<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Filochowski
Tytuł Przez kraj wód, duchów i zwierząt
Podtytuł Romans podróżniczy
Wydawca Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1926
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
POSAG IRENY TOBCZEWSKIEJ.

Działo się to przed trzema laty. Wysączałem właśnie ze szklanki ostatnie krople kawy, gdy mój wzrok leniwie błąkający się po nagłówkach dziennika, zahaczył był o drobne, gdzieś na uboczu szpalt umieszczone ogłoszenie:
„AAA, Rozrywki poszukuje chory samotnik. Zapłaci gotówką, od umowy“.
W tej chwili i pod wpływem tego właśnie anonsu, musiało coś się stać w mojej podświadomości, gdyż bez uprzednich rozważań i zastanowień, nagle, jakgdybym dopiero co był powziął określoną decyzję, szepnąłem z pewnością siebie, wykluczającą wszelką wątpliwość:
— To dla mnie...
Przedzierając się przez tłum uliczny, biegłem pod wskazany adres, wciąż z tem niezachwianem przekonaniem, że nareszcie czeka mnie wybawienie, z kłopotów podemobilizacyjnych, to znaczy, jakiś niezgorszy, może nawet gruby zarobek.
— To dla mnie — myślałem podniecony zjawą już nietylko dostatku, ale kto wie, może długotrwałego dobrobytu. Szczęście zwykło przecież chadzać fantastycznemi zygzakami.
Trzaśnięty i pochylony parkan, bez umiaru poobwieszany drutem kolczastym, zatrzymał mię w biegu. Za furtką, na przeraźliwie pustym i niechlujnym placu, drzemało w sierpniowej spiece parterowe, dość rozległe domostwo z zakratowanemi oknami i krzywą facjatką w wysokim a wyrudziałym dachu. Wokół stosy gruzu i nigdy chyba niewywożonych śmieci. Ani jednego drzewka, krzaczka, lub przynajmniej odrobiny trawy. Smutek i zapuszczenie podmiejskiej rudery, tępo wyczekującej zwyżki cen na place, by ustąpić miejsca pochodowi żelazo — betonowych masywów.
— Do pana Tobczewskiego, pewnie z ogłoszenia? badał mnie ktoś w mrocznej sionce, gdzie ciężkim słupem stał cuch kotów i obierzyn kartoflanych.
Spokojnie uśmiechnąłem się w przestrzeń, jak ten, którego tutaj z niecierpliwością wyczekują.
Po chwili czułem się wepchnięty do dużej, zupełnie sprzętów pozbawionej stancji. Przez skrajne swe zapuszczenie, wnętrze to znakomicie harmonizowało z urodą placu i powierzchownością domu.
Pan wejdzie — zachęcał wysoki brunet w rozchełstanej koszuli na piersiach, osobiście przeprowadzając mię przez sąsiednią ubikację, w której przy stole z flaszkami i salcesonem w papierku, siedział na kanapie niski i czerwony blondyn. Mimo wybitne różnice, że tak powiem, maści i formy, mężczyźni ci mieli wspólny jakiś rys, cechę podobieństwa, narazie trudnego do sformułowania. Dopiero po dłuższej serji wizyt w tym osaczonym przez pierścień kamienic domu, uświadomiłem sobie, że było to podobieństwo wyrazu, zatem psychiczne — obaj mieli w rysunku czoła i ust piętno biologicznej siły, zdrowia i zimnej drapieżności. Niby żywy wyjątek bezimiennego tłumu, jeżeli się nań patrzy ze zdecydowaną niechęcią lub podejrzliwością.
Łagodnie popychany przez przewodnika ku dalszym drzwiom, zanurzyłem się w sutą portjerę. Gdy po sekundach oporu spłowiałej materji, cuchnącej starzyzną i tłuszczami, wydobyłem się wreszcie z otoczy fałd, w twarz mą bluznęło słońce. Wraz z falą światła uderzyło mię śmieszne wrażenie, że jestem nadziany na chłodny i śpiczasty wzrok. Naprzeciw siebie, na tle paru mocno zakratowanych okien i kilku lichych obrazków, mrużąc oczy, ujrzałem wysoki, ceratą powleczony fotel, a w fotelu szary szlafrok, z nad którego wyglądała siwa i długa głowa. Sprzęg oraz siedząca w nim z książką w ręku postać, były groteskowo wydłużone i wąskie, jak gdyby odbite w krzywem zwierciadle. Zwłaszcza ta siwa, z boków spłaszczona i uczesana na jeża głowa, z której przez szkła okularów patrzyły na mnie badawcze, choć już spłowiałe oczy.
—Proszę zaczekać minutę — zachrzęścił przyduszony głos. — Zaraz skończę rozdział. Właśnie porucznik nabija pistolety. Gdy sprzątniemy barona, a to jest jedyne wyjście z sytuacji, przyjdzie kolej na pana.
Z pod spuszczonych powiek wzrokiem jął toczyć po kartkach, co chwila dając folgę zniecierpliwieniu.
Nie, to jakiś skończony bałwan! — krzyknął wreszcie, książkę cisnąwszy w kąt. — Nabił, proszę sobie wyimaginować, broń, jak się patrzy, poczem najspokojniej powiesił ją na gwoździu, chociaż już od trzydziestu stronic może mieć niezachwianą pewność, że baron sprzątnie mu Adrjennę bez żadnych skrupułów. Jest to już wina pisarza, najwidoczniej fuszera i niedołęgi. Literatura, panie, to okropna rzecz — obrzydła mi już ta haniebna dependencja czytelnika od pomysłów autora, i niemożność wpływania na bieg zdarzeń. Przeciwko takiemu despotyzmowi powieści świat kiedyś musi się zbuntować, jak się już dziś ja buntuję.
— To dla mnie — stwierdzałem z coraz większą stanowczością, uważnie studjując zasępiony profil starca.
Aż rzekłem grzecznie, z najjaśniejszym, na jaki mnie było stać, uśmiechem:
— Przybyłem, niby wedle tej rozrywki...
Tobczewski powątpiewająco chwiał głową.
— To pan już dzisiaj czwarty z rzędu. Pewnie, jak i tamci, do niczego. Bezczelni, sum wielkich żądali za nudę. A cóż może być głupszego nad nudę, do tego jeszcze opłacaną. Jest to zresztą nałóg warszawski: zabójczo nudne godziny w kawiarni nad szklanką kiepskiej cieczy spędzone, to coś więcej, niż rozrywka — to symbol, znamię epoki, jak pan może zauważył pod każdym względem mało produkcyjnej. Ale słucham pana.
Po pauzie, obliczonej na efekt, a wytrzymanej, zdaje się, nader umiejętnie, rzekłem:
— Nim sobie innego, bardziej produkcyjnego zajęcia nie znajdę, wziąłem się do beletrystyki. Doraźność obecnego zawodu wynika stąd, że i mnie już drażni kwaśny swąd atramentu, oraz zagrażająca sferze życia inwazja sytuacyj powieściowych. Pozwolę sobie przedstawić szanownemu panu następujący program zabawy: rozporządzam mianowicie solidnym cyklem pomysłów, których nie zamierzam eksploatować. Pomysły te z całym składem osobowym( oraz z prawem użycia tej lub innej firmy, gotów jestem odstąpić panu za bezcen. Profit taki: o tyle to a tyle kawałków drukowanych będzie pan miał mniej do czytania.
Tobczewski kręcił głową krytycznie. Ja jednak nie dawałem za wygrane. Zbyt się nastawiłem na zarobek, zbyt wiele miałem pilnych, a niezaspokojonych potrzeb, bym mógł odrazu się zniechęcać.
Nowy swój program przedkładam z gorącą akcentacją.
— To w takim razie zrobimy inaczej. Otrzyma pan wolny wstęp za kulisy mej wyobraźni. Gdy uzna pan za właściwe, tu i tam zmienimy akcję, albo charakterystykę poszczególnych osób; ludzi moich pan pchnie ku przeznaczeniom według swego widzimisię. Tworzycielem ich dziejów stanie się pan, mag i władca bajeczny. To już nie będzie literatura, lecz rozpętanie wszelkich możliwości umysłowych i moralnych — i to poza kontrolą krytyki. Szczęście, oraz najokrutniejsze katastrofy w pańskiem się znajdą ręku. Jeżeli skąpił pan bliźniemu dobra, teraz tanim kosztem można to wszystko naprawić. Jeżeli ma dobrodziej wrogów groźnych, a niedosiężnych, teraz możemy wywrzeć na nich zemstę. Wzniosę pana, jako mocarza, ponad grzech i prawo, gdyż prawem będzie pana jedynie wola. Niedrogo za to zażądam...
Uporczywie, z gorączką wewnętrzną, wplatałem wzrok w spojrzenie starca, który w długiem milczeniu zdawał się być cały projektem mym pochłonięty.

*

Roch Samuel Tobczewski, jak się okazało, był osobistością, która w kartotece policji śledczej miała jędrną charakterystykę: „Skąpiec, dawny lichwiarz i podobno nawet rozbójnik, nigdy jednak nie pochwycony na gorącym uczynku, od piętnastu lat porzucił swój proceder i cofnął się w życie ściśle domowe, podobno z obawy przed czyjąś zemstą. Dorobił się znacznych bogactw, które starannie gdzieś ukrywa. Kawaler, bez śladu krewnych. Opieka kryminalna naràzie zbyteczna“.
Od kilkunastu zatem lat Tobczewski nie opuszczał domu, lękając się zemsty, która rzekomo zagrażała mu ze strony potężnych, a przebiegłych nieprzyjaciół. Czas dobrowolnego więzienia mijał na czytaniu powieści i na zawodach karcianych z dwoma, gwoli obrony osobistej, najętymi zbirami, których Tobczewski niewątpliwie w grze by oszukiwał, gdyby nie zdecydowana postawa gwardji.
— Panie starszy, prosimy honornie o uczciwość, bo jak nie, to wszystkie knochy poprzetrąciem i zaraz sobie stąd odejdziem...
Pogróżka, zwłaszcza punkt jej drugi, bo pierwszy bywał podobno niejednokrotnie już stosowany, skutkowała znakomicie. Tobczewski na myśl, że zostać może w domu sam, zdany na łaskę swej trwogi, opryczników przepraszał, wyprawiał im pierwotne uczty, z jękiem bólu uwzględniając wszystkie, coraz to bezczelniejsze wymagania.
W czytaniu Tobczewski doszedł do najwyższego stopnia nasycenia. Pochłaniane bez sensu i porządku książki treści wyłącznie beletrystycznej i to marki dostosowanej do jego poziomu umysłowego, zaprawionego w skrajnym realiźmie samotnika przyprawiały o paroksyzmy zniechęcenia do literatury. Właściwa człowiekowi, zwłaszcza zaś mężczyźnie, potrzeba tworzenia konstrukcji, domagała się przeżyć realniejszych. Tobczewski miał przecież za sobą swoiście czynną tradycję działania, która w końcu musiała się zbuntować przeciwko światu fikcji, tembardziej, (tu następuje najważniejszy motyw), że fikcja ta była już przez autorów ze wszystkimi szczegółami przerobiona i w gotowym kształcie narzucana spożywcom.
— To dla mnie — raz jeszcze szepnąłem swemu rozradowaniu, gdym starca przejrzał i ujął w formułę.
To też kiedy pan Roch przyjął mój program, narazie tylko tytułem próby, wziąłem się do dzieła z zapałem, ale i z należytą ostrożnością. Chodziło o wytworzenie wokół starca takiej magicznej atmosfery, o wprowadzenie go w taki stan, żebym stał się dla Tobczewskiego bardziej jeszcze niezbędny, niż jego żarłoczna, notabene nie bardzo mi życzliwa gwardja. Co do trudności, jakie mię czekały w uciążliwej walce o zaufanie i sympatję, nie należało się łudzić ani chwili. Trzeba było nietylko rozproszyć zawodową podejrzliwość ex-lichwiarza, ale akcję zainscenizować tak sugestywnie, by zmyślone osoby, które do niej wprowadzimy, nabrały pozorów wypukłości i życia, przez wyposażenie ich w starannie przemyślaną charakterystykę. Dopiero wtedy i ja sam mógłbym wpleść się w personel fantomów, by z ubocza, dyskretnie kierować śmieszną naszą awanturą.
— Stare, żylaste serce nałogowego kawalera, najłatwiej da się skruszyć sentymentem — orzekłem, wprowadzając pana Rocha w początek sfabrykowanej ad hoc opowieści o biednej sierotce, Irenie, która, straciwszy rodziców w szesnastym roku życia, została bez wszelkich środków na bruku. Irena szczupła jest i zgrabna, ma jasne włosy, niebieskie oczy, równe zęby i śliczny niewinny uśmiech.
— Nie trzeba za dużo urody! — wołał Tobczewski. — Irena powinna mieć coś takiego, coby ją odróżniało od powieściowych kukieł. Przecież pan chyba zauważył, że w powieści, jeżeli jest mowa o kimś ładnym, to ów ktoś musi taki już być przecudowny, że gwiazdy gasną; i przeciwnie — jak już autorek wysili się na szpetotę, to aż pies z wyciem ucieknie. Irena, owszem, jest niebrzydka, niepozbawiona nawet wdzięku, nieco tylko za chuda, a lewą dziurką w nosie odrobinę ma większą, niż prawą. Pozatem zauważyłem też trochę łupieżu we włosach i brak jednego zęba.
— Nie szkodzi — bąknę pojednawczo. — Zębem zajmie się dentysta, złota koronka usunie drobny ten brak, to nawet niedrogo będzie kosztowało, jakieś dwadzieścia najwyżej dolarów. Łupież, o ile wiem, wskazywałby na złą przemianę materji, rozumie się, wskutek złego odżywiania. Nim zaczniemy właściwą akcję, możebyśmy wysłali dziewczyninę nasamprzód do Krynicy, a potem gdzieś nad morze, najlepiej południowe, Ostatecznie, jeżeliby zaszła potrzeba, to chętnie będę Irenie towarzyszył. Kosztorys podróży na dwie osoby przedstawię jutro...
Z za grubych okularów patrzyły na mnie zimne, podejrzliwe oczy. Zamilkłem, stwierdziwszy, że przedwczesna ścisłość w szczegółach programu może być źle widziana. Starzec nie zdradzał jeszcze najmniejszego przejęcia się niedomaganiami Ireny,
Po pewnym czasie aparat naszych rozrywek wykazał już niezgorszą sprawność. Jeżeliby szukać gdzieindziej analogji, to rola moja przypominała właściwie rolę tak zwanej „nadrabiaczki pończoch“. Zaczynałem bajkę, dawałem jej punkt wyjścia, by pan Roch już sam mógł następnie snuć dalsze ciągi opowieści. Takie przynajmniej stawiał mi żądania. Mimo tę pozornie skromną pozycję, starałem się zawsze być we właściwej chwili obecny z dyskretnie przyrządzoną radą, jakby według mnie należało dalej postąpić. Gdy Tobczewski prawił mi rozrzewniające brednie o smutnej przeszłości Ireny, ja od czasu do czasu tok fabuły nieznacznie skierowywałem ku swoim, tajemnie sobie wyznaczanym celom.
Między starym Rochem a mną rozpoczęła się lona gra, obfitująca w akcenty nietylko farsowe, ale nawet dramatyczne, zależnie od sytuacji i tempa zabawy. Właściwem mojem zadaniem, które sobie postawiłem, było wywrzeć na skąpca taki wpływ, tak skutecznie go urzec, by bogactwa swe wydobył z ukrycia i zrobił z nich jakiś użytek, nie krzywdząc przytem swego pomocnika. Do celu tego służyć miała urojona Irena, którą notabene, już po miesiącu zabawy, sknera, zalewając się łzami, adoptował, a której opiekunem w razie śmierci przybranego ojca, powinienem chyba zostać ja, właściwy autor postaci.
Instytucja opiekuna okazała się o tyle niezbędną, że jeżeli Irena, fantom przecież, mgła, na serjo weszłaby do formalnego testamentu, jako spadkobierczyni (a nieobliczalny, przebiegły dziad mógłby mi takiego figla spłatać), to na grze tej nikt by nic nie zyskał.
Przyznać należy, że Tobczewski nadspodziewanie dzielnie się opierał mym zamysłom, fabułę kierując w ten sposób, bym ja ciągle stał na trzecim planie wypadków. Pewnie przeczuwał moje intencje, pewnie już przeciw mnie coś knuł, ale zaczarowany własną wizją i pozorną ekspansją swego serca, nie decydował się na wyraźne ze mną zerwanie.
Po upływie roku, w ciągu którego o dochodach z „rozrywki“ mowy jeszcze nie było — czując się trochę zniechęcony, próbowałem nawrócić starca na wiarę społeczną i bezpośrednio oddać go wraz z jego złotem ogółowi.
Działo się to w jakiś miesiąc po uroczystem uznaniu mnie za dalekiego krewniaka, co przeprowadziłem rozmyślnie, by mieć głos w sprawach rodzinnych.
— Dlaczego wuj nie odda społeczeństwu swoich bogactw? Marnuje się to tylko niepotrzebnie.
— Nie społeczeństwo dało mi te grosze, które łaskawie zwiesz bogactwami — odpowiedział nieoczekiwanie łagodnie. — Sam je sobie, nawet wbrew społeczeństwu, zebrałem.
— Podobno jednak z krzywdą ludzką. Czy to prawda?
Dziad był nieubłaganie spokojny.
— Tembardziej nie oddam. Krzywdy pieniądzem się nie okupuje. Ofiary mojej chciwości zasługują na więcej, niż na zadośćuczynienie materjalne, bo na szczerą sympatję. Są to ludzie dobrzy, choć niedołężni, i im właśnie zawdzięczam jaki taki majątek.
— I co wuj ma z tego majątku? Toż w razie śmierci przepadnie.
— Niechaj. Dla siebie, nie dla kogo innego ciułałem. Że nie używam dóbr doczesnych, to tylko wskazówka, żem grosze zbijał w celach idealnej natury. Lubię mianowicie, straszliwie lubię posiadać, a nic tak, chłopcze, nie podkreśla osobowości, jak świadomość posiadania. A im więcej samowiedzy, tem doskonalszym jest się tworem, tem bliżej Stwórcy.
Filozofja wuja wprowadziła mię na chwilę w osłupienie. Skąd ta łatwość żonglowania paradoksem, to obycie się z terminologią? Albo zwiana gdzie z jakiej powieści „kwestja“, albo może kiedyś u jakiego „filozofa do wynajęcia“ zamówiony światopogląd, lub wreszcie owoc samodzielnych dociekań, mających rehabilitować przeszłość lichwiarza i rozbójnika? Ostatnie rozpoznanie najbliższej zdaje się być prawdy. Sumienie, ten sternik na mętnych fluktach pokus, pod presją wyrzutów bywa krętaczem o niesłychanej wynalazczości.
Pan Roch poruszył się w fotelu.
— W tem mojem, tak niepokojącem ludzi bogactwie, mieści się całe moje ja: zagadka, sekret przewagi nad bliźnimi, których umiałem zmusić do zasilania moich kas, A zresztą mogę cię uspokoić, że złoto nie przepadnie. Mam dla kogo... Żyć może? Nie, na to już zapóźno. Ale mam przynajmniej dla kogo umrzeć. Irena...
We mnie wzruszenie zatkało dech. Zbliżała się chwila jedna z najważniejszych w grze — wspaniały wynik mojej cierpliwej walki o wyobraźnię Tobczewskiego.
— Irena — ciągnął dymisjonowany lichwiarz — odziedziczy po mnie wszystko, w posagu rozumie się.Zastrzegę sobie tylko jakie takie dożywocie. Będzie bogatą kobietą, o ile nie splami nazwiska, które odemnie otrzymała znakomicie oczyszczone przez pieniądze.
— Irena bardzo wuja kocha — zapewniałem gorąco, — We wczorajszym liście oświadczyła mi najwyraźniej, że ponieważ małżeństwo mogłoby ją oderwać od boku przybranego jej ojca, więc zamąż nie wyjdzie nigdy. Chyba, że za kogoś też bliskiego wujowi. Naprzykład za mnie...
Ostatnie słowa rzuciłem już półgłosem.
Aby nie widzieć, co się dzieje w twarzy Tobczewskiego, patrzyłem w inną zupełnie stronę. Zdawało mi się bowiem, że po krótkim dreszczu wzruszenia, w kłaczastych wąsach skąpca musiał osiąść gorzki jakiś wyraz.
Tobczewski wszelako milczał, snąć zamyślony.Nie bez pewnej dumy wodza stwierdziłem, że śmiałe moje posunięcie teoretycznie się powiodło.
Minęło jeszcze pół roku. Nie zarabiałem już prawie nic. Budżet mój oparł się na wyprzedawaniu bibljoteki i na drobnych, tu i tam zaciąganych pożyczkach. Mając rozleglejsze przed sobą perspektywy, niż doraźny zarobek, o pieniądze nie nagabywałem Tobczewskiego zupełnie. Prosty rachunek mi mówił, że wobec możliwości otrzymania wielkiego spadku, opłaci się nietylko wieść akcję bez doraźnych zysków, nietylko żuć biedę, ale jeszcze za oszczędzone na pożywieniu grosze fundować wujowi piwo, babki śmietankowe i ulubione jego mydła.
Irena tymczasem kończyła jakiś arystokratyczny zakład naukowy na południu Francji, dokąd wuj posłał był ją przed rokiem na ukończenie edukacji.Co wieczór w nieoświetlonym pokoju, zapatrzeni w stojącą za oknami łunę wielkiego miasta, gwarzyliśmy o przyszłości ukochanego dziewczęcia. Najwięcej, rzecz prosta, mówił wuj; rozczulał się przytem nie na żarty, a w głosie drżały łzy.
— Pisała przełożona — rzekłem kiedyś, siląc się na obojętny ton. — Prosi o niezwłoczne nadesłanie wpisowego za drugie półrocze i za korepetycje.Jeżeli wuj chce, to mógłbym się zająć wysyłką pieniędzy.
Wtedy rozległo się głuche, pełne niechęci mruknięcie.
— To dopiero podła baba! Przecie zapłaciłem za cały rok szkoły i pensjonatu, już z korepetycjami!
— To ja jej tak, wuju, odpiszę. Ale Irena zamało dostaje na drobne wydatki. Pozatem dentysta.
— Nie przesadzaj — strofował mnie pan Roch.— Ma dwieście franków miesięcznie, a oprócz tego na dentystę.O Irenę się nie troszcz — już ja niczego jej nie poskąpię.
Atak mój był odparty. Stary robił to z chwalebną przytomnością umysłu.
Żeby jeszcze bardziej zgęścić atmosferę bajki i silniej oddzilałać na wyobraźnię klijenta, do domu jego sprowadziłem arfę i ukryłem ją na facjatce, a o zmroku przystępowałem do hypnotyzowania Tobczewskiego lichą zresztą muzyką. Albo z silną latarką rowerową stanąwszy na placu, w okna stancji wujowej puszczałem różnobarwne smużki, by następnie opowiedzieć mu bajeczkę o tem, jak to tęsknota Ireny koło domu opiekuna błąka się pod postacią kolorowych światełek i pieśni archanielskich.
Nie zawahałem się wystąpić też kiedyś na śniegu pod oknami w stroju cheruba i z papierową lilją w ręku. Chociaż taki aniołek z bakami, w binoklach i w futrzanej czapie na krótko ostrzyżonej głowie wyglądać musiał raczej zabawnie, niż nastrojowo, niemniej jednak po drugiej stronie ramy, widziałem spłaszczoną na szybie twarz z oznakami szczerego zachwytu.
Nazajutrz, po tem objawieniu, Tobczewski opowiedział mi z mrowiem fantastycznych szczegółów, jak to mu się wczoraj ukazała oskrzydlona anielsko Irena.
Rosłem z dumy, zacierałem ręce, czując, że naiwna moja maszyna spełnia swe zadanie należycie.
Kiedyś postanowiłem prosić Tobczewskiego o rękę Ireny. Miało to być jednem z najważniejszych posunięć, od którego zależała cała moja przyszłość.
— Zbyt bliski mi jesteś krewny, żebyś mógł żenić się z moją córką — wykrętnie odpowiedział skąpiec, niemile widać zaskoczony propozycją.
Kwestjonować teraz swoje pokrewieństwo z „wujem“ byłoby dla sprawy niebezpieczne. Wolałem z innej podejść go strony.
— Wuju, nie z córką, ale z adoptowaną wychowanką, która... Cóż, muszę to wyznać — która kocha mię oddawna pierwszą i czystą miłością. Posagu nie wymagalibyśmy odrazo. Należałoby narazie dać mi przyzwoitą sumę na kupno wyprawy, oczywiście jeszcze przed przyjazdem Ireny...
Wuj wykręcał się, jak umiał, ale padając pod ciosami mej argumentacją zażądał doby do namysłu.
Po upływie tego terminu pokazał własnoręcznie przez się nagryzmolony list, rzekomo od Ireny, w którym ta oświadcza, że zamąż nie wyjdzie, gdyż wstępuje do klasztoru, a mnie nie kocha.
— Czytaj! — tryumfująco wołał sknera.
— Czytaj, co tu o tobie stoi: Pożegnaj go, wujaszku, odemnie. Niech mi już więcej głupiemi swemi zalecankami nie dokucza“.
Przygryzłem wargi. Tobczewski, gdy chodziło o nietykalność jego majątku, umiał puścić się nawet i na dowcip.
Nazajutrz przybywam ze sfabrykowanym telegramem.
— Depesza od Irenki! — wołam od progu ze sztucznem zdyszeniem. — Żąda, byśmy wczorajszy jej list uznali za nieważny. Pisała go w chwili rozterki, dziś atoli oświadcza, że kocha tylko mnie i tylko za mnie wyjdzie. Czytaj wuju: „jeżeli mój najdroższy tatuś, a twój wujaszek, będzie mi stawał na drodze do szczęścia, to umrę z rozpaczy. Doktór powiedział, że takiej zgryzoty organizm mój nie wytrzyma, i kazał natychmiast wyjść za mąż, oraz zażywać „Aurein“, jakieś lekarstwo ze złota, bardzo drogie, na które proszę zaraz przysłać 5.000 franków. Powiedz też wujowi, żeby ci zwrócił te tysiąc franków, które od ciebie niedawno pożyczyłam“.
Wuj ze zdziwieniem obejrzał depeszę, skreśloną przezemnie na prawdziwym blankiecie telegramu.
— Wiele to taka depesza musi kosztować! — kwaśno rzekł, kręcąc głową. — A długu, przez smarkatę zaciągniętego, nie reguluję, ze względów pedagogicznych.
Po paru dniach ze łzami w oczach przeczytał mi list, też niby od Ireny, oznajmiający, że dziewczyna się rozmyśliła. Wstępuje do klasztoru i żegna mię na zawsze.
Teraz ja zamilkłem, stropiony. Jasną było rzeczą, że kontredansa z listami dłużej prowadzić już nie sposób. Czas największy innego jąć się środka.Zwłaszcza, że wuj w ostatnich tygodniach jakoś niedomagał. Stracił łaknienie, chudł, żółkł i coraz częściej chwytał się za piersi.
Na drugi dzień przystąpiłem do wykonania chwytu, w moich przewidywaniach — niezawodnego.Zjawiwszy się w porze, jak dla mnie niezwykłej, bo rano, mocno upudrowany, sam odrazu zwróciłem uwagę kutwy na niezwykłą bladość moich lic.
— Wuju! — zawołałem. — Wszystko muszę ci wyznać. Wuju, jeszcze czas powstrzymać nieszczęście.
On zaś przestraszył się nie na żarty. Snąć przeczuwał podstęp.
— Co się stało? Mów!
— Wuju! — jęczę boleśnie. — Nie pozwalaj Irenie wstępować do klasztoru! Ona taka słaba, taka wiotka, reguła klasztorna z pewnością ją zabije.
— Albo uzdrowi — pociesza mię Tobczewski, — Mój drogi, uszanujmy wolę tej świętej dziewczyny, I daj mi spokój. Źle się czuję, serce mię boli, gnębią duszności... Czegoś się boję...
W spłowiałych jego oczach rzeczywiście zebrał się wyraz lęku.
— Chwileczkę, drogi wuju. Sprawa jest ważna i pilna. Okoliczności tak się złożyły...Tylko spokoju, na Boga! Więc tak się złożyły, że Irena... powinna, musi wyjść za mnie. Widząc niechęć wuja do tego projektu, zrywa ze światem uciech... Ale ona się łudzi... Do klasztoru jej nie przyjmą...
— Co to znaczy? — szepnął chory starzec, czując wilczy dół.
— To znaczy, wuju... To znaczy, że ja niecnie nadużyłem jej zaufania... I oto wkrótce Irena zostanie matką...
Ojciec uwiedzionej chwiał zafrasowaną głową.
— „Milczy“ — pomyślałem. — „Zły znak. Tu było miejsce na szał gniewu i rozpaczy. Widać, że stary albo ma dosyć zabawy, albo też szykuje się do obrony“.
Podniosłem nieśmiało oczy. W bladej twarzy pana Rocha malował się szalony wysiłek. Tobczewski natężał umysł do odparowania ciosu. Widocznie znalazł coś, bo pod wąsami zadrgał ledwo dostrzegalny uśmieszek.
— A powiedz mi, chłopcze, jakeś ty mógł tego dokonać, jeżeli Irena od roku przebywa we Francji, a ty przez ten czas Warszawy nawet na jeden dzień nie opuszczałeś?
Był tak pewien tryumfu, że odwrócił zwycięsko głowę, by nie widzieć sromu przeciwnika.
Sytuacja była poważna. Ale zakłopotanie moje trwało sekundy zaledwie.
— Wuju, — rzekłem wzruszony, — muszę ci wyznać, że za moją namową Irena potajemnie przybyła do kraju, ażeby nas zobaczyć. Wiedziona tęsknotą, przychodziła tu i grywała na harfie. Anioł, któregoś widział za oknem, to była ona w obecnem swojem wcieleniu. Wuju! Teraz, gdy wiesz wszystko, nie będziesz wzbraniać nam małżeństwa!
Tobczewski blady, potem wysiłku oblany, poruszał szczękami, nie mogąc zapewne znaleźć dla siebie wyjścia.
Milczenie uznałem za wyraz zgody na moje małżeństwo z jedyną spadkobierczynią bogacza. Nareszcie kończy się ciężka gra — wygraną! Miljony, którym groziła zagłada, mnie przypadną w udziale! Więc to ja naprawdę będę miał własny motocykl, naprawdę w Rzymie dokończę studjów? Naprawdę społeczeństwu podaruję szereg bezpłatnych pralni i stacyj rozdawnictwa mydła? Do rąk moich ma-ż rzeczywiście przejść potężna broń w walce z życiem: złoto? Więc bajka może się ziścić w jawę, w rzeczywistość! Cóż za cudowna alchemja!
Ze względu na późną noc, deszcz i zły stan zdrowia wuja, uważałem za stosowne nie wracać już dzisiaj do siebie, lecz przenocować w wolnym i stosunkowo najczystszym pokoju, sąsiadującym ze stancją ciągle pijanych zbirów.
Przed świtaniem atoli zbudził mię jeden z pretorjanów.
— Panie — odezwał się cynicznie — stary już czeka na pociąg do piekła. Kazał pana podnieść.
Widmo katastrofy gnało mię do pokoju wuja.
Przy świetle przepalonej żarówki Tobczewski siedział w swym fotelu blady, zielony niemal. Usta miał rozwarte, a powieki opuszczone. Typowy obrazek agonji.
Gdym się zbliżył i ujął wuja za rękę w przegubie (znalazłem tam tylko ślady tętna), z zaciśniętej garści wypadła mu jakaś kartka. Niechybnie przed chwilą pisana, charakterem, którym wuj zazwyczaj bazgrał apokryficzne listy Ireny.
— „Ukochany ojcze!“ — czytałem. — „Wstępuję do klasztoru, bom danego mi przez ciebie nazwiska nie umiała uszanować. Temu, który mię zbezcześcił, powiedz...“
Tutaj list się urywał, a następował kleks, niewątpliwie spowodowany utratą sił.
Gdym się schylił nad umierającym uczestnikiem gry, który z taką wzruszającą cierpliwością, już w obliczu śmierci, trwał w swojej roli, natrafiłem na zawieszony pod przymkniętemi powiekami, przytomny jeszcze wzrok. Co było w tem ukośnem spojrzeniu — żal, iż zabawa się kończy, świadomość przegranej, czy też rozpacz z powodu upadku Ireny, tej abstrakcji, zastępującej samotnikowi świat rodzinny — przez dwa prawie lata? Pocóż jednak Tobczewski ostatkiem sił kreślił popierający moją tezę list?
Otóż mam rozwiązanie! W gasnących oczach tliła się iskierka zadowolenia, wargi poruszyły się bezgłośnie.
Jeszcze niżej się schylam. Może usłyszę wskazówkę, jak i gdzie należy szukać skarbu?
— Miałeś słuszność — owiał mię ledwo dosłyszalny szept. — Irena... Małżeństwo, dobrze...
Już mam zawołać „prędzej, mów, gdzie szukać, bo ledwo zamkniesz oczy, a gwardja twoja dom ten splądruje, piwnice i plac przekopie, podłogi pozrywa”!
Nastąpił finał zabawy. W grze naszej umierający manjak posiadania ostatnią wygrał kartę.
—Dobrze — zaszemrał szept. — Ale Irenę...Wydziedziczam...
Zwarły się ciężkie powieki, a na twarz padł żółty cień.
Pod palcami memi, w przegubie ręki starca, tam, gdzie się szuka ostatnich sygnałów życia, w tej chwili spokojnie już było i cicho.

Wtedy to właśnie przyśniła mi się jakaś szalona, pełna przygód i niespodzianek podróż. Podróż po mało znanych, egzotycznych krainach, jako zapłata za poniesioną w grze klęskę.
O, Ireno, cicha gołębico, więziona na pokucie w zimnym klasztorze! Poto cię wywołałem z niebytu, poto-m cię stworzył i pokochał, poto-m w istność twą uwierzył, by teraz szukać znów zapomnienia i walczyć z tęsknotą za tobą?

Mam do ciebie żal, Ireno, iżem samotny jest i ubogi...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Filochowski.