Rapir i tomahawk/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rapir i tomahawk |
Pochodzenie | cykl Ród Rodriganda |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Ferdynand Cortez podbił Meksyk, król hiszpański oświadczył, iż dane mu zostanie wszystko, czego tylko zażąda. Przebiegły Hiszpanin przypomniał sobie Dydonę, która położyła podwaliny pod Kartaginę. Naśladując sławną królowę, poprosił o tyle kraju, ile nakryć można skórą wołową. Ta nader skromna prośba została oczywiście spełniona. Wtedy Cortez kazał pokrajać duży kawał skóry wołowej w cieniutkie pasy i zakreślił nią obszar o wiele większy, aniżeliby król mógł przypuszczać.
Posiadłość i założone w niej miasto istnieją dotychczas. Na pamiątkę konceptu nazwano ją Cuernavacca, co znaczy skóra wołowa. —
Wielki czworobok starego zamku, architektonicznie nie mający żadnej wartości, zmieniony został z biegiem czasu w koszary. Maleńkie miasteczko zbudowano, jak wszystkie osiedla meksykańskie, bardzo regularnie. Bruki są fatalne, i to tylko na niewielu ulicach. O gazowem oświetleniu niema mowy; nocy nie rozjaśniają nawet lampy naftowe.
W tej małej, niepozornej mieścinie kwaterował Maksymiljan Meksykański, który żył tutaj życiem ściśle prywatnem. Położenie miasteczka jest przepiękne. Odległe o jakieś trzydzieści kilometrów od Meksyku, mieści się w kotlinie, ze wszystkich stron osłoniętej od wiatru. Cesarza Maksymiljana, człowieka o fantazji poety, oczarowały piękność i bogactwo tropikalnej przyrody, dlatego upatrzył sobie Cuernavacca na rezydencję.
Gdy tylko sprawy państwa pozwalały Maksymiljanowi i jego żonie rozstać się na kilka dni ze stolicą, śpieszyli do Cuernavacca, by znaleźć wypoczynek dla ducha i ciała. Czasami Maksymiljan udawał się tam bez małżonki, aby zdala od intryg i wpływów naradzić się z kilkoma zaufanymi nad poprawą stosunków. —
Trudno wyobrazić sobie coś mniej cesarskiego od skromnej willi, którą wynajął Maksymiljan. Była jednak wspaniale położona. Ogród wyglądał jak zaczarowany. Każdemu, kto nań patrzył, wydawał się wyciętym wprost z bajki. Wszystko było naturalne, żadna sztuka nie zdążyła zawładnąć naturą, żaden ogrodnik nie przebył jeszcze dzikiego lasu róż, otaczającego willę. Ponad różami, mieniącemi się wszystkiemi kolorami tęczy, wznosiły się, olbrzymie kaktusy, aloesy, potężne palmy najrozmaitszych gatunków, dzikie drzewa cytrynowe i pomarańczowe, majestatyczne cyprysy. Miałbyś wrażenie, że królowa kwiatów zazdrosna jest o dumne drzewa i, chcąc je przyćmić, oplotła pnie i gałęzie najróżnorodniejszemi krzakami róż białych, ciemno czerwonych, purpurowych, różowych, od których tchnęła woń przecudowna.
Wśród tej pachnącej głuszy wiły się drogi. Ciszę mąciło tylko Alleluja wspaniałych różnokolorowych ptaków. Był to raj w minjaturze, prawdziwy Eden, którym zachwycałby się sam Harfis, poeta perski, piewca miłości i róż. — Po tych drogach spacerował cesarz Maksymiljan w towarzystwie człowieka, ubranego w bogaty, lśniący od złota, strój narodowy. Człowiek ten o oczach i włosach czarnych, wzrostu średniego, miał żółtawą, bardzo ruchliwą twarz i oczy, płonące żarem, właściwym tylko ludziom południa. Był to generał Mejia, Indjanin, wierny przyjaciel cesarza, który dzielił z nim wszystkie cierpienia i śmierć wraz z Maksymiljanem poniósł.
Obydwaj mężczyźni pogrążeni byli w poważnej rozmowie.
— Jest pan wielkim pesymistą, kochany generale, — rzekł cesarz cichym delikatnym głosem. Zerwał z krzewu różę i zaczął pić nozdrzami zapach.
— Oby Jego Cesarska Mość miał rację! — odparł generał. — Oby Bóg dał mi możność powiedzenia tego, co chcę, a nie, co mówić muszę.
Cesarz zatrzymał się, popatrzył badawczo na generała i zapytał ze zdumieniem:
— Dlaczegóż nie mówi pan tego, co chce?
Zapytany milczał przez chwilę, potem odparł wolno:
— Nie pozwala mi na to majestat cesarza.
Maksymiljan utkwił wzrok w ziemię i, mówiąc napół żartem, napół serjo.
— Czy majestat mój tak lśni, tak oślepia? — zapytał. — Nie przypuszczałem, aby widok mego tronu robił tak przygniatające wrażenie.
— A jednak pozostaję przy swym pesymiźmie.
— Nie jestem przecież tutaj cesarzem, a człowiekiem prywatnym.
— To łaska, za którą zwolennicy majestatu wdzięczni być mogą; nie mogę jednak człowiekowi prywatnemu nic takiego powiedzieć, coby mogło martwić. lub obrażać cesarza.
Maksymiljan położył rękę na ramieniu Indjanina i rzekł:
— Niechże pan mówi, generale. na miłość Boską! Cesarz nie będzie się na pana gniewał.
— Ależ przeciwnie!
— W takim razie rozkazuję panu.
Słowa te wypowiedział tonem. wykluczającym jakikolwiek opór.
Wierny generał zwiesił głowę.
— Słucham i spełniam rozkaz, mimo, że się narażę na utratę łaski monarszej.
— Nie utraci jej pan. Niech sennor pamięta, że mówisz z przyjacielem, który zniesie również i nieprzyjemne rzeczy. Był pan obecny, gdy przedstawiałem plan sanacji? Nie zgadzasz się z nim?
— Niestety nie mogę. Wasza Cesarska Mość nie powinien zapominać, że zapał jego napotykał tutaj na grunt obcy. Meksykanie mówią o Waszej Cesarskiej Mości: — Emperador que quizo lo mejor — Cesarz, który ma najlepsze chęci, — są jednak głęboko przekonani, że Wasza Cesarska Mość nie potrafi zrozumieć i ogarnąć osobliwych stosunków meksykańskich. Ta ziemia dymi jeszcze krwią; otacza nas lud niebywale krewki i gwałtowny. Żyjemy bez ustaw, zaczynamy je bowiem dopiero tworzyć. Gdy Chrystus wszedł do Jerozolimy, cały lud wołał: Hosanna! W trzy dni później ukrzyżowano go.
Cesarz szedł jakiś czas w milczeniu. Po dłuższej pauzie rzekł:
— Myśli pan zapewne o hosannie mego przyjazdu?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Czy wątpisz, sennor. w szczerość tego entuzjazmu?
— Wątpię. Któż was przyjmował, Najjaśniejszy Panie? Ludność? Nie. Francuzi oraz ich zwolennicy. Entuzjazm był sztuczny; wiem o tem dokładnie. Jeżeli Francuzi przypuszczają, że pozycja ich tutaj jest mocna, mylą się grubo.
— Mówi pan o wojsku, na którego czele stoisz?
— Czy Napoleonowi I udało się zdobyć Hiszpanję? Tak samo bratankowi jego nie uda się utrzymać Meksyku. Francuzi nietylko nie mają gruntu pod nogami, lecz stoją — na źle spojonym pomoście, który w każdej chwili może się załamać. Meksyk to setki kraterów — lud jego to wulkan. Palą się, w nim podziemne siły, a wybuch będzie okropny. Gdyby Napoleonowi udało się nawet wysłać miljon Żuawów i Turków, niema pewności, czy wszystko się nie zawali.
— Co za perspektywa!
— Ośmielam się przedstawić ją Waszej Cesarskiej Mości. Niech się Wasza Cesarska Mość strzeże przed oddawaniem swego losu w ręce władcy z nad Sekwany. Władcy Meksyku nie wolno być kreaturą innego cesarza. Musi opierać swą moc i władzę na samym Meksyku. Nie wolno mu być łatwowiernym, nie wolno snuć fantazji, ani marzyć. Powinien wchodzić do kraju nie z fantastycznemi planami, a z szablą w ręku, Meksykanin jest wrogiem porządku. Ludzie tutejsi przypominają półdzikie bestje, z któremi nie wolno igrać miękkością i łagodnością, — które trzeba chwytać na lasso.
Generał wypowiedział te słowa z wielkim zapałem. Mówił prawdę, prawdę tak szczerą, jak ją odczuwał w sercu. Zapomniał o nadaniu słowom formy, przyjętej w rozmowach z koronowanemi głowami. — Cesarz szedł obok niego, zatopiony w myślach. Miał wyraz twarzy poważny, nie zdradził jednak ani słowem, iż się czuje dotknięty.
Indjanin ciągnął dalej:
— Meksykanie nienawidzą Europejczyków i nie potrafią kochać tego, kogo im Europa przeznaczy na władcę.
— Generale! — rzekł wreszcie Maksymiljan tonem, w którym brzmiała przestroga.
— Wasza Cesarska Mość, miałem przecież mówić prawdę.
— Dobrze, ale mówił pan przedtem o kreaturach, podstawionych przez innych.
— Przyznaję, że wyrazy te nie były parlamentarne, ale musiałem wskazać Waszej Cesarskiej Mości, iż ludzie tutejsi posługują się niemi.
Cesarz zmarszczył czoło.
— Któż używa tego określenia?
— Przedewszystkiem Meksykanie.
— A oprócz nich?
— Sami Francuzi.
— To nieprawda!
— Wasza Cesarska Mości! Słyszałem to wyraźnie dziesięć razy, sto razy; zaręczam honorem.
— Z ust Francuzów?
— Tak; z ust wszystkich oficerów.
— Mój Boże!
Maksymiljan złożył ręce i spojrzał ku niebu. Mejia zauważył to, zacisnął usta, zmarszczył czoło. Po chwili rzekł:
— Chciałbym być cesarzem.
— Dlaczegóż to?
— Poprosiłbym wtedy generała Mejię, aby mi powiedział, co mam uczynić.
— Proszę pana o to.
— Chwyciłbym za szablę i wypędziłbym Francuzów z kraju.
— Generale! Jako żołnierz wie pan najlepiej, że to stać się nie może.
— Ależ przeciwnie. Niema nic łatwiejszego.
— Jestem zdumiony.
— Zwołać należy Meksykan. Staną, jak jeden mąż. Wtedy Wasza Cesarska Mość będzie przywódcą — cesarzem narodu. Wtedy Wasza Cesarska Mość dowiedzie, że jest władcą, opierającym się na własnej sile. Będą Waszej Cesarskiej Mości posłuszni, będą Waszą Cesarską Mość ubóstwiać!
Maksymiljan zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie podzielam pańskiego entuzjazmu. Niech pan pomyśli o Juarezie, o Panterze Południa i o reszcie przywódców partyzanckich, którzy chętnie grają rolę cesarza. Niech pan pomyśli o Anglji, o Ameryce, o Hiszpanji, niech pan pamięta o moich zobowiązaniach wobec Francji...
— Ach! — przerwał generał. — Meksykiem może rządzić tylko miecz. Kto chce połączyć partje i kierować niemi, musi mieć mocną, twardą rękę i wystrzegać się wszelkiego sentymentalizmu. Dopiero kiedyś będzie można pomyśleć o zamianie miecza na palmę.
— Ale obecnie trzeba się liczyć z polityką.
— Cóż mogą zrobić dyplomaci w obliczu dokonanych faktów?
— A Juarez, ten potężny przeciwnik? A inni?
— Z obrzydzeniem myślę o tych drobnych kreaturach, którzy uważają się za generałów i marzą tylko, aby innych strzyc, jak barany. Taki naprzykład Cortejo...
— Czy to ten, który zabiega o względy Pantery Południa? — przerwał cesarz.
— Tak. Ten sam Pablo Cortejo, którego córka rozsyła swą podobiznę, by zdobyć stronników.
— Widział pan tę fotografję? Bo ja, niestety, nie — rzekł cesarz z uśmiechem.
— Nie? Tej rozkoszy nie powinna sobie Wasza Cesarska Mość odmówić.
Generał wyciągnął z za czerwonej jedwabnej szarfy fotografję i rzekł:
— Pozwalam sobie pokazać tę fotografję Waszej Cesarskiej Mości. Trzeba znać swoich przeciwników.
Cesarz patrzył przez chwilę na podobiznę córki Corteja, poczem wręczył fotografję generałowi, mówiąc z ubolewaniem:
— Biedna dziewczyna!
Mejia zmarszczył znowu czoło. Kochał cesarza, ale był człowiekiem czynu i nienawidził wszelką zniewieściałość. Odparł energicznie:
— Biedna? Nie żałuję tej panny zupełnie. Ośmiesza się tylko. To niebezpieczna intrygantka, którą muszę za wszelką cenę unieszkodliwić.
— Więc uważa pan jej ojca również za człowieka niebezpiecznego?
— Oczywiście.
— Jako pretendenta do tronu?
— O nie! — rzekł z uśmiechem Mejia. — Niebezpiecznym jest, zdaniem mojem, każdy człowiek, — wszystko jedno kobieta, czy mężczyzna, — który nie idzie ze mną, a przeciw mnie...
Generał uciął, rozległy się bowiem kroki. Odwróciwszy głowy, ujrzeli kamerdynera Grilla, który w Cuernavacca grał rolę ochmistrza.
— O cóż chodzi? — zapytał Maksymilian dobrotliwie.
— Niech Wasza Cesarska Mość wybaczy. Przybył pan marszałek — zameldował Grill.
— Basaine?
— Tak. Pragnie mówić z Waszą Cesarską Mością.
— Już idę.
— Marszałek jest tu obok.
— A więc zawróćmy.
Maksymiljan zawrócił w kierunku zamku. Mejia zasępił się. Zobaczywszy ponury wyraz jego twarzy, cesarz zapytał:
— Czy mam pana pożegnać, generale?
Cesarz wiedział doskonale, iż Basaine i Mejia są zaciekłymi wrogami.
— Proszę bardzo Waszej Cesarskiej Mości, aby mi wolno było pozostać, jeżeli nie będzie to sprawa poufna. Nie chciałbym, aby ten Basaine miał wrażenie, że się go boję.
— Ależ dobrze — rzekł cesarz. — Z pewnością coś ważnego sprowadza marszałka do Cuernavacca. Nie lubi tego miasta.
Ujrzeli nadchodzącego marszałka.
— Niechaj Wasza Cesarska Mość wybaczy, — rzekł, skłoniwszy się ceremonjalnie, — że ośmielam się przerwać błogą ciszę tego miejsca.
— Cóż znowu; zawsze jest mi pan miłym gościem, kochany marszałku, — odparł Maksymiljan uprzejmie.
— Tem bardziej ubolewam, że przynoszę nieprzyjemne wieści.
— Muszą przyznać, że od pewnego czasu niewiele miłych wiadomości od pana otrzymałem, to też słowa pańskie nie są dla mnie niespodzianką.
W powiedzeniu cesarza przebijała złośliwość, lecz wzrok miał tak pogodny i wesoły, że marszałkowi brakowało wprost podstawy do gniewu. Rrzekł:
— Czy Wasza Cesarska Mość każe mi natychmiast złożyć raport?
— Proszę o to.
— Czy w obecności generała?
Basaine obrzucił Mejię nieprzyjaznym wzrokiem i złożył mu głęboki, ceremonjalny ukłon. Pytanie było nietaktem wobec cesarza i obrazą dla Meksykanina; ale obydwaj nie zwracali na to uwagi. Meksymiljan zapytał zkolei:
— Czy chodzi o ważne tajemnice?
— Nie, przeciwnie, to sprawa zupełnie jawna.
— W takim razie, monsieur, niech pan mówi natychmiast.
— Chodzi o tego Pabla Cortejo, o którym już niejednokrotnie Waszej Cesarskiej Mości wspominałem.
— Przypominam sobie — rzekł Maksymiljan.
— Człowiek ten był dotychczas tylko śmieszny, teraz zaś zaczyna być niebezpieczny. Werbuje ludzi.
— Gdzież to? — zapytał cesarz zdumiony.
— Nawet w samej stolicy. Wczoraj aresztowano kilku jego zauszników. Zdaje się, że ma również agentów w kwaterze głównej.
— Trzeba go dobrze pilnować.
— Mam wrażenie, że połączył się z Panterą Południa.
— Wiem o tem.
— Dowiedziałem się obecnie, że Pantera Południa otrzymał na amerykańskim brygu kilka tysięcy karabinów oraz wielką ilość ołowiu i prochu.
— Gdzież to się stało?
— W Guazacoalco. Puszczono się w pościg za brygiem, żagle miał jednak wyśmienite i umknął.
— Prezydent Stanów Zjednoczonych ostrzega nas, że nie śpi.
— Zawiadomię o tem cesarza, który bawi w Paryżu.
— Nie sądzę, aby Napoleon mógł sprawę pomyślnie załatwić.
Marszałek zignorował tę uwagę i ciągnął dalej:
— Jestem przekonany, że ta dostawa broni jest sprawką Corteja, który bezczelność swoją posuwa do tego, że w nocy nalepia plakaty na rogach ulic.
— To istotnie śmiałość niesłychana! — rzekł cesarz. — Gdzież to?
— W stolicy. Przedsięwziąłem natychmiast konieczne środki. Staję osobiście przed Waszą Cesarską Mością, aby prosić o zatwierdzenie projektu. który miałem już szczyt przedkładać kilkakrotnie.
— O jakiż to projekt chodzi?
— Dotyczy Corteja. Cortejo bawi na południu, lecz córka jego mieszka w Meksyku. Nikt jej nie niepokoi, choć ma odwagę występować jawnie przeciw panowaniu Waszej Cesarskiej Mości.
— Nie chciałbym wojować z kobietami.
— I ja nie chciałbym — rzekł marszałek dumnie. — Mimo to, nie radzę puszczać zdrad bezkarnie. Czy wolno mi pokazać Waszej Cesarskiej Mości plakat, rozlepiany przez najmitów Corteja?
— Proszę bardzo.
Marszałek wyciągnął z kieszeni jakiś świstek i wręczył cesarzowi. Maksymiljan zaczął czytać; Basaine obserwował go bacznie. Gdy przy czytaniu pewnego ustępu twarz cesarza się zasępiła, oczy marszałka zalśniły zadowoleniem. Mógł przecież plakat przysłać przez kogokolwiek, wolał jednak przybyć sam, aby sprawdzić, jakie wywrze wrażenie.
Gdy cesarz skończył, oddał papier Mejii ze słowami:
— Panie generale, niech i pan przeczyta.
Nieprzyjaciel wtargnął do kraju. Od dłuższego czasu rządzi się w Meksyku jak szara gęś. Niszczy nasze pola, uwodzi żony i córki, zabija mężów, braci i synów.
Władca Paryża, sam niegdyś zbieg, pogardzany przez wszystkich, odważył się nasłać nam regenta, który zwie się cesarzem Meksyku. Człowiek ten jest kreaturą Napoleona. Meksykanie, czy będziemy znosić to dłużej? Nie! Staniemy ramię przy ramieniu i wypędzimy z kraju tych przybyszów.
Pantera Południa ostrzy już pazury, gotuje się do skoku. Chwyćmy za broń i my! Pomyśleliśmy o wszystkiem, co jest konieczne, aby zwyciężyć wroga. Mamy broń, amunicję, żywność; brak nam tylko ludzi, którzy potrafią pokazać, że są dzielnymi Meksykanami i wolnymi Indjanami.
Dlatego niechaj się wszędzie rozpocznie werbunek. W krótkim czasie utworzymy armję, przed którą Francuzi będą musieli uciekać. Werbowników już porozsyłano. Usłyszycie ich słowa; poznacie ich po tem, że i moje imię wymieniać będą. Przyłączajcie się do nich; idźcie za nimi tam, gdzie was prowadzić będą!
Cesarz zapytał Meksykanina:
— No i cóż, generale?
Zapytany wzruszył pogardliwie ramionami.
— Okropne brednie!
— Ale równocześnie bardzo niebezpieczne! — dodał Basaine. — Przecież to publiczne wezwanie do buntu. Tu nie wystarczy wzruszenie ramionami.
Była to wyraźna aluzja do generała; aby uchylić zbyt ostrą replikę z jego strony, cesarz dodał szybko:
— Jestem tego samego zdania, ale cóż według pana uczynić należy?
— Przedewszystkiem zamknąć córkę tego człowieka — rzekł Basaine.
Maksymiljan zaprzeczył ruchem głowy.
— Niegroźna — odparł.
— Dowiodła czegoś przeciwnego — przestrzegał marszałek.
— Jest tylko komiczna. Mówiłem już o tem z generałem.
— Ponadto trzeba przeszukać dom Corteja.
— Dobrze. Zgadzam się.
— Trzeba skonfiskować jego dobra.
— Ma jakie posiadłości?
— Ma; i to znaczne.
— Przepraszam — wtrącił Mejia. — O ile mi wiadomo, posiadłości te należą do hrabiego Rodriganda. Cortejo był sekretarzem hrabiego.
— To wina Rodrigandy, jeżeli sekretarzem mianuje zdrajcę stanu, — odparł marszałek.
Cesarz poruszył ramieniem, dając wyraz niechęci, i rzekł:
— Kochany marszałku, tylko bez gwałtów! Jest pan wodzem naczelnym wojsk i wolno panu w dziedzinie swojej używać wszystkich środków; ta jednak sprawa należy do moich kompetencyj. Niech przeszukają dom, lecz niech nie aresztują tej dziewczyny. Skazać ją poprostu na banicję. Niech idzie precz z kraju — niechaj gdzie indziej próbuje swej sztuki uwodzicielskiej.
Basaine był temu przeciwny, cesarz jednak nie ustępował, Wreszcie marszałek, ukrywając gniew, oddalił się. Gdy odszedł, cesarz rzekł do generała:
— Czy czytał pan plakat uważnie?
— Tak jest.
— Ten ustęp również?
— Który?
— No ten, w którym nazywają mnie kreaturą Napoleona.
— Niestety, czytałem i tę obelgę.
— Przekonałem się, że miał pan przedtem rację, ale udowodnię tym panom, że pod żadnym względem nie jestem i nie będę kreaturą Napoleona. Czy obserwował sennor Basaine’a, gdy czytałem plakat?
— Owszem; bardzo dokładnie.
— Zauważył pan coś?
— Wasza Cesarska Mość myśli o wzroku, pełnym zadowolenia?
— Tak jest. Myślę o spojrzeniu, którem mnie obrzucił, gdym czytał to miejsce. Cóż pan na to?
— Nie rozumiem, po co marszałek wręczył osobiście ten plakat; podkomendnych ma przecież poddostatkiem.
— Słusznie. Uczynił to, by się cieszyć mem niezadowoleniem. Chodźmy do domu, kochany Mejia. Jestem nieco zdenerwowany i chciałbym pomówić z cesarzową. Obecność jej zawsze działa na mnie kojąco.
Opuścili ogród i udali się w kierunku willi. —
Działo się to przed południem. — —
∗
∗ ∗ |
Po południu, w stolicy Meksyku, Józefa Cortejo stała przed lustrem. Miała się ubrać, aby wyjść na miasto.
Mimo oporu, musiała z biegiem czasu zrezygnować z planu poślubienia Alfonsa. Bawił od lat w Hiszpanji; był wprawdzie kawalerem, lecz nie pokazywał się w Meksyku. Uczucie Józefy dla Alfonsa powoli wygasło. Rzuciła się teraz z całą namiętnością w wir polityki. Marzyła o tem, by zostać córką króla, co najmniej zaś prezydenta. —
— Czy nie masz wrażenia, Amaiko, że chudnę?
— Ależ nie, sennorita.
— Naprawdę? Popatrz na ramiona; były dawniej o wiele tęższe.
— Ależ i teraz są takie same. A lśnią, jak alabaster.
Amaika kłamała na potęgę. Patykowato chude ramiona Józefy okrywała skóra ciemna, jak u cyganki.
— A więc jestem jeszcze piękna?
— Ależ oczywiście! Niektóre kobiety z biegiem lat stają się coraz piękniejsze. Sennorita właśnie do nich należy.
— Ubierz mnie więc, ale tak, abym się mogła podobać. Chcę pójść do fotografa. Zamówiłam znów dziesięć tuzinów zdjęć.
— Czy mają to być podarunki dla stronników ojca pani?
— Tak. Czy nie uważasz, że była to szczęśliwa myśl, aby każdemu ofiarować moją fotografję?
— Oczywiście. Nietylko szczęśliwa, nawet podniosła.
Gdyby nie to, że na korytarzu rozległy się kroki, pogawędka trwałaby dalej. Na progu stanęła służąca, za nią zaś ujrzała Józefa kilku panów. Był to alkad, sędzia śledczy, w otoczeniu policjantów. Weszli bez zameldowania. Józefa zerwała się z miejsca i zawołała tonem rozkazującym:
— Co to znaczy, moi panowie? Czy nie wiecie, coście winni damie?
— Wiemy doskonale — odparł alkalde. — Będziemy panią tak traktować, jak sennorita na to zasługujesz. Czy pani mnie zna?
— Owszem — odparła.
— Przychodzę w imieniu cesarza.
— Cesarza? — zapytała przerażona.
— Tak jest. Gdzie się obecnie znajduje pani ojciec?
— Wyjechał podobno do Oaxaca, ale nie jestem pewna.
— Kiedy ma wrócić?
— Niewiadomo.
— Czy zna pani Panterę Południa?
— Nie.
— Nie był tutaj nigdy?
— Nigdy.
— A ojciec pani zna go?
— Tego nie wiem.
— Więc może pani jest naprawdę niewinna, sennorita? A nie widziała pani plakatów, rozlepionych po całem mieście?
— Nie.
— Widniało na nich nazwisko ojca pani.
— Nic mi o tem nie wiadomo, sennor. Podczas nieobecności ojca prowadzę tu życie zamknięte. Czyżby plakaty miały pochodzić od ojca.
— Oczywiście. Są przecież podpisane jego imieniem.
— Czy ktoś inny nie mógł podpisać za niego?
Alkalde stropił się i rzekł po chwili:
— Oczywiście, byłoby to możliwe.
— Cóż zawiera ten plakat?
— Wezwanie do buntu i do zdrady stanu.
— Ach, ojciec mój nic z tem nie ma wspólnego. Nie jest zdrajcą stanu.
— Ale jest sprzymierzony z Panterą Południa.
— Nic mi o tem nie wiadomo. To plotka.
— Zobaczymy. Przedewszystkiem przeprowadzę u pani rewizję.
— Matko Boska! Tu, w moim pokoju?
— Tak. Tu i w całym domu.
— Niech pan szuka i niech Bóg panu pomaga. Nic nie znajdziesz, alkalde; jesteśmy niewinni!
Urzędnik wykonywał swą funkcję typowo po meksykańsku, to znaczy ospale i powierzchownie. Rewizja trwała kilka godzin. Skończyła się dopiero wieczorem.
— Sennorita, nic nie znalazłem, — rzekł alkad szczerze.
— Spodziewałam się tego — odparła z dumą.
— Przypuszczam więc, że jest pani niewinna.
— Jestem tego pewna.
— Przykro mi bardzo, ale muszę pani zakomunikować coś bardzo niemiłego.
— Chce mnie pan przestraszyć, sennor?
— Ani mi to w głowie. Spełniam tylko rozkaz cesarza.
— O Dios! Zaczynam się bać naprawdę!
— Zbytecznie. Nic się pani nie stanie. Musi sennorita tylko zmienić miejsce pobytu.
— Zmienić miejsce pobytu? Jak to mam rozumieć?
— Zostaje pani wydalona z kraju.
Józefa zbladła. Tego się nie spodziewała.
— Zostaję wydalona z kraju? — zapytała. — Na jakiej podstawie, alkalde?
— Za nawoływanie do buntu i zdradę stanu.
— Powiedział pan przecież sam, że jestem niewinna.
— Owszem to prawda, ale nie mogę tego powiedzieć o pani ojcu. A zresztą, rozdarowywała sennorita swe fotografje?
— Tylko wśród przyjaciół.
— Niestety, wszyscy ci przyjaciele są zdrajcami stanu. Krótko mówiąc, zawiadamiam panią, że masz sennorita w ciągu dwudziestu czterech godzin opuścić miasto; w przeciągu zaś tygodnia opuścisz ten kraj.
Józefa omal nie zemdlała.
— Ależ nie mogę tego uczynić podczas nieobecności ojca! Czy on również jest skazany na banicję?
— Nie. Gdy go schwytamy, zostanie powieszony.
— Santa Madonna! Co za nieszczęście! A cóż się stanie z naszym majątkiem?
— Może go pani zabrać ze sobą.
— A służba?
— To zależy od jej woli. Niech pani nie bierze całej sprawy zbyt tragicznie, sennorita. Niejeden już był z tego kraju wygnany i znowu powracał.
Po tych słowach alkalde oddalił się wraz z policjantami. Indjanka była świadkiem całej rozmowy. Gdy zamilkły ich kroki, rzekła z chytrym uśmiechem:
— Jaka pani mądra, sennorita!
— Nieprawdaż, Amaiko? Jest przekonany, żem niewinna.
— O, mężczyźni są często niebywale głupi. Ale czy pani naprawdę musi kraj opuścić?
— Może tak, może nie. Ojciec rozstrzygnie to dziś wieczorem.
— Czy ten wczorajszy posłaniec był wysłany przez sennora Cortejo?
— Tak; ojciec wróci do domu dziś wieczorem w przebraniu. Uważaj, aby nam nie przeszkadzano. Niema mnie w domu dla nikogo.
Rozkaz alkada wyprowadził jednak Józefę z równowagi. Czuła się bezradną; tęskniła za powrotem ojca. —
Siedziała późnym wieczorem w pokoju i czekała na ojca. Indjanka wartowała przy wejściu, aby natychmiast wpuścić Corteja, skoro wróci.
Nagle drzwi otworzyły się cicho — wszedł jakiś obcy człowiek, którego nie znała. Przestraszyła się bardzo; panując jednak nad sobą, rzekła:
— Kto jesteście? Czego tu chcecie?
Nieznajomy ukłonił się szybko i zapytał przytłumionym głosem:
— Czy tu mieszka sennor Cortejo?
— Tak jest. Ma pan do niego jakiś interes?
— Nie; chcę pomówić z panią.
— Ach tak! Czegóż pan chce ode mnie? W jaki sposób pan się tu dostał?
— Przez mur.
Odpowiedź ta przestraszyła Józefę. Przez mur mógł przecież tylko przeleźć złodziej lub przestępca.
— Dlaczegóż sennor nie szedł poprostu przez drzwi? — zapytała.
— Nie chciałem, aby mnie widziano. Teraz wiem, że ostrożność była zbyteczna. Nie poznanoby mnie, bo ty sama uważasz mnie za obcego.
Zdjął perukę i fałszywą brodę. Józefa poznała ojca Padła w jego objęcia. Ucałował ją, odpowiedziała mu również pocałunkiem. Czułość taka była u nich rzadkością.
— A więc to ty? — zawołała. — Istotnie nie poznałam.
— Przebrałem się i ucharakteryzowałem doskonale — rzekł z dumą. — Ale było to konieczne. Gdyby mnie zobaczono, byłbym zgubiony.
— Przybywasz od Pantery?
— Tak. Jak ci się powodziło?
— Dotychczas dobrze. Ale dziś po południu był tu alkad i zrobił rewizję.
— Rewizję? Czy uważają, że byłem na tyle naiwny i nie uporządkowałem swych spraw na poczekaniu? Przecież nic nie znaleziono?
— Nic zupełnie. Rzeczy są zakopane.
— W takim razie wszystko w porządku, moja Józefo.
— Niezupełnie; zostałam skazana na banicję.
— Ach tak? — zapytał, nie okazując lęku. — Zapewne na rozkaz cesarza?
— Tak jest.
— To skutek moich dzisiejszych plakatów. Komedja! Jakże daleko sięga moc Maksa? Wystarczy, byś się udała tam, gdzie cię nie będzie mógł dosięgnąć. Zresztą, opuścisz miasto jeszcze dzisiaj.
— Jeszcze dzisiaj? Dlaczegóż to? — Pojedziesz ze mną do hacjendy dei Erina. — Cortejo wyrzekł te słowa głosem obojętnym, ale z uśmiechem.
Józefa zerwała się z miejsca, jakby w nią piorun strzelił.
— Do hacjendy del Erina? Naprawdę? Do starego Pedra Arbelleza? Czegóż mamy tam szukać? Przecież Arbellez jest naszym najzacieklejszym wrogiem.
— Właśnie dlatego cieszę się, że go będę mógł odwiedzić.
— Nie rozumiem.
— Wytłumaczę ci później. Przynieś mi co do jedzenia i picia, a nie zdradź przed nikim, że jestem w domu.
Józefa przyniosła posiłek; Cortejo spożywał z apetytem. Wrócili teraz do urwanej rozmowy.
— Czy goniec mój dotarł szczęśliwie? — zapytał Cortejo.
— Owszem — odparła. — Zakomunikował, że przybędziesz dzisiaj.
— Posłucha] więc, dlaczego przybyłem po ciebie, do Meksyku. Otrzymałem broń; Pantera gotów uderzyć, ale rezultat jest wątpliwy, Francuzi bowiem mają wiele wojska. Trzeba ich zaatakować z dwóch stron: z północy i z południa. Dlatego rozpocząłem werbunek, dlatego też ruszam na północ, aby zebrać pokaźny oddział łudzi.
— Dlaczegóż ja mam iść z tobą?
— Jesteś mi potrzebna; zresztą i tak musisz opuścić miasto.
— Poco udajemy się właśnie do hacjendy del Erina?
— Z racji jej korzystnego położenia. Czy wiesz, gdzie teraz przebywa Juarez?
— Powiadają, że w Paso dei Norte.
— Słusznie. Śpieszę do niego, aby doprowadzić do skutku przymierze. Muszę wśrubować się w jego przyjaźń. Dopiero wspólnemi siłami będziemy mogli stawić czoło Francuzom.
— Ależ ojcze! Przecież chciałeś zostać prezydentem? Nie zostaniesz nim, jeżeli się sprzymierzysz z Juarezem.
— Głuptasie, wszystko się uładzi, bylebym tylko otrzymał pomoc.
— Rozumiem, poźniej będzie się można Juareza pozbyć?
— Tak jest. Ponadto dowiedziałem się, że wysłannik angielski jest w drodze do Juareza. Podobno wiezie dla niego broń, amunicję i pieniądze. Muszę czatować, aby mu wszystko odebrać. Gdy będę miał broń, amunicję i pieniądze, Juarez mnie przyjmie z otwartemi rękami.
— Ale gdy się dowie, że masz to, co właściwie było przeznaczone dla niego, — co wtedy?
— Któż mu to powie? Ja z pewnością nie. A tylko ja wiem o tem.
— Gdzie się znajduje angielski wysłannik?
— Wsiądzie na okręt w El Refiugio i popłynie górnym biegiem Rio Grande. Wtedy go napadnę. Zgadnij, kto to jest?
— Nie potrafię. Powiedz sam!
— Sir Dryden.
Józefa zerwała się z miejsca z okrzykiem:
— Dryden? Ten sam, naprawdę ten sam?
— Tak. Ten sam, któremu zrabowaliśmy miljony.
— Ten sam, który uwolnił Juareza z rąk Pantery?
— Tak — rzekł Cortejo z rozpromienioną twarzą.
— Jakiż szczęśliwy przypadek! A więc mam się udać do Rio Grande?
— Nie, Józefo; zostaniesz w hacjendzie dei Erina.
— Czy Arbellez zatrzyma mnie u siebie? Cortejo wybuchnął ostrym, pogardliwym śmiechem.
— Będzie musiał. Czy sądzisz, że mu pozostawię hacjendę?
— Jest przecież właścicielem.
— Chwilowo. Zrobię z hacjendy punkt operacyjny dla mych działań. Tam zbierać się będą werbowani przez nas ludzie. Stamtąd będę uderzał; tam, czy wiesz...? Tam znajduje się wpobliżu pieczara ze skarbem królewskim.
— Chcesz skarb zabrać? — zawołała rozentuzjazmowana.
— Tak, ale muszę najpierw grotę znaleźć. Słyszałem od Alfonsa, że Mikstekowie znają tajemnicę. Porwę paru z nich; będę ich tak długo chłostał i dręczył, aż zdradzą kryjówkę. Wtedy będę opływał w bogactwa i z łatwością dobiję się korony Meksyku.
— Chcesz kupić hacjendę od Arbelleza?
— Ani mi się śni. Zagarnę ją poprostu. Przed miastem czeka trzystu mocnych, odważnych mężów. Zwerbowałem ich. Będą ośrodkiem mojej potęgi. Z ich pomocą zajmę hacjendę. Jeżeli Arbellez będzie się bronił, zasztyletujemy go.
— Świetnie, doskonale! A więc z tymi ludźmi mam ruszyć jeszcze dziś wieczorem?
— Tak jest. Nie możemy tracić ani chwili.
— Cóż się stanie z naszym domem, z meblami?
— Pomyślałem o tem, by wszystko pozostało w porządku.
— Ojcze, muszę zabrać ze sobą Amaikę.
— Przeszkadzałaby nam ta stara.
— Potrzebna mi pokojówka.
— Będziesz się po drodze sama obsługiwała.
— Ależ, ojcze, to niemożliwe! Córka przyszłego króla nie może się obejść bez służby.
— Powiedziałaś sama: córka króla przyszłego.
— Jedzie przecież trzystu mężczyzn; muszę być odpwiednio przystrojona. Koniecznie potrzebuję służącej.
— W takim razie musisz pozostać tutaj. Nie mogę za żadną cenę zabrać starej. Spakuj tymczasem rzeczy, ja zaś odpocznę. Punktualnie o północy ruszamy.
Cortejo mówił tonem tak stanowczym, że Józefa umilkła. Wypełniła rozkazy; w kilka minut po dwunastej oddział, składający się z trzystu mężczyzn i jednej kobiety, pogalopował w kierunku północnym. — —