Tajemnice Londynu/Tom II/Część pierwsza/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Londynu |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1847 |
Druk | S. H. Merzbach |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Londres |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy zapadła kurtyna, powstał w sali ruch i szmer powszechny. Na parterze i galeryach zaczęto rozmawiać, w lożach oddawano sobie wzajemne wizyty. W całéj sali sama tylko może biédna mistress Burnett nie mogła z nikim podzielić wrażeń, jakie na nią wywarła niemiecka muzyka i talenta jej tłómaczy. Ale żyła nadzieją, mniemając że grzeczny kapitan Paddy O’Chrane wróci wkrótce z pomarańczami.
Największy bez zaprzeczenia zgiełk panował w wielkiéj loży, którą zajmował Lantures-Luces i dandowie. Z niéj co chwila dawały się słyszeć wykrzykniki, usiłujące być oryginalnémi i dowcipnémi, tłuste epigramata, objawiania gotowości do dziwacznych zakładów. Lantures-Luces mało wdawał się w rozmowę. Brakowało mu dwóch rzeczy: signory Briotta, o któréj chciał się szeroko rozwodzić, ale która mu się zawsze zręcznie wymykała, i podwójnéj ulubionéj jego lorynetki, któréj stratę czuł dotkliwie.
Rio-Santo, udał się do loży lady Campbell gdzie miał swoje miejsce, a potém oddawszy rozmaite wizyty, wrócił znowu do hrabiny Ofelii. Oparł się o jéj krzesło i obojętnie poglądał po całéj sali.
— Ale nie mylę się! rzekł znagła radośnie zdziwiony; oto księżna de Longueville!
— Gdzie? spytała hrabina.
— Tam pani obok miss... obok lady Campbeil... Pozwolisz pani abym poszedł złożyć jéj moje uszanowanie? Znałem ją dobrze w Paryżu.
— Jakże ona piękna! rzekła mimowolnie hrabina.
— Uchodziła za najpiękniejszą na przedmieściu St. Germain, miejscu, któremu jak wiadomo niezbywa na tego rodzaju ozdobie, odpowiedział Rio-Santo kłaniając się i odchodząc.
Hrabina przez chwilę patrzyła za nim i znowu zwróciła wzrok swój na Zuzannę.
Zuzanna w rzeczy saméj była czarująco piękna. Miała na sobie aksamitną, ciemno-niebieską suknię, któréj kolor poznać można było tylko na lekkich odcieniach spływających wzdłuż fałdów. Od tego ciemnego i bez połysku koloru odbijały pięknie rysy na pół odkrytéj szyi, na któréj przepyszna diamentowa spinka kiedy niekiedy błyszczała białém, silném światłem. Piękne jéj czarne włosy, poskromione ręką zręcznéj pokojówki, spadały teraz symetrycznie, jakby uginając się pod ciężarem zbytniéj swéj obfitości. Tu i owdzie pod drżącym puklem, lub pod warkoczem, który poczwórnie owijał się o złoty grzebień, widziano jaśniejącą dyamentową gwiazdkę, jak kiedy podczas ciemnéj jesiennéj nocy, pod zasłoną zielonego krzaku błyszczy pierś świętojańskiego robaczka.
Z jéj twarzy znikł ów wyraz śmiertelnej rozpaczy i otrętwiałości, żadnego po sobie nie zostawując śladu. Piękna ta statua żyła teraz; a żyła życiem świeższém jak dawniéj. Wkoło jéj przepysznego czoła jaśniała nieopisana zorza wewnętrznéj radości; wzrok jéj pałał z pod łuku jedwabnych wielkich powiek, postawy nie odznaczał już sam tylko nieruchomy wdzięk, którego szuka i znajduje rzeźbiarz.
Po niéj znać było przebudzenie. Galatea zadrgała, ale jeszcze przed pocałunkiem Pigmaliona.
Ten bowiem uśmiech bozki, tylko nadziei potrzebował do zakwitnięcia; nadzieja także roznieciła ogień w duszy, którego światło w oku się przebijało.
Zuzanna czekała. — I jakże zbytek zdawał się jéj być upajającym i słodkim! I jakże łagodném zachwyceniem napoiła ją ta niemiecka harmonia, która z hałasem, czczo i niezrozumiale, obija się o twardą błonę angielskich naszych uszu!
Nie postrzegła jeszcze Briana, który w prost pod nią, roztargniony i obojętny, słuchał nędznych dowcipkowali vice-hrabiego Lantures-Luces i nierozsądnych przycinków jego towarzyszy. Lecz wiedziała, że go ujrzy, że z nim mówić będzie.
Ale o czém? Zuzanna nie zadawała sobie wcale tego pytania. Przy sposobności umiała iść w zawody co do przebiegów z jakim dyplomatykiem, że także umiała jak dziécię wierzyć na ślepo.
Było to po części skutkiem jéj natury, a raczéj skutkiem dziwnéj szkoły, w jakiéj los kazał jéj przepędzać dziecinne lata.
Poznamy z czasem historyą Zuzanny.
Hrabina nie mogła oderwać od niéj swego wzroku.
— Jakże ona piękna, mój Boże!... ah! jak piękna! szepnęła znowu.
Biédną Ofelię jedna tylko myśl dręczyła. Dla, niéj każda kobiéta była rywalką. Piękność téj nowo przybyłéj gorzko przeraziła jéj duszę, która uczula zarazem w sobie całą moc obudzającéj się zazdrości.
— On ją znał, pomyślała. I jakże mu pilno z nią się obaczyć!
Otworzyła się loża księżny de Longueville i Rio-Santo wszedł do niéj.
Zuzann obojętnie na niego spojrzała, bo nie na niego czekała. Na to spojrzenie Rio-Santo odpowiedział inném, przenikającém, zimném i badawczém. — Piękna dziewica, nawykła niczém się nie zadziwiać, nie mogła wytrzymać tak potężnego i szczególnego rzutu oka. Jakiś ciężar nawisł na jéj powiekach; spuściła oczy przytłoczone siłą niepokonanéj trwogi. W obec człowieka, którego nie znała i nie wiedziała nawet nazwiska, doświadczała pewnego rodzaju obawy i uszanowania.
W chwili, gdy spuściła oczy, jakaś chmura przeszła po wyniosłem czole Rio-Santa. Zdawał się on szukać w swych obfitych wspomnieniach, jakiegoś może dalekiego podobieństwa, a może...
Ale daremnie trudzilibyśmy się chcąc bez przestanku rozbierać ruchome wrażenia téj natury, w któréj rozsądek i serce zdawały się toczyć szybką walkę, tego człowieka, który pożerał życie z obu końców i środka, zatrudniał ciągle swoje zmysły, pamięć i nadzieję, przyzywał nieprzestannie przeszłość i przyszłość dla niesienia pomocy teraźniejszości, która nie zaspakajała w nim nienasyconéj chęci życia.
Stara Francuzka tymczasem ciągle była w ruchu i tysiące dawała oznak przyjaźni. Rio-Santo przywitał ją w sposób dwójznaczny, który dziwnie przeciwił się zwykłemu jego wyszukanemu i przykładnemu obejściu. Nakoniec przystąpił do Zuzanny; ta bojaźliwie podniosła na niego swe wielkie czarne oczy. Pocałował ją w rękę.
— Niech mi wolno będzie mościa księżno, rzekł, złożyć jéj moje najuniżeńsze hołdy!
— Markiz de Rio-Santo, moje kochane dziécię, dodała księżna de Gèvres, niby przedstawiając go.
Zuzanna skłoniła się i rzekła z cicha:
— Wiele mi o panu powiedziano... Trochę pamiętam — resztę dowiem się...
— Nie rozumiem cię pani, przerwał z uśmiechem Rio-Santo. Przybyłem tu pomówić z panią Oo Paryżu... Jakież nam pani przywozisz wiadomości z Francyi, jeżeli spytać wolno?
— Markiz o niczém nie wié, mój aniele! szepnęła stara księżna do ucha Zuzanny.
— Mniemałam że on jest panem, któremu służyć powinnam, wyjąkła piękna dziewica cała zarumieniona.
Stara księżna dała znak energicznego zaprzeczenia, a Zuzanna znowu spuściła oczy, ale nie tak spiesznie, iżby w nich nie można było wyczytać wyrazu powątpiewania.
Rio-Santo jeszcze się jéj przypatrywał przez chwilę.
— Pani, rzekł potem do Francuzki, którą przywołał w głąb loży, znajdź natychmiast pozór do wyjścia... Ta młoda dziewica powinna być sama kiedy tu powrócę.
To powiedziawszy skłonił się Zuzannie i wyszedł.
To nagłe pożegnanie może nieco obraziło owdowiałą księżnę de Gèvres, ale nie pokazała tego po sobie.
— Kochane dziécię, rzekła, chciałabym zostać przy tobie, aby ci przewodniczyć i wspierać, ale czuję że mi nie dobrze, a w moim wieku roztropność przedewszystkiem... Zostawię cię samą Zuzanno; pamiętaj na moje przełożenia... Bądź ślepo posłuszna każdemu człowiekowi, chociażby żebrakowi z ulicy, skoro ci powie do ucha słowa, które wiész odemnie... Nie zapominaj, że przybywasz z Francyi, i mów jak wdowa po księciu Filipie de Longueville, nieszczęśliwym moim siostrzeńcu... Co do markiza, moje dziecię, okazuj mu więcéj względów, proszę cię!... Markiz nie należy do naszych i...
— Pani, przerwała Zuzanna, czy prędko obaczę Briana de Lancester?
Stara Francuzka śmiać się zaczęła.
— Cierpliwości, moje ładniutka, cierpliwości! odpowiedziała, obaczysz go wkrótce i na długo... Do widzenia, moje dziécię... odważnie!... i przyjemnej zabawy z wielce szanownym Brianem de Lancester!
Owdowiała księżna odziała się chustką i wyszła. Zuzanna została sama.
Rio-Santo wrócił do lady Ofelii. Usiadł i tylko co miał przemówić, gdy dziwnym zapewne wypadkiem, — bo nie lada co zrażało go, — zadrżał i zdawał się szukać wyrazów.
Bo też śmiałego miał się chwycić kroku, a może bez przykładnego u naszéj arystokracyi, niewolniczki zwyczaju i krępowanéj nieprzestannie ciasną sznurówką narodowéj etykiety. Jakkolwiek bowiem, wielką była miłość hrabiny, wiedział, że piérwsze jego wyrazy wzburzą w niéj cały instynkt angielskiéj i magnackiéj dumy. Jakoż téj rzeczy drażnić niebezpieczno, bo częstokroć instynkt ten u dam naszych silniejszym bywa nad samą miłość.
Markiz téż czuł, że tak powiemy, iż ziemia drży pod nim, wahał się i milczał.
Zakochane kobiéty zgadują. Hrabina przyszła mu w pomoc.
— Czy masz do mnie jaką prośbę milordzie? spytała.
— Tak jest, milady, odpowiedział Rio-Santo, któremu ten wstęp nieco przyszedł w pomoc; prosiłbym cię o jednę łaskę... o jedne przysługę, błahą na pozór, która w innych krajach byłaby najpospolitszą rzeczą, ale która ze względu na wasze angielskie obyczaje...
— Czy nie wiesz milordzie, że ci nic nie odmówię?
Rio-Santo powinien był spodziewać się takiéj odpowiedzi, jednak wiele mu ona dała do myślenia.
— Zaiste, rzekł, wierzę w twą nieograniczoną dobroć. Bez obawy żądałbym od ciebie ważnej usługi; ale są bagatelki... Mniemam, widzisz pani, że za nadto spóźniłem się z oświadczeniem ci o co idzie... Księżna de Longueville, na któréj ujmującą gościnność bardzo często w Paryżu nakładałem kontrybucyą, jest tu sama z swą ciotką owdowiałą księżną de Gèvres, któréj słabe zdrowie częstokroć niweczy dobre chęci... Patrz! oto sama teraz w loży, i założyłbym się, że stara księżna koniecznie wyjść musiała... Byłbym bardzo szczęśliwy, milady, gdybyś mi raczyła przyjść w pomoc w oddaniu księżnie długu grzeczności... Będę miał zaszczyt przedstawić ją pani...
— Tu milordzie! przerwała Ofelia.
— Jeżeli na to raczysz łaskawie zezwolić milady.
— Nie, milordzie... tak być nie może... a przyzwoitość...
— Odmawiasz mi pani! rzekł Rio-Santo z wymówką.
Hrabina wstała.
— Milordzie, rzekła, chciéj mi podać swe ramię; abyś się należycie uiścił z swego długu, wypada oszczędzić cudzoziemce piérwszego kroku... Przedstawisz mię milordzie księżnie de Longueville, i będę miała zaszczyt prosić ją do mojéj loży.
Rio-Santo z prawdziwą wdzięcznością ucałował rękę Ofelii, a hrabina za nadto miała zapłaty w pochlebnéj miłości, którą objawił w swojém spojrzeniu.
W kilka sekund potem hrabina i Rio-Santo wchodzili do loży Zuzanny Ta wstała i z wielkiém podziwieniem markiza, który ją widział niedawno bojaźliwą i zakłopotaną, oddała honory z prostym, ale doskonałym wdziękiem. Na uprzejmość hrabiny odpowiedziała jak należy i w sposób godnie utrzymujący starodawną reputacyą francuzkiéj szlachty, którą tu winna była przedstawiać, a która, słusznie lub nie, uchodzi na całym świecie jako odznaczająca się największą doskonałością.
Jeżeli markizowi Rio-Santo osobisty i ważny interes nakazywał otworzyć dla Zuzanny zamknięte drzwi wielkiego świata brytańskiego, to powinien był dać sobie głośny poklask. Skutek przeszedł oczekiwanie. Dwie damy, księżna i hrabina, zostały przedstawione jedna drugiéj przez mężczyznę, w Londynie!
Było to dzieło Herkulesa, cud zupełny! Skoro piérwszy krok przebyty został, znikły wszelkie przeszkody. Wsparta na ramieniu hrabiny de Derby, Zuzanna miała wstęp wszędzie, bo nosiła tytuł księżny, mogła wszędzie réj wodzić, bo była piękną pomiędzy najpiękniejszemi.
Ale, bez lady Ofelii, jéj książęcy tytuł byłby jak owe złote klucze, które się do żadnego nie przydają zamka. Trzeba być przedstawionym. Jest to prawidło, axioma, oś wieczna, trudna do okrążenia, około któréj obraca się ciągle całe rusztowanie angielskiéj etykiety.
Lecz, powtarzamy znowu, że wszystko już było skończone. Zuzanna, córka powieszonego żyda, śmiałym krokiem wchodziła do pałacu arystokracyi, na którego progu przeklina się nie jeden milionowy plebejusz, bo go nigdy przebyć nie może.
Rio-Santo pożegnał obie damy skoro odprowadził je na powrót do loży hrabiny.
Zuzanna siadła. Natychmiast wszystkie lornetki z wielkiéj parterowéj loży czém prędzéj na nią wymierzono, i usłyszano wszelkiego rodzaju wykrzykniki pełne podziwienia, oraz różne propozycye do zakładów: że nie miała jeszcze lat dwudziestu, że była włoszką, że miała więcéj włosów jak la Briotta, że jéj zapinka warta dwa tysiące funtów i t. d. i t. d.
Lantures-Luces chciałby był zapewne także zakładać się, a nadewszystko mówić, ale stracił swoję podwójną lorynetkę. A cóż znaczył Lantures-Luces bez lorynetki, która miała kształt żelazka do papilotów?
— Znam włosy Briotty! powiedział tylko dyskretnie; na honor nie żartuję... są to piękne włosy!... Nie widzę téj lady; inaczéj założyłbym się o wszystko cobyście chcieli. Ale ufam kochanemu Brian...
Brianie kochany! objaw mi twe zdanie o włosach téj pięknéj nieznajomej... Obaczmy!
Brian de Lancester był w cieniu, w głębi loży, gdzie z zachwyceniem poziewał.
— Czy który z was postrzegł milorda mego brata? spytał zamiast odpowiedzieć na zapytanie Lantur’a-Luces.
— Nie mam mojéj lornetki, mój kochany, powtórzył tenże.
Inni odpowiedzieli zaprzeczająco, a jeden nawet dodał:
Lancester, czy mu chcesz zapłacić jego dochód z dzisiejszego wieczoru?
— Właśnie po to przyszedłem moi panowie.
Wstał i pochylił się ku przodowi loży.
— Cudowna kobieta! rzekł postrzegając Zuzannę.
— Ah! to co innego! zawołał vice-hrabia, teraz przysiągłbym, że jest zachwycająca... Ja ślepo ufam temu kochanemu Brian.
— Do widzenia panowie, rzekł tenże; pójdę poszukam milorda mego brata.
— Biédny hrabia! rzekł znowu jeden dandy po wyjściu Briana, wiécie co, panowie, że gdybym był lordem White-Manor, oszalałbym z powodu tego Briana?
— Byłoby też czego.
— Brian bardzo dobrze postępuje! rzekł drugi, i ma słuszność!
Zaczęto znowu mówić o psach, tancerkach, ladych, żokejach, kamizelkach, koniach, szpicrutach i t. p..
Zuzanna i hrabina pozostały same w obec siebie. Ofelia ze swéj strony miałaby zapewne wiele powodów do niekorzystnych uprzedzeń o tak nagle narzuconéj sobie kobiécie, którą znał Rio-Santo i któréj usługiwał z taką gotowością; ale zbyt nierozsądnym byłby każdy, ktoby chciał prędkie, niespodziane, kapryśne uczucia, z których składa się kobiéta, albo raczéj sumienie kobiéty, jéj serce i rozum, czynić zawisłemi od logicznych alba raczéj uzasadnionych przyczyn. Hrabina od piérwszego wejrzenia uczuła w sobie jakiś nieprzezwyciężony pociąg ku Zuzannie, a już obie sympatyzowały, nim jeszcze zamieniły wzajem inne słowa niż te, których wymagają urzędowe, oklepane zwyczaje prezentacyi.
Następnie gdy zaczęły z sobą mówić, obie jednocześnie pomyślały że się będą kochać.
Rozmawiały więc nie troszcząc się bynajmniéj uwagą, jaką cała sala zwracała na nowo przybyłą, ani niepokojąc rozmaitémi wykrzyknikami pochodzącémi z piekielnéj loży,[1] jak ją nazywał nie żartując Lantures-Luces; wtém Brian de Lancester wychylił się z téj loży i spojrzał na Zuzannę. Dostrzegła to młoda dziewica i zaczęte słowa wnet zastygły na jej ustach. Ciała jéj istota na chwilę osłupiała. Wzrok Briana trafił ją w serce, w głowę, wszędzie, jak to sprawia magnetyczne dotknięcie drętwika, gdy pod wodą trafia na ciało płynącego człowieka.
Hrabina Ofelia także tego samego prawie doznała wstrząśnienia, tyle było nagłém i niespodzianém; dostrzegła bladość Zuzanny i, śledząc ciekawie jéj spojrzenie, widziała Briana wychodzącego z piekielnéj loży.
— Ona go kocha, pomyślała.
To bowiem jest najpierwsze uczucie, które się nasuwa na myśl kobiéty.
Hrabina odtąd zachowała względne milczenie i odwróciła się dozwalając swéj towarzyszce zupełnie się odosobnić i napawać miłém wrażeniem.
Wreszcie, wyznać można, że podejrzenie to wnet podwoiło jej sympatyą, tém samém że Rio-Santo nie miał w niém żadnego udziału, i usuwając z jéj serca jedyny powód obojętności, któryby mógł sparaliżować rodzącą się przychylność hrabiny.
Zuzanna przeciwnie, spodziewała się, że ujrzy Briana de Lancester wchodzącego do loży.
Z boleśnem zadziwieniem widziała, że usiadł naprzeciw niéj obok lady Campbell.
Pochyliła głowę i osmutniała.
— On przyjdzie, rzekł jéj jakiś głos do ucha — wkrótce!
Zuzanna obróciła się. Nie było za nią nikogo, ale obszerny ekran zasłaniający sąsiednią loże zaczął się poruszać i zdawało się Zuzannie, że przez jego szczeliny dostrzegła nic nie mówiącą twarz ślepego Tyrrela.
Pochyliła się aby lepiéj mogła widzieć, ekran przestał się ruszać.
Tymczasem poczciwy kapitan Pady O’Chrane, zamiast kupić pomarańcz obiecanych czerwonéj i zbyt łatwowiernéj szynkarce z pod godła Korony, wyrachowanym krokiem zeszedł po głównych schodach teatru i dostał się do przysionka.
Schodząc często drapał się w prawe ucho, co było pewnym znakiem kłopotu, mruczał pod nosem jakąś jeremiadę, w któréj najprzeciwniejsze epitety zdziwione znalazły się obok siebie. Przy tém, jakby dla punktuacyi w swéj mowie, według zwyczaju, prosił djabła aby go raczył łaskawie porwać.
Djabeł jednak udał że nie słyszy, bo nie chciał bez wątpienia dwa razy obciążać się irlandczykiem, który prędzéj lub późniéj, bez opłaty porto przybyć miał do piekła.
Kapitan przeszedł Bow-Street i zatrzymał się na rogu Before-Lane.
— Człowieka zręcznego! mruknął; do djabła! jeżeli teraz nie znajdę podobnego w okolicach Cowent-Garden!... ja pamiętam, niech mię Bóg skarze! żem kiedyś był równie zręczny, jak kto drugi... Ale człowieka pewnego... To znowu inna rzecz!... Jest wprawdzie ten odrażający szelma, mój stary przyjaciel Bob, któryby skradł język gadatliwéj kobiéty, nimby nawet mogła powiedzieć: „łaskawy Boże!“ to na honor czysta prawda!... Ale powiedzno mu tylko, niech ci odda ten język... lub coś innego co skradnie... to wszystko jedno co chcieć aby mi oddał moję fularową chustkę!
Kapitan smutnie wzruszył ramionami, na wspomnienie o swéj chustce.
— Co do téj godnéj litości żaby, małego Ślimaka, tego ukochanego dziecięcia, bez wątpienia nie podobna znaleźć więcéj przewrotnego i szkodliwego zwierza... Ten daleko zajdzie, na szatana! ręczę za to. Ale to za młode, aby mogło pracować publicznie przy świetle żyrandolów... Już to musi być gdzieś napisano — albo niech mię piorun trzaśnie! — że ile razy idę z mistress Burnett do teatru, zawsze musi się przytrafić cóś podobnego.
Tu kapitan zamilkł... zapewne położył koniec swoim namysłom, bo wielkiémi kroki szedł przez Before-Lane, brnąc w błocie, podobny z daleka do egipskiego ibis kąpiącego swe długie nogi w historycznym i dobroczynnym Nilowym mule.
Pchnął nogą chwiejące się drzwi szynku pod fajką i garnkiem i wszedł. Karczma pani Peg-Wich przedstawiała widok daleko więcéj jak przedtém ożywiony, a ruda Assy biegała niezgrabnie od stołu do stołu, nie wiedząc kogo ma słuchać.
Madge, siedziała nieruchoma z fajką w ustach i kapeluszem na głowie, paliła tytóń i popijała milcząc.
Mich obydwa łokcie wsparł na stole. Głowę miał odkrytą. Na skroniach jego znać było krwawą ranę, a od czasu do czasu kropla bladéj i białkowatéj krwi spływając po spoconych włosach spadała mu na ramiona.
Ślimak pił, miauczał, śpiewał, lżył czarownicę Peg, całował ostry podbródek swojéj Madge i resztkami tego co miał w szklance ciskał w oczy rudéj Assy.
W kącie, tańczyła, wyśpiewując monotonną i głuchą zwrotkę, Loo osłupiała z opilstwa. Nikt na nią nie zważał. Biédna dziewczyna wyczerpana zupełnie tak nierozsądném wysileniem, sapała, a pot lał się z niéj wielkiemi kroplami. — Jéj piersiowa deska wzdymała się i opadała. Dwie szkarłatne plamy błyszczały na jéj zsiniałych jagodach.
Kiedy niekiedy zbliżała się do stołu i żądała napoju.
Ślimak napełniał jéj szklankę rumem. Wypijała i znowu tańczyła kręcąc się w ciasném i różnémi gratami zawaloném miejscu.
W drugim kącie Bob-Lantern siedział za stołem, przed małym kawałkiem sera i kończył bardzo sutą ucztę popijając piwem.
Wejście znakomitéj, kapitana Paddy O’Chrane osoby, konieczne sprawić musiało wrażenie.
— Dobry wieczór Peg, brzydka czarownico, rzekł kapitan, dobry wieczór stara przyjaciółko... Daj mi szklankę rumu Assy; moja kochana jesteś brudniejsza jak dwa tygodnie używana ścierka!
Postąpił kilka kroków naprzód i wkrótce znalazł się między Ślimakiem i Bobem. I znowu nie wiedział co począć...
— Dobry wieczór, albo miech mię Bóg skarżę, kapitanie, rzekł mu Ślimak.
— Witam cię zacny panie O’Chrane, powiedział z uszanowaniem Bob.
— Na honor, mruknął Paddy, wezmę tego niegodziwego robaka Ślimaka, to biédne cacko! ten obrzydły bandyta Bob jest wyborny chłopak, ile ja się go boję!
— Czy będziemy mieli zaszczyt wypróżnienia kilku szklanek z kapitanem? zapytał Ślimak.
— Tak jest, na imię Boga, ty łotrze godny koła, mój synu kochany; będę pił z tobą!... Wasze zdrowie!
— Twoje zdrowie! panie O’Chrane, zawołał z tyłu Bob-Lantern, połknąwszy trochę piwa.
— Dobrze! zapowietrzony zbrodniarzu, dobrze Bobie mój towarzyszu; nie potrzebuję mówić czego ci życzę... Teraz Ślimaku, młody mój przyjacielu, do milion djabłów, przystąpmy do interesu, jeżeli to być może.
Ślimak na głos się roześmiał.
— Czy słyszysz moja ładna Madge? zawołał, czy słyszysz Loo?... Mówić o interesach w dniu zapłaty, w wieczór kiedy sobie bal wyprawiam!... Dajże pokój kapitanie! niech ci się odechce!
— Nie pożałujesz tego mój synu.
— Powiadam ci jeszcze raz kapitanie, zawołał dzieciak, który także więcéj już miał w głowie wódki niż mógł znieść biédny mózg jego, że dziś chcę się bawić.
— Cóż u licha! ty złodziejskie plemię! będziesz się bawił mój synu... późniéj, późniéj!
— Ale chyba nie wiesz kapitanie, że w spirit-shop na How-Street mieliśmy regular-row[2].
— Co mi tam do tego, ty młodszy synu szatana.
— Ah! co ci do tego?... Będziemy mieli fun i nie odejdę stąd, choćby szło o brodę mojej ładnéj Madge.
— Ależ, niegodziwy wyrzutku, wrzasnął kapitan rozgniewany, ależ kochane moje dziécię...
— Słuchaj kapitanie! przerwał Ślimak, namyśliwszy się, Mich to dobry chłopak, chociaż za nadto często bije biédnę Loo... pójdę z tobą, nie Mich otrzyma miejsce po Saunie szczekaczu?
— Zrobię wszystko co zechcesz, przeklęty bębnie!
— Pewno?
— Pewno!
— Słyszysz Mich? staraj, się mój szwagrze, aby cię dziś nie zadławił... Idźmy kapitanie! Loo zmęczona, zdyszana, tańcowała ciągle śpiewając.
Paddy czémprędzéj pochwycił Ślimaka za słowo i obaj wyszli na uliczkę.
Bob wstał powoli i ruszył za nimi.