>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stary zamek
Podtytuł Legenda
Pochodzenie Teka Wileńska, 1858, nr 5
Wydawca Jan ze Śliwna
Data wyd. 1858
Druk Drukarnia A. Marcinowskiego
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


STARY ZAMEK.
LEGENDA
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO
00000000000000000000000000000Pulvis et umbra....
STEFANII Z SUŁKOWSKICH I MARYI Z RULIKOWSKICH
KRASZEWSKIM.
LUCYJANOWI I KAJETANOWI KOCHANYM BRACIOM MOIM,
na pamiątkę zjazdu w Romanowie,
000000000000Przywiązany brat.
00000000000000000J. I. K.
Romanów Podlaski.
l. 20 maja 1856 r.



Wiele nam jeszcze braknie w dziejach kraju i rodzin niezapisanych nigdzie podań i legend, kwiatów wyrosłych na mogiłach, które zwiędły zerwane ręką obojętną lub zaschły w śmiecie rzucone. Suchy szkielet życia, nic nieznaczące daty, szczeble drabiny — nazwiska puste jak dziurawe orzechy, ułamki twardsze, których czas strawić niemógł, pochowano skrzętnie, ponumerowano i rozklasyfikowano; ale to co stanowiło fizyonomiję, co biło krwią i rumieniło się życiem, zginęło może na wieki. — Jak to dziś wyglądają bijografije najznakomitszych ludzi naszych, do czego dziś podobne ich postacie dobyte z grobu? — do odkopanych nieboszczyków, z których pargaminowéj skóry i rozsypanych kostek, śmierć tylko czytamy i nieuniknioną znikomość.
Urzędowa, publiczna część żywota, zapisana gdzieś skrzętnie, dozwala oznaczyć, ile kto przebył na świecie godzin, w jakiéj obracał się sferze — ale jakże mało tych po którychby jeden rys dobitny, żywy, znaczący pozostał i dozwalał odgadnąć, pokochać lub zdziwić się człowiekowi? A tak to prędko zapomina się, zaciera wszystko, że w trzeciém pokoleniu o dziadach już nic nie wiedzą wnuki, i odgadywać ich muszą. Czasem istnym przypadkiem, uchowa się cóś i skryje w sobie iskierkę ducha, nasionko życia, ale jak tego jest mało!
Przerzucasz karty dziejów, wysuwają się przed oczy postacie, po których tylko rozgłos imienia pozostał — radbyś wywołać je i pobratać się z niemi, ale cień się wymyka i szkielet sterczy suchy, którego usta skostniałe nic już wymówić niemogą.
I chodzisz po téj wielkiéj ruinie, po cmentarzu zarosłym, szukając, do kogobyś przemówił, ktoby się odezwał choć głosem upiora? nadepczesz nieme kości i prochy — szczęśliwy jeśli choć kropla życia, jedna łza, jedno westchnienie, jednego cóś niedomarłego przemówi do ciebie zrozumialszym językiem.
Napróżno człowiek sili się na wyrwanie przeszłości zapomnieniu wiekuistemu, któremu jest przeznaczoną, — ta walka z naturą pochłaniającą wczoraj i na ruinie jego dającą nieustannie nowemu jutru wykwitać, — jest bezowocowym bojem.
Czyn zaledwie dopełniony już się w chwili przekształca, zamiera i rozprasza w jakiejś cząstce.... woń ducha ulatuje z niego w mgnieniu oka... to znowu olbrzymieje jak widmo, wykrzywia się, paczy, i własnością spadkobierców staje się nie takim jakim był w istocie, ale przykrojony do ich miary, do pojęcia i serca.. Gdzie się niemieści bohatér, historya go obcina nielitościwie... Historya jest tylko wiekuistém tłem, na którém nowe pokolenia malują swe własne wizerunki, chrzcząc je imieniem naddziadów. W jéj ramach z kolei, każdy wiek upostaciowuje siebie, szukając wrzekomo prawdy, a znajdując dowody swéj słabości.
Każde stulecie inaczéj sobie swą przeszłość tłómaczy, inaczéj ją wskrzesza, inny strój daje nieśmiertelnym ofiarom, innych nawet na bohaterów wybiera, z kolei podnosząc i spychając co było wielkiém i małém, — w końcu ze sprzeczności tysiąca składa się wielka, a smutna ruina.
Nadaremne usiłowanie nasze: nieśmiertelném będąc gdzieindziéj, tu wszystko umierać musi, ludzie i myśli, budowy i czyny...
Wnijdźmy na stare zamczysko wojewodzińskie, w którém już warczą kołowrótki fabryczne, gdzie niedawno słano kobierce na przyjęcie królów, strzelano na wiwat xiążętom, do sali portretów z powybijanemi oczyma, do grobów pod kościołem, i — spytajmy, co to byli za mężowie?
Imiona ich i nazwiska nic nam niepowiedzą, — a kości niespokojnych magnatów tak śpią spokojnie w swych trumnach cynowych, jak najpokorniejszego zakonnika! Hamlet, zapytujący czaszki na cmentarzu o przeszłe jéj dzieje, jest typem badaczów przeszłości. Każdy z nich sam pyta i sam sobie odpowiadać musi. Duch uleciał a prochy milczą, — i z tych tysiąca wieków ubiegłych, pozostał napis mogilny w dwóch słowach:

»Pulvis et umbra!«

Jest cóś przerażającego w tém milczeniu śmierci, w téj martwości trupów, którym żadne zaklęcie ust nierozwiąże, — w tém prawie zapomnieniu, które cięży nad światem.
W sto lat dzieje umarłych mięszają się jak ich kości, czyny jednych przyznają drugim, imiona mieniają, wypadki łączą, a na karb głośniejszych ludzi składają wszystko co gdzie jeszcze lata po świecie niedomarłego.
I tak, my niewiemy o przeszłości; przyszłość nic o nas wiedzieć niebędzie — zamiast życia naszego, stworzą nam późniéj jakieś inne do smaku tym, co w niem szperać zechcą, — badacz następny wywróci ten budynek z kart, inny go znowu wyrestauruje, aż się materyały w proch zetrą, i garść tego prochu a słowa martwe pozostaną ze wszystkiego — potém szczypta popiołu... potém i to wiatry rozniosą...
Historya z kolei, rejestr suchy lub romans niezabawny, argument i temat, zapożyczając życia u tych co ją wykładają, podsycana tchem najróżniejszych piersi, przystrajana w łachmanki różnobarwne, zszywane jak pstra suknia arlekina — pogrzebioną w końcu zostanie, jak ten nieszczęśliwy trup Sicińskiego, co wynalazł „Liberum veto”, co to go dzieci włóczyły po ulicach, ogryzały kozy głodne, a dziś w niedostatku trumny do szafy zamknięto... ad perpetuam memoriam.......




Smutne te myśli przychodziły mi do głowy obchodząc stare zamczysko, którego dawni właściciele z imieniem swém razem pogrzebani leżeli w grobach niedalekiego kościołka.
Imie to, niedawno jeszcze bardzo głośne i piękne, dziś już z ostatnią tarczą na pogrzebie roztrzaskane zostało i znikło. Potomek jego ostatni, zmarł gdzieś daleko od kraju na obczyźnie, na dobrowolném wygnaniu, niewiém nawet czy wzdychając po kęsku ziemi, nad którym panowała jego rodzina, tak dawniej potężna i dumna, tak już dziś zapomniana.
Z całego tego długiego szeregu pokoleń, których życie pełne było barwy i ognia, pozostały kilkadziesiąt imion na drzewie genealogicznem, zawieszonych ręką niebardzo pilnego historyografa, wśród dat, które dzieci starszemi często czynią od ojców — kilkanaście trumien w grobowcach i puste zamczysko, w którém Żyd gospodaruje, fabrykuje sukno i sławi opiekę Jehowy nad wybranym Izraelem.
Przejeżdżając przez miasteczko u stóp góry, na któréj stał zamek położone, niemogłem się powstrzymać, żeby tych ruin niezwiedzić... dziś do dzieł dobroczynnych, do których obowiązany jest chrześcijanin, liczy się poszanowanie pamiątek, — tak mało ludzi cześć im oddaje, a tylu je niszczą! Zdaleka gmach miał fizyonomiję niezmiernie malowniczą i dopraszał się ołówka... tysiące wspomnień poczepianych jak zielony bluszcz na jego murach ożywiały go jeszcze... W widłach rzeki i mniejszego wpadającego w nią strumienia, na gliniastym obrywie, w wysokim cyplu odciętym od lądu fossą dziś zupełnie wyschłą, czerniały mury starego zamku pokryte jeszcze dachami, z lasem kominów i niekształtnych szczytów, z bramą majestatyczną u mostu dziś zastąpionego lichą grobelką, z kościołkiem wreszcie zamkowym, z którego zdjęty krzyż opowiadał, że tam już Bóg niemieszkał, tylko pustka i zniszczenie.
Ze ściśnioném sercem poszedłem powoli ku ruinie, pytając każdéj garstki ziemi o dawne jéj dzieje; ale mi one odpowiadały badylami piołunu, zeschłą trawą, kolącemi osty tylko... Dla ziemi niebyło tu nigdy człowieka; wiedziała tylko o dzieciach rodzonych, o roślinach, co rok umierających, by odżyć znowu co roku.
Staw ze zgęsłą i pleśniami pokrytą wodą, w pół zarosły trzciną, na pół brakiem odpływu zmieniony w błoto, już sam był maleńkim obrazem tego, w co dziś obrócił się zamek. Roślinność bujna od brzegów idąc parła się coraz daléj, wypijała wody i pokrywała większą część czystéj niegdyś tafli, w któréj odbijały się mury zamkowe. Po nad kałużą tą krążyły stada komarów, wrzeszczały armije żab sprzymierzonych, jak gdyby szturmem pustkę brać chciały. Gdzie niegdzie z téj gęszczy błota, liści, stworzeń i brudnéj wody, dobywał się stary, gruby pal dębowy, trup dawnego mostu, — i kupa cegieł, resztka jakiejś obwalonéj arkady. Ale to wszystko trawiły już mchy i pleśnie, wyżerała woda, jadło nawet powietrze... Na miejsce mostu który niegdyś wspaniały być musiał, dla wygody ostatnich właścicieli wysypano grobelkę — wyborny rys do porównania dwóch epok. Grobelka ta pozioma, licha, w pół z chróstu, na pół z ziemi i gnoju, z mierzwy i gruzów, krzywa, powybijana, dziur pełna, chowała się w tataraki i trzciny: tak jéj saméj wstyd było, że ją tam położono, — kręciła się, wywijała, żeby oczów uniknąć.
Wpośrodku jéj zbudował dowcipny jakiś ekonom karykaturę mostka z poręczami krzywemi, na cieńkich kilku palikach, z osinowych mostnic, krzywo, garbato, niepocześnie, ale do grobli stosownie, — jedno warte było drugiego.
Minąwszy mostek, w śród gęstszych palów i gruzów droga podnosiła się nieco ku górze, ale niewiele była weselszą od grobelki. Doły na niéj ktoś powymoszczał chróstem i cegłą, które pływały w nigdy niewysychających kałużach; koła powybijały wszędzie koleje, zawadzając to o gliniasty obryw szczątków rozkopanego wału, to o jakieści murów podziemnych sterczące sklepienia do żywego powydzierane.
W saméj bramie z obu stron rozdartéj, jakby dla nowych pokoleń była zawązką, ściany nosiły ślady przejazdu wozów i bryk: pooszarpywane i zamazane błotem, wielkie owe wrota z herbami dziedziców na czole stały zupełną pustką, choć to był gmach dosyć obszerny mieszczący w sobie dawniéj pokoje na górze dla komendanta straży zamkowéj, a w dole kordegardę dla nadwornéj milicyi. Na obwachcie stoi dziś krowa Żydowska w zagrodce z desek i kijów zbitéj; a mierzwy pod samo okno w kupę zgarnięte, dowodziły, że nie od dziś rozmyślało to bydło nad marnościami kordegard ludzkich.
W bramie o wrotach ani mowy; pozostałe nawet od nich ogromne żelazne haki, w dole chciwy żelaza spekulant jakiś wyciosał, wielkie dziury porobiwszy z niemałém zapewnie wysileniem, bo mu się cegła i wapno jak mogły niedawały; — szczęściem do wyższych niedosięgnął i te jeszcze groźnie nad głową sterczały.
Szeroki dziedziniec na pół wydeptany i wyjeżdżony, gdzie niegdzie malutkie zarastały rdesty i chwast umiejący się oprzeć despotyzmowi człowieka; — trawa bojaźliwsza uciekała z niego na wały, gdzie jéj było swobodniéj. Wielki gmach ze wspaniałą facyatą, na któréj pośród kotłów, bębnów i chorągwi rozlegały się połączone herby najznakomitszych w kraju naszym rodzin, wyglądające jeszcze wspaniale ze swemi kolumnami, sięgającemi przez dwa piętra; ale już gdzieniegdzie tynk opadły, głębokie szramy, zapowiadały, że niedługo postoją słupy olbrzymie. W prawo i lewo długie okien szeregi, ganki, przejścia, galerye, niewszędzie już ich było widać, do mieszkalnych izb przytykały. Tu i ówdzie pozabijano je tarcicami, pozakładano cegłą starą, pozapychano słomą, pozarzucano gnojem od dołu, pozmniejszano i powybijano bez litości. Na dachach rosły trawy i krzewiny nawet, mur popękał i pozaciekał szkaradnie; a długie, czarne pasy pleśni, poznaczyły go przedśmiertną gangreną. Na prawo część gmachu zajęta przez Żyda na fabrykę, szyderski, nieznośny stanowiła kontrast z majestatem téj ruiny, wspaniałéj jeszcze mimo opuszczenia i trupiéj swéj fizyonomii. Tu mur był potynkowany na biało i świeżo, przykrą tą barwą ubrany śniegową, która oczy razi i niedaje im spocząć na sobie, niecierpliwiąc i drażniąc. Okna wszystkie poprzerabiano formą nową, niepytając jak będą zewnątrz wyglądać, powkładano w nie szyby wielkie a brudne, przez kilka z nich wysuwały się szyje obrzydliwych kominków blaszanych, od których kopeć czarne smugi porysował na owéj bieliźnie Żydowskiéj. Sznur ze schnącemi szmaty i sukienkami, sprzęt drewniany jakiéjś rodziny Izraelskiéj osiadłéj jak wróbel w gnieździe orlém, dopełniały obrazu z téj strony, malowniczo niestety!
Przykrzéj jeszcze było wzrok obrócić w lewo, gdzie odosobniona stała dawna zamkowa kaplica, niesprofanowana jeszcze ręką ludzką, ale już ogarnięta obojętnością. Drzwi jéj zabite deskami i okna bez szkieł, dach obnażony z gontów i miejscami świecący na wylot, mówiły dobitnie o niedzisiejszém już osieroceniu. Chmury wróbli i wron uwijały się tu, gospodarząc gwarnie i zajmując bezbronne stanowiska, jaskółki pooblepiały ściany gniazdami swemi dokoła, bocian nieostróżny na krawędzi muru usłał gniazdo szerokie, w progu wyrosła blada brzozka, mizerna, stara, odarta z kory, i kilkunastu ledwie żółtemi listkami dająca znak życia, a raczej konania.
Żyd, który tu teraz panował, stał właśnie w progu wielkiego zamku i przypatrywał mi się zdaleka z miną dość kwaśną i pogardliwą, jakby był nierad odwiedzinom. Niebył to już ów Izraelita po-staremu odziany w tradycyonalny żupan i sobolowy kołpak, z rękami za pas czarny założonemi; ale mięszaniec, niedobitek wielkiéj rodziny rozproszonych, usiłujący się przekształcić na kosmopolitę robigrosza. Widać było, że dla imienia Europejczyka gotów się był wyrzec nawet cebuli. Ubrany bardzo wytwornie, palił cygaro Hawańskie puro, a z brody wyfryzowanéj i lakierowanych bócików widać było, że wolał Wrocław i Lipsk nad wspomnienie Jerozolimy, a może nawet czytał Mosesa Mendelsohna... i pewnie niewierzył już w nic prócz złotówki.
Gdym grzecznie podszedłszy do spadkobiercy wojewodów, prosił go o pozwolenie obejrzenia zamczyska, zaśmiał się szydersko odejmując od ust cygaro.
— Co tu jest do widzenia? — spytał pogardliwie — trochę gruzów? Ciekawszaby była moja fabryka i warsztaty nowego systemu, które sprowadziłem z Anglii.
— Zechciałeś pan! — rzekłem z uśmiechem, — każdy ma swoję słabość: pan do warsztatów nowego systemu, ja do gruzów i ruin starego systemu... wszakże to panu przykrości niezrobi.
— Opatruj pan sobie co chcesz, — rzekł, — dam nawet starego sługę, który oprowadzi i pokaże; cóżby mi to szkodzić miało? Dziwi mnie tylko, że się panowie rozczulać możecie nad tém i żałować... co słusznie upadło.
Podniosłem nań oczy ciekawe.
— Słusznie? — zapytałem.
— Zapewnie, — rzekł. — Najprzód co upadło, to upaść zasłużyło... alles vas ist, ist vernünftig. A do czegoż dziś zamki? do czego nawet one były dawniéj? służyły do ucisku słabszych, do panowania dumy!... Błogosławiona chwila, gdy w nich pracowity kołowrótek zawarczy...
Doszedłem z tego wykrzyknika, że Żyd oprócz Mendelsohna gotów był czytać jeśli nie Hegla, to choć Rosenkranz’a; posądzać zacząłem, że mu nowa literatura Niemiecka niebyła obcą, — i niechciałem się z nim spierać; bylibyśmy się i za dwadzieścia pięć lat nieporozumieli. Wiedziałem zresztą a priori, co z tego tematu można było za piękne zagrać waryacye o postępie, cywilizacyi, duchu czasu, znaczeniu pracy, feodalizmie, swobodzie i t. d. i t. d. Uśmiechnąłem się tylko na dictum acerbum, i uchyliwszy czapki, prosiłem o obiecanego przewodnika.
— No! dobrze, a potém proszę i do mnie zajść, — rzekł grzeczniéj gospodarz — przewodnika znajdzie pan w suterenach na lewo, w samym rogu.
Reprezentant dzisiejszéj cywilizacyi znikł mi z oczów nareszcie, i odetchnąłem znalazłszy się po zejściu trochę ku dołowi sam z sobą, uwolniony od dysharmonijnego kontrastu, w obec ruiny, u drzwi w ziemię wpadłych, dębowych, grubo okutych przejścia, które zdawało się do suterenów prowadzić. Klucz w zamku z przywieszoną do niego na sznurku kłódką drewnianą zapowiedział mi, że znajdę starego sługę, który miał być moim przewodnikiem. Wszedłem uchyliwszy powoli drzwi, i naprzeciw okienka obwarowanego kratą, postrzegłem staruszka z xiążką wielką na kolanach, po formie i druku, jakem się domyślał, pobożną. — Była to postać maluczka, chuda, z twarzą pergaminową przysypaną siwemi włosy, z brodą nieogoloną od kilku tygodni, z wyrazem spokoju, smutku i rezygnacyi przenikającéj. Człowiek ten tak przypadł do téj ruiny, do izdebki, do wszystkiego co go otaczało, tak był stworzony do tła, na którém się mieścił, że artysta byłby go musiał użyć w każdym widoku tych zwalisk, bo je najcudowniéj dopełniał. On jeden, klucznik grobowca, został na ruinie, wierny gruzowisku i śmierci.
Zwolna, postrzegłszy mnie, zamknął xiążkę domyślając się co sprowadzało podróżnego, i nieśpieszył powstać, oczekując co mu powiem.
— Mam pozwolenie obejrzeć zamek, — rzekłem poszanowawszy siwe włosy starca sieroty — niebylibyście łaskawi pomódz mi do zobaczenia co tu jest ciekawego?
— A! — rzekł stary składając swą xięgę na stoliku obok krucyfixu — pan zapewnie z daleka? podróżny?
— Przejeżdżający...
— I piękny ten zamek wzbudził w panu ciekawość?
— Tak jest, — ale pozwól najprzód spytać, jak mam Wpana nazywać.
— Ja? — Piotr.... Piotr Zduński, — rzekł szukając kluczów na półce.
— Więc nieodmówicie, panie Pietrze?
— A pójdziemy! pójdziemy! — westchnął opatrując kieszenie i stancyjkę — Żyd panu pozwolił?
— Pozwolił!
— Żyd! — rozśmiał się Piotr — Żyd! panem na zamku naszym! a! panie! niezaboliż to serce?.. widziałeś pan jak to się dmie? niechceż się to płakać krwawemi łzami?
— Widziałem, widziałem, panie Pietrze! ale to nie o to chodzi, czy on Żyd, czy Tatar... smutno, że obcy, przybysz, że ziemny nabywca, co tego poszanować niemoże...
— Nieprzyjaciel! wróg! — zawołał Piotr — wróg, panie! Pan niewiész, co ja tu z nim cierpię... najgrawają się ze wszystkiego! Widzę rękę Bożą mściwą w naszém nieszczęściu a w swojéj pomyślności, depczą świętą przeszłość dumną nogą i plwają na nię z szyderstwem niepoczciwém...
— A dla czegoż przyszło wam tu pozostać, aby na to patrzeć, panie Pietrze?
— Mnie! a! bo to moja mysza jama! bo ja niemam gdzie głowy przytulić, bom służył ostatniemu panu z tego rodu i niemógłbym dla tęsknoty wyżyć gdzieindziéj! Za ten kąt i pozwolenie dziury ziemnéj służę Żydowi i wymiatam mu podwórze... Bóg przyjmie to za grzechy... A! ale są chwile w których cierpliwość opuszcza i chce się bachury ich podusić... tfu! Boże odpuść!
Tak rozmawiając wyszliśmy z izdebki i starzec westchnął kierując się ku głównemu wchodowi, do którego dobierał znanego klucza.
— Pan Bóg strzegł, — mówił, że się jeszcze tu niewprowadzili do samego pałacu, a w porządniejszém boczném skrzydle pomieścili swoje djabelskie machiny. Niechciało się im tu dachu nakrywać nanowo, a wszędzie zacieka. Niech zacieka i niech gnije, niech się wali i upada na karki tych niewiernych, lepiéj niżby się miało splugawić.
Gdy to mówił, chłód murów nas ogarnął, stanęliśmy w majestatycznéj sieni, z któréj szerokie wschody wiodły dwóma powolnemi szeregi kamiennych stopni na górę. Ta przedsień godnie odpowiadała pałacowi: — wielka, widna, wspaniała, — na ścianach jéj były szczątki malowań, wyobrażających jakieś ogrody Armidy, z posągami mitologicznemi, galeryami, świątyniami, — kilka kamiennych nadtłuczonych wazonów, z których jeden wywrócony i strzaskany, zdobiły poręcze u wnijścia, — po ścianach długiemi smugami deszcz się lał na kamienne posadzki i porysował mury, a kałuże niewyschłe zastygły pod każdym z tych złowrogich pasów, około których rosły pleśnie zielone.
W milczeniu uroczystém poszliśmy na górę do ogromnych drzwi obłożonych marmurową z herbami futryną, — na lichą kłódkę i przybity niezgrabnie skobel zamkniętych. W pustce téj mało zostało śladów życia, a jednak jeszcze uderzała wielkością charakteru swego, czémś wspaniałém i potężném. Przedpokój większy od niejednego dzisiejszego salonu, pełen był połamanych meblów zwalonych na kupę, wśród których na oszarpanych axamitach i biało ze złotem lakierowanych kanapach, leżało kilka pustych sypanek, wyszczerbione żydowskie necułki, korzec kartofli i worek buraków.
Drzwi wyłupane i na jednéj trzymające się zawiasie, powiodły nas do sal szeregiem po sobie następujących, wśród których gdzie niegdzie mokre znowu ślady deszczów i siwe pleśnie szeroko się rozkładały. Tu i ówdzie jednak szczątki jeszcze dawnéj wielkości znać było: — ramy źwierciadeł, których ze ścian wydrzeć nie umiano, malowania na murach i nisze, napisy, kominy kamienne i marmurowe, kolumny marmuryzowane z bronzowemi kapitelami, świadczyły o przepychu z jakim ten gmach wznoszono. Jakby na pośmiewisko wśród tych wspaniałości umarłych, Żyd porozsypywał swoje sprzęty maluczkie, prozaiczne. Stały tu zepsute łóżka, połamane warsztaty, karczemne stoły bez nóg, rozbite skrzynki czeladzi i niewiém już co za bezimienne rupiecie staréj nędzy.
Starzec wskazywał to i wzdychał... bolało go, że razem gniją, pański dostatek i Żydowskie skępstwo.
Tak przebiegliśmy z nim wielkie sale przeznaczone do uroczystych przyjęć i obchodów wielką jednę, w któréj bytność króla oznaczał niedawno marmur, przez Żyda obrócony na zrobienie jakiegoś stołu do kuchni — o czém starzec mówił ze zgrozą, — inną, z któréj wydarto posadzki kosztowne, zostawując pełną pyłu i zbutwiałego drzewa, — potém pokoje sypialne, biblijotekę pustą, wśród któréj walały się kilka kart wydartych z xiąg XVII wieku, archiwum z powywracanemi półkami sosnowemi, jadalnie, kredensa i niewiem już ile izb i ile korytarzy i komórek. Był to dedal przegródek, wschodów, wschodków, przejść, sklepień, kryjówek, ogromnych gmachów i szczupłych pokoików, ogołoconych i odartych ze wszystkiego, czekających dnia ruiny ze smutną cierpliwością męczennika. Znać było, że ten budynek, któremu ręka późniejsza nadała powierzchownie jednolitą fizyonomiję, wznosiły powoli wieki; że poczęty w XIV wieku, może skromnym grubym murem, w XV nieco śmieléj rozszerzony, w XVI zarysowany na poważniejszą już skalę, w XVII rozpostarty nagle i zbytkownie, w XVIII dopiéro z zamku wyrósł na pałac, by w XIX z pałacu stać się pół ruiną, pół fabryką. — Na gołych murach czytać było można dzieje żywota tych wieków z razu bohaterskich, pracowitych, prostoty pełnych w obyczaju, potém zbytkujących i zepsutych...
Stary Piotr po słowie się tylko odzywał, tłómacząc mi znaczenie każdéj izby, dając im dziwne i dość niezrozumiałe nazwania od osób co je zamieszkiwały, od wypadków, co w nich miały miejsce przed laty — ale nieśmiał rozszerzać się z boleścią i narzekaniem, których był pełen i wstrzymywał je w sobie jako mógł. Wzdychał ciężko i modlił się pocichu.. czasem oczy odwracał... kilka razy już, już zdawały mu się rozwiązywać usta, ale milkł zaraz jakby sobie przypomniał, że słowa jego paść mogą nie w ciepłe serce, a na zimną opokę.
W jednéj z komnat nagle zatrzymałem się osłupiały nad ogromnym stosem jakichś płócien z obrazów i połamanych ram, zwalonych na kupę niemiłosiernie. Gdzie niegdzie z tego chaosu patrzała jeszcze spleśniała i zakurzona twarz hetmańska dziko i smutno — ówdzie wystawała ręka z szablicą, poła sukni gronostajami podbitéj, niewieście czoło pokryte zasłoną wdowią...
— A to co? — spytałem Piotra.
— To! to stare portrety, — rzekł; — zwaliłem je na kupę i przygniotłem żeby sobie prędzéj zgniły, bo tu najlepiéj zacieka... i już mi dobrze nadtruchlały...
— Zlituj się! czemuż ich nieocalisz?
— Dla kogo? na co? żeby się nad niemi pastwili żydziuki lub handlowali przekupnie? żeby niemi Sara parawany obijała, jak już probowali, żeby te poczciwe twarze patrzały na ich ohydne szabasy?.. Nie! niepozwolę krzyżować ich niewiernym, niech lepiéj zgniją i zginą... a nie! to je spalę.. dym pójdzie na chwałę Bogu jak w starym testamencie Ablowa ofiara.
— Ale — mógłżebyś je oddać komu?
— Żyd je kupił, to jego własność! zgnić może im pozwolić, ale nieodda.. to niewolnicy jego...
— A gdyby zapłacono?
— Któż za to śmiecie da trzy grosze?... Gdzie dziś panie — dodał wzruszony — poszanowanie dla przeszłości, gdzie ten duch, co dawniéj nas ożywiał? Każdy panicz woleć będzie lada kurtkę axamitną i konika, niż stary gałgan, na którym jakiś bazgroła nieosobliwszym pęzlem wyraził twarz nieznaną, co tu kona lat sto i skonać niemoże... Turcy, panie, mają rozum, że portretów niemalują...
Poszliśmy daléj — był i teatr, były i wspanialsze znowu wielkie apartamenta malowane na dole, których freski zachowane dosyć świéże uderzyły niezwykłą pięknością swoją. Zapewnie, niebyły to arcydzieła, ale ten co je malował, niepospolitym okazywał się w nich artystą. Nienatchnęły go przedmioty obce, historye narzucone mu, przeszłość, któréj nierozumiał, — niepłakał i niemodlił się malując, ale gorąco i żywo rzucił szlachetne dziejowe postacie na mur, który miał przeżyć dziedziców tego imienia.
Piérwszy to raz trafiło mi się w kraju naszym widzieć historyę domu użytą za przedmiot do ozdoby ścian sal mieszkalnych. Widoczném było, że ta myśl przyszła komuś w końcu XVII wieku, a obcemu powierzono jéj wykonanie. Malarz był Włoch, manijerzysta trochę, wielce biegły w swéj sztuce, i człek nie bez talentu; ale przeszłości polskiéj dobrze nierozumiał... Praca jego zgadzała się zresztą wybornie z charakterom budowli, z fizyonomiją całego pałacu. W szerokich ramach, było tu naprzód przyjęcie króla na zamku, z ciekawym widokiem tego gmachu, jakim był jeszcze w XVII wieku przed ostatecznemi upięknieniami. Scena ta uroczysta odpowiadająca talentowi malarza, wcale była zajmującą, twarze widocznie portretowane. Daléj odmalowane zaślubiny jakiéjś xiężniczki Niemieckiéj przez wojewodę Potockiego odbyte w Gdańsku. Daléj wjazd do Rzymu posła, i pogrzeb królewski w którym — jeden z przodków reprezentował figurę króla... jadąc za marami na koniu. Każdy z tych wielkich obrazów miał wartość historyczną i artystyczną, a nad znaczeniem ich niepotrzeba się było zastanawiać długo, gdyż u góry w kartuszach floresami złoconemi ozdobnych, stały Łacińskie napisy, daty i osób głównych imiona.
Zatrzymałem się tu dłużéj niż gdzieindziéj: bo i pokoje tu na dole lepiéj poszanowane, więcéj miały sprzętu starego, i nic w nich jeszcze nietrąciło panowaniem Żydowskiém. Kilka stolików rzeźbionych misternie, krzeseł i kanap, ram w ścianach i odrzwi wspaniałych z czarnego marmuru Szwedzkiego, dozwalały się domyślać, jak to musiało być piękném gdy było całém i życie w sobie mieściło. Mały gabinet owalny przytykający do owych wielkich gmachów, zwabił mnie obrazem al fresco na ścianie widocznie tegoż pęzla co poprzedzające. Obraz ten był mniejszych rozmiarów, bladszy, nieco swobodniéj, czy prędzéj malowany, a w kartuszu nad nim zamiast roku i napisu, stała tylko trupia głowa, dwie kości na krzyż złożone i klepsydra wyczerpnięta...
Wypadku, jaki ta ściana przedstawiała niełatwo było zrozumieć... Był to znowu pogrzeb, ale dziwny jakiś: postacie, które mu towarzyszyły, wszystkie miały twarze pozakrywane; dwie tylko na całym obrazie tak były zwrócone, że wyraźnie rozeznać się dawały. Malarz ustawił resztę figur tak zręcznie i sztucznie, pozawieszał głowy kapturami różnych bractw, pozakrywał jedne drugiemi, że nigdzie nikogo widać niebyło, oprócz nieboszczyka w trumnie odkrytéj, i jednego tuż za nią rycerza. Nadzwyczaj uderzającém było to: że nieboszczyk i rycerz ów tak do siebie byli podobni, tak jedni, jakby rozdwojoną tylko a jedną stanowili osobę, jakby bracia rodzeni, jak cień i rzeczywistość... Tylko na twarzy zmarłego malarz wyraził spokój grobowy, a na licu rycerza jadącego konno za karawanem, zdziwienie, przestrach, niepewność, uczucia jakieś tłumne, pomięszane, dziwaczne.
Znać to podobieństwo rysów dwóch postaci niebyło bez celu, i artysta wrażeniu jakie chciał uczynić niemi, poświęcił wszystkie inne twarze ludzi idących za pogrzebem, pokrywając je i osłaniając naumyślnie. Nawet ubiór rycerza i nieboszczyka były zupełnie jednakowe, rzekłbyś ten sam człowiek położony w trumnie. Ale co to znaczyć miało? czy tylko ową marę, jaką dawniéj wystawiano na pogrzebach, gdzie któś zawsze zmarłego reprezentował bohatéra? czy to była jaka familijna tradycyonalna historya, któréj anim sobie mógł przypomnieć, ani się domyśleć?
Stałem długo przed obrazem, choć Piotr brząkał kluczami i niecierpliwił się przechodząc napróżno w drugie drzwi daléj wiodące; — nakoniec zapytałem go:
— Cóż to wyobraża?
— A! to jakaś długa, a nieciekawa historya, — odparł klucznik; — a ja dobrze jéj niewiém... gadają różnie, jakiś to pogrzeb... Bóg wie! Ale czasu nam niestanie na piwnice i kapliczkę... ot, chodźmy lepiéj.
Rad nierad, dopytując napróżno, musiałem posłuchać i dać się po wschodach prowadzić do sklepów pod zamkiem, które istotnie na widzenie zasługiwały. Był to drugi gmach podziemny, o dwóch piętrach, z tysiącem przechodów, izb, piwnic, tajemniczych zakątów, ścian porozwalanych, i sklepów zarzuconych stosami potłuczonego szkła, walającemi się od niepamiętnych czasów kamiennemi kulami i spiżowemi w ziemię wrosłemi działami. Wycieczki ztąd, jak stary opowiadał, miały prowadzić za rzekę, ale teraz pozawalane kończyły się osuniętym gruzem i cegłami.
Podróż nasza po tych podziemiach majestatycznych jak same zamczysko, prócz wrażenia tęsknoty i podziwu nad tém dziełem olbrzymiém dziś nieużyteczném, nic mnie nienauczyła. Piotr jakby dla zatarcia wspomnień tego obrazu pogrzebowego, o którym wspominałem mu ciągle, opowiadał mi dość żwawo o ogromnych beczkach miodu kilkusetletniego, które tu wisiały na łańcuchach, i o przygodzie jakichś żołdaków z 1812 roku, co wpadłszy do piwnic tych, w dni kilka martwemi trupy ztąd powyciągani zostali, usnąwszy po opiciu się zabójczego trunku na wieki. Dawniéj te miody w małych jak naparstek podawano kieliszkach.
Z podziemia nareszcie wyszliśmy niespodzianie na światło dzienne szyją jakąś naprzeciw kaplicy, drzwiami, od których Piotr miał klucze. — Powietrze, którem odetchnąłem, wydało mi się rozkoszném, niebo cudnego blasku, świat w szatach świątecznych... ale mimo doznanych wrażeń i potrzeby odświeżenia się po nich, niemogłem opuścić kaplicy. Piotr przewidział to żądanie, i minąwszy drzwi deskami zabite, poszukał klucza do małego bocznego wnijścia przez zakrystyę.
Tu — straszniejsza jeszcze była ruina domu Bożego niż ludzkiéj siedziby i cięższy smutek ogarniał patrząc na nię, bo się przypominały słowa Pisma grożącego niegodnym odebraniem pasterzy i wywróceniem ołtarzów. Ludzka znikomość mówiła w zamku głosem od lat tysiąca jednym wszędzie: tu kara Boża i grzechy zdawały się puhaczów głosem odzywać z tego opuszczonego kościołka. Niewielki, postawiony był z największém staraniem i wykwintnością przez pobożnych przodków domu tego. Nieżałowali widać na budowniczego, który śmiało zarzucił w górę sklepienie, na snycerzy co porzeźbili odrzwi i futryny okien kamienne, na grobowce i ołtarze wykwintnie z marmuru misterną ręką wykute.... ale dziś wiatr zimny wiał przez rozbitą u góry kaplicę sam jeden tu mieszkając...
Sklepienie wyszczerbione wisiało straszliwie grożąc upadkiem, wydarta posadzka przepuszczała pokrzywy, piołuny i dziewanny, ptastwo i żaby lęgły się w przybytku modlitwy. Po ścianach jeszcze widoczne były ślady malowań téj saméj ręki, która zamek ozdobiła, aniołki i święci w obłokach, nad ołtarzami w extazie, postacie zamodlone i smutne, — i panujący im w sklepieniu u wiel. ołtarza krzyż z Chrystusem na nim, zawieszony w powietrzu... Ale niebyło ani jednego malowania całego, na każdém piętrze zniszczenie się wyryło; — sam Chrystus tylko pozostał nietknięty i tryumfujący; a u stop jego Matka Boża, na któréj łonie w niebieskich jéj szatach jaskółka ulepiła sobie gniazdeczko.
Wielkiego ołtarza stało tylko podmurowanie odarte z płyt marmurowych; po za nim dwa wielkie grobowce przodków, tumby z czarnego kamienia z leżącymi rycerzami i niewiastami snem wiekuistym uśpionymi, wyglądającymi dziwnie surowo i smutno. Rycerz był piérwszy sparty na ręku, we zbroi, z hełmem u nóg i tarczą herbowną, matrona w szatach zakonnych. Bo wówczas jeszcze zakonem było małżeństwo — z różańcem w ręku i pieskiem u nóg...
Ale to wszystko stało osute pyłem, popękane, porozbijane, zniszczone... Na drugim grobowcu starzec z brodą do pasa i łańcuchem na piersi, i maluczkie dziecię spoczywało okrążone wieńcem kwiatów, a na wierzchu ohydna śmierć z kosą uśmiechająca się zębami białemi, — trochę lepiej oszczędzone zostały, bo je gzems ocalony przykrywał. Z bocznych ołtarzów także rumowiska tylko pozostały, a u stóp ich walały się potłuczone ławy, połamane lichtarze, i strzaskane wieka grobowe.
Piotr stał z odkrytą głową i odmawiał Anioł Pański, ja przy nim ukląkłem upokorzony — modlitwa nas zjednoczyła.
— A! — rzekł gdyśmy ją skończyli, — teraz to panu pokażę i groby... poszanujesz je... Nielubię tam chodzie, bo się boję żeby Żydzi i do nich się niedopytali: gotowi powiedzieć, że i te kości im sprzedane. Zamknijmy drzwi najprzód...
Piotr zaryglował zakrystyę, wprowadził mnie do skarbca, usunął deski przy ścianie zostawione, i odkrywszy drzwi utajone na płask leżące, podniósł je powoli... Po wschodkach dosyć wygodnych spuściliśmy się w głąb podziemia.
Na podziw tu było jasno, cicho, czysto i stosunkowo świeżo nawet: znać pobożna ręka i serce pilnowały tych grobów. Lochy były prześliczne, suche, pełne piasku, i formowały jakby kościołek podziemny kształtem odpowiadający górnemu... Nawet w głębi naprzeciw wielkiego ołtarza, stał i tu ołtarz drewniany z krzyżem i lichtarzami, pokryty ubogim obrusem na pół przegniłym i zapylonym. Po obu stronach drożyny wiodącéj ku niemu, przy nizkich słupach, na których opierały się sklepienia, rzędem stały trumny na podstawkach z cegieł i drzewa. Niektóre poosuwały się nieco, ale żadna się dotąd nierozsypała. A było ich wiele i były różne, począwszy od nienazbyt staréj axamitem obitéj i galoném ozłoconéj, od cynowéj Augsburskiéj misternie rzeźbionéj i na głowach aniołków opartéj, do blaszanych, dębowych, i smolonych kłód, które wyglądały jak koryta nieforemne.
Na samo wejrzenie domyślałeś się w nich rycerzy, niewiast i dzieci, młodych nadziei pogrzebionych w kwiecie wieku, i starców, co do dna wypili gorzką czarę żywota. Te milczące szeregi, ściśnione, były wymówne... zdawały się u ołtarza Bożego klęcząc prosić o przebaczenie rodowi i potomstwu swojemu... zdawały się modlić i błagać... Znowu ze starym poklękliśmy.
Gdy wstałem łzę miałem w oku, ale pokój w sercu... spójrzałem ze czcią na tych modlących się po śmierci praojców zgasłéj rodziny, któréj xięgi ostatnią kartę wiatr poniósł gdzieś nad ocean i rzucił na ziemię wygnania.
— To — rzekł niepytany Piotr, poczynając od ołtarza i nieforemnych trumien najstarszych — to ten, co chodził do Palestyny... zabiwszy rodzonego brata... potém był w Rzymie po przebaczenie i papież go rozwiązał ze krwi... on klasztor w miasteczku fundował... A oto tuż brat on zabity i żona jego...
Podniósł jedno wieko, które samo odstawało i w głębi smołą wylanego wydrążenia, ujrzałem trochę szat, trochę pyłu, drobinę zczerniałych kości, i błyskotki, w pośród których prosty był krzyżyk bronzowy.
— Ten — mówił daléj — niema głowy — (w istocie skeletowi jéj brakło). — Wykupiono ciało jego z niewoli Tureckiéj, ale głowa ucięta gdzieś na bramie seraju sułtańskiego została, i niemożna jéj było dostać... Trup ten zapłacono na wagę złota.
I ta trumna była prosta drewniana, choć szczątki w niéj zawarte wartały tyle co wielki klucz na Rusi, który rodzina dla okupu zaprzedała. Obok niéj przysunięta szczelnie stała tuż druga wiernéj żony i dwie mniejsze dzieci, dwojga zmarłych zawcześnie.
— To wojewoda, to kasztelan, — mówił daléj mój przewodnik; — piérwszego zwali królikiem, drugiego mnichem. Tamten zbudował zamek; ów pochować się kazał w habicie św. Franciszka, ale u nóg szablę sobie położył.
Przechodziliśmy do coraz ozdobniejszych trumien; gdy po drodze uderzyła mnie jedna bardzo misternéj roboty, cynowa, widocznie lana umyślnie gdzieś w Niemczech, gdzie często dla nas podobne wyrabiały się sprzęty i przez Gdańsk sprowadzały. Stała ona oparta na skrzydłach czterech aniołków i lwich łapach, w głowach okienniczka pokrywała osadzony portret olejny; na bokach w medalijonach bogatych wystawione były bitwy i rycerskie sprawy. Robota acz piękna, niebyłaby mnie może zastanowiła, gdyby nie ów portret przypominający dziwnie rycerza na obrazie w gabinecie jadącego za pogrzebem.
Zacząłem szukać napisu, alem go nigdzie niemógł znaleźć.
— A to kto? — spytałem Piotra.
— A to — odparł widocznie zakłopotany — a to... e! e! e! to pan wojewodzic.
— Ten sam co na górze w zamku?.. dodałem żywo.
— A ten sam, ten sam, — mówił Piotr odsuwając się powoli, jakby się namyślał milczeć czy odpowiedzieć. Alem na niego spójrzał błagającym wzrokiem z tak wymówną prośbą milczącą, że stary zatrzymał się wśród drogi, zawahał i dodał:
— To ten wojewodzic, który... który potém umarł braciszkiem u Kamedułów pod Krakowem...
— Jużciż wiecie co znaczy ten obraz... z trupią głową u góry, musieliście coś słyszeć o nim: proszęż was opowiedzcie mi...
— Przyznam się panu, że ja tam tego nigdy nikomu nieopowiadam, — szepnął starzec ruszając ramionami, — bo to widzi pan.... śmieją się, drwią, a pan Bóg więcéj może niż człowiek wymyśli, i taki wszystko to prawda!
Te słowa obudziły żywszą jeszcze we mnie ciekawość, począłem nalegać, i usiedliśmy na wschodkach podziemia naprzeciw ołtarza, poglądając zdala na trumny, — Piotr tak począł opowiadanie powoli:
— Wojewodzic ten miał na imię Żegota, — kiedy żył dalipan nieumiem panu powiedzieć, ale na trumnie gdzieś tam rok śmierci się znajdzie, to go sobie pan dójdziesz — zresztą i mniejsza o to. Co lata mają do historyi? wszystko jedno, kiedy się to działo, wczoraj czy pozawczoraj; dosyć, że co powiem — prawda święta. U nas to wszyscy wiedzą. Jak to już podówczas było we zwyczaju, ojciec wojewoda posłał z kimś młodego panicza za granicę dla rycerskiéj sprawy, po Niemczech, po Francyi, i niewiem już dokąd. Panicz pojechał rad; aż oto w pierwszém mieście Niemieckiém z dwóch nauczycieli, których przy sobie miał, jeden mu zaraz umarł. Trzeba bowiem panu wiedzieć, że wyprawując panicza stary jegomość dał mu do konduity i dozoru Polaka niemłodego już człowieka, który choć nic nieumiał prócz pacierzy po-Łacinie, ale był co się zowie sensat i rygorysta, — a do jakichś tam mądrości był osóbny Niemiec czy kat go wie jaki szołdra, który tylko miał uczyć, ale nierządził się sam, tylko to robił co mu stary ochmistrz powiedział.
Otoż trafiło się, że zaraz w początku drogi za granicę, ów szlachcic dany do dozoru rozchorował się na jakąś gorączkę, które tam po tych krajach chodzą niemal co roku; a że niemiał się czém leczyć ponaszemu, ani ziół takich jak u nas, ani naszego powietrza i wody — jak go poczęli Niemcy medykamentować, zalewania swoje dawać, krew’ nie w porę podług kalendarza z niego toczyć, oblewać go lekarstwami — Panu Bogu ducha oddał. Niemiec pozostały zatrzymał się zaraz w tém miasteczku i dał znać staremu wojewodzie, który, co miał odwołać syna do domu póki by mu innego mentora niedobrał, jakoś nierozmyśliwszy się czy co — puścił panicza z tym szołdrą w dalszą drogę. Tego już panu opowiedzieć niepotrafię dokąd i jak pojechali; tylkom to słyszał, że jeździli po świecie z miasta do miasta, przypatrując się twierdzom i zamkom, bo się wojewodzic na wojskowego sposobił, i trwało to lat kilka. Wszędzie — jak to był człowiek wielkiego imienia i kolligacyi, robili mu honory xiążęta, monarchowie nawet, do których z kraju miał listów dosyć. Ale panicz raz wraz z tym Niemcem przestając to z wojskowemi, to z dworaki jako to był jeszcze młody, a krwi gorącéj, tak się w niwecz rozjunaczył i rozhulał. Niemiec, coby go był miał wstrzymywać, to mu pochlebiał, aże z nim pijał, grał, z grosza go darł i wszystko sobie kupować kazał co zamyślał, a dobrze mu z tém łajdakowi było, — zamknąwszy oczy, cuglów popuścił wojewodzicowi. Na dobitkę — wojewoda stary zaraz jakoś rychło umarł, a matka słaba choć jedynaka do domu ciągnęła, gdy ten napisał, że się tam jeszcze czegoś niedouczył, pozwalała mu coraz daléj i dłużéj podróżować, nieskąpiąc pieniędzy.
Gdy wojewody niestało, poszło coraz gorzéj a gorzéj, i trafiło się już, że konie, powozy i brylanty na karty stawiono, zadłużano się, po miastach zatrzymywali za summy nieopłacone, — a co było awantur z kobietami, z mniszkami, z mieszczankami różnego kalibru, tego i na wołowéjby skórze niespisał. Jak się raz tak puściło, niebyło już rady, ani powstrzymania; panicz trafił na dwór Francuzki i tam się dorznął. Panowało tam, słyszę, takie powietrze naówczas, że i aniołaby popsuło gdyby zawczasu nieuciekł, a co dopiéro panicza, który i tak miał żyłkę do rozpusty... A że był urodziwy, silny, młody, dobrze urodzony, kolligat i pan całą gębą, jak go tam pochwyciła ta sodomija, tak w niéj ugrzązł.
Co się tam działo, tego ja opowiedzieć niepotrafię; ale bywało, kiedy stary pan, nieboszczyka naszego ostatniego ojciec, zacznie o tém pocichu opowiadać, włosy na głowie powstają i zrozumieć nawet niemożna... Jakąś tam jejmość xiężnę Francuzką pobałamucił, i wykradłszy ją, uciekł z nią do Hiszpanii. Mąż poszedł w pogoń za nimi, ten go w pojedynku zabił, a tandem na trzeciej stacyi i z tą kortezanką powaśniwszy się zaraz, porzucił ją. Xiężna wróciła do Francyi, a on że się już był wybrał do Hiszpanii, pojechał daléj dla ciekawości. I nim dojechał do stolicy, po drodze nadokazywał co wlazło. Gdzieś znowu z klasztoru piętnastoletnią dziewczynę porwał, dwóch braci jéj okaleczył, zgrał się, potém zamek jakiś w kości wygrał, i Pan Bóg święty wie co więcéj, bo ja tego spamiętać nieumiem. Dosyć, że rok się tak wałęsał po tym kraju awanturując, Niemca swojego zbywszy się, bo go gdzieś za słówko nieostróżne do drzewa przywiązanego porzucił miodem twarz posmarowawszy, aby go lepiéj muchy jadły. — A taki był szczęśliwy w tych swoich szaleństwach, że mu się wszystko udawało: porywał się z jedną szpadą na całe bandy mulników i rabusiów i wychodził cało, bił się i guza nie dostał, golał i zgrywał się, a potém zaraz w trójnasób odzyskiwał co stracił. Dosyć, że to niesłychane szczęście tak go opętało, że już począł ze wszystkiego się śmiać, nawet z Pana Boga... i żadnéj wiary niemiał.
Tak się tedy włócząc po świecie, zajechał niewiem już do jakiego miasta w téj Hiszpanii; a że był przy tém wszystkiém człowiek ciekawy i dobréj głowy, nigdzie nieminął miejsca żadnego, żeby osobliwości jego nieobejrzał, — i tu jakoś się przydarzyło, że go do katedry zaprowadzono.
Mnich go jakiś tam wiódł, pokazując mu różne malatury i posągi, jakich tam, słyszę, pełno, bo to oni te sztuki najlepiéj umieją; a wojewodzic znał się na tém dobrze i smakował w malarzach — zwyczajnie, przez lekkość dziecinną. Różne tam jakieś dziwowiska oglądając, krucyfixy misterne, tablatury, ołtarze, przyszli z owym mnichem do obrazu osobliwego, wystawującego pogrzeb taki właśnie, jak tu jest na górze, w którym w trumnie i za trumną jakoby jeden jedzie człowiek. Ujrzawszy to spytał wojewodzic, coby znaczyło? a mnich w dobréj wierze począł mu opowiadać jako to był jeden rozpustnik wielki i zbytnik straszny, który Bóg wie ila niewiast nieszczęścia stał się przyczyną, że grał, pił i hulał niegodnie życiem szafując, aż jednego razu, gdy z jakiéjś uczty nocą powracał, wjeżdżając do miasta spotkał pogrzeb...
„Śmiejąc się tedy i śpiewając piosnkę świecką, — mówił mu mnich — wjechał konno przebiwszy tłum aż do saméj trumny, którą tam wieziono zwyczajem kraju tego odkrytą, — i gdy już miał szydersko nieboszczykowi się pokłonić, patrzy... i siebie samego zobaczył leżącego na wozie... Z tego powodu zaraz jęła serce jego skrucha, i widząc w tém łaskawą przestrogę Bożą, wstąpił potém do klasztoru, gdzie bogobojnie umarł.”
Kiedy mnich tę historyę opowiadał wojewodzicowi, ten, choć to było w kościele — tak się począł głośno śmiać za boki się trzymając, że aż wszyscy co się podówczas tam znajdowali, zgorszeni zostali. Xiądz ów porzucił go zaraz, a wojewodzic unikając tumultu, bo lud bardzo nań koso zaczął patrzać, drapnął z klasztoru, a niebawem z gospody i miasta, bo się zbierali ukamienować go jak heretyka.
Zdarzenie to poszło tak w niepamięć jak wiele innych; aż nasz panicz w końcu nabroiwszy dobrze, gdy się grosza przebrało, matka umarła, a z domu dla nieładu niedosyłano już pieniędzy, musiał powrócić do kraju, którym się brzydził.
Już tedy powróciwszy na ten oto zamek, nikogo niezastał z tych, których w nim porzucił, ani ojca, ani matki, ani braci, ani siostr, wszyscy byli pomarli. Stryjowie zaś, których on niecierpiał, zaczynali się do spadku dowiadywać powoli, gdy się im zjawił niespodziewanie.
Ale w myśli miał jeno przybyć, pokręcić się, posprzedawać co było można, grosza zebrać i odjechać: bo takiéj hulanki jaka tam po innych krajach się wiodła, u nas się niepraktykowało i po największych miastach. Jużci młodość poszalała, podurzyła się, niejeden cóś przeskrobał, ale wprędce każdy w karby wchodził, a miecz i zbroja, koń i wojaczka wprędce głupstwo z głowy wybiły — niebyło czasu na perebendye...
Wojewodzic wjechawszy, tu zaraz się poczuł jakby do klasztoru wpadł, co spójrzy to twarze surowe, słowa poważne, a fertycznych owych jéjmościanek ani zajrzeć, i od kobiét wara... chyba przez drzwi kościelne — o złém i pomyśleć niedają. Raz, drugi, sprobował po Francuzku, ale jak mu kości z Polska pogruchotano a odleżał Ruski miesiąc, ochota odpadła i od cudzego i od szermierki. W kości też niebyło z kim grać, musiał pilnować przyzwoitości, a ozwał się co przeciwko honorowi Bożemu, lub świętych jego, to nań szlachta z szablami leciała i pozywali go zaraz o kryminał.
Niebyło tedy sposobu, rad się był jednéj godziny uwolnić, począł dobra sprzedawać, grosz zbierać i pakować do drogi; ale na klucz tutejszy i zamczysko kupca niebyło, a pieniądz z innych dóbr, który zachwycił, zaraz posiał między ludzi, bo z sobą był przywiózł takich doskonałych majstrów z zagranicy, że ani się postrzegł jak mu kieszenie oczyszczali. W końcu, gdy do podróży już się gotował, a klucza tego sprzedać niebyło można, postrzegł, że nic prawie niemiał, i Niemcy ci zaraz mu się powymykali do nor swoich zmykając... a on sam jeden pozostał.
Z téj nudy i aprehencyi, począł bałamucić jakąś wdowę, niby udając jakoby się z nią chciał żenić; ta go nieodepchnęła, ten ze zmęczenia i utrudzenia przylgnął. Znowu tedy historya dawna, krewni się dowąchali i gdy wojewodzic do Krakowa uciekł, ci w pogoń za nim poszedłszy w drodze już nie na szable wyzwali, ale kijmi go skrzywdzić chcieli. Musiał się w rozpaczy obraniać i dwóch tam pono rozpłatał, a wdowa w klasztorze umarła...
Że to byli jacyś familijanci, musiał potém co rychléj z kraju się wynosić. Po drodze niepodobna mu było minąć Krakowa, gdzie się ów klucz ostatni i zamek ostatni spodziewał przefrymarczyć; że zaś pilno mu było, porzuciwszy na ostatnim noclegu służbę i dwór, dla niepoznaki może, nocką już zbliżył się do miasta...
Jak bywało pocznie stary nasz, ojciec nieboszczyka ostatniego pana opowiadać, to co ja tu mam panu mówić, włosy na głowie wstają a ciarki po skórze przechodzą, ale ja tak niepotrafię opisać tego.
Słuchaj-że no pan tylko, jak się stało. Wojewodzic zbliżył się konno do Krakowa, i minął już był Floryańską bramę, gdy w ulicy usłyszał bijącą u Panny Maryi północ... Noc była choć oczy wykól, ciemniuteńko, miasto puste, nigdzie światła w oknach, żywéj duszy w ulicy. Zdziwił się bardzo panicz, bo znał Kraków, że tam od rana do rana przez dzień i noc ciągle się jak w garnku gotuje....
Jak zaczęła bić północ, wybiło raz, dwa, trzy, cztéry powoli, — on liczy, a ono bije a bije bez końca, — co jedną dwunastkę skończy, to drugą zaczyna... Niewiedzieć dla czego ten głos wieżowego zegara przejął go jakąś trwogą, w tém na zawrócie blask postrzegł i widzi sunie pogrzeb przeciw niemu.
O téj godzinie nigdy ani exportacyi, ani pogrzebów nieodprawiają: tknęło go to, zdziwił się, ale rad był, że ludzi spotkał, i wcisnął się w tłum, który go z sobą pociągnął, bo takie szły gromady, że ich przebić niebyło podobna. Z razu niewidział nic tylko kaptury ponasuwane na twarze i kapników, ale mijając daléj, gdy jednemu i drugiemu zajrzał w twarz, pobladł...
Szli to wszystko ludzie nieprości, ale ci oto, których tu pan widzisz w trumnach: dziadowie, pradziadowie, prababki wojewodzica, zdawna pomarli, których znał przecię z obrazów, tak żywo do malatur podobni, jakby ich z nich pozdejmował... Wojewodzic od razu zdrętwiał. Z początku myślał, że mu się w oczach dwoi; ale co się mocniéj przyglądał, tu wyraźniéj widział, że szeregiem i lat koleją, począwszy od piérwszego protoplasty, byli to wszystko jego rodzeni...
Szli tedy i płakali, modląc się i bijąc w piersi, a głośno odmawiając pacierze za duszę Żegoty...
Przesuwał się w pośród nich wojewodzic, chcąc minąć to przykre widzenie, daléj a daléj, aż doszedł tak do ojca i matki swoich, idących tuż za trumną wiezioną na wysokim wozie i płaczących tak gorzko, tak okrutnie, jęczących tak boleśnie, że się ich głos aż w zatwardziałéj duszy jego odezwał.
W tém kiedy rzuci okiem na trumnę odkrytą, zobaczył w niéj siebie jak stał, w tém samém odzieniu, leżącego na marach ze złożonemi rękami. Już mu tedy ochota od śmiechu i żartu cale odeszła, i zimnym potem oblany, ledwie żyw jechał za swoją trumną, nic niesłysząc, jeno narzekania rodzicielskie, jedną tylko wielką modlitwę za duszę swoję... a bał się nawet obejrzeć po za siebie, bo nie śmiał drugi raz spotkać wejrzenia ojca i matki, których się w dzieciństwie powstydził, — wielka boleść ogarnęła serce jego, skostniał cały.
Powiadają, że ten pochód trwał tak długo, iż wojewodzicowi czarny włos przez ten czas posiwiał na skroni, zbielał, i więcéj w tych godzinach postarzał, niżeli przez dziesięć lat rozpusty i zbytków...
Pochód żałobny przeszedł przez całe miasto, wysunął się aż w pola puste, daleko, a wojewodzic ściśnięty w tłumie niewiedząc co czyni, jechał za trumną niemogąc się ani cofnąć, ani obejrzeć. Zajechali tak aż do kościołka i klasztoru Kamedułów na Bielanach.
Zdala już świeciło we wszystkich oknach jego, i widać było wychodzącą ze światłami naprzeciw nieboszczyka processyę. Wkrótce ukazali się xięża, ale sami nieboszczycy — bo nogami niedotykali ziemi, a szli w powietrzu opromienieni, a w rękach trzymali nie pochodnie lub gromnice, ale płonące serca cierniem owite. Na czele ich leciał św. Romuald, starzec siwobrody w pustelniczéj sukni.
Niewiedział Żegota jak się dostał do kościołka, jak zlazł z konia, a gdy ukląkł na zimnym marmurze posadzki, pochylił się na grobowe kamienie i omdlał.
Gdy nazajutrz oczy otworzył, znalazł się w rękach xięży, którzy go trzeźwili i cucili, ale obudził się cale innym człowiekiem...
Wczorajszego widzenia pamięć tylko jakby snu rozwianego blaskiem słonecznym została; wiedział, że nocą dobił się do drzwi kościelnych, i na katafalku w pośrodku ujrzał trumnę próżną do jutrzejszego zgotowaną nabożeństwa...
I więcéj ztąd już niewyszedł: — widzenie nocne poruszyło go do głębi, zmieniło w gruncie i nawróciło duszę jego ku Bogu; — nazajutrz wstąpił do nowicyatu, oblókł suknię zakonną i w niéj rok przebywszy w anniwersarz owego widzenia, życia w skrusze i pokucie dokonał. Mówią, że u łoża miał jeszcze widzenie jedno całéj swéj świętéj rodziny, witającéj go z palmami i gorejącemi pochodniami w ręku, na progu nowego życia... mówił o niém przytomnemu kapłanowi, który go na śmierć przygotowywał.
Otoż cała owa historya wyrażona na obrazie, — dodał Piotr wstając, — ale myśmy się zagadali a tu się zrobiło tak ciemno i późno, że nam co prędzéj ztąd wychodzić już potrzeba....
Dopierośmy się postrzegli oba, że z podziemia przyjdzie wydobywać się omackiem, gdyż choć na dworze były jeszcze dnia ostatki, w lochu już ciemna noc panowała...
Z pomocą staruszka, który znał dobrze wejście i wschodki, dostaliśmy się przecię do górnego kościołka, przez którego wyszczerbioną ruinę wschodzący xiężyc rzucał smugi białawego światła, w fantastyczne ubierając go postacie.
— Chodźmy, chodźmy! — podchwycił biorąc mnie za rękę i ciągnąc prawie gwałtem Piotr — Żydzisko pewnie gdzieś nas pilnuje i śmiać się będzie, że nas tu ta historya tak długo wstrzymała... a oto i noc!... I z zamku idąc do miasteczka, w bramie lub na dziurawéj grobli można gdzieś nogę nadwerężyć.
Opowiadaniem tém i widokiem zwalisk i cmentarnych zabytków upojony, znalazłem się wreszcie wyszedłszy za drzwiczki boczne kościołka w dziedzińcu, — i Piotr znikł mi jak widmo na zawrócie ścieżki nim się opatrzyłem, jak i gdzie się mógł podziać. Szukałem go, chcąc mu się za jego opowiadanie i pracę małym datkiem wywdzięczyć, gdy Żyd gospodarz z cygarem w ustach, stanął niespodzianie przede mną.
Można sobie wyobrazić łatwo, jak mi się wydał po tych obrazach, których głowę miałem pełną, pełne oczy i serce.
— Ależ się pan zabawił! — rzekł drwiąco — jeśli to zabawą nazwać można.
— Przepraszam jeślim pozwolenia nadużył, ale....
— A co to mnie szkodzi! — odparł ruszając ramionami, — istotnie ruina to niebrzydka... sprowadzić nawet myślę malarza, żeby mi ją wymalował nim runie... Takich zwalisk i nad Renem mało... możnaby ją za biletami pokazywać? hę?
I uśmiéchnął się.
— Gdyby w niéj niebyło fabryki! — rzekłem niemogąc się powstrzymać — bo juściż niepowiesz pan, żeby warstaty dodawały wdzięku.
Starozakonny splunął zżymając się pogardliwie.
— Gdyby w niéj niebyło fabryki, — odpowiedział chłodno — tobym ją dawno rozebrał i sprzedał na cegłę, bo do czego ten stary grat się przydał?... bajki tylko i bałamuctwa się w nim gnieżdżą!!
Skłoniliśmy się sobie zdaleka, i wzdychając wysunąłem się z zamku, a na usta mimowolnie przyszły wyrazy grobowe....

„Pulvis et umbra!”
d. 20 maja 1856 r.
Romanów Podlaski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.