<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Semko
Podtytuł (Czasy bezkrólewia po Ludwiku).
(Jagiełło i Jadwiga)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.

Oddawna stary zamek w Sieradziu, tylu co teraz zjazdów tłumnych i narad nie był świadkiem. Stał on długo pustkami nim się tego doczekał, że go sobie Wielkopolanie z Krakowianami dla wspólnych porozumień za najdogodniejsze miejsce obrali.
Z Wielko- i Małopolski dojechać tu było najłatwiej. Czasu bezkrólewia zbierano się często. Miasteczko jako tako mnogich lecz niewymagających przybyszów mogło ugościć, na zamku starym izby przestronne, puste do obrad się nadawały, w potrzebie służył i kościół zgromadzeniom.
Naówczas już było w obyczaju narady o losach kraju odbywać w domach bożych, co im i pewną uroczystość nadawało i wstrzymywało od krwawych wybryków.
Wygód w tym Sieradziu panowie przybywający nie mieli żadnych, ale też nie rachowali na nie. Dosyć im było dachu nad głową, ścian od wiatru i zacisznego kąta.
Dla znaczniejszych, duchownych, książąt, urzędników i pisarzów izb było podostatkiem. Wprawdzie okna nie miały jeszcze błon szklannych, a na dole nie wszędzie się znalazły podłogi, ale ław starczyło wszystkim.
Ludzie byli do niewygód nawykli, obyczajów miękkość zaledwie się czuć dawała, przez obcych przynoszona.
Naród cały obozował jeszcze, jak za tych czasów, gdy od najazdów musiał się bronić i czuwać a od tych i teraz nie był bezpiecznym.
Marzec w tym roku kończył się dosyć suchemi i nie zbyt mroźnemi dniami. Drogi już były oschły, wiosna się blizka obiecywała. Rzeki płynęły jeszcze wezbrane, błota stały jak stawy ogromne, ale na łąkach gdzieniegdzie zieloność się pokazywała.
Na zamku już się przygotowywano na przyjęcie gości, sposobiąc drwa do kominów, izby oczyszczając po troszę, gdy na dwa dni przed oznaczonym, wprost do wrót ciągnący ukazał się dwór pański, zdaleka już kogoś znacznego obiecujący.
Służba zamkowa, przypatrująca mu się ze wzgórza, z pozoru starała się odgadnąć, kto to być mógł, godząc się na to jedno, iż przyjezdni na Niemców wyglądali.
Można ich było wziąć za przybylców zdaleka, gdyż ani jeden z orszaku nie miał na sobie ni stroju, ni broni, jakich powszechnie w kraju używano.
Dwór to był okazały, a sam pan, konno jadący, którego łatwo odróżnić było, wyglądał książęco i świetnie.
Lekka zbroiczka podróżna, hełm z podniesioną przyłbicą, pawiemi piórami nasadzony szeroko, bogaty pas rycerski, oręż błyszczący, okrycie konia w złote wzory szyte, ozdoby rzędu, twarz dumna, głowa do góry podniesiona, wejrzenie śmiałe, okazywały męża, czującego siłę swą i znaczenie.
On i jego drużyna z niemiecka przystrojona i uzbrojona, wjeżdżali na zamek jak do domu.
Straż też nie śmiała im drogi zapierać, choć nikt nie znał tego pana.
Domyślano się jakiegoś książęcia.
Oprócz Niemców, gdy cały dwór w podwórzu się znalazł, rozpoznać w nim było można Węgrów i Rusinów, ale polskiej twarzy ni mowy nigdzie.
Sądzili więc zamkowi ludzie, że jeden z zapowiedzianych posłów królowej Elżbiety przybywał, dla których tu gospoda naznaczoną była.
A był to książe Władysław Opolski, przez jednych „Rusinem“ zwany, przez drugich „Węgierskim wojewodą.“ Starego Ziemowita mazowieckiego szwagier, wuj młodego Semka, mąż wielkiego znaczenia na dworze nieboszczyka króla Loisa, rozumny i wykształcony, ale w którym już nic polskiego nie było, oprócz wspomnienia rodu Piastów.
Do wojny nieskory, wiekiem już ostygły, zobojętniały na ogólne sprawy kraju, na które po niemiecku, po węgiersku, po „opolsku,“ ale nie po polsku się zapatrywał, był tak powszechnie znienawidzonym, jak sam szlachty i obyczaju polskiego nie cierpiał.
Zagadką mogło się wydawać, że on tu przybywał, gdyż względem królowej nie był zbyt przyjaźnie usposobionym za to, że mu ziemie, które trzymał odbierano. W pomoc też siostrzeńcowi nie jechał pewnie, bo Semko był wybrańcem szlachty, co go już wujowi nienawistnym czyniło.
Oprócz tego wychowanie, obyczaje, charakter młodego książęcia mazowieckiego, wszystko ich od siebie odstręczało.
Z góry patrzał Władysław na swych siostrzeńców, sam czując się mężem europejskiego wykształcenia, gdy tamci z prostotą swą i staremi polskiemi obyczajami, barbarzyńsko mu się wydawali.
Nie pytając nikogo, książe zajął izby co najlepsze, a służba je natychmiast wedle nawyknień jego i pieszczonego obyczaju urządzać zaczęła.
Wnet potem, jakby książe za sobą pociągnął innych, zaczęły się na gościńcu ukazywać orszaki przybywających zewsząd panów, którzy na ten zjazd pospieszali. Zaraz po nim przyjechał poseł królowej, biskup Wesprymski, z dwoma mu towarzyszącemi panami węgierskiemi. Starzec poważny, dwór butny, węgierskie stroje, madziarska mowa, dla której tłumacza z sobą wieźli.
Ukazano im komnaty nieco opodal od księcia, aby się z sobą stykać nie potrzebowali.
Przybywali też panowie krakowscy, Jan z Tarnowa, Jaśko z Tęczyna, młody Spytek z Melsztyna, Sędziwój Toporczyk, Dobiesław z Kurozwęk i mnodzy inni.
Z tych dwu tylko na zamku się pomieściło, reszta w mieście, około Fary, przy kościele św. Ducha na przedmieściu i u Dominikanów.
Wielkopolan nieustannie napływały tłumy, pomiędzy któremi Nałęczów lik wielki. Arcybiskupa Bodzantę wiódł Bartosz z Odolanowa.
Gdyby o tem zkądinąd nie wiedziano, że arcybiskup przeszedł do Piasta obozu, sama ta oznakaby starczyła za wskazówkę.
Wahał się długo Bodzanta, uległ nareszcie więcej konieczności niż przekonaniu.
Stroniąc zarówno od Krakowian i Wielkopolan, arcybiskup u Dominikanów ze swym dworem obrał gospodę.
Z pocztem znaczniejszym niż kiedykolwiekbądź, bo go większa część szlachty wielkopolskiej, garnąca się do niego, składała, z wielką strojnością i przepychem, który nad miarę go kosztował, stawił się Semko do Sieradzia, na zamek ani chcąc, ani mogąc się dostać.
Wiedział już, że tam mieszkał wuj i niektórzy z panów krakowskich, a z niemi przedwcześnie nie chciał się stykać.
Bartosz z Odolanowa, odwiódłszy arcybiskupa do klasztoru, natychmiast u Semka się stawił ciągnąc za sobą Wielkopolan jak najwięcej, aby zawczasu okazać z kim trzymać i przy kim stać będą.
Dzień następny cały był przygotowaniem do otwarcia narad i wzajemnem badaniem się, rozpatrywaniem w położeniu.
Miasto coraz się stawało pełniejszem, a że błotnista za zamkiem okolica, nie dozwalała się rozpościerać szeroko, wszystko się w przedmieściach i w pobliżu ich skupiało.
Wielkopolanie głośno i dobitnie opowiadali z czem i dla kogo przybyli, słuchali i milczeli.
Zaraz po przybyciu na zamek wieczorem, Władysław Opolski, który tylko z biskupem Mikołajem i Węgrami się zbliżył, unikając i siostrzeńca i panów krakowskich — zdziwił się nieco, gdy mu marszałek jego rusin, Nikita, człowiek bardzo przebiegły, ostrożny, który kwoli panu swemu kilku się języków nauczył, a narodowości swej tak jak wyrzekł i zapomniał o niej, oznajmił, że niepoczesny klecha jakiś dopuszczonym do niego być pragnie.
Składał się on tem, iż od mistrza krzyżackiego Czolnera pismo przynosił do księcia.
Po krótkim namyśle, bocznemi drzwiami, wpuścić go kazał Władysław. Dumny pan zobaczywszy w progu stojącego bladego, mizernego, w sukience czarnej Bobrka, ani się poruszył z krzesła, ani go powitał. Wyciągnął rękę w milczeniu, pisma zapowiedzianego się dopominając.
Z wielkiem poszanowaniem i pokorą klecha wręczył je panu, który naprzód pilno począł przypatrywać się pieczęci, badając czy naruszoną nie była.
Chociaż książe Władysław, co naówczas wyjątkowem było, pismo czytać umiał, godność jego nie dozwalała, aby sam sobie zadał pracę rozpatrzenia w niem.
Do tego służyli lektorowie i kanclerze. Powołano więc księdza, niemca Waltera, który w podróży notarjusza i lektora pełnił obowiązki, razem pobożnemu księciu służąc za kapelana. W łańcuchu na szyi, w sukni wytwornie futrem obłożonej, na pana wyglądający duchowny, spojrzał na zbiedzonego Bobrka z wyżyny swojego dostojeństwa, dość pogardliwie, poszedł z listem do okna, tu na nowo pieczęć i napis na liście rozpatrzywszy, zręcznie go, nienaruszając mistrza pieczęci, otworzył.
List zawierał słów kilka. Mistrz polecał księciu obronę swą przed królową Elżbietą, która wyrzucała Krzyżakom, iż Semkowi pieniędzy dostarczyli na wyprawę przeciw niej i jej prawom. Czolner przysiągł najuroczyściej, a fałszywie, że nie wiedział, na co pieniądze były przeznaczone.
W ostatku mistrz polecał oddawcę listu jako wiernego zakonu sługę, przez którego ustnie czy na piśmie przesłać było można wiadomości i żądania. Czolner z wielką uniżonością i uszanowaniem ofiarował królowej swe posługi.
Milczącemu ciągle księciu, półgłosem odczytawszy to kanclerz, gdy potem wejrzał na posła krzyżackiego tak nędznie wyglądającego, ledwie go uznał rozmowy godnym. Sam też książe wprost nie zwrócił się ku niemu. Pośredniczył lektor.
Bobrek stał trochę w cieniu, nie można mu się było lepiej przypatrzeć, lecz gdy, wziąwszy ciche od pana instrukcje, ks. Walter się zbliżył do niego, uderzony został wejrzeniem pełnem przenikliwości i rozumu, jakiem go klecha powitał. Zrozumiał teraz dlaczego zakon go wyprawił.
— Królowa Elżbieta — odezwał się Walter — za złe miała bardzo zakonowi, pomoc daną nieprzyjacielowi, ale na to książe nic radzić nie może. Nie przybył on tu z polecenia królowej, ale jako książe polski.
Będąc przyjacielem zakonu, chętnie jednak w tej sprawie przemówi.
Właściwie z tłumaczeniem tem należało się zwrócić do biskupa Mikołaja.
— Jego miłość nie przybywa tu zapewne w sprawie siostrzeńca — wtrącił Bobrek.
Kanclerz szepnął coś panu swojemu i zaniechał zupełnie odpowiedzi.
Po chwili zwrócił Się z pytaniem do klechy.
— A nie wiecie jak stoi sprawa księcia Mazowieckiego?
— Wasza miłość lepiej to możecie osądzić niż ja — szepnął Bobrek.
— Wyście bliżej — odparł ks. Walter.
Klecha podniósł głowę.
— Sprawa księcia Semka na oko stoi dobrze — odezwał się — głosów za sobą wiele i mocnych mieć będzie, ale głów mocnych mu braknie.
Bartosz z Odolanowa rycerz wielki, a i pan wojewoda z Kępy nie mniejszego męztwa i rozumu, oba gdy kordy mają w dłoni, straszni są, ale nie wszystkiego orężem dobić się można.
— Mówią że arcybiskupa za sobą mieć będą — dodał kanclerz.
Bobrek skłonił głowę.
— Tak — rzekł — ksiądz arcybiskup niedawno z Zygmuntem był, dziś Semkowi służy, a komu jutro? to nie wiadomo. Bardzo mu żal dóbr spustoszonych i dziesięcin, gospodarz jest bardzo dobry!
Ostatnie słowa wyrzekł ze złośliwością, która uśmiech wywołała na usta kanclerza, nieznaczny i wnet niknący.
— Widzę — dołożył ks. Walter — że wy nie wielkie wróżycie powodzenie księciu Mazowieckiemu?
— Cóż ja mogę wywróżyć? — odparł skromnie klecha — z dołu do góry patrzę, mało co widzę. To tylko do myślenia daje, że panowie krakowscy zimni są i pary z ust nie puszczają, a u nich i głowy mocniejsze i chytrość jest większa niż u Wielkopolanów. Tym się Krakowianie dadzą wykrzyczeć, a uczynią w końcu milczkiem co zechcą. Oni sobie pana z cudzej ręki trudnoby narzucić dali.
Książe Władysław z ręką do ucha przyłożoną ciekawie przysłuchiwał się tej rozmowie, niedając żadnego znaku po sobie, jakie na nim czyniła wrażenie.
Kanclerz pośredniczący, między nim a klechą, wziąwszy od pana swego rozkazy, kilką słowami posłańca krzyżackiego odprawił.
Chociaż powierzchowność wcale go nie zalecała, ks. Walter znający się na ludziach, z tego co z ust jego usłyszał, powziął o nim bardzo pochlebne wyobrażenie.
— Niemcy nasi — rzekł w duchu — rozumni są, dobrze ludzi wybierać umieją. Właśnie takich na wysłańców trzeba, z pozoru trzech denarów nie wart, a we środku rozum złoty!
W istocie przypatrując się kręcącemu po zamku i mieście Bobrkowi, który mnóstwo ludzi znał, z każdym innym językiem mówił, umiał się przypochlebić wszystkim, z każdego coś wyciągnąć, trzeba było podziwiać zręczność tego gadu, co się wszędzie wśliznąć umiał i zewsząd wyjść cało.
Z Polakami Polak, Niemiec z Niemcami, z duchownemi pobożny i świadom łaciny, z wesołemi swawolny, z dumnemi pokorny, pochlebnik zręczny wszędzie; Bobrek już pierwszego wieczora począł ściągać potrzebne wiadomości.
Na dworze Semka miał znajomych sobie z Płocka dworzan, przez list Krzyżaków wcisnął się do księcia Władysława, pomiędzy panami krakowskiemi choć starszyzny nie znał bliżej, dworzan miał wielu z Krakowa i Świdnickiej piwnicy poprzyjaźnionych.
Biednego klechę, sprzedającego błogosławione modlitewki i ekzorcyzmy na szmatkach pargaminu, ocierane o różne relikwie, nikt nie posądzał nawet o żadne niebezpieczne konszachty.
Mógł więc krążyć wszędzie bez przeszkody, podsłuchiwać i wypytywać.
W wigilią wieczorem, chociaż nikt jeszcze przewidywać nie mógł jak się jutrzejsze narady skończą i co na nich będzie postanowionem, już pewne znaki usposobień się objawiały.
Węgierscy panowie w ciągu dnia, przybyciem księcia Władysława Opolskiego zaniepokojeni, bo go posądzali, iż stronę siostrzeńca popierać może, poszli wprost do niego w imieniu królowej spytać, co myśli.
Na otwarte zapytanie biskupa Mikołaja, książe Opolski z dumą, z szorstkością pewną, ale z wyrazem, który o usposobieniu wątpliwości nie zostawiał, odparł ostro, że wcale nie myśli za wyrostkiem się oświadczać, gdy i wiekiem i zasługami sam w razie opróżnienia tronu, słuszniej czuje się do niego powołanym.
Panowie węgierscy zdumieli się słysząc go mówiącego w ten sposób, i zaprotestowali, że tronu nikt córce Loisowej nie zaprzeczał.
— Tak się waszym miłościom zdaje — odezwał się ks. Władysław — ja co innego przewiduję, a w razie wszelkim, nie myślę się moich praw wyrzekać.
Po chwili zaś namysłu, książę dodał, iż spokojni być mogą, bo w żadnym razie siostrzeńca popierać nie będzie.
Wyszedłszy z tą dwuznaczną odpowiedzią panowie węgierscy, tajemnicy z niej nie czynili. Poszła wieść po mieście, o wątpliwym celu przybycia księcia Opolskiego, i już o niej głośno mówiono pod namiotami mazowieckiemi, w obozie Semka, przy piwie...
— Nikt nie zgadnie z kim trzyma Opolczyk — mówiono — bo królowej i jej córkom niema za co wdzięcznym być, ani się od nich czego może spodziewać. Żeby zaś pochlebiał sobie, iż go kto za króla zechce, trudno wierzyć, bo takim Niemcem jest jak Luksemburczyk... Nie byłoby co mieniać siekierki na kijek...
Posądzano go, że warcholić chce, że z Niemcami spiskuje, a gorąca szlachta, wprzódy nim wyrozumiała zamiary jego, wołała już, aby go przytrzymać i uwięzić, bo zdradę knuć musi.
Niektórzy śmielsi gotowi byli tejże chwili na zamek wtargnąć ręką zbrojną, aby Opolczyka pochwycić. Zaledwie Bartosz z Odolanowa potrafił powstrzymać ich, odkładając do jutra co wypadnie przedsięwziąć.
Bobrek, który od namiotu do namiotu się przesuwał, wszędzie coś chwytając, mógł się przekonać, że królowa i jej córka wielu wprawdzie miała za sobą, ale większość ich swatała przyszłą królowę Semkowi, a Wielkopolanie o nikim innym słuchać nie chcieli krom Piasta.
Na zamku, gdzie wiekiem i powagą, między krakowskiemi panami rej wiedli Jaśko z Tęczyna i Dobiesław z Kurozwęk, wieczorem się zebrali wszyscy, nie wyjmując młodziuchnego, zapalonego królowej i królewien sługi, Spytka z Mielsztyna.
Pomiędzy osiwiałemi mężami ten młodzian niemający lat dwudziestu, a już dostojeństwem wojewody krakowskiego zaszczycony, był prawdziwie fenomenalnem zjawiskiem.
Wprawdzie ludzie naówczas wcześnie za dojrzałych byli uważani, prędzej rozpoczynali życie i stawali obok starszych, zawsze jednak i wszędzie taki Spytek z Mielsztyna mógł uchodzić za wyjątkowego i w osobliwszy sposób obdarzonego człowieka.
Pan ogromnych majętności, znakomitego rodu, wychowany wykwintnie i po europejsku, pięknej bardzo twarzy i postaci, dzielny rycerz, niezmordowany szermierz w turniejach, w komnatach pańskich umiejący stanąć obok cudzoziemców, władnący doskonale kilką językami obok bardzo gorącego temperamentu, miał rozum i wytrawność starą.
Słuchali go wszyscy, podziwiali, umiał przekonać i za serce pochwycić. Urok rozumu i talentu powiększała ta siła jaką daje młodość, ten duch wielki, którego w tych latach nic jeszcze nie złamało, występujący w nim z całą swoją potęgą.
W radzie, Spytka zdanie ważyło tyle, co najstarszego z tych panów, a często bardzo przeważało co on wnosił, bo nikt lepiej nad niego nie znał królowej, jej dworu i politycznych stosunków Elżbiety węgierskiej.
Gdy w obozie Wielkopolan głośno wykrzykiwano i spowiadano się z tego, czego szlachta chciała, gdy obok Bartosza z Odolanowa jawnie podnoszono chorągiew Semka i Piastów, tu cicho było i spokojnie.
Nikt nie wyrokował o jutrze.
Dobiesław z Kurozwęk, doskonały do czynu, energiczny gdy rozkazywać przyszło, nie był ani mównym, ani wymównym.
Spytek młody, jakkolwiek gorący, miał się na baczności, by się nie zdradzić z niczem i nie wybuchnąć.
Wszyscy na pozór stali twardo przy literze układów z królową, przy obiecanej córce jej Jadwidze, którą szczególniej zalecał i popierał Spytek...
Co się tyczy narzeczonego jej Wilhelma Rakuzkiego, panowie krakowscy nie oświadczyli się wcale, ani za, ani przeciwko niemu.
O Semku również mówić nic nie chcieli.
Około południa Wicek z Kępy wojewoda poznański przyszedł na zamek, chcąc wybadać Krakowian. Przyjęto go uprzejmie bardzo, lecz gdy począł zalecać Piasta za męża dla przyszłej królowej, zamilkli wszyscy.
— Nie łapmy ryb przed niewodem — odezwał się w końcu Sędziwój Topór. — Naprzód potrzeba królewnę mieć, niech nam ją dadzą dopiero wówczas pomyślemy komu ją dać, królewna jeszcze niedorosła. Czasu jest dosyć.
Wojewoda poznański nic więcej tu nie zyskał, nad przekonanie, iż panowie krakowscy czekać chcą.
Dobiesław z Kurozwęk udał się tegoż dnia z pokłonem do arcybiskupa Bodzanty; chodzili tam i inni. Starano się go wybadać, ale ostrożny pasterz, choć z Semkiem już trzymał, politykował, odwołując się do tego vox populi, w którym dla niego miał się objawić — vox Dei.
Zamiast na zamek, którego znaczną część zajmowali goście, arcybiskup ogłosić kazał, iż zgromadzenie zwołuje nazajutrz do Dominikańskiego kościoła.
Czynił to, jak powiadał, ażeby szlachta, szanując Dom Boży, sworniej i spokojniej do obrad przystępowała.
Niewszyscy może byli temu radzi, ale powaga arcybiskupa nie dozwalała się sprzeciwiać jego woli.
Od rana z miasta, co tylko w obradach udział wziąć miało, płynęło do Dominikanów. Wielkopolanie naprzód gromadnie, tłumno, prowadząc z sobą Semka, który wpośród nich stanął, umyślnie popchnięty na czoło.
U boku jego, miejsca zajmowali Bartosz z Odolanowa, Wicek z Kępy i wielu innych.
Semko, choć może rad był w pięknym stroju niemieckim krojem wystąpić, odradzono mu to. Przyszły król szlachty, musiał się odziać po polsku i po szlachecku, chociaż pańsko i dostatnio. Wziął szubę sobolową szkarłatem okrytą, kołpak z czaplem piórem, kord do boku, tego kształtu jak go wszyscy nosili, tylko w pochwach złotem kutych i sadzonych...
Bartosz z Odolanowa stał przy nim cały we zbroi.
Władysław Opolczyk, chociaż go uwiadomiono, że szlachta się na niego odgrażała, gotową będąc uwięzić, choć i to mu nie było tajno, że obcy strój razić będzie, wystąpił po niemiecku, w sukni na spód jedwabnej szytej w orły czarne, w pasie rycerskim, w spodniach obcisłych i krótkim płaszczu gronostajami podbitym.
Nakrycie głowy w kształcie zawoju ze spinką, także obcą modą było zrobione.
Czynił to dumny książę na przekór, aby okazać, że wcale o tłum ten nie dba, którym oddawna pogardzać się nauczył. Zajął też w kościele nie skromne miejsce razem z innemi panami, ale osobne siedzenie obok Biskupa Mikołaja i Bodzanty, przy posłach węgierskich. Zaraz mu to palcami wytykać poczęto.
Bliżej w pierwszych rzędach zasiedli Krakowianie z Jaśkiem z Tęczyna, wśród których męzka piękność młodzieńcza Spytka z Mielsztyna wszystkich oczy zwracała. Był może nadto piękny i świeży na krakowskiego wojewodę, ale godność tę nosić umiał jak przystało.
Na oko zaraz dwa obozy wielko i małopolski niezmiernie się różniły od siebie.
Ze strony Wielkopolan, wpośród Nałęczów, z pewną dumą stał Lepiecha w swym starym kożuchu, podwiązanym ręcznikiem białym, który od dawna czystym nazwać się nie mógł. Strzępki około niego wisiały...
Z twarzy jego mówiła buta starego ojczyca tej ziemi, który nic obcego nie znosi, choćby mu złotem kapało.
Za nim, mniej więcej dostatnio, ale ze staroświecka i bez blasku a wytworności, występowali poważni Wielkopolanie, twarze ogorzałe, ręce namulane, poorane czoła... Kordów wiele na sznurkach prostych, ale dłonie do nich potężne...
Zastęp Krakowian senatorską miał powagę i stroje. Tu narodowy strój mięszał się z dodatkami cudzoziemskiemi. Niektórych szaty były polskie, ale tkaniny wschodnie, włoskie, flamskie, lub francuzkie.
Więcej tu było widać ogłady i dostatku. Spytek z Mielsztyna nawykły występować wytwornie na dworze Elżbiety, świecił od złota, jedwabiów, łańcuchów i klejnotów. Książęcą miał postawę.
Z Dobiesława z Kurozwęk złoto też kapało, lecz bez smaku na nim poczepiane, bo niedawno urośli, chcieli nadto popisać się ze swym dostatkiem.
Na twarzach Wielkopolan malowała się niecierpliwość i gorączka, Krakowianie siedzieli ostygli i na pozór niemal obojętni. W tłumie szlachty gwar i szmer się rozchodził, senatorskie ławy milczały.
Na twarzy Bodzanty wyczytać było można jakby trwogę i niepewność. Biedny arcybiskup myślał, że dopóki króla nie będzie prawowitego, na przemiany mu z obu obozów będą dobra najeżdżać i pustoszyć.
A szło mu wielce o siebie i o duchowieństwo.
Semko stał strwożony także, ale z twarzą męzkiego wyrazu, w której pobłyskiwała niecierpliwość hamowana siłą.
Wśród szmeru zagaił arcybiskup modlitwą do Ducha Świętego.
Po nim biskup Mikołaj odezwał się, prosząc o odpowiedź na poselstwo królowej.
Szło Wielkopolanom o to, aby pierwsi przyszli do słowa i odrazu Semka postawili jako wybrańca do tronu.
Świdwa począł mówić, z tą rycerską gorącością słowa niezbyt wyszukanego, która prostotą za serce chwyta.
— Utrapiona ta wielce korona nasza, ziemie wszystkie, domagają się rychłego postanowienia a ratunku. Zmiłowania proszą. Mieliśmy króla, któregośmy ani znali, ni widzieli, nastało po nim krwawe bezkrólewie, i niema mu końca.
Kto miłościw niech pomaga, aby wrócił spokój i ład. Za długo chodzimy w krwią obroczonych kapturach.
Nie mamy wszyscy nic innego w sercu i nic powiedzieć nie możemy nad to jedno, że prosimy królowę Imość, aby nam dała królewnę, którą przyrzekła.
Tej mężem musi być Piast, nasz, krew polska, nie kto inny jak Semko Mazowiecki.
Ten się u nas zrodził, z nami żył, i miłować nas będzie, a dla obcych nie poświęci.
Piast królem! Semko panem naszym!
Do ostatnich słów jakby chór głosów zrazu cichszych, potem coraz żwawszych, dobitniejszych wybuchających gwałtownie, przyłączył się wołaniem.
— Semka chcemy! Semko królem niech będzie!
Poruszył się z miejsca Jan z Tarnowa, ale go zahuczano i do głosu przyjść nie mógł, a tu po nad tłumem Wielkopolan, z ręką na pół obnażoną, ogorzałą, włosem obrosłą, na ławę się podniósł Nałęcz Lepiecha, i na jego skinienie ucichło.
Oczy wszystkich ku niemu się zwróciły.
— Z dawien dawna — rzekł — myśmy sobie panów dawali, a zawsze u nas zrodzonych, do których nam tłumacza nie było potrzeba.
Krew naszych Piastów przecie nie wszystka wsiąkła w groby. Na co nam szukać obcych, gdy swojego rodzonego mamy. Młodym ten pan jest, nauczy się panować, silnym będzie, mądrym się stanie, naród przy nim całym zastępem się przygarnie. Sam Bóg go nam wskazuje, niema innego głosu prócz za Piastem!
Znowu wrzawliwie wywoływać zaczęto Semka, a tak uparcie i groźno, że z panów krakowskich nikt się nie śmiał wbrew ozwać.
Siedzieli wszyscy niemi spoglądając po sobie, tylko Jaśko z Tęczyna brodę gładził i czekać się zdawał, aby się umysły uspokoiły a wrzawa ustała. Dobiesław z Kurozwęk i on coś szeptali do siebie.
Niebardzo zważano na to, że Władysław Opolczyk, który przy posłach węgierskich siedział, bladł, zżymał się, poruszał, rękami dawał znaki. Chciał mówić, nie dopuszczano; dumny pan burzył się coraz mocniej, sierdził spoglądając na ten tłum ludzi, ubogo tak wyglądających, a stawiących mu czoło z takiem zuchwalstwem i lekceważeniem...
Wreście gniew ten pański urósł do tego stopnia, iż z siedzenia porwawszy się, ku Wielkopolanom pięść ściśniętą wyciągnął.
Odpowiedział mu naprzód głos szyderski, jakby śmiechem stłumionym, potem uciszać się zaczęło. Ciekawość się budziła, co też powie? czego chce?
Książe, który innym językiem jak po niemiecku mówić nie umiał, odezwał się z czemś głośno, krzykliwie, ale nikt go nie zrozumiał. Z ruchów tylko i postawy wnosić było można, iż protestował.
Ktoś ze stojących bliżej wyrwał się z tłumaczeniem, że książe nie dozwala na ten wybór i głosuje przeciwko niemu.
Zaledwie to usłyszano, gdy ogromna burza powstała.
— A on tu jakim prawem mówi! On głosu tu niema. Zdrajca ten, Niemiec! Uwięzić go i sądzić!! Precz z nim do więzienia!!
Nie dość było na wołaniu tem, od strony Wielkopolan rzucił się tłum jakby chciał dokonać co zapowiedział...
Książe stał dumnie, cale nieustraszony, wyzywający niemal. Twarz okryła mu się purpurą gniewu i wyrazem pogardy.
Byłoby może do gwałtu jakiego przyszło, gdyby przerażony tym obrotem arcybiskup Bodzanta, ręce obie wzniósłszy do góry, nie począł w Imię Pańskie wołać o pokój, nakazując milczenie.
— Chce ci się wielkorządów nad nami — krzyczał Lepiecha, ręką wywijając ku księciu, — myślisz, że w naszej mętnej wodzie złapiesz sobie rybę! Aleś ty ani Piast, ani nasz! Niemiec jesteś! Idź na Węgry panować. U nas dla ciebie miejsca niema.
Śmiechem mu zawtórowano.
Znowu Wielkopolanie, dając sobie znaki, ruszyli się.
— Uwięzić go, wziąć go! sądzić! Precz z Niemcem.
Ławy trzeszczały, bo je obalać zaczęto.
Bartosz z Odolanowa sam się wprawdzie nie ruszał, ale swoich podżegał. Opolczyk nie ustępował i nie okazywał strachu.
Niebezpieczeństwo było tak jawne, tak wielkie, rozjątrzenie tak groźne, że panowie krakowscy ruszyli się je hamować.
Bodzanta z rękami złożonemi błagał Opolczyka, aby ustąpił, ten głową potrząsał.
Głosy za Ziemowitem Mazowieckim huknęły znowu tak silnie, przeważnie i zgodnie, że wybór jego nie zdawał się ulegać wątpliwości.
Bartosz zdala dawał znaki arcybiskupowi, aby z tej chwili, gdy nikt przeczyć nie śmiał, korzystał i Semka ogłosił królem. Arcybiskup czuł sam, że głos jego mógł być stanowczym.
Podniósł się błagając, aby się uciszono.
Z trudnością przychodziło rozkołysane uspokoić fale. Nareście milczenie nastąpiło. Na stojącego w swem miejscu Opolczyka nikt nie patrzał.
— Najmilsi bracia — podnosząc głos nieco drżący rzekł Bodzanta. — Zgadzacie się więc wszyscy na to, ażeby Ziemowita księcia Mazowieckiego, wybrać, ogłosić i koronować na króla polskiego??
Cały kościół zatrząsł się od gwałtownego wołania.
— Chcemy go! żądamy!! Niech będzie królem naszym!!
Nikt się nie śmiał przeciwić.
Bodzanta już miał wyrzec słowo, które na ustach jego zawisło, gdy poważny Jaśko z Tęczyna wstał, i rękę podniósł do góry.
Była to postać tak imponująca, takim namaszczona spokojem, tak nakazująca tłumowi, iż na znak przez nią dany, uciszyło się wszystko cudownie.
Wielkopolanie nie spodziewali się pewnie, aby miał odwagę wbrew tak dobitnie wyrażonej woli narodu, sam jeden stawić opór. Oblicze zresztą wypogodzone nie zdradzało myśli. Nie było na niem śladu namiętności, niechęci, żadnej przepowiedni wrogiej.
— Nad przeważną radzimy sprawą, — zaczął zwolna i spokojnie — od której losy przyszłego państwa naszego zawisły. Nie godzi się, mili bracia, rozstrzygać ją z takim pośpiechem. Możeby nam potem przyszło długo i gorzko żałować tej skwapliwości naszej w stanowieniu uchwały.
Wiecie wszyscy jako i ja, żeśmy się zobowiązali królowej naszej Jadwidze być wiernemi, królową naszą jest Jadwiga...
O losach jej więc, nie rozstrzygajmy, dopóki ona do nas nie przybędzie; czekajmy na nią.
Naznaczmy dzień, niech na zesłanie Ducha Świętego z Duchem świętym do nas przybywa, naówczas radzić będziemy wspólnie z nią nad wyborem jej małżonka.
Prosimy, błagamy, aby królowa nam ją przysłała na czas naznaczony. Jeżeli nie przybędzie, albo ostatniej naszej nie przyjmie uchwały, naówczas dopiero przystąpimy do wyboru nowego króla.
Tak radzę, a sądzę, że rada moja sprawiedliwą jest i dobrą.
Mówił Jaśko z Tęczyna tak powolnie, wodząc oczyma po zgromadzeniu, że słuchając go, pod wrażeniem spokoju, którym mowa była namaszczoną, umysły znacznie się ukoiły — nikt nie miał nic do zarzucenia radzie wytrawnej i rozumnej.
Nie odpychał on Ziemowita, nie zaprzeczał narodowi prawa do wyboru, ale zachować go chciał od zarzutu lekkomyślności.
Pierwszy arcybiskup Bodzanta, który własnej skwapliwości trochę się wstydził i utykał, przybrał taką postawą, jakby na zdanie Jaśka przystawał.
Starszyzna wielkopolska spoglądała po sobie wahając się, Krakowianie korzystając z tej chwili zachwiania coraz głośniej i stanowczo odzywali się za zdaniem kasztelana.
Jąkając się, mrużąc oczyma przemówił coś Bodzanta, więcej rękami okazując, niż słowami.
Stało się czego przed chwilą nikt przewidywać nie mógł, nikt się nie śmiał spodziewać, a co często trafi się w tłumie namiętnym, który jak fala miota się na jedną i drugą stroną, za lada powiewem.
Niektórzy z Wielkopolan chcieli uporczywie Semka okrzyknąć; wstrzymano ich tem, że sprawie księcia gwałtowność zaszkodzić może.
Starszyzna skupiła się dokoła, naradzając już nad urzędową odpowiedzią, jaką dać miała posłom królowej.
Wielkopolanie radzi nie radzi, sami pewnie nie wiedząc, jak się to stało ulegli zwyciężeni.
Słuchano spokojnie, jak Bodzanta wyrażał boleść długiem bezkrólewiem i klęskami jego sprowadzoną na osierocone królestwo. Oświadczył razem, że Polacy chcą przysiąg złożonych raz dochować, ale obietnicami i zwłokami dłużej się łudzić nie mogą. Proszą więc, aby przeznaczona dla nich Jadwiga, na uroczystość zesłania Ducha Świętego do Polski przybyła, a z przyszłym małżonkiem swym, stale w Polsce zamieszkała.
Dodano żądanie, aby oderwane ziemie, kraje ruskie, Wieluń i Dobrzyń odzyskano — a naówczas Polacy uznają Jadwigę swą królową.
Lecz — gdyby w porę nie przybyła, naówczas zmuszeni będą, dłużej nie czekając — myśleć o swojem ocaleniu.
Końca tej odpowiedzi nie wysłuchawszy, Semko, który już zawiedziony nadzieją do ostatecznego zburzenia i gniewu był doprowadzony, wyrwał się z pomiędzy otaczających go, rozepchnął tłum i poszedł ku drzwiom kościoła.
Wzrok jego był piorunujący, chód gwałtowny...
Bartosza usiłującego wstrzymać go, odepchnął na stronę. Z zaciętemi ustami wyrwał się w ulicę, miotając rękami — nie patrząc na tych co za nim gonili.
Mówić nie mógł, kroplisty pot biegł mu z czoła...
— Bodzanta! arcybiskup! zdrajca! — jąkał się niewyraźnie.
Bartosz z Odolanowa zaskoczył mu drogę.
— Na Boga! na rany Zbawiciela — zawołał — nie okazujże miłość wasza, że sprawę swą masz za straconą! Wszystkim serca upadną!
Ja teraz jeszcze za arcybiskupa ręczę, iż będzie i wytrwa z nami. Sposób znajdziemy na to, aby się królewna innemu nie dostała.
Myśmy pewni swego!!
Semko szedł wprost do obozu, zawsze jeszcze z tym gniewem w sercu — jednakże prośby, zaklęcia, upewnienia uspokoiły go nieco. Bartosz, Świdwa i inni nie odstępowali go, dowodząc, że nietylko nic nie było zachwianem, lecz przyszłość zapewniona.
— Nie okazuj tylko, miłość wasza, ani gniewu, ni zwątpienia, inaczej szlachta opuści nas... zachwieje się.
Błaganiem tem usilnem skłonili wreszcie Semka, iż twarz zasępioną nieco na przyjęcie nadbiegającej z kościoła szlachty rozpogodził.
Bartosz szczególniej, wcale niezrażony, pewien siebie i w nim ufność jakąś rozbudził.
W sercu jednak gorycz została, choć stłumiona.
Bartosz był tu duszą wszystkiego, osią, na której obracała się sprawa.
Natychmiast chciał powracać do klasztoru, aby arcybiskupowi, nie dając czasu do rozmysłu, trzymać go przy danem słowie.
Dowodził, iż ustępstwo uczynione Krakowianom było rozumnem.
— Lepiej się stało, żeśmy nie szli przebojem — wołał — okazaliśmy przez to, że zwłoki się nie lękamy.
Wasza miłość polegaj na nas — nie ustąpimy!!!
Ta odwaga i wierność Bartosza, który ustępować nie myślał, w końcu i Semka uczyniła pewniejszym.
— Idźmy więc dalej — rzekł. — Ja ofiar z siebie nie będę szczędził, lecz dochowajcie mi wiary... Przyszłoby na żywot cały o ludziach zwątpić, gdybyście mi zawód uczynić mieli.
Z tym hasłem przybył Semko do swoich namiotów, udając wesołość, i zagrzewając swoich do wytrwania. — Czy w duszy miał to uczucie? Któż zgadnie? Czasem marszczyło mu się czoło i ściągały brwi, ale ustom uśmiechać się kazał.
Dowódzcy gromadek powtarzali, pocieszając się.
— Przy nas zwycięztwo. Nie śmieli nam się opierać. Władysław Opolczyk pojedzie precz jak zmyty. Uchwała i wybór stoją jak skała! Niech królewnę przyszlą... nie dopuścim do niej nikogo.
Szlachta dawała w siebie wmawiać zwycięztwo. — Semko zwolna przyszedłszy do siebie, ostygłszy, razem z drugimi obmyślał, jak do Zielonych Świąt mieli się gotować, zbroić i przedsiębrać środki opanowania przyszłej królowej.
Znaczną część nocy starszyzna spędziła przy księciu, zagrzewając się, naradzając, a po trochu narzekając na powolność Bodzanty, który nie miał odwagi w porę podnieść głosu.
Bartosz od arcybiskupa przyniósł zapewnienie najuroczystsze, iż pozostanie wiernym sprawie księcia Mazowieckiego. — Dobiegł on i do Krakowian, ale tu znalazł bardzo zimne przyjęcie. Dobiesław z Kurozwęk, o którego pozyskanie szło najbardziej, bo w jego rękach był Kraków, a posiadanie stolicy zapewniało koronę, odwoływał się do tego, co mówił Jaśko z Tęczyna.
O Semku nikt ani wspominał, a na naleganie Bartosza odpowiadano dwuznacznemi słowy.
On i Świdwa obiegli wszystkich znaczniejszych panów, wszędzie przyjmowani tym chłodem i odkładaniem sprawy do przybycia królowej.
Panowie krakowscy już się sposobili do opuszczenia Sieradzia, unikając widocznie zetknięcia się nawet z obozem Semka.
Władysław Opolski, który właśnie o tym czasie zakładał w Częstochowie klasztór Paulinów, i ofiarował mu do kościoła starożytny obraz cudowny, mający pochodzić z Konstantynopola, który później zasłynął na Jasnej Górze, zniechęcony tem, co go w Sieradziu spotkało, nazajutrz, nie żegnając nikogo, pojechał oglądać swój konwent nowy i modlić się w kościele świeżo wzniesionym.
Semko, któremu nie starczyła, już wyczerpana summa u Krzyżaków pożyczona, spieszył nazad do Płocka, mając zamiar powtórnie prosić o posiłek zakonu.
Szlachta do ostatka zaprzysięgała mu, że go nie opuści i przeprowadzała odjeżdżającego z okrzykami. Tłumny zjazd w Sieradziu, jak skoro posłowie węgierscy, którym spieszno było odwieść odpowiedź królowej, wyruszyli ztąd, rozpraszać się zaczął z równym pośpiechem jak zgromadził. Arcybiskup powracał do Gniezna, zasmucony, przewidując trudności nowe.
Na rozjezdnem Wielkopolanie zmówili się wyjechać na spotkanie młodej królowej, wiedząc, że Małopolska zbiera się pierwsza witać ją u granicy, chcąc otoczyć i opanować tak, aby żaden wpływ obcy nie mógł się tu przecisnąć. Mieli za sobą szczęściem arcybiskupa, na którego liczyli, a bez niego koronacya odbyć się nie mogła. Bodzanta miał ich prowadzić.
Głośniej niż kiedykolwiek obwoływano Semka przyszłym królem, chociaż stronnictwo Domarata, rozejmem do czasu rozbrojone, trzymając się przy swych zamkach i grodach gotowało się do oporu.
Poprzedzała Semka do Płocka wieść umyślnie puszczona, iż został wybranym, miał być już okrzykniętym, a Krakowianie tylko wyjednali zwłokę do Zielonych Świąt.
Umyślnie urządził książe swój wjazd do Płocka tak, aby potwierdzić nim odgłos o zwycięztwie.
Otoczony dworem, poprzedzany trąbami, rozkazując wieźć przed sobą Sławcowi chorągiew mazowiecką, mając u boku wojewodę Abrama, Świdwę i znaczny poczet Wielkopolan, w biały dzień, przy biciu w dzwony, uzbrojony po rycersku, Semko zajechał na zamek swój, wśród okrzyków zbiegającego się tłumu.
Henryk, który na ten dzień wdział suknię duchowną i łańcuch na szyję, witał go u wnijścia z szyderską uniżonością. Zdawało się, że lepiej od innych był o wszystkiem uwiadomiony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.