy drzemiącemi ruinami runicznego grodu... Kiedy nadejdzie godzina, wszystkie myśli skupię na kremie śmietankowym.
O ludziach także miałem zanadto złe pojęcie. Ani jednego nie spotkałem, któryby nie miał dobrych chęci. Niejednemu mimowoli współczułem. Dążę do ołtarza jak etruski młodzieniec, którego ostatnie tchnienie okupuje szczęście braci na nadchodzący rok. Poznałem tajemniczy dreszcz oswobodzenia. Łkam z żalu nad moim losem... Życie pokazało mi twarz surową. Stamtąd wabi mnie poważne, ale przyjazne spojrzenie: królowa bez głowy, królowa bez głowy — współczucie, otwiera mi miękkie swe ramiona... Wasze przykazania są dobre dla małoletnich, ja noszę z sobą bilet wolnej jazdy. Gdy czara się nachyli, motyl uleci od niej; miraż już nie będzie mamił. — Nie trzeba było prowadzić gry szalonej i zwodniczej! Mgła się rozprasza; życie jest kwestją gustu.

ILZA.
(W podartych sukniach, jaskrawa chustka na głowie, chwyta go z tyłu za ramiona)

Coś ty zgubił?

MAURYCY.

Ilza!?

ILZA.
Czego ty szukasz?
MAURYCY.

Czegoś mnie tak przestraszyła?

ILZA.

Czego szukasz? — Coś ty zgubił?

MAURYCY.

Czego mnie tak okropnie przerażasz?

ILZA.

Przychodzę z miasta. — Idę do domu.

MAURYCY.

Ja sam nie wiem, co zgubiłem.

ILZA.

To ci nie pomoże szukanie.

MAURYCY.

Do djabła, do djabła!!

ILZA.

Od czterech dni nie byłam w domu.

MAURYCY.

— Stąpasz cicho, jak kot!

ILZA.
Bo mam na nogach balowe trzewiki. — Matka dopiero się zdziwi! — Odprowadź mnie do domu!
MAURYCY.

Gdzieżeś się znowu wałęsała?

ILZA.

U Nobla, u Ferendorfa, u Padinskiego, u Lenza, Ranka, Spilera — u wszystkich! kling, kling — ta będzie dopiero skakać!

MAURYCY.

Czy służysz im za model?

ILZA.

Ferendorf maluje mnie jako świętą. Stoję na korynckiej kolumnie. Ferendorf, powiadam ci, jest zawzięta bestja. Ostatnio zgniotłam mu tubę. On wyciera mi pendzle o włosy. Ja wycinam mu policzek. On mi rzuca w głowę paletę. Ja przewracam stalugi. On za mną z kijem przez dywan, stoły, krzesła, do koła pracowni. Za piecem leżał szkic. — Grzecznym być albo podrę. — Przysiągł, że mi wybacza i w końcu mnie potem jeszcze strasznie — strasznie wycałował.

MAURYCY.

Gdzież ty nocujesz, — jak zostajesz w mieście?

ILZA.

Wczoraj byliśmy u Nobla — onegdaj u Bojokiewicza, — u Padinskiego piliśmy szampana. Valabregez sprzedał swego Zadżumionego. Adolar pił z popielniczki. Lenz śpiewał Dzieciobójczynię, a Adolar fałszował na gitarze. Ja się tak upiłam że musieli mnie zanieść do łóżka... Czy ciągle jeszcze chodzisz do szkoły Maurycy?

MAURYCY.

Nie, nie... w tym kwartale wypiszę się.

ILZA.

Masz rację. Ach, jakże czas prędko mija, gdy się zarabia pieniądze! — Czy pamiętasz jakeśmy grali Zbójców? Wendla Bergman i ty i ja i inni, wieczorami wychodziliśmy za miasto, wstępowaliście do nas na ciepłe kozie mleko? — Co porabia Wendla? widziałam ją jeszcze podczas powodzi. — Cóż porabia Melchi Gabor? — Czy zawsze taki zadumany? Podczas lekcji śpiewu staliśmy naprzeciw siebie.

MAURYCY.

On filozofuje.

ILZA.

Wendla była niedawno u nas i przyniosła matce konfitury, tego dnia byłam u Izydora Landauer’a. Pozuję mu do Matki Boskiej z Dzieciątkiem Jezus. To wstrętny głupiec. Hu, jak dudek na kościele.
— Czyś ty hulał?

MAURYCY.

Wczoraj wieczorem! — Piliśmy jak smoki. O piątej wróciłem do domu.

ILZA.

Dość na ciebie spojrzeć. — Czy i dziewczyny były?

MAURYCY.

Arabella, rusałka od piwa, andaluzjanka, gospodarz zostawił nas na całą noc z nią samych.

ILZA.

Dość na ciebie spojrzeć Maurycy! — Po mnie nigdy nie znać shulania. Zeszłego karnawału trzy dni i trzy noce nie rozbierałam się i nie kładłam do łóżka. Z reduty do kawiarni, wieczorem tingel, nocą znów na redutę. Lena była zemną i gruba Viola. — Na trzecią noc znalazł mnie Henryk.

MAURYCY.

Czyż on cię szukał?

ILZA.

Potknął się o moje ramię. Leżałam bez zmysłów na ulicy, w śniegu. — Potem poszłam do niego. — Czternaście dni nie opuszczałam jego domu — straszny był to czas! — Rano musiałam zarzucać na siebie jego perski szlafrok, a wieczorem w czarnem ubraniu pazia z białemi koronkami chodzić po pokoju. Codziennie fotografował mnie w innej pozie — raz na poręczy sofy, jako Ariadnę, raz jako Ledę, raz jako Ganimeda, raz na czworakach. Przytem marzył o morderstwach, strzelaninie, samobójstwie i węglowym kwasie. Raniutko brał rewolwer, nabijał ostrymi ładunkami i przykładał go do mojej piersi, „jedno drgnienie, a pociągnę za cyngiel.“ — O, on by pociągnął, Maurycy, on by pociągnął! — Potem brał rewolwer do ust, jak rurkę do dmuchania. To ma u niego pobudzać instynkt samozachowawczy. A potem — brr — kula przeszłaby mi przez kość pacierzową.

MAURYCY.

Czy Henryk żyje jeszcze?

ILZA.

Albo ja wiem? — Nad łóżkiem było lustro wpuszczone w sufit. Gabinet wydawał się niezmiernie wysokim i jasnym jak sala Opery. Zdawało mi się, że żywcem spadam z nieba. Straszne sny miewałam po nocach. — Boże, o Boże, aby dnia doczekać. — Dobranoc, Ilzo. Jesteś piękną jak śpisz, zabójczo piękną!

MAURYCY.

Czy ten Henryk żyje jeszcze?

ILZA.

Dalibóg nie wiem! — Kiedy jednego dnia poszedł po absynt, zarzuciłam płaszcz i wykradłam się na ulicę. Karnawał skończył się; policja mnie chwyta: „co robię w męskich sukniach?“ — Prowadzą mnie na odwach. Tam przyszli Nobl, Ferendorf, Padinski, Spiler, Oikonomopulus, cała paczka i zaręczyli za mnie. W dorożce przewieźli mnie do pracowni Adolara. Odtąd jestem tej bandzie wierną. Ferendorf jest małpa, Nobl jest świnia, Bojokiewicz puchacz, Loison hyjena, Oikonomopulus wielbłąd — pomimo to, kocham ich wszystkich razem i każdego zosobna, z nikim nie chcę się złączyć, choćby świat cały składał się z archaniołów i miljonerów.

MAURYCY.

Muszę wracać, Ilzo.

ILZA.

Odprowadź mnie do domu.

MAURYCY.
Po co? — po co? —
ILZA.

Na ciepłe kozie mleko! — Utrefię ci loki i zawieszę ci dzwoneczek na szyi. — Mamy także źrebaczka z którym się możesz pobawić.

MAURYCY.

Muszę już wracać. Jeszcze mam Sassanidów, historję świętą i parallelepiped na sumieniu. Dobranoc ci Ilzo!

ILZA.

Śpij spokojnie!... Czy chodzicie jeszcze do wigwamu, gdzie Melchi Gabor zakopał mój tomahawek?... Brr, zanim na was kolej przyjdzie, ja leżeć będę na śmietniku. (Odchodzi szybko)

MAURYCY (sam)

— — — — — Żebym był słowo wymówił. (Woła) — Ilzo! — Ilzo! — — Bogu dzięki, już nie słyszy.
— Nie jestem usposobiony. Do tego trzeba swobodnej głowy i lekkiego serca. Szkoda, szkoda okazji!
.....powiem, że miałem wspaniałe kryształowe lustra nad mojem łóżkiem, że tresowałem nieokiełznaną dziką źrebicę, że jej kazałem w czarnych jedwabnych pończochach i czarnych lakierowanych bucikach i czarnych długich rękawiczkach, w czarnym aksamicie u szyi, dumnym krokiem chodzić po moim dywanie — że ją w napadzie szału w moich poduszkach zamordowałem... będę się uśmiechał gdy zacznę mówić o rozkoszy... będę — — —
Krzyczeć! Krzyczeć! — Ilzo! — Nieprzytomność! — To mi odbiera siły! — To dziecko szczęścia — to dziecko słońca — ta rozpustnica na drodze mojej nędzy! — — O! — O!
— — — — — — — — — — — — — — — — — — — —

(W zaroślach nadbrzeżnych)

Mimowoli znalazłem tę darniową ławkę. Dziewanny zdaje się od wczoraj jeszcze urosły. Widok pomiędzy wierzbami jest ciągle ten sam. — Rzeka płynie zwolna jak roztopiony ołów. Żebym nie zapomniał... (wyjmuje list pani Gabor z kieszeni i pali go) — Jak te iskry błądzą tam i z powrotem, wzdłuż i wszerz. — Dusze! — Gwiazdy spadające! —
Zanim zapaliłem widać było jeszcze trawę i pas na horyzoncie. Teraz się ściemniło zupełnie. Teraz, nie pójdę już do domu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frank Wedekind i tłumacza: anonimowy.