Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 19

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Osobliwe śledztwo
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 19.
OSOBLIWE ŚLEDZTWO.

Upłynęło niemało czasu, a korregidor nie wracał. Zorski już tracił resztę cierpliwości, ale hamował wzburzenie, zdawał sobie sprawę z tego, że protesty niewiele pomogą.
Wreszcie doczekał się — zawołano go do kancelarii.
Była to zwykła cela więzienna, w której ustawiono szafy z aktami i ogromne biurko. Siedział za nim jakiś mały człowieczek o wnikliwym spojrzeniu i zwiędłej, złośliwej twarzy więziennego skryby.
— Nazwisko? — spytał lekarza.
— Zorski.
— Imię?
— Karol.
— Skąd?
— Z Poznania.
— Z Poz... z Poznania — powtórzył ze skrzywieniem urzędniczek, który nie grzeszył widocznie znajomością geografii — pierwszy raz słyszę o takim mieście. Gdzie to jest?
— W Polsce, pod zaborem niemieckim — odpowiedział Zorski.
— Aha, w Niemczech — uradował się tamten.
— Nie w Niemczech, a w Polsce, pod zaborem niemieckim — powiedział Zorski z naciskiem.
— Czym pan się trudni?
— Jestem lekarzem, ale pozwoli mi pan, że i ja o coś zapytam?
— O co? — nadął się mały człowieczek. — Cóż pan może mieć za pytania?
— Chciałbym wiedzieć, kim pan jest i po co mnie tu sprowadzono? — odpowiedział Zorski, nie zważając na niezachęcający zgoła ton swego rozmówcy.
— Jestem korregidorem — burknął tamten — ma pan to sobie pamiętać raz na zawsze, a po co pana tu sprowadzono, to się dowiesz podczas przesłuchania.
— Przesłuchania? — powtórzył Zorski — cóż to, pod śledztwem jestem?
— Tak jest, wielce szanowny panie — odpowiedział korregidor — jest pan pod śledztwem i masz odpowiadać, a nie pytać o to, co do ciebie nie należy. Zrozumiano?
Zorski nie odpowiedział. Zrozumiał, że wpadł w pułapkę i znajduje się w mocy wroga, postanowił więc zachowywać się tak, by nie wywołać awantury, na której najwidoczniej zależało zacnemu przedstawicielowi hiszpańskiej władzy.
— Jest więc pan lekarzem? — pytał korregidor, nie doczekawszy się odpowiedzi.
— Tak — odparł Zorski krótko.
— Jaka jest pana specjalność?
— Nie mam specjalności, leczę wszelkie choroby.
— Wiek?
— Dwadzieścia sześć lat.
— Karany?
— Nie.
— Ani razu?
— No, karany, ale tylko jeden raz — ze skruszoną miną przyznał się Zorski.
— Aha! — ucieszył się korregidor. — Kiedy? Jak? Za co? Na ile?

— Złożył pan egzamin w hiszpańskiej izbie lekarskiej?
— Nie.
— A pomimo to zajmował się pan praktyką! Stwierdzam przekroczenie praw, obowiązujących w państwie Jego Królewskiej Mości i zamykam dzisiejsze przesłuchanie. Może pan odejść.
— Jak to do celi? — spytał Zorski. — Co to znaczy?
— To, co pan słyszał. Na dziś przesłuchanie skończone!
— To znaczy, że będą dalsze? — nie ustępował doktór.
— Będą. Rozumie się, że bedą.
— Ile?
— Tyle, ile trzeba.
— Ależ nie mam zamiaru tu wiecznie siedzieć!
— O to pana nikt nie pyta — odpowiedział korregidor. — Pójdzie pan do celi numer cztery i pozostanie tam tak długo, jak ja zechcę.
— Cóż to, więźniem jestem, czy co? — oburzył się Zorski. — Co to ma znaczyć?
— Pan tu nic nie ma do gadania! — wrzasnął malec. — Ma pan milczeć, słuchać i wykonywać rozkazy!
— Ależ to jest bezprawie! — wybuchnął doktór. — Jestem cudzoziemcem, obywatelem innego państwa! Protestuję kategorycznie przeciwko takiemu traktowaniu!
— Zrobi to pan, jak się pan znajdzie na wolności — odpowiedział korregidor złośliwie.
— Chciałbym wiedzieć, na jakiej podstawie jestem uwięziony?
— Dowie się pan później.
— O co jestem oskarżony?
— Dowie się pan później — powtórzył urzędnik.
— Do stu djabłów, sennorze! — krzyknął Zorski — zdaje się, że mam prawo żądać odpowiedzi?
— A tak, ma pan prawo żądać, ale ja mam prawo nie odpowiadać — szydził zjadliwie korregidor.
— Mówiłem panu przecież, że jestem cudzoziemcem. Chcę się zobaczyć z niemieckim konsulem.
— A tak, tak, naturalnie. Każę pana zaraz do niego zaprowadzić.
Zadzwonił. Do kancelarii wszedł krzepki chłop w mundurze strażnika więziennego.
— Ten pan chce porozumieć się z niemieckim konsulem — powiedział korregidor, uśmiechając się złośliwie — zaprowadź go do niego.
Strażnik sapnął, jak wieloryb, wskazał na drzwi i zakomenderował:
— Naprzód, marsz!
Doktór żachnął się. Domyślił się, do jakiego to „konsula“ ma być odprowadzony, ale nie tracił jeszcze nadziei. Wiedział, że w Hiszpanii każdy bierze łapówki, myślał przekupić klucznika.
— Czy mógłbym pana poprosić o moją sakiewkę, sennorze? — zapytał korregidora.
— Prosić pan może, ale ja mogę nie dać jej panu.
Doktór zrozumiał, że opór narazi go tylko na dalsze drwiny ze strony bezczelnego urzędnika, odwrócił się więc i wyszedł z dumnie podniesioną głową.
Po chwili znalazł się przed drzwiami przeznaczonej dla niego celi. Klucznik otworzył drzwi wielkim, zardzewiałym kluczem i zakomenderował znów:
— Naprzód, marsz!
Zorski wszedł do celi. Drzwi zatrzasnęły się za nim z głośnym hukiem...
Dzielny doktór drgnął — od tej chwili nie był już wolnym człowiekiem, tylko więźniem, pozbawionym praw...
Cela, do której go wtrącono, była mała, ciasna i ponura. Odrobina tylko światła przedostawała się przez wąskie zakratowane okienko, obite z zewnątrz gęstą siatką drucianą. Na podłodze leżały dwa zgniłe materace. Z jednego z nich podniosła się wychudła postać ludzka.
— A, witam nowego gościa — rozległ się grobowy głos — dobry wieczór. Będzie nam weselej we dwoje.
— Dobry wieczór! — odpowiedział Zorski.
— Jesteś fryc, jak widzę? — pytał tamten — pierwszy raz siedzisz?
Było to dość obcesowe pytanie, jak na pierwsze spotkanie, ale doktór słyszał nie raz, że w więzieniu nikt nie zachowuje form towarzyskich, odpowiedział więc:
— Pierwszy raz.
— Za co cię przymknęli?
— Sam nie wiem.
— Kogo ty bujasz, cymbale? Myślisz, że ci uwierzę?
Zorski wzruszył ramionami. Współtowarzysz niedoli zaś pytał dalej:
— No, co, nie powiesz?
— Kiedy naprawdę nie wiem.
— O, widzisz go, niewiniątko! On nie wie! Każdy, co tu przychodzi, jest niewinny, jak baranek, a potem dopiero okazuje się, co to za ptaszek. No, siadaj, nie mów, że jestem niegościnny.
— Gdzie mam usiąść? — spytał Zorski, uśmiechając się mimowoli.
— Na sienniku.
Zorski, stłumiwszy wstręt, usiadł.
Zapanowało milczenie.
— Czym jesteś? — spytał po niejakiej chwili więzień.
— Lekarzem.
— Naprawdę?
— Tak.
— Bardzo pana przepraszam, sennorze, za moją poufałość — powiedział więzień zmieszany mocno — nie wiedziałem, z kim mówię. Teraz już wierzę, że pan nie wie, za co pana aresztowali.
Kto pana przesłuchiwał?
— Korregidor.
— To szubrawiec, łajdak z pod ciemnej gwiazdy! Czy pan wie, kiedy się pan może spodziewać drugiego przesłuchania?
— Nie wiem.
— Za trzy miesiące najwcześniej.
— Co takiego? To niemożliwe!
— Przekona się pan sam. Ten łobuz nigdy nie postępuje inaczej.
— Ale jakim prawem? Przecież to zabronione.
— Ha, prawo! — parsknął więzień — prawo nie dla nas! Kto raz się dostanie do więzienia — przepadł. Pan widać nie jest Hiszpanem, kiedy pan pyta o takie rzeczy.
— Nie, jestem cudzoziemcem, Polakiem.
— Aha, wiem, spotykałem Polaków na wolności.
Znów zapadło milczenie. Po chwili więzień rzekł:
— Jak to dobrze, że pana sprowadzili do mnie. Nie ma pan pojęcia, co się z człowiekiem dzieje, kiedy tak długo siedzi sam. Myślałem, że oszaleję. Dziś klucznik przyniósł podwójną kolację, więc domyśliłem się, że dostanę towarzysza. Powiadam panu, doktorze, cieszyłem się, jak dziecko, że już nie będę sam! Może pan głodny? — zapytał po chwili. — Jedz, doktorze, pańska kolacja leży tam w kącie.
— Dziękuję za pamięć — odpowiedział Zorski z uśmiechem — nie jestem głodny. Zjedz pan moją porcję.
— Et! — machnął ręką więzień — ja tam na ten kawałek suchego koksu nie jestem chciwy.
— Czego? — nie zrozumiał doktór.
— No, „koksu“, po naszemu chleba więziennego — uśmiechnął się tamten — na kolację dają tylko kawał starego spleśniałego chleba i szklankę śmierdzącej wody.
— A co dają na śniadanie?
— Nic. Boją się, żebyśmy zanadto nie utyli.
— A na obiad?
— Talerz gorącej wody z kilku niedogotowanymi groszkami, czy bobami. Musi człowiek dać nurka do talerza, żeby je wyłowić.
— Przecież z tego niesposób żyć! — wykrzyknął doktór, zrozumiawszy wreszcie, że jego towarzysz nie żartuje, choć mówi z wisielczym humorem.
— Ba, żyć nie można, ale i umrzeć też nie — odpowiedział więzień posępnie — oni tyle dają, żeby człowiek nie zdechł z głodu i męczył się jak najdłużej.
— A pan już tu długo siedzi?
— Trzy lata.
— Do stu djabłów! I to cały czas na takim wikcie?
— Cały czas od samego początku.
— Nie do wiary — powiedział doktór ze zgrozą — trzy lata!
— Tak, sennorze, trzy lata głodowych męczarni, trzy wieki! Chory jestem, bezsilny, zbolały, ale żyję. Żyję... i gniję za życia. Jak to dobrze, że pan jest lekarzem, powie mi pan przynajmniej, kiedy nastąpi mój koniec. Oddawna czekam na śmierć, jak na zbawienie, ale nawet Bóg zapomniał o tych, co gniją w tym przeklętym lochu.
Zorskiemu serce ścisnęło się z żalu. Ten człowiek naprawdę zasługiwał na współczucie, ale czymże mógł mu pomóc?
— Nie trzeba tracić nadziei — rzekł — wyjdzie pan na wolność i będzie pan wspominał więzienie, jak zły sen.
— Daj pan spokój, doktorze — machnął ręką więzień — mam tu jeszcze odsiedzieć osiem lat. Czy pan naprawdę wierzy, że wytrzymam? Chyba mi pan tak źle nie życzy?
Doktór zamilkł. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego towarzysz niedoli ma rację.
Po pewnym czasie więzień zaczął znowu:
— Czemuś taki milczący, sennorze? Ja tyle czasu nie mówiłem, że teraz tylko bym gadał i gadał. Nie ma pan pojęcia, jak samotność wpływa na ludzi.
Zorski nie był usposobiony do rozmowy, ale nie chciał sprawiać przykrości swemu współwięźniowi, rzeki więc:
— Czy wolno pana spytać, za co się pan tu dostał?
— O, czemużby nie! — odpowiedział tamten. — Potłukłem kiedyś w złości pewnego jegomościa.
— Na śmierć?
— Niestety, nie — westchnął więzień. — Szkoda! Byłoby o jednego łajdaka mniej na świecie.
— Co panu dolega?
— Wszystko potrosze, a najgorzej ból w krzyżu. Przytym tęsknię za morzem tak, że po prostu nie mogę wytrzymać.
— Za morzem? To pan jest żeglarzem?
— Tak, sennorze. Byłem nim od dzieciństwa prawie.
— Co za przeciwieństwa: wolne, otwarte, bezbrzeżne morze i ta przeklęta dziura!
— Oj, tak, panie doktorze! Z początku płakałem, jak dziecko, wyłem, jak pies, tłukłem głową o mury, ale później uspokoiłem się. Teraz już mi wszystko jedno, byle prędzej koniec. Niedługo wywloką stąd mojego trupa, zakopią gdzieś na cmentarzu w kącie, przeznaczonym dla zbrodniarzy i włóczęgów. A to wszystko zawdzięczam pewnemu prawnikowi.
— Ba — odpowiedział Zorski — i ja tu jestem przez jednego prawnika. Nie wiem, za co mnie wpakowano, ale to na pewno jego sprawka.
— Skąd pana sprowadzono?
— Z Rodrigandy.
— Co? — zerwał się więzień — to niemożliwe! Mnie też tam wzięto.
— Naprawdę? — zdziwił się doktór — a jak się nazywa ten prawnik, z którego winy pan tu siedzi?
— Gasparino Kortejo, notariusz.
— Do stu tysięcy! — zawołał w najwyższym zdumieniu Zorski. — Toż to ten sam łotr. Mówił pan, żeś tam kogoś pobił?
— A tak, jego właśnie.
— Do djabła! Jakże się to stało?
Ale chory więzień, zmęczony wzruszeniem i rozmową, osłabł nagle do tego stopnia, że odpowiedział cicho:
— O tym panu... opowiem jutro... Teraz już nie mogę mówić... Słabo mi...
Doktór nie pytał o nic więcej. Ogarnięty współczuciem dla nieszczęsnego towarzysza niedoli, poprawił mu posłanie i otarł zimny pot, który mu wystąpił na czoło. Więcej pomóc nie był w stanie, z żalem więc powrócił na swe legowisko.
Chory wkrótce zasnął, ale Zorski był zbyt przejęty tym, co się stało, by pójść w jego ślady. Dopiero nad ranem zapadł w głęboki sen.
Gdy się obudził, był już jasny dzień. Towarzysz jego siedział na swym sienniku i przyglądał mu się bacznie.
— Dzień dobry! — rzekł, widząc, że doktór już nie śpi — jak się panu spało?
— Świetnie! — odpowiedział ironicznie Zorski — jak w najlepszym hotelu.
— Przyzwyczai się pan — rzekł więzień — mnie też z początku trudno było wytrzymać.
Doktór skinął głową w milczeniu.
— Mam tylko jedną prośbę do pana, doktorze — zaczął tamten nieśmiało — wiem, że pan przyzwyczajony jest do lepszego towarzystwa. Może chciałby pan przejść do innej celi, albo do pojedynki, ale prosiłbym pana bardzo, byś tu ze mną został. Mnie tak było tu źle samemu.
— Co pan mówi? — zdziwił się Zorski. — Któżby mnie pytał o zdanie, gdzie chcę siedzieć? Przecież muszę tam pozostać, gdzie mi każą.
— Nie, panie doktorze, dostanie pan inną celę, jeżeli się pan teraz zgłosi.
— Nie obawiaj się pan. Zostanę przy panu.
— Dziękuję bardzo. Nie zdaje pan sobie sprawy, sennorze, co to dla mnie znaczy.
— Kiedy przychodzi klucznik? — spytał Zorski.
— W południe. Czy pan ma do niego jakąś sprawę?
— Zażądam, żeby mnie przesłuchano i wypuszczono na wolność.
Więzień machnął ręką.
— Daremny trud — rzekł — nie otrzyma pan żadnej odpowiedzi, choćby pan nie wiem co mu powiedział. Oni robią z nami, co chcą i na to nie pomoże ani prośba, ani groźba, ani podstęp, ani siła.
— Jestem cudzoziemcem — zawołał Zorski — zażądam, by mnie zaprowadzono do mojego konsula!
— Nie zobaczy pan nigdy swojego konsula — odpowiedział ponuro jego towarzysz. — Kortejo tu pana wsadził, a korregidor nie puści. To są wspólnicy: jeden kryje łajdactwa drugiego.
— Ależ to okropne!
— Niestety, to prawda. Z tych kazamatów przeklętych cud chyba tylko mógłby pana uwolnić, Spójrz pan na mnie: ruina ze mnie pozostała, skóra i kości, a przecież byłem niedawno jeszcze chłopem na schwał.
Opadł na siennik i zamknął oczy. Zorskiego ogarnęła zgroza. Czyżby i jego czekał ten sam los?
O nie, nigdy! On się będzie bronił ze wszystkich sił! On się nie podda, nie ugnie, nie załamie!
W południe zgrzytnęła głucho zasuwa we drzwiach i przez niewielki otwór podano do celi dwa garnki wodnistej zupy.
— Hallo, kluczniku! — zawołał doktór — posłuchaj pan...
— Naprzód, marsz! — zabrzmiało w odpowiedzi. Zasuwa szczęknęła i Zorski nie miał nawet do kogo mówić.
— Widzi pan? — powiedział towarzysz jego. — Mnie też odpowiadano w ten sposób, kiedy próbowałem się z nimi dogadać. Później dałem spokój — szkoda gadać z tymi zbójami.

Wiele razy jeszcze usiłował Zorski wszcząć rozmowę z klucznikiem, protestował, krzyczał, bił pięściami we drzwi, ale wszystko to nie dało najmniejszych rezultatów. Klucznik, jak nakręcony automat, komenderował: „naprzód, marsz!“ robił swoje i odchodził, dzwoniąc pękiem wielkich kluczy. Z równym powodzeniem można było próbować nawiązać rozmowę z pniem drzewa...
Upływał dzień za dniem, a w położeniu więźniów nie zachodziła najlżejsza zmiana. Zorski począł tracić spokój i panowanie nad sobą. Trapiła go obawa o Różę, która pozostała sama jedna, wydana na łup szajki podstępnych zbrodniarzy. Co zrobią z nią teraz? Jak sobie radzi sama jedna, wśród tych niecofających się przed niczym łotrów?
Coraz to inne, plany ucieczki powstawały w rozpalonej głowie jego, ale sam widział ich niedorzeczność: mury więzienia były grube, okna małe i zakratowane, a straż liczna, czujna i nieprzystępna.

Nadeszło święto.
Obaj więźniowie postanowili spędzić ten dzień uroczyście, o ile to w ich warunkach było możliwe. Rozmawiali o wolności, o świecie tak bliskim a tak przecież dalekim...
— To jest moje ostatnie święto — powiedział towarzysz Zorskiego — czuję to. Niewiele mi zostało życia, siły mnie opuściły, a przecież byłem kiedyś słynnym zawadiaką i niedobrze było włazić mi w drogę. Ach, gdyby Kortejo dostał się w takie łapy, jak ja miałem za młodu!
— Może się dostanie kiedyś w moje — mruknął doktór nienawistnie.
— Życzę mu tego z całego serca za krzywdy, jakie wyrządza ludziom. Pan ma pięści jak najmocniejszy marynarz. Wcale pan nie wygląda na doktora — dać panu harapa do ręki, to by pan sobie z pięćdziesięcioma najbardziej nieposłusznymi murzynami dal radę.
— A cóż to panu przyszli murzyni na myśl?
— A bo... bo tak!
— Nie rozumiem.
— Powiedziałbym panu, ale będzie pan o mnie źle myślał...
— Daj pan spokój — powiedział Zorski poważnie — choćbyś pan nie wiem co zrobił na wolności, toś już to dawno odpokutował.
— Ano, to panu powiem: byłem kiedyś na korsarskim okręcie. Łapaliśmy murzynów i woziliśmy do Ameryki na sprzedaż.
— Nie może być!
— Słowo daję. Co, nie wyglądam na to? Nie uwierzyłby pan, że taki truposz, jak ja, był kiedyś sternikiem i głównym pomocnikiem kapitana korsarzy?
Zorski milczał. Zrobiło mu się niemiło, a towarzysz jego ciągnął dalej:
— Tyle tylko powiem na swoje usprawiedliwienie, że nie wiedziałem z początku, na jaki okręt się zaciągnąłem, a gdy się zorientowałem, było już za późno, bośmy już wypłynęli na pełne morze. Okręt nasz nazywał się „Lion“, a dowódcą jego był Yankes, Grandprise. Powiadam panu, doktorze, czart, nie człowiek! On to ze mnie zrobił korsarza, jak się należy. Później już mnie nie wzruszało nic, co się na tym przeklętym okręcie działo, a przecież teraz mróz po kościach przechodzi, jak to wspomnę! Ile to razy biedni murzyni rzucali się w morze z rozpaczy i żalu za utraconą wolnością! Ilu ich pałkami zatłuczono na śmierć, ilu zamorzono głodem! Nie masz pojęcia, sennorze, co ten Grandprise wyprawiał na tym pływającym piekle!
Zakaszlał się i ciągnął dalej:
— Bóg mnie skarał za wszystkie zbrodnie, w których brałem udział. Spotkał mnie los nie lepszy niż tych nieszczęsnych murzynów. Zdycham teraz w tym lochu, ale dlaczego ja jeden tylko? Dlaczego ten łajdak Grandprise i jego wspólnik Kortejo są wolni, bogaci i szanowani?
— Co?! — zawołał doktór. — Kortejo był wspólnikiem waszego kapitana?
— Tak, sennorze.
— To dopiero! — zdumiewał się Zorski — a może znał pan Landolę, kapitana okrętu „La Pendola“?
— Nie. Co to za jeden?
— Podobno również korsarz, a jednocześnie wspólnik tego Korteja.
— Nie, nie znam go, nie słyszałem nigdy o takim.
Zapadło milczenie. Obaj więźniowie nie przypuszczali nawet, że Landola i Grandprise to jedna i ta sama osoba, „Lion“ zaś i „La Pendola“ to tylko różne nazwy tego samego korsarskiego okrętu. Tego rodzaju statki bowiem i ich dowódcy zmieniają natychmiast nazwę, gdy tylko działalnością ich zaczynają się interesować władze.
— Nie mówił mi pan jeszcze, w jaki sposób pan się tu dostał — przypomniał Zorski.
— O, to długa historia — odpowiedział tamten. — Pewnego razu z polecenia Korteja porwaliśmy w Meksyku jednego człowieka...
— W Meksyku? — przerwał doktór zdumiony. — W jakim mieście?
— W Vera Cruz.
— Coście z nim zrobili?
— Zabraliśmy ze sobą aż do Afryki i tam sprzedaliśmy go w Herrar do niewoli.
— Białego?
— Tak.
— Ależ to okropne!
— Zapewniam cię, sennorze, że nie straszniejsze niż sprzedanie czarnego: człowiek jest człowiekiem, biały czy czarny. Murzyn w niewoli tak samo cierpi jak biały. Nie raz mi się z początku serce krajało, kiedy patrzałem na rozpacz czarnych, ale potem przyzwyczaiłem się i nie obchodziło mnie to wcale.
— Kim był ten nieszczęsny?
— Nie mam pojęcia. Raz jeden widziałem go tylko, bo kapitan nie pozwalał do niego wchodzić.
— Gdzieście go trzymali?
— W komórce za główną kajutą, od której klucz miał sam kapitan tylko. Wiem, że się nazywał Ferdynand, bo tak go raz Grandprise nazwał
— Jak on wyglądał?
— Był to wysoki, silny i ładny mężczyzna z blizną na prawym policzku.
— No, a za co was Kortejo wtrącił?
— To było tak: kapitan wysłał mnie do niego z relacją, cośmy z tym człowiekiem zrobili, a Kortejo widocznie chciał, żebyśmy go zabili, a nie sprzedali i zaczął mi okropnie wymyślać, a nawet uderzył mnie. Nie byłem wtedy taki słaby i pokorny, jak teraz, więc go tak strzeliłem w zęby, że się przewrócił. Wróciłem do Barcelony. Myślałem, ze na tym koniec, bo kapitan nic mi nie powiedział. Tymczasem w parę dni później wola mnie do siebie, daje jakiś list i każe go oddać korregidorowi. Nie przeczuwałem nic złego, zaniosłem list tam, gdzie mi kazano, a tu już dla mnie była gotowa cela! Gdy przyszedłem, wepchnęli mnie tu i zamknęli na klucz. Później przyszedł korregidor, przeczytał mi przez okno wyrok i na tym koniec. W taki to sposób sternik okrętu „Lion“ Jakub Garbilot znikł z powierzchni ziemi na zawsze!
Zamilkł i odwrócił się do ściany.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.