Tako rzecze Zaratustra/Część czwarta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Friedrich Nietzsche
Tytuł Tako rzecze Zaratustra
Pochodzenie Tako rzecze Zaratustra
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” S. A.
Wydanie nowe
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Toruń, Warszawa, Siedlce
Tłumacz Wacław Berent
Tytuł orygin. Also sprach Zarathustra
Podtytuł oryginalny Ein Buch für Alle und Keinen
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
TAKO RZECZE ZARATUSTRA

Och, gdzież na świecie działy się większe szaleństwa, niźli pośród litościwych? I cóż stworzyło więcej cierpień na świecie nad szaleństwa współczujących?
Biada wszystkim kochającym, którzy nie mają wyżyny sięgającej ponad litość.
Tak oto przemówił raz do mnie djabeł „i Bóg ma swe piekło: jest nim miłość ludzi“.
Zaś niedawno te słowa zasłyszałem „Bóg nie żyje; litość nad człowiekiem przyprawiła Boga o śmierć“.

Tako rzecze Zaratustra II, str. 105
CZĘŚĆ CZWARTA I OSTATNIA
OBIATA MIODOWA

— I znowuż minęły miesiące, i lata nad duszą Zaratustry, nie baczył na nie; wszakże osiwiał włos jego. Pewnego dnia, gdy zasiadł na kamieniu przed jaskinią swoją i przed się wyglądał, — a wyziera się stamtąd na morze i precz nad kręte przepaści —, wówczas zwierzęta obchodziły go kołem w zadumie i wreszcie ustawiły się przed nim.
O Zaratustro, rzekły, snać szczęścia swego wypatrujesz?“ — „I cóż mi z szczęścia! odparł, od dawna już szczęścia nie baczę, dzieła mego baczę“ — „O Zaratustro, rzekły zwierzęta po raz wtóry, mówisz, jak ten, co ma aż nadto dobra tego. Czyż nie pławisz się w błękitnem jeziorze szczęścia?“ — „O, sowizdrzały, zaśmiał się Zaratustra, jakeście dobrze utrafity tem porównaniem! Wszakże wiecie i to, że szczęście me ciężkie, że nie jest ono, jak płynna fala: dławi mnie, zejść ze mnie nie chce i jest, jak roztopiona smoła“.
Wówczas zwierzęta poczęły znów krążyć wokół niego w zamyśleniu i ustawiły się przed nim powtórnie. „O, Zaratustro, rzekły, więc to stąd pochodzi, że stajesz się coraz to żółtszy i ciemniejszy, aczkolwiek włos twój nabiera siwego i konopiastego wyglądu? Patrz, oto tkwisz w swej smolnej mazi!“ — „O czemże wy tu mówicie, zwierzęta me, zaśmiał się Zaratustra, — zaprawdę, bluźniłem, gdym o smolności powiadał. To, co się ze mną staje, stawać się zwykło ze wszystkiemi owocami, które dojrzewają. Miód to w mych żyłach zgęszcza mi krew i ucisza duszę“. — „Słusznie snać powiadasz, Zaratustro, odparły zwierzęta i garnęły się doń; czybyś nie zechciał jednak wejść dziś na wysoką górę? Powietrze czyste, i widzi się dziś ze szczytów więcej świata, niźli kiedykolwiek“. — „Chętnie, me zwierzęta, odparł, doskonała jest wasza rada i jakby z serca mi dobyta: wejdę dziś na wysoką górę! Baczcież jednak, aby miód był tam pod ręką, żółto-biały, jak lód świeży plaster miodu złotego. Gdyż wiedzcie, chcę tam na górze złożyć obiatę miodową“. —
Kiedy Zaratustra na górze się znalazł, odprawił zwierzęta, które mu towarzyszyły, i ujrzał, że oto jest sam ze sobą: — wówczas śmiał się z całego serca, obejrzał się raz jeszcze i tak przemówił:

Żem o obiacie mówił i o miodowej obiacie, zaprawdę, mowy mej podstęp był to tylko i przydatne, zaprawdę, szaleństwo! Tu na górze wolniej mówić mogę, niźli przed jaskiniami pustelników i przed domowemi zwierzęty pustelników.
I na cóż obiaty! Czyż nie roztrwaniam, co mi darowancm bywa, ja rozrzutnik o tysiącu dłoniach: jakżebym ja to — ofiarą mógł zwać!
A gdym miodu pożądał, pożądałem wszak tylko przynęty, i słodkiej, a lipkiej patoki, po którą sięgną językiem nawet mrukliwe niedźwiedzie i ponure złe ptaki.
— pożądałem najlepszej nęty, jak myśliwce i rybołowce jej łakną. Bo jeśli świat ciemną jest puszczą i ogrójcem wszystkich dzikich łowców, dla mnie jest on raczej przepaścistem i bogatem morzem,
— morzem, pełnem pstrych ryb i raków, wobec których bogów nawet pokusa ogarnąć może, aby rybakami i rybołowcami się stać: tak pełen jest świat dziwotworów wielkich i małych!
Osobliwie świat człowieczy, morze ludzkie: — w jego to wody zanurzam swą złotą różdżkę wędkową i mówię: roztwórz się, ludzka ty przepaści!
Roztwórz się, i wyrzuć mi swe ryby i raki błyskotliwe! Najlepszą nętą wabię dziś najdziwaczniejsze ryby ludzkie!
— nawet szczęście swe rozrzucam na wszystkie dale i odległości, między wschodem, południem i zachodem, zali nie nauczą się ryby ludzkie dorywać do szczęścia mego i trzepotać się wokół niego,
aż póki, wgryzłszy się w ukryte me ostrza, nie zostaną zniewolone ku mojej wyży, te najbarwistsze przepastne twory dna do najzłośliwszego ze wszystkich łowców ludzi.
Albowiem tym ci jestem z głębi duszy i z przedpoczątku: pociągającym, przyciągającym, naprowadzającym, — ja przywódca, hodowca, sfornego chowu mistrz, co niedarmo samego siebie niegdyś nawoływał: „Stań się, kim jesteś!“
Przeto niech ku mnie oto wschodzą: gdyż na znak jeszcze oczekuję, zali nie nadszedł czas mego znijścia; jeszcze między ludzi nie schodzę, jako to uczynić będę musiał.
Na toż to oczekuję podstępnie i szyderczo na wysokich górach, ani zniecierpliwiony, ani też cierpliwy, raczej jak ten, który cierpliwości się oduczył, ponieważ już nie „cierpi“.
Albowiem dola ma czas mi pozostawia, zapomniała mnie ona snać? Lub też może gdzieś za wielkim głazem w cieniu przysiadała i muchy może łapie?
I zaprawdę, wdzięczny jej za to jestem, tej swojej doli wiecznej, że mnie nie szczuje i nie prze, pozostawiając czas na psoty i złośliwości: tak iż dziś dla połowu ryb wspiąłem się na tę wysoką górę.
Czy łowił człowiek kiedykolwiek ryby na wysokiej górze? I choć to nawet szaleństwem jest, co tu zamierzam i sprawuję: lepszeć to, niźli tam na dole w oczekiwaniu stać się uroczystym, zzielenieć i zżółknąć przytem —
— stać się w oczekiwaniu rozfukanym i gniewem dyszącym, — zawyciem z gór idącej, niby świętej, nawałnicy, niecierpliwcem się stać, który w doliny woła: „Słuchajcie, albo was bożym biczem wychłostam!“
Nie złorzeczę ja wszakże gniewcom tym! śmiech mnie tylko nad nimi bierze! Niecierpliwe muszą być te wielkie hałaśliwe bębny, głoszące się tylko dziś, lub nigdy!
Ja zaś i dola ma — nie przemawiamy do dziś, nie przemawiamy też i do nigdy: do przemawiań mamy i cierpliwość, i czas, i nadmiar czasu. Gdyż kiedyś nadejść musi i minąć nas nie może.
Cóż to nadejść musi i minąć nie powinno? Nasz wielki hazard: oto nasze wielkie dalekie królestwo człowiecze, królestwo Zaratustry, tysiącletnie — —
Jakże daleka może być ta „dal“? cóż mnie to obchodzi! Krzepko stoję mimo to —, obu nogami stoję mocno na tej podwalinie,
— na wiecznej podwalinie, na twardym pragłazie, na tem najwyższem, najtwardszem pragórzu, do którego wszystkie wichry ciągną, jak do burzowej rubieży, pytając: Gdzie? i Skąd? i Kędy?
Śmiej się tu, śmiej, ma jasna, krzepka złośliwości! Z wysokich gór rzuć swój migotliwy uśmiech szyderstwa! Przynęć mi swem migotaniem najpiękniejsze ryby ludzkie!
Oraz wszystko, co w morzach wszelkich do mnie należy, moje „dla mnie i przeze mnie“ w rzeczach wszelkich — wyłów-że mi to wszystko i dowiedź to ku mnie: na toż czekam wszak najzłośliwszy ze wszystkich rybołowców.
Wdal, wdal wędko moja! W dół, w głąb, nęto szczęścia mego. Zroś-że rosą swą najsłodszą serca mego miód! Zarwij, wędko ma, w brzuchy wszystkich czarnych smętków!
Wdal, wdal, oko moje! O, jakoż mnogość mórz wokół mnie, ile świtających przyszłości ludzkich! Zaś nade mną jakaż cisza różana! Jakie bezobłoczne milczenie!


WOŁANIE NA RATUNEK

Następnego dnia siedział znowuż Zaratustra na głazie przed jaskinią swą, podczas gdy zwierzęta krążyły po świecie, szukając nowego pokarmu i nowego miodu: jako że stary miód roztrwonił Zaratustra i rozdał doszczętnie. Tak oto siedział z kijem w dłoni i cień własnej postaci na ziemi odrysowywał w zadumie, — a myślał, zaprawdę! nie o swym cieniu, — wtem przestraszył się i zadrżał: gdyż obok swego cienia spostrzegł nagle drugi cień. Gdy się na nogi zerwał i szybko poza siebie obejrzał, ujrzał owego wróżbiarza, którego ongi przy stole swym karmił i poił, zwiastuna wielkiego znużenia, który pouczał wówczas: „Wszystko jest obojętne, nie opłaca się nic, świat jest bez myśli, wiedza dławi“. Lecz oblicze jego zmieniło się od tego czasu; a gdy Zaratustra w oczy mu spojrzał, przeraziło się serce jego po raz wtóry: tyle złowieszczych zwiastowań i popielnych błysków przemykało po jego twarzy.
Wróżbiarz, widząc, co się dzieje w duszy Zaratustry, przetarł dłonią swe lice, jak gdyby zetrzeć je chciał; podobnież uczynił i Zaratustra. A gdy się tak obaj w milczeniu przemogli i skrzepili, podali sobie dłonie na znak, iż pragną się sobie przypomnieć.
„Bądź mi pozdrowiony, rzekł Zaratustra, ty wróżbiarzu wielkiego znużenia, chcę, byś nie darmo zasiadał owego czasu jako gość przy stole mym. Jedz-że więc i pij tedy i dzisiaj, a wybacz, gdy do stołu wraz z tobą zasiądzie ochoczy starzec!“ — „Ochoczy starzec? — odparł wróżbiarz i kiwał głową: kimkolwiek jesteś, lub być pragniesz, o Zaratustro, dotrwałeś do ostateczności tu na górze, — łódź twa już niedługo tkwić będzie na mieliźnie!“ — „Tkwięż na mieliźnie?“ — pytał Zaratustra ze śmiechem. — „Fale wokół twej góry, odparł wróżbiarz, sięgają coraz wyżej i wyżej, fale wielkiej niedoli i pognębienia: podejmą one niebawem łódź twoją i uniosą ją wdal“. — Zaratustra zamilkł na to i zdziwił się. — „Czyż nie słyszysz jeszcze nic? — dopytywał wróżbiarz: czyż nie szumi i burzy się ku górze z głębi?“ — Zaratustra milczał wciąż i nadsłuchiwał: wreszcie usłyszał długi, przeciągły krzyk, który przepaści przerzucały sobie wzajemnie, odsyłając go wdal, gdyż żadna zatrzymać go nie chciała: tak złe brzmienie było w nim.
„Ty zły zwiastunie, rzecze wreszcie Zaratustra, to jest wołanie o ratunek, krzyk człowieka, — wzbija się on snać z jakiegoś czarnego morza. Lecz cóż mnie obchodzi człowiecza niedola. Ostatnia przeznaczona mi godzina, — wiesz-że ty, jak się ona zowie?“
Współczucie! odparł wróżbiarz z głębi przepełnionego serca i wzniósł oba ramiona, — o, Zaratustro, przychodzę, aby cię uwieść do twej ostatniej godziny!“ —
Zaledwie te słowa wyrzeczono, rozległ się krzyk ponownie, tym razem dłuższy, trwożniejszy i o wiele bliższy, niż przedtem. „Słyszysz? Słyszysz Zaratustro? wołał wróżbiarz, do ciebie wzbija się ten krzyk, ciebie on nawołuje: chodź, chodź, chodź, czas już, czas najwyższy!“ —
Zaratustra milczał, zmieszany i wzburzony do głębi, wreszcie zapytał, jak ten, co się z postanowieniem waha: „I któż to jest, co mnie tam woła?“
„Wszak ty sam wiesz o tem, odparł wróżbiarz, czemu się ukrywasz? Wyższy to człowiek wzywa cię krzykiem!“
„Wyższy człowiek?“ krzyknął Zaratustra, grozą przejęty: czegóż on chce? Czegóż on chce? Wyższy człowiek! Czegóż on chce tutaj?“ — i cały potem się pokrył.
Wróżbiarz nie odpowiadał wszakże na trwogę Zaratustry, lecz słuchał i nadsłuchiwał ku głębi. Gdy jednak przez długi czas cisza tam zalegała, zwrócił swe spojrzenie i ujrzał, jak Zaratustra, z miejsca nie poruszony, drży na całem ciele.
„O, Zaratustro, wszczął więc smutnym głosem, nie wyglądasz jako ten, co szczęście swe w obrót puszcza: będziesz musiał tańczyć, abyś mi się nie obalił!
Lecz gdybyś nawet przede mną zatańczyć zechciał i wszystkie swe skoki wyczyniał: nikt mi tu nie powie: „Oto tańczy ostatni człowiek radosny!“
Daremnieby wchodził na te wyżyny, ktoby takiego tu szukał: jaskinię znalazłby on wprawdzie i w jaskiniach tylne pieczary, skrytki dla skrytek, lecz nie szczęścia podziemne krużganki, i komory skarbów, i nowego szczęścia złote żyły.
Szczęście — jakże tu znaleźć szczęście u takich zakopańców i pustelników! Mamże ostatniego szczęścia szukać na wyspach szczęśliwości, hen, pośród zapomnianych mórz?
Lecz daremnie, nie opłaca się nic zgoła, nie pomoże i szukanie, niema nawet i wysp szczęśliwości!“ — —

Tak wzdychał wróżbiarz; przy ostatniem jego westchnieniu rozjaśniał Zaratustra i stał się znowuż pewnym siebie, jak ktoś, co z głębokiego podziemia wyjrzy nagle na światło. „Nie! nie! Po trzykroć nie! wołał głosem silnym i gładził brodę swą — o tem ja wiem lepiej! Istnieją jeszcze wyspy szczęśliwości! Milcz o tem, wzdychający ty miechu!
Zaprzestań o tem pluskać, chmuro ty deszczowa przed południem! Czyż nie stoję zmoczony twem utrapieniem i zlany ulewą, jak pies?
Otrząsam się oto i uciekam precz, abym wysechł czemprędzej: zdumiewać cię to nie powinno! Zdam ci się nie dość dworny? Lecz na swoim jam tu dworze.
Co się zaś twego wyższego człowieka tyczy: dobrze więc! poszukam go czemprędzej w onych lasach; stamtąd dobiegał jego krzyk. Być może, iż złe zwierzę napastuje go.
W moich jest dziedzinach: tu go nic złego spotkać nie powinno! Zaprawdę, wiele złych zwierząt mam tu u siebie“. —
Z temi słowy zabiał się Zaratustra do odejścia. Wówczas rzecze wróżbiarz: „O Zaratustro, jesteś przebiegły!
Wiem ja wszak: chcesz się mnie pozbyć! Raczej w lasy uciekniesz i złe zwierzęta tropić zechcesz!
Lecz nacóż ci się to zda? Wieczorem ujrzysz mnie ponownie; w twej własnej jaskini siedzieć będę, cierpliwy i ciężki jak kłoda, — na ciebie tak oczekiwać będę!“
„Niechże i tak będzie! odparł Zaratustra na odchodnem: co zaś w jaskini mego jest, należy i do ciebie, gościa mego!
A gdybyś tam i miodu nieco znalazł, śmiało! zliż-że go, mrukliwy ty niedźwiedziu, i osłodź duszę swoją! Chcę, byśmy obaj wieczorem byli dobrej myśli,
— dobrej myśli i uradowani tem, że skończył się ten dzień! Zaś ty będziesz mi tańczył do mych pieśni, jak niedźwiedź mój tańczący.
Nie wierzysz? Głową trzęsiesz? Hejże! Hej! Stary niedźwiedziu! Wszakże i ja jestem — wróżbiarzem“.

Tako rzecze Zaratustra.


ROZMOWA Z KRÓLAMI

1

Zaratustra nie bawił jeszcze godziny w swych górach i lasach, gdy spostrzegł nagle dziwny pochód. Drogą, którą zejść właśnie zamierzał, wchodzili dwaj królowie, w korony i pasy purpurowe strojni, a barwni, jak ptaki flamingi: pędzili oni przed sobą objuczonego osła. „Czegóż chcą królowie w mem państwie?“ rzecze Zaratustra w zdumieniu do swego serca i ukrył się czemprędzej w zaroślu. Gdy jednak królowie zbliżyli się doń, rzekł półgłosem, jak ten, kto do samego siebie mówi: „Dziwne! Dziwne! Jakże to się godzi? Dwuch królów widzę — i jednego tylko osła!“
Wówczas zatrzymali się królowie, spojrzeli uśmiechnięci w tę stronę, z której głos dochodził, a potem sobie w oblicza. „Takie rzeczy myśli się wprawdzie i między nami, rzekł król po prawej, ale głośno nie wypowiada się tego“.
Zaś król po lewej wzruszył ramionami i odparł: „Będzie to zapewne jakiś pasterz kóz. Lub pustelnik, co zbyt długo przebywał pośród drzew i skał. Zupełny brak towarzystwa psuje bowiem również dobre obyczaje“.
„Dobre obyczaje? odparł niechętnie i gorzko drugi król: od czegóż to umykamy? Czyż nie od „dobrych obyczajów“? Od naszego „dobrego towarzystwa“?
Lepiej zaprawdę, pośród pustelników i kóz pasterzy przebywać, niźli pośród naszego wyzłoconego, fałszywego, blichtrowego motłochu, — aczkolwiek zwie się on „dobrem towarzystwem“,
— aczkolwiek „szlachtą“ się zwie. Wszak tam wszystko jest fałszywe i zgniłe, a przedewszystkiem krew, dzięki starym złym chorobom i jeszcze gorszym znachorom.
Najlepszym jeszcze i najmilszym jest mi dziś zdrowy chłop: gburny, chytry, uparty, i wytrzymały: to jest dziś najdostojniejszy gatunek ludzi.
Chłop jest dziś najlepszy: chłopstwo panami być powinno! Lecz tamto, to państwo motłochu, nie dam się już złudzić co do tego. Motłoch wszakże zwie się: mieszanina.
Mieszanina motłochu: w niej wszystko wskroś i społem jest zmieszane, święty i łotr, szlachetka i żyd, oraz wszelakie zwierzęta z arki Noego.
Dobre obyczaje! Wszystko w nas fałszywe i zgniłe. Nikt czcić już nie potrafi: temu właśnie uchodzimy wszak z drogi. To są mdłe, natrętne psy, one ozłacają liście palmowe.
I ten wstręt dławi mnie, że i my królowie staliśmy się fałszywi, obciążeni i strojni starym wyblakłym przepychem pradziadów, że jesteśmy jak numizmaty dla najgłupszych i najprzebieglejszych, oraz dla wszystkich, kto dziś szachrajstwem o władzę się trudni.
Nie jesteśmy pierwsi, — a musimy pierwszych znamionować: to oszustwo przyprawiło nas wreszcie o przesyt i wstręt.
Hołocie uszliśmy z drogi, wszystkim tym gardłaczom i bazgraczom, tym muchom pstrzącym, tej woni kramarskiej, tym pokurczom próżności, temu cuchnącemu oddechowi: pfe, żyć pośród hołoty,
pfe! pośród hołoty znamionować pierwszych! Och, wstręt! wstręt! wstręt! Cóż na nas, królach, zależy!“ —
„Twa stara niemoc opada cię, rzekł król po lewej, wstręt cię opada, biedny mój bracie. Lecz, wiesz przecie, ktoś tu nas podsłuchuje.“
Zaratustra, który na tę królów rozmowę oczy i uszy rozwierał, podniósł się czemprędzej ze swego ukrycia, wystąpił przed króli i rzekł:
„Ten, kto was podsłuchuje, kto rad was podsłuchuje, o królowie, zowie się Zaratustra.
Jam jest Zaratustra, który niegdyś nauczał: „I cóż po królach!“ Wybaczcież mi więc, uradowałem się, słysząc was mówiących do się: „I cóż po królach!“
Tu zaś moje jest państwo i moje władanie: czegóż w mojem państw że szukacie? A może znaleźliście po drodze to, czego ja szukam: mianowicie człowieka wyższego?“
Gdy królowie usłyszeli te słowa, uderzyli się w piersi i rzekli jednogłośnie: „Przejrzano nas!“
Mieczem tego słowa przebijasz serc naszych najgłębsze ciemnie. Odkryłeś niedolę naszą, gdyż patrz oto! wyruszyliśmy w drogę, aby znaleźć wyższego człowieka —
— człowieka, coby wyrastał ponad nas, którzy królami wszak jesteśmy. Do niego też wiedziemy tego osła. Albowiem człowiek najwyższy winien być najwyższym panem na ziemi.
Niemasz bo cięższego nieszczęścia w żadnej doli ludzkiej ponad to, gdy najpotężniejsi nie są zarazem pierwszymi. Wówczas wszystko staje się fałszywe, koszlawe i potworne.
A cóż dopiero gdy taki jest zgoła ostatnim i raczej bydlęciem, niż człowiekiem: wówczas motłoch rośnie i wyrasta w cenie, aż póki cnota motłochu nie rzecze: „patrz, ja wyłącznie jestem cnotą!“ —
Co słyszę? — odparł Zaratustra, jakaż mądrość pośród króli! Jestem zachwycony i, zaprawdę, chętka mnie już bierze, by rymy na to złożyć: —
— aczkolwiek nie będą to rymy dla wszystkich uszu przydatne. Zdawna oduczyłem się mieć wzgląd na długie uszy. Hejże więc! Słuchajcież!
(Tu stało się jednak, że osieł odezwał się nagle: oto rzekł dobitnie i ze złą wolą: Ta-ak!)
Niegdyś — zda się, w pierwszym Roku Pana —
Rzekła Sybilla, bez wina pijana:
„Teraz wszystko pójdzie wspak!
„Biada! biada! Nigdy świat nie zmarniał tak!
„Rzym dziewką, i dziewek zamtuzem się zdał,
„Rzymu Cezar bydlęciem, Bóg — żydem się stał!“

2

Na tych rymach Zaratustry paśli się królowie; zaczem król po prawej rzecze: „O, Zaratustro, jakżeśmy dobrze uczynili, wybrawszy się w drogę, aby ciebie ujrzeć!
Albowiem wrogowie twoi pokazali nam obraz twój w swojem zwierciadle: oto spojrzałeś ku nam maszkarą djabła szyderczego: tak iż przestraszyliśmy się ciebie.
Lecz na cóż się to zdało! Przypowieści swemi zapuszczałeś raz po raz żądła w uszy i serca nasze. Aż wreszcie rzekliśmy: cóż z tego, jak on wygląda!
Słyszeć go musimy, tego, co poucza: „winniście miłować pokój, jako środek ku nowym wojnom, zaś krótki pokój bardziej, niż długi!“
Nikt tak wojowniczych słów nie głosił: „cóż jest dobre? Dobrze jest mężnym być. Dobra to wojna uświęca każdą rzecz“.
O Zaratustro, ojców naszych krew zawrzała w ciałach naszych na te słowa: była to mowa wiosny do starych kadzi winnych.
Gdy miecze migotały, jak krwawo-plamiste węże, wonczas to ojcowie nasi życiu radzi bywali; każdego pokoju słońce zdawało im się mdłe, gnuśne, zaś długi pokój rodził srom.
Jakże wzdychali oni, ojcowie ci nasi, gdy oglądali na ścianach białolśniące wyschłe miecze! I jako miecze, tak krwi wonczas łaknęli. Bo krwi miecz łaknie i błyskami tej żądzy płonie“. — —
— Gdy królowie tak oto o szczęściu ojców swych mówili i gawędzili, opadła Zaratustrę chętka zadrwić z ich gorliwości: gdyż najoczywiściej byli to pokojowo usposobieni królowie o starych i wytwornych obliczach. Przemógł się jednak. „Dobrze więc! rzekł, tędy oto wiedzie droga do jaskini Zaratustry; zaś dniu temu na długi niechaj przyjdzie wieczór! Teraz wszakże wołanie na ratunek przynagla mnie, abym was opuścił.
Zaszczyci to jaskinię mą, gdy królowie w niej zasiądą i oczekiwać zechcą: wypadnie wam wszakże długo czekać!
Chociażby! I cóż z tego! Gdzież to dziś lepiej uczy się czekać, niż na dworze? Zaś królów ostatnia cnota, — czyż nie zwie się ona: potrafić czekać?“ —

Tako rzecze Zaratustra.


PIJAWKA

I Zaratustra zanurzał się w zamyśleniu coraz dalej i głębiej w lasy, mijając przydroża bagienne. Jak to się temu przytrafia, co w ciężkiej zadumie przed się na ślepo idzie, nastąpił niespodzianie na człowieka. I oto w jednej chwili parsknęły mu w twarz: okrzyk bólu, dwie klątwy i ze dwadzieścia ciężkich przekleństw: tak że Zaratustra podniósł kij i począł bić nadeptanego. Opamiętał się wszakże natychmiast i zaśmiał się w sercu z szaleństwa, które w tej chwili popełnił.
„Daruj, rzecze do nadeptanego, który podnosił się chmurnie i przysiadał, daruj i weź przedewszystkiem tę oto przypowieść.
Jak wędrowiec, o dalekich rzeczach marzący, niespodzianie na samotnej drodze śpiącego psa potrąci, psa, co się w słońcu wygrzewa:
— jak oba przerażeni rzucą się na siebie, niby wrogowie śmiertelni, ci dwaj śmiertelnie przerażeni: tak oto i nam się przytrafiło.
A jednak! Jednak — jak nie wiele brakowało do tego, aby garnęli się ku sobie, ów pies i ów samotnik! Są wszak oba — samotnikami!“
— „Kimkolwiek jesteś, odparł nadeptany wciąż jeszcze chmurny, następujesz na mnie i przypowieścią swą a nietylko nogą!
Spojrzyj, czyż psem jestem?“ — przyczem siedzący wyciągnął nagie ramię z bagna — i podniósł się. Napoczątku leżał on był na ziemi ukryty i niewidoczny, jak ktoś, na dzicz bagienną zaczajony.
„Cóżeś ty tu czynił?!“ — krzyknął Zaratustra przerażony, ujrzawszy, że nagie jego ramię spływało obficie krwią, — „cóż ci się wydarzyło? Ugryzłoż cię, nieszczęsny, jakie złe zwierzę?“
Krwawiący zaśmiał się, wciąż jeszcze zagniewany. „Cóż ciebie to obchodzi! rzekł i chciał odejść. Jestem tu w swoich obszarach. Niech mnie pyta, kto zechce: dla gamonia wszakże odpowiedzi nie mam“.
„Mylisz się, rzekł Zaratustra i zatrzymał go, mylisz się: nie u siebie tu jesteś, lecz w mojem państwie, i nikomu krzywda stać się tu nie powinna.
Zwij mnie wszakże jako chcesz, jestem, kim być muszę. Samego siebie zwę Zaratustrą.
Spójrz! Tędy górą wiedzie droga do jaskini Zaratustry: nie daleko ona stąd. Nie zechciałbyś u mnie ran twych doglądać?
Na złe ci przyszło nieszczęsny w twem życiu: naprzód ugryzło cię zwierzę, potem nadeptał cię jeszcze człowiek!“ —
Gdy nadepnięty usłyszał imię Zaratustry, przeistoczył się nagle. „Jakaż dola mnie ściga! wykrzyknął, któż bo obchodzi mnie jeszcze w życiu, prócz tego jednego człowieka, prócz Zaratustry i tego zwierzęcia, co krwią żyje: prócz pijawki?
Łowiąc pijawki, leżałem w tem oto bagnie i już zanurzone me ramię dziesięć razy ukąszone było, gdy oto wgryza się po krew moją jeszcze piękniejsza pijawka, sam Zaratustra!
O szczęście! o cudzie! Sławię dzień, który mnie w to bagno zawiódł! Sławioną niech będzie najlepsza żywa bańka z tych, co dziś żyją, sławioną największa pijawka sumienia, Zaratustra!“ —
Tak oto mówił nadeptany. Zaratustrę radowały te jego słowa, oraz słów tych swoista pokora. „Kim jesteś? pytał i podał mu dłoń; między nami wiele wyjaśnione i wypogodzone być winno: lecz, zda mi się, już się poczyna czysty, jasny dzień.“
„Jam jest sumienny z ducha, odparł zagadnięty, a w rzeczach ducha nikt chyba sumienniej, ciaśniej i twardziej sobie nie poczyna ode mnie, wyjąwszy człowieka, od któregom się tego nauczył: wyjąwszy samego Zaratustrę.
Lepiej nic nie wiedzieć, niźli wiele, a połowicznie! Lepiej być głupcem na własną rękę, niźli mędrcem według cudzego mniemania! Ja — sięgam dna:
— i cóż na tem zależy, czy jest ono wielkie, czy małe? Czy zwie się bagnem, czy też niebem? Jedna piędź podstawy wystarcza mi całkowicie: aby tylko była dnem i podstawą!
— jedna piędź podstawy: na niej utrzymać się już można. W prawej sumienności wiedzy, niemasz nic wielkiego ani małego“.
„Więc jesteś może badaczem pijawek; do ostatnich den pijawkowych sięgasz może, ty sumienny?“
„O, Zaratustro, odparł nadeptany, toby było zbyt olbrzymiem przedsięwzięciem, jakżebym na coś podobnego mógł się poważyć!
Mózg pijawki, oto w czem jestem mistrzem i znawcą: — oto świat j!
I jest to rzeczywiście świat cały! Wybacz mi, lecz w tem miejscu duma moja wypowiedzieć się pragnie, gdyż tu nie mam równego sobie. Przetom rzekł: „tu jestem u siebie“.
Jakże długo zabiegam wokół tego jednego, wokół mózgu pijawki, aby mi ta śliska prawda się nie wyślizgnęła! Tu jest moje państwo!
— dlatego też odrzuciłem wszystko inne, dlatego wszystko inne stało mi się obojętne; i tuż obok mej wiedzy spoczywa ma czarna niewiedza.
Moje sumienie ducha wymaga ode mnie, abym jedno znał, a o wszystkiem innem nie wiedział: wstręt budzą we mnie ci wszyscy połowiczni z ducha, mgliści, bałamutni, rojący.
Gdzie ma rzetelność się kończy, tam ślepy jestem, tam też ślepym być pragnę. Gdzie zaś wiedzieć chcę, pragnę być też i rzetelnym, a mianowicie twardym, surowym, ciasnym, okrutnym i nielitościwym.
A żeś raz wyrzekł, o Zaratustro: „Duch jest życiem, co samo w życie się wrzyna“, więc te oto słowa zwiodły mnie i przywiodły do nauki twej. Bo, zaprawdę, krwią własną mnożyłem wiedzę swą!“
— „Jak o tem poucza oczywistość“ — wpadł mu Zaratustra w słowa; gdyż krew ociekała wciąż jeszcze z nagiego ramienia człowieka sumiennego. Dziesięć pijawek wpiło się w nie.
„O, człeku ty dziwaczny, jakże wiele poucza mnie ta oto oczywistość, mianowicie ty sam! A nie wszystko może wolnoby mi było wlać w twe uszy surowe!
Tak więc, — rozstańmy się! Wszakże radbym ujrzał cię raz jeszcze. Tędy górą wiedzie droga do mej jaskini: chcę, byś dzisiejszej nocy gościem był moim!
Radbym i ciału twemu wynagrodzić, że Zaratustra nogą cię nadeptał, i o tem myślę. Teraz wszakże wołanie na ratunek przynagla mnie, abym cię opuścił“.

Tako rzecze Zaratustra.


WIŁA

1

Gdy Zaratustra okrążał skałę, ujrzał nieopodal na pochyłości drogi człowieka miotającego się, niby w opętaniu, i powalającego się wreszcie twarzą na ziemię. „Baczność! — rzekł Zaratustra do swego serca, snać ten jest wyższym człowiekiem, jego to krzyk rozpaczny dobiegał do mnie, — obaczę, zali mu pomóc w czem zdołam“. Gdy podbiegł do tego miejsca, gdzie człowiek na ziemi leżał, ujrzał drżącego starca o błędnem wejrzeniu; daremnie trudził się Zaratustra, aby go podnieść i na nogi postawić. Nieszczęsny zdawał się nie spostrzegać nawet, że ktoś koło niego zabiega; gdyż raz po raz oglądał się żałośnie poza siebie, jak człowiek opuszczony i przez świat cały zaniechany. Wreszcie po długich drgawkach, wstrząsach i kurczach począł tak oto zawodzić:

Kto mnie ogrzeje, kto kocha mnie jeszcze?
Dajcie dłonie mi gorące!
Serc mi dajcie panwie żarne!
Powalony, grozą drętwy,
Napoły trup, któremu stopy grzeją,
Trawiony, och! gorączką nieznaną,
Drżący od lodowych ostrych mrozu strzał,
Tobą szczuty, myśli!
Nienazwany! ukryty! przeraźliwy!
Łowco zza chmur!
Gromem twym powalony,
Przed tobą, oko szydercze, co z ciemni ku mnie wyzierasz — leżę oto,
Wyginaj, wij mną, udręczony
Wszystkiemi męki wiecznemi,
Rażony
Przez ciebie, przeokrutny łowco,
O Ty, nieznany — Boże!

Ugodź głębiej,
Ugodź jeszcze raz!
Zakiuj, skrusz to serce!
Naco te męczarnie
Tępozębnych strzał?
Więc znowu spozierasz,
Człowieczą udręką nie syty,
Urągliwem boskiem gromu okiem?
Więc zabić nie chcesz,
Tylko męczyć, męczyć?
Poco — te katusze,
Urągliwy nieznany ty Boże? —
Ha! ha! Więc skradasz się?
O północy tej głębokiej
Czegóż chcesz? Mów!
Napierasz, ciśniesz mnie —
O! nadto blisko już!
Precz! Precz!
Słyszysz oddech mój,
Podsłuchujesz serce me,
Zawistniku ty —
Czemużeś zawistny?
Precz! Precz! Naco ta drabina?
Chcesz-że wnijść
W serce me,
Wtargnąć w największe tajniki
Myśli moich?
Bezwstydny! Nieznany — złodzieju!
Co chcesz wykraść?
Co podsłuchać?
Dręczycielu!
Ty — kacie i Boże!
Lub mamże, jako pies,
Tarzać się przed tobą?
W psiem oddaniu i zachwycie
Miłość świadczyć ci łaszeniem?

Daremnie! Kłuj-że więc,
Żądło ty okrutne! Nie,
Nie psem — zwierzyną twoją jestem,
Łowco ty okrutny!
Najdumniejszy z jeńców twych,
Łowco zza obłoków!
Powiedz wreszcie!
Czego chcesz, zawalidrogo, ode mnie?
Gromem osłonięty! O nieznany! Mów,
Czego chcesz, nieznany — Boże?

Co? Okupu?
Jakiego chcesz okupu?
Żądaj wiele — tak radzi duma moja!
I krótko mów — radzi wtóra moja duma!

Ha! ha!
Mnie — chcesz więc? Mnie?
Mnie — całego?...

Ha! ha!
Męczarnie mi zadajesz, szaleńcze,
Katujesz dumę mą?
Miłości daj — któż bo mnie ogrzeje jeszcze?
Któż bo kocha mnie dziś jeszcze? — dłonie daj gorące,
Daj-że serc mi panwie żarne,
Mnie, najbardziej samotnemu,
Lodu daj, och! siedmiokrotnego,
Co wrogów nawet,
Wrogów łaknąć chciwie uczy,
Oddaj, poddaj,
Najokrutniejszy wrogu,
Poddaj mi — siebie! — —

Zniknął!
Oto pierzchnął już,
Ostatni towarzysz jedyny,
Mój wielki wróg,
Mój nieznany,
Mój kat-Bóg! —
— O nie! O powróć znów,
Z wszystkiemi męki swemi!
Do ostatniego z samotników,
O powróć, przyjdź!
Wszystkie źródła moich łez
Do ciebie płyną wszak!
Ostatni serca mego płomień —
Tobie zapłonął!
O, powróć, przyjdź.
Nieznany Boże mój! Mój bólu! nie ostatnie — szczęście![1]


2

— Tu jednak Zaratustra dłużej pohamować się nie zdołał, pochwycił kij i począł z całych sił bić biadającego. „Zaprzestań! wołał z jadowitym śmiechem, zaprzestań, ty aktorze! Ty fałszerzu! Ty łgarzu z gruntu! Poznaję ja ciebie!
Zagrzeję ja ci wnet nogi, ty zły guślarzu, znam się dobrze na tem, jak takich — zagrzewać!“
— „Daj-że pokój, rzekł starzec i skoczył na nogi, nie bijże, Zaratustro! Czyniłem to tylko dla igraszki!
To wszystko należy do mojej sztuki; ciebie samego na próbę wystawić chciałem, gdym ci tę próbę zadawał! I, zaprawdę, przejrzałeś mnie nawskróś!
Lecz i ty oto — dałeś mi próbę samego siebie: twardy jesteś, mądry Zaratustro! Twardo bijesz swemi „prawdy“, twój drąg wymusza ze mnie — tę oto prawdę!“
— „Nie schlebiaj, odparł Zaratustra, wciąż jeszcze wzburzony i chmurny, ty aktorze do cna! Fałszywy jesteś: cóż ty mi powiadasz — o prawdzie!
Ty pawiu pawi, ty morze próżności, i cóżeś ty grał przede mną, zły czarowniku, kogóżto wyobrażać sobie miałem, widząc cię tak zawodzącego?“
Pokutnika ducha, odparł starzec, jego to grałem ja: ty sam wymyśliłeś niegdyś to słowo —
— poetę i czarodzieja, który wreszcie przeciw samemu sobie ducha swego zwraca, przeistoczonego, którego własna zła wiedza i złe sumienie mrozi.
I wyznaj tylko: długo wszak trwało, o Zaratustro, zanim przejrzałeś mą, sztukę i kłamstwo! Wierzyłeś w mą niedolę, gdyś mi głowę oburącz podtrzymywał, —
— słyszałem, jakeś zawodził: „niedość go kochano, niedość go kochano!“ Żem cię aż tak dalece oszukać zdołał, radowała się w skrytości złośliwość moja“.
„Przebieglejszych ode mnie mogłeś był oszukiwać, odparł twardo Zaratustra. Ja nie mam się na baczności przed oszustami, ja muszę być bez ostrożności: tak chce dola moja.
Ty wszakże — musisz oszukiwać: znam cię na tyle! Ty musisz być zawsze dwuznaczny, trzy — cztero — i pięcioznaczny. Nawet i to coś mi wyznał przed chwilą, nie było mi ani dość prawdziwe, ani dość fałszywe!
Ty zły fałszerzu, jakżebyś ty mógł inaczej czynić! Ubarwiałbyś nawet i chorobę swą, gdybyś nago przed doktorem stanął.
Podobnie ubarwiałeś swe kłamstwo, mówiąc mi przed chwilą: „czyniłem to tylko dla igraszki!“ Była i prawda w tem, w tobie jest coś z pokutnika ducha!
Odgaduję cię wszak: stałeś się czarodziejem dla wszystkich, lecz dla samego siebie nie starczyło ci już ani kłamstwa, ani podstępu żadnego, — dla samego siebie stałeś się odczarowany!
Żniwem twem był wstręt, jako twa jedyna prawda. Żadne słowo w twych ustach nie jest prawdziwe, prawdą jedyną są chyba twe usta, a raczej wstręt, co do nich przywarł.“ — —
— „Kimże ty jesteś! — krzyknął stary wiła hardym głosem. Któż to ośmiela się do mnie tak przemawiać, do największego z pośród żyjących?“ — i zielone błyski strzeliły z jego oczu ku Zaratustrze. Lecz wnet potem przeistoczył się i rzekł smutnie:
„O Zaratustro, znużony jestem, wstrętem przejmują mnie własne sztuki, ja nie jestem wielkim; i pocóż udawać! Jednakże, ty wiesz wszak o tem — ja szukałem wielkości!
Wielkiego człowieka udawać chciałem i obałamuciłem wielu: wszakże kłamstwo to przerasta siły moje. Łamię się na niem.
O, Zaratustro, wszystko we mnie jest kłamstwem, lecz to, że się łamię — to złamanie moje jest prawdziwe!“ —
„Cześć ci to przynosi, rzekł Zaratustra ponuro, nie patrząc na niego, — cześć ci to przynosi, że szukałeś wielkości, lecz zdradza cię to zarazem. Wielki nie jesteś.
Zły stary ty wiło, oto co w tobie najlepsze i najrzetelniejsze, i co w tobie cenię: żeś się umęczył sobą i rzekłeś: „ja nie jestem wielki“.
Za to właśnie poważam cię jako pokutnika ducha: a choć to przelotne było tylko mgnienie, wszakże przez tę jedną chwilę byłeś — prawdziwy.
Lecz mów, czego szukasz pośród moich lasów i skał? A gdyś mi wpoprzek drogi legł, na jaką to próbę wystawić mnie chciałeś? —
— czemże to kusiłeś mnie?“ —
Tak rzekł Zaratustra, a oczy jego skry rzucały. Stary wiła milczał czas jakiś, wreszcie rzekł: „Zalim ja kusił ciebie? Ja — tylko szukam.
O, Zaratustro. szukam człowieka prawdziwego, prawego, czystego, prostego, jednoznacznego, człowieka wskróś rzetelnego, naczynia mądrości, świętego w poznawaniu, szukam wielkiego człowieka!
Czyż nie wiesz o tem, o Zaratustro? Ja szukam Zaratustry.“

— Tu nastało między nimi długie milczenie; Zaratustra utonął w myślach tak głęboko, że aż oczy przymknął. Poczem, zwróciwszy się do wiły, pochwycił jego rękę i rzekł pełen ugrzecznienia i przebiegłości:
„Dobrze więc! Tędy górą wiedzie droga, tam leży jaskinia Zaratustry. W niej możesz szukać tego, kogo znaleźć pragniesz.
A pytaj zwierzęta me o radę, orła i węża mego: niech ci one szukać pomogą. Jaskinia ma wszakże wielka jest.
Ja wprawdzie — jam nie widział jeszcze wielkiego człowieka. Co wielkie jest, na to oko najsubtelniejszego jest dziś grubem narzędziem. Motłochu to królestwo.
Niejednegom widział, co się prężył i wydymał, a lud wołał: „Patrzcie, oto wielki człowiek!“ Lecz na cóż się pęcherze zdały! Koniec końców powietrze z nich uchodzi.
Koniec końców pęka żaba, co się zbyt długo wydymała: dech z niej uchodzi. Nadętym brzuchy przekłuwać: nie lada to uciecha. Słuchajcież chłopaki!
To „dziś“ należy do motłochu: któż tu wie, co jest wielkiem, co zaś małem! Któżby tu mógł być szczęśliwym w poszukiwaniu wielkości! Szaleniec chyba tylko: szaleńcom szczęści się w tem.
Wielkiego człowieka szukasz, przedziwny ty szaleńcze? Któż cię nauczył tego? Zali pora dziś ku temu? O, zły poszukiwaczu, czemu — doświadczasz mnie?“ — —

Tak rzekł Zaratustra, a ukoiwszy serce, śmiejąc się, ruszył w drogę.


WYSŁUŻONY

Pozbywszy się wiły, ujrzał Zaratustra niebawem znowuż kogoś na drodze, po której szedł. Nieopodal siedział czarny, smukły człowiek o chudej bladej twarzy: ten przygnębiał swoją postacią. „Biada, rzekł Zaratustra do swego serca, oto siedzi zakapturzony posępek, kapłańskiem zda mi się to jego zachowanie: czegóż tacy chcą w mojem królestwie?
Cóż znowu! Zaledwie jednemu wile się umknąłem: już oto drugi czarnoksiężnik drogę mi zabiega, —
— pewno jakiś czarownik, zamówienia czyniący, ciemny cudotwórca z bożej łaski namaszczony świata zaprzaniec, — niechby go djabeł porwał!
Lecz djabła nigdy niemasz na tem miejscu, gdzieby było jego miejsce właściwe: zawsze zjawia się za późno to przeklęte karlisko i kuternoga ten!“ —
Tak oto klął Zaratustra niecierpliwie w duszy i rozmyślał nad tem, jakby to z odwróconemi oczyma prześlizgnąć się obok czarnego człowieka: lecz oto stało się inaczej, niż zamierzał. W tejże chwili spostrzegł go siedzący; porwał się z miejsca i zastąpił mu drogę, czyniąc nieomal wrażenie człowieka, którego niespodziane szczęście spotyka.
„Kimkolwiek jesteś, wędrowcze, rzekł, pomóż zbłąkanemu i szukającemu starcowi, któremu tu łatwo coś złego przytrafić się może!
Obcy mi świat ten i daleki, słyszę też i zwierząt dzikich poryki; zaś ten, który mi schronienia udzielić mógł, nie istnieje już.
Szukałem ostatniego pobożnego człowieka, świętego i samotnika jedynego, który w lesie swoim nic jeszcze nie słyszał o tem, o czem cały świat dziś wie“.
„O czemże to wie dziś cały świat? pytał Zaratustra. Czy nie o tem, że stary Bóg, w którego cały świat niegdyś wierzył, już nie żyje?“
„Rzekłeś! — odparł starzec posępnie. A temu staremu Bogu służyłem ja do ostatniej jego godziny.
I otom jest: bez pana, a jednak nie wolny, o żadnej godzinie życia już nie radosny, chyba tylko we wspomnieniach.
Przeto wstąpiłem na te góry, abym nareszcie gody znów święcił, jak staremu papieżowi i ojcu kościoła przystoi: gdyż wiedz, ja jestem ostatnim papieżem! — gody wspomnień pobożnych i służby bożej.
Lecz oto i on już nie żyje, ten człowiek najpobożniejszy, ów leśny święty, który Boga swego śpiewem i pomrukiem ustawicznie chwalił.
Nie znalazłem go już; znalazłszy chatę jego, — zastałem w niej tylko dwa wilki, wyjące nad jego zgonem — wszystkie bo zwierzęta miłowały go. Uciekłem z chaty.
Czyżbym daremnie w te góry i lasy przychodził? Wówczas postanowiło serce me, abym szukał kogo innego, najpobożniejszego z tych, którzy w Boga już nie wierzą —, abym szukał Zaratustry!“
Tak rzekł starzec, bystrem okiem patrząc na tego, co przed nim stał; Zaratustra pochwycił dłoń starego papieża i przyglądał się jej długo z podziwem.
„Spojrzyj, czcigodny, jakaż piękna i długa dłoń! To dłoń człowieka, co zawsze błogosławieństwa rozdawał. Lecz teraz oto trzyma ona tego, kogo szukasz, mnie, Zaratustrę.
Jam jest ów bezbożny Zaratustra, który powiada: któż jest bardziej ode mnie bezbożny, abym się jego pouczeniem radował?“ —
Tak rzekł Zaratustra, wejrzeniem swem przenikając wskróś najskrytsze myśli starego papieża. Ów zaś podjął wreszcie:
„Kio najbardziej go kochał i posiadał, najbardziej go też i utracił:
— patrz, z nas dwu, ja jestem obecnie bardziej chyba bezbożny? Lecz któżby mógł radować się z tego!“ —
— „Służyłeś mu aż do ostatka, rzekł Zaratustra w zadumie, po długiem milczeniu, czy wiesz jak umarł? Zali prawdą jest, co ludzie mówią, iż zdławiła go litość,
— że ujrzał, jako człowiek na krzyżu wisi i nie zniósł, aby miłość człowieka stała się dlań piekłem i śmiercią wreszcie?“ — —
Stary papież nie odpowiadał i odwodził lękliwie swe spojrzenie, ukrywając bolesny i ponury wyraz.
„Zaniechaj go, rzekł Zaratustra po długim namyśle, patrząc ciągle starcowi prosto w oczy.
Zaniechaj go, nie istnieje on już. I aczkolwiek cześć ci to przynosi, że o tym zmarłym dobrze tylko mówisz, wiesz wszakże zarówno jak i ja, kim on był, i że chadzał dziwacz nemi drogami“.
„Mówiąc w trzy oczy, odparł rozweselony stary papież (jako że, na jedno oko był on ślepy) rzeczy boskich jestem bardziej świadom, niźli Zaratustra — i powinienem nim być.
Miłość ma służyła mu długie lata, ma wola była każdej jego woli uległa. Dobry sługa wie jednak wszystko, niejedno nawet, co jego pan przed samym sobą ukrywa.
Był to skryty Bóg, pełen tajemniczości. I syna wszak posiadł nie inaczej, jeno krętemi drogami. Na progu jego wiary widnieje wiarołomstwo.
Kto go jako Boga miłości sławi, ten nie zbyt szczytnie myśli o samej miłości. Czyż Bóg ten nie chciał być zarazem i sędzią? Atoli kochający miłuje poza nagrodą i odwetem.
Za młodu był ów Bóg ze wschodnich krain twardy, mściwy i piekło sobie zbudował ku rozkoszy swych ulubieńców.
Wkońcu zestarzał się jednak, stał się miękki, kruchy i współczujący, raczej do dziadka podobny, niźli do ojca, zaś najpodobniejszy do starej chwiejącej się babki.
I oto siedział na zapiecku, pełen zgryzoty, spowodowanej słabością nóg, światem i wolą własną umęczony i udusił się pewnego dnia nadmiarem litości“. — —
„Mój stary papieżu, wtrącił tu Zaratustra, czyś ty to własnemi oczyma oglądał? Być może, iż tak się to działo: tak, lub też inaczej. Gdy bogowie umierają, konać zwykli wieloraką śmiercią.
Wszakże, stało się! Tak czy owak, tak i owak — niemasz go już! Uszom i oczom moim był on nie w smak; nie radbym źle o nim powiadać.
Kochani wszystko, co spoziera jaśno i przemawia rzetelnie. Jednakże on — wszak wiesz o tem, stary kapłanie, coś z waszego, z kapłańskiego zachowania było w nim był wieloznaczny.
Był też niewyraźny. Jakże gromił on nas za to gniewem pałający, żeśmy go źle pojmowali! Lecz czemuż nie przemawiał dobitniej?
A jeśli uszu naszych w tem wina, czemuż dał nam takie uszy, co źle go rozumiały? Jeśli namuł w uszach naszych tkwił, któż go w nasze uszy włożył?
Zbyt wiele nie udało się temu garncarzowi, który wprawy jeszcze nie nabrał! Że jednak mścił się na garnkach i stworzeniach swych za to, że mu się one nie udały, — to było już grzechem przeciw dobremu smakowi.
Gdyż i w pobożności istnieje dobry smak, który wreszcie powiada: „precz z takim Bogiem! Lepiej żadnego Boga, lepiej na własną rękę dolę swą zdziaływać, lepiej szaleńcem być, lepiej samemu Bogiem się stać!“

— „Co słyszę! — rzekł stary papież, nastawiwszy czujnie uszu; o Zaratustro, tyś pobożniejszy, niźli sam myślisz, wraz z taką niewiarą!“ Jakowyś Bóg w tobie nawrócił cię do twej bezbożności.
Czy aby twa pobożność w Boga wierzyć ci nie daje? Zaś twa nadmierna rzetelność wywiedzie cię jeszcze poza dobro i zło!
Patrz, cóż to cię jeszcze oczekuje? Masz oczy, dłoń i usta, przeznaczone od wieków do błogosławienia. Nie samą dłonią błogosławi się.
W bliskości twej, aczkolwiek najbezbożniejszym chcesz mi być, czuję kadzidlne woni ciągłych błogosławieństw: rozkosz i żal ogarniają mnie wobec tego.
Pozwól, o Zaratustro, abym gościem twym był bodaj na jedną noc! Nigdzie na ziemi lepiej czuć się dziś nie będę, niż przy twoim boku!“ —
„Amen! Niech się tak stanie! rzekł Zaratustra w wielkiem zdumieniu, tędy górą wiedzie droga do jaskini Zaratustry.
Chętnie, czcigodny, zawiódłbym cię sam, gdyż kocham wszystkich ludzi pobożnych. Wszakże teraz wołanie na ratunek zmusza mnie, abym cię opuścił.
W królestwie mem nikt krzywdy zaznać nie powinien; jaskinia ma dobrą jest przystanią. Zaś najchętniej każdego smutnego stawiałbym na twardą ziemię i na mocne nogi.
Któż jednak zdejmie ten posępek z ramion twych? Jam na to za słaby. Długo, zaprawdę, czekać będziesz, aż póki ci ktoś twego Boga wskrzesi.
Gdyż stary ten Bóg nie żyje; zgoła martwy jest on już“. —

Tako rzecze Zaratustra.


NAJSZPETNIEJSZY CZŁOWIEK

— I znowuż biegły stopy Zaratustry przez góry i lasy, a oczy jego szukały wokół, wszakże nigdzie dojrzeć nie mogły tego, kogo znaleźć pragnęły: wielkiego cierpiącego i wołającego na ratunek. W drodze tej był radosnego serca i pełnego wdzięczności. „Ileż dobrego, mówił, darował mi dzień ten, wynagradzając swój zły początek! Z jakimiż dziwnymi ludźmi wiodłem dziś rozmowy!
Długo przeżuwać pragnę ich słowa, jako dobre ziarna; niechże mi zęby tak drobno je zmielą i rozetrą, aż mi one mlekiem w duszę spłyną!“ —
Gdy droga znowuż koło skał zatoczyła, zmienił się widok odrazu, i Zaratustra wstąpił w krainę śmierci. Sterczały tu czarne i czerwone turnie: naokół ani źdźbła, ani krzewu, ani ptasiego głosu. Była to dolina, której unikał zwierz wszelki, stroniły od niej nawet drapieżniki; tylko pewien gatunek szpetnych, grubych, zielonych węży, przypełzywać tu zwykł w starości, aby zdechnąć. Dlatego też zwali tę dolinę pastuchy: Wężym Skonem.
Zaratustrę ogarnęły czarne wspomnienia, gdyż zdało mu się, iż niegdyś był już w tej dolinie. I wiele ciężkich myśli przytłaczało mu ducha: szedł tedy powoli i zwalniał kroku coraz bardziej, wreszcie przystanął. Wówczas, otworzywszy oczy, ujrzał coś na drodze siedzącego: z kształtu niby człowiek, wszakże mało do człowieka podobne, ujrzał coś niewypowiedzialnego. I w jednej chwili opadł Zaratustrę wielki wstyd, iż coś podobnego własnemi oczyma oglądać musi: zarumienił się aż po siwy włos, odwrócił spojrzenie i uniósł już nogę, aby to złe miejsce opuścić. Lecz oto martwa głusz ocknęła się głosem: na ziemi zabuzowało coś w bełkocie i rzężeniu, jak woda, gdy nocą w nawpół zatkanych rurach bełkocze i rzęzi; wreszcie wyłonił się z tego głos ludzki i ludzka mowa: — brzmiała ona tak:
„Zaratustro! Zaratustro! Zgadnij mą zagadkę! Powiadaj! Mów! Czem jest zemsta na świadku?
Ja cię wstecz przywabiam, gładki tu jest lód! Bacz-że, bacz, aby duma twa nóg tu nie połamała!
Mądrym się mniemasz, dumny Zaratustro! Odgadnij-że mi tę zagadkę, ty twardy łuskaczu orzechów, zagadkę, którą ja przedstawiam! Powiadaj więc kimże jestem ja!“
Gdy Zaratustra te słowa usłyszał — jak sądzicie, co działo się w duszy jego? Opadła go litość; i runął nagle, jak się powala dąb, który długo opierał się licznym drwalom, — ciężko, raptownie, ku trwodze tych, którzy go ściąć pragnęli. Lecz za chwilę stał znów na nogach, a oblicze jego przybrało twardy wyraz.
Poznaje ja cię, rzekł spiżowym głosem: tyś jest mordercą Boga! Puść-że mnie.
Nie zniosłeś tego, kto ciebie widział, — kto cię zawsze na wskroś przezierał, ty najszpetniejszy człowieku! Zemściłeś się na tym świadku!“
Tak rzekł Zaratustra i chciał odejść precz; lecz ów niewypowiedzialny pochwycił go za brzeg szaty, począł znów bełkotać i szukać słów. „Pozostań!“ — rzekł wreszcie —
— pozostań! Nie mijaj mnie! Zgadłem, jaka to siekiera powaliła cię z nóg: Chwała ci, o Zaratustro, że znowu stoisz!
Odgadłeś, wiem to dobrze, jak temu jest na duszy, co jego zabił, — mordercy Boga. Pozostań! Przysiądź się do mnie, nie będzie to daremne.
Do kogóż bo udać się pragnąłem, jeśli nie do ciebie? Pozostań, siądź tutaj! Nie patrz jednak na mnie! Uczcij w ten sposób — brzydotę moją!
Prześladują mnie oni: tyś się stał mą ostatnią ucieczką. Nie swą nienawiścią, nie szpiegami swymi: — z takich prześladowań szydząc, siałbym się dumny i radosny!
Czyż wszelkie powodzenie nie było dotychczas po stronie dobrze prześladowanych? Zaś kto dobrze prześladuje, łacno się uczy śladem chadzać: — wszakże zwykł się znajdować — z tyłu! Lecz ich litość to zdziałała —
— od ich litości umknąłem i do ciebie przystałem. O, Zaratustro, chroń-że mnie, ostatnia ty moja ucieczko, ty jedyny, któryś mnie odgadł:
— tyś odgadł, jak temu na duszy, kto jego zabił. Pozostań! A jeśli odejść chcesz, niecierpliwy: nie idź tą drogą, którą ja przybyłem. Ta droga jest zła.
Złorzeczysz mi może w duchu, że cię tak długo gawędą swą udręczam? Że ci rad już udzielam? Wiedz jednak, jam jest najszpetniejszym człowiekiem,
— który ma zarazem największe i najcięższe nogi. Kędy ja przechodziłem, droga złą się stała. Ja wszystkie drogi zadeptuje na śmierć i na pohańbienie.
A że mijałeś mnie milczący; żeś się zaczerwienił na mój widok, widziałem wszak to dobrze: po tem poznałem, że jesteś Zaratustra.
Każdy inny rzuciłby mi jałmużnę litości wejrzeniem i mową swoją. Lecz na to jam nie dość żebraczy, tyś to odgadł —
— na tem zbyt bogaty, bogaty we wszystko, co wielkie, okrutne, najszpetniejsze, najbardziej niewypowiedzialne! Wstydem swym, o Zaratustro, uczciłeś mnie!
Z wysiłkiem dobyłem się z natłoku litościwych, — aby znaleźć jedynego, co dziś poucza: „litość jest natrętna“ — aby znaleźć ciebie, o Zaratustro!
— natrętną jest, zarówno Boża, jak i człowiecza litość: litość wstydowi się przeciwi. Zaś nie chcieć pomóc bywa nieraz rzeczą dostojniejszą, niźli owa cnota, zawsze do pomocy skora.
Lecz ona to jest dzisiaj imieniem samej cnoty pośród wszystkich ludzi małych, litość owa; — ci nie znają czci wobec wielkiego nieszczęścia, wielkiej brzydoty, wielkiego chybienia.
Ponad tymi wszystkimi spozieram ja górą, jak pies nad grzbietami rojnego stada owiec. Drobne to, miękką wełną porosłe, dobrochętne i szare plemię.
Jako czapla, z zarzuconą w tył głową, wzgardliwie na miałkie spogląda stawy: tako spozieram ja ponad miałkie fale, chęci i dusze.
Zbyt długo przyznawano słuszność tym małym ludziom: tak, iż wreszcie dano im nawet i władzę — i oto pouczają teraz: „dobre jest to, co ludzie mali dobrem zwą“.
Zaś „prawdą“ zwie się dziś to, o czem mawiał ów kaznodzieja, który sam z nich pochodził, ów przedziwny święty i orędownik małych ludzi, który o samym sobie świadczył: „ja — jestem prawda“.
Ten nieskromny zdawna wbija już w pychę małych ludzi — on, co nie lada błąd głosił, pouczając: „ja — jestem prawda“.
Czyż nieskromnemu odpowiedziano kiedykolwiek grzeczniej? — Tyś, o Zaratustro, przeszedł mimo niego, mówiąc: „Nie! Nie! Po trzykroć nie!“
Tyś ostrzegał przed tym błędem, tyś pierwszy ostrzegał przed litością — ostrzegałeś nie wszystkich, ani też nikogo, lecz siebie jedynie, oraz tych, co z twego są rodu.
Wstydziłeś się patrząc na wstyd wielkich cierpiących, i zaprawdę, skoro mówisz: „od strony litości zbliża się wielki chmura, miejcie się na baczności, ludzie!“
— skoro pouczasz: „wszyscy twórcy twardzi są, każda wielka miłość jest wyższa od swego współczucia“: — o Zaratustro, snać świadom ty jesteś znaków, zwiastujących burzę!
Sam jednak — przestrzeż siebie przed własną swą litością! Gdyż wielu jest już w drodze ku tobie: wielu cierpiących, wątpiących, rozpaczających, tonących, marznących —
Ostrzegam cię i przed sobą. Odgadłeś wszak mą najlepszą i najzgubniejszą zagadkę, odgadłeś mnie samego i wszystko, com czynił. Znam ja siekierę, która ciebie obali.
On jednak — umrzeć musiał: oczyma, które wszystko widzą, — widział człowiecze głębie i dna, całą jego zatajoną sromotę i szpetność.
Jego litość wstydu nie znała: wpełzał w nie najbrudniejsze zakątki. Ten najciekawszy, nad miarę natrętny, ten nadlitościwy umrzeć musiał.
On zawsze mnie widział: na takim świadku zemstę wywrzeć musiałem — lub też sam przestać żyć.
Bóg, co widział wszystko, nawet i człowieka, Bóg ten umrzeć musiał! Człowiek nie zcierpi, aby taki świadek żył“.

Tak oto mówił człowiek najszpetniejszy. Zaratustra wszakże powstał w zamiarze odejścia: gdyż mroziło go aż do głębi trzew.
„Ty niewysłowiony, rzekł, ostrzegasz mnie przed swoją drogą. W podzięce za to sławię ci moją drogę. Patrz, tam oto znajduje się jaskinia Zaratustry.
Jaskinia ma jest wielka i głęboka, posiada też i wiele wnęk, najskrytszy znajdzie tam dla się kryjówkę.
Zaś tuż obok niej sto nor i przełazów dla pełzającego, latającego i skaczącego zwierza.
O, odtrącony, który samego siebie odtrąciłeś, nie chcesz przebywać pośród ludzi i ludzkiej litości? Czyń więc, jako ja czynię! W ten sposób uczyć się będziesz zarazem ode mnie; tylko działając, uczy się człowiek.
Lecz pomów pierwej i przedewszystkiem ze zwierzętami memi. Najdumniejsze zwierzę i zwierzę najprzebieglejsze — one dla nas obu będą snać najlepszymi doradcami!“ — —
Tak rzekł Zaratustra i ruszył w drogę w większej, niż przedtem, zadumie i powolniejszym krokiem: gdyż zapytywał siebie o wiele rzeczy i nie łatwo znajdował odpowiedź.
„Jakże ubogi jest człowiek! myślał w swem sercu, jakże szpetny, bełkotliwy i jakże pełen ukrytego wstydu!
Powiadają mi, że człowiek samego siebie kocha: och, jakże wielka musi być ta miłość siebie! Ileż wzgardy ma ona przeciw sobie!
I tamten kochał też siebie, zarówno jak i nienawidził się, — wielkim miłośnikiem jest mi on i wielkim gardzicielem.
Nie spotkałem nikogo, kloby głębiej gardził sobą: i to jest wyżyną. Biada, byłżeby to ów człowiek wyższy, którego krzyk słyszałem?
Kocham wielkich wgardzicieli. Człowiek jest czemś, co przezwyciężone być musi“ — —.


DOBROWOLNY ŻEBRAK

Gdy Zaratustra opuścił najszpetniejszego człowieka, ogarnął go chłód i poczucie samotności: snuło mu się w myślach tyle rzeczy zimnych i samotnych, że aż członki jego przytem oziębły. Gdy jednak — dalej i coraz dalej przed się kroczył, wspinając się w górę, to znów na dół zstępując, tuż obok łanów zielonych, to znów poprzez dzikie kamieniste zwały, w których niecierpliwy strumień łoże sobie niegdyś słał: w wędrówce tej uczyniło mu się nagle cieplej i serdeczniej na duchu.
„Cóż to się dzieje ze mną?? — pytał samego siebie, coś ciepłego i żywego orzeźwia mnie nagle, snać w pobliżu jest coś takiego.
Mniej samotny czuję się nagle; nieświadomi towarzysze i bracia snują się wokół mnie, ciepłe ich tchnienie już mą duszę zatrąca“.
Gdy jednak, szukając oczyma tych ukoicieli samotności, oglądał się naokół: patrzy, — krów zbite stado stoi na pagórku; ich to bliskość i woń ogrzały mu serce. Krowy te zdawały się bacznie przysłuchiwać przemawiającemu do nich człowiekowi i nie zwracały uwagi na Zaratustrę. Gdy bliżej przystąpił, usłyszał najwyraźniej głos ludzki, dochodzący ze stada krów; do mówiącego zwracały krowy najoczywiściej łby swoje.
Zaratustra poskoczył wobec tego czemprędzej i rozegnał zwierzęta, obawiając się, że tu przytrafiło się komuś coś złego, czemu współczucie krów zaradzić chyba nie zdoła. Omylił się jednak. Na ziemi siedział człowiek i, zdawało się, przekładał zwierzętom, aby się go nie obawiały, człek zgodny, kaznodzieja górski, z którego oczu dobroć sama za siebie przemawiała. „Czegóż ty tu szukasz?“ — wołał Zaratustra zdumiony.
„Czego szukam tutaj? odparł: tegoż, czego i ty, który mi spokój oto zakłócasz! szukam szczęścia na ziemi.
Kwoli temu chciałbym się od tych krów niejednego nauczyć. Wiedzże, iż pół dnia przemawiam już do nich, i teraz właśnie miały mnie one pouczyć. I pocóżeś im przeszkodził?
Jeśli nie nawrócimy się i nie staniemy, jak krowy, nie wnijdziemy do królestwa niebieskiego. Winniśmy nauczyć się od nich jednego: mianowicie przeżuwania.
I zaprawdę, gdyby człowiek cały świat posiadł, a przeżuwania się nie nauczył: nacóż zda mu się to wszystko! Utrapienia swego nie pozbędzie się on
— wielkiego utrapienia: a zwie się ono dziś wstrętem. Czyjeż bo serce, usta i oczy nie są dziś pełne wstrętu? I twoje! I twoje także! Lecz spojrzyj, proszę, na te krowy!“ —
Tak oto mówił kaznodzieja górski i teraz dopiero zwrócił spojrzenie na Zaratustrę, — dotychczas spoczywało ono z lubością na krowach: spojrzawszy jednak, zmienił się nagle. „Z kimże to ja mówię? zawołał przerażony i skoczył na równe nogi.
Wszak to człowiek bez wstrętu, to sam Zaratustra, pogromca wielkiego wstrętu. Zaratustry to oko, jego to usta, jego serce.“
Mówiąc to, z załzawionemi oczyma, całował dłonie Zaratustry i zachowywał się, jak ktoś, komu drogocenny dar i klejnot spada niespodzianie z nieba. Krowy zaś przyglądały się temu wszystkiemu i dziwiły się niewymownie.
„Nie mów o mnie, ty dziwny! przypochlebny człecze! rzekł Zaratustra, broniąc się od tych czułości, powiadaj mi przedewszystkiem o sobie! Czy nie jesteś czasami tym dobrowolnym żebrakiem, który wielkie bogactwa porzucił, —
— który powstydził się niegdyś i bogactw swych i bogaczy, i uciekł do biednych, aby im swą pełnię i serce swe ofiarować? Lecz oni nie przyjęli pono tych darów.“
„Lecz nie przyjęli mnie oni, rzekł dobrowolny żebrak, wiesz wszak o tem. Zwróciłem się więc do zwierząt i do tych krów oto“.
„Nauczyłeś się snać tego, przerwał mu Zaratustra, o ile trudniejsze jest właściwe dawanie — od właściwego brania, i że umieć dobrze darowywać jest sztuką i ostatniem najprzebieglejszem mistrzostwem dobroci.“
„Osobliwie dzisiaj, odparł dobrowolny żebrak: dziś gdy wszystko niskie staje się buntownicze, trwożliwe i na swój sposób butne: na sposób ciżby mianowicie.
Gdyż nastała, jak wiesz, godzina wielkiego, złowróżbnego, długiego i powolnego buntu motłochu i niewolników: rośnie on i wzmaga się!
Dziś oburza niskich wszelkie dobrodziejstwo i drobne oddawanie; nad miarę bogaci niech się mają na baczności!
Kto dziś, jak pękata butla, z nadto wąskich szyjek sączy: — takim butelkom chętnie urywa się dziś szyję.
Lubieżna chciwość, żółciowa zawiść, zgryźliwa mściwość, pycha plebejuszowska: wszystko to skakało mi do oczu. Nieprawdą stało się już, że ubodzy są błogosławieni. Królestwo niebieskie jest wszakże pośród krów.“
„A czemu nie pośród bogaczy?“ — rozpytywał Zaratustra badawczo, odganiając krowy, które obwąchiwały poufale poczciwca.
„Czemu doświadczasz mnie? odparł zagadnięty. Wszak wiesz o tem lepiej, niźli ja. Cóż to przygnało mnie do najbiedniejszych, o Zaratustro? Czyż nie wstręt do naszych najbogatszych?
— do tych więźni bogactwa, którzy swą korzyść podejmować umieją z każdego śmietnika, ludzi o zimnem oku i lubieżnych myślach, do tej hołoty ku niebu cuchnącej,
— do tego pozłocistego sfałszowanego motłochu, którego ojcowie byli długopalcymi złodziejami, ścierwnymi ptaki, lub gałganiarzami, — z kobietami dziś tak powolni, lubieżni, tak łatwo zapominający: — wszak oni wszyscy są bliscy nierządnicy —
motłoch w górze, motłoch na dole! Czemże są dziś „ubodzy“ i „bogaci“! Tej różnicy oduczyłem się już, — i oto umknąłem od nich, umykałem coraz dalej, aż wreszcie do tych oto krów trafiłem“.
Tak mówił poczciwiec, sapał zaś przytem i pocił się przy swych słowach: tak, że krowy dziwiły się ponownie. Zaratustra wszakże przy tych twardych jego słowach spoglądał mu w twarz z uśmiechem i potrząsał głową w milczeniu.
„Przemoc czynisz sobie, kaznodziejo górski, używając słów tak twardych. Do takiej tężyzny nie dorosły twoje usta i oko.
I jak sądzę, nawet i żołądek: nie służy jemu żaden gniew, nienawiść i żadne wzburzenie. Żołądek twój pragnie łagodniejszej strawy: ty nie jesteś mięsożerny.
Wydajesz mi się raczej jaroszem i miłośnikiem korzonków. Może nawet ziarna mielesz. Lecz z pewnością uciechom mięsnym skłonny nie jesteś i bardzo lubisz miód.“
„Odgadłeś mnie doskonale, odparł dobrowolny żebrak z uczuciem ulgi na sercu. Lubię miód, mielę też i ziarna, gdyż poszukiwałem zawsze strawy o miłym smaku, i czystem tchnieniu:
— oraz takiej, która długiego potrzebuje czasu, jako dzieło ruchu całodziennego dla łagodnych bezczyńców i nicponi.
Najdalej oczywiście zaszły pod tym względem krowy: one wynalazły przeżuwanie i wylegiwanie się w słońcu. Powstrzymują się one również od wszelkich ciężkich myśli, które rozdymają serce.“
— „Dobrze więc! rzekł Zaratustra: winieneś wobec tego ujrzeć i moje zwierzęta: orła mego i węża, — niemasz bo dziś równych im na świecie.
Patrz, tędy oto wiedzie droga do jaskini Zaratustry: bądź gościem u mnie tej nocy. I mów ze zwierzęty memi o szczęściu zwierząt, —
— póki ja nie powrócę. Gdyż teraz oto wołanie na ratunek każe mi spiesznie cię opuścić. Znajdziesz i miód świeży u mnie: jak lód świeży plastrowy miód złocisty: jedz-że go!
A teraz pożegnaj czemprędzej swe krowy, ty dziwaczny! ujmujący! aczkolwiek nie łatwo ci to pożegnanie przyjść winno. Gdyż są to wszak najcieplejsi twoi przyjaciele i mistrze!“ —
„— Wyjąwszy jednego, którego jeszcze bardziej miłuję, odparł dobrowolny żebrak. Ty sam jesteś dobry, lepszy nawet, niż krowa, o Zaratustro!“
„Precz, precz ode mnie, nieznośny pochlebco! wołał Zaratustra złośliwie, czemu psujesz mnie tą pochwałą i tym miodem przypochlebnym?“
„Precz, precz ode mnie!“ — krzyknął raz jeszcze, wymachując kijem w stronę tkliwego żebraka: ów zaś umykał co tchu.


CIEŃ

Ledwie, że dobrowolny żebrak uciekł i Zaratustra na chwilę sam pozostał, gdy odezwał się za nim inny głos: „Stój, Zaratustro! Poczekaj-że chwilę! to ja jestem, Zaratustro, ja, twój cień!“ Lecz Zaratustra nie czekał, gdyż ogarnęła go nagła niechęć do tego zbiegowiska i natłoku w jego górach. „Gdzież się podziała ma samotność? rzecze do siebie.
Zaprawdę, nadto mi już tego; te góry roją się od ludzi, nie królestwo już nie jest z tego świata, innych potrzebuję gór.
Cień mój woła mnie? Lecz czemże mi mój cień! Niech mnie goni! ja zaś — ucieknę mu.“
Co rzekłszy do swego serca, pobiegł naprzód. Lecz ten, co za nim szedł, przyśpieszył również kroku: tak, iż niebawem widać było trzech goniących się: przodem śpieszył dobrowolny żebrak, za nim Zaratustra, naostatku biegł cień jego. Niedługo wszakże gonili się tak, gdyż Zaratustra przyszedł wnet do zastanowienia nad własnem szaleństwem, i otrząsnął z siebie natychmiast wszelką niechęć i przesyt wszelki.
„Tam do licha! — rzekł, czyż nie działy się zdawien dawna najśmieszniejsze rzeczy pomiędzy nami, starymi pustelnikami i świętymi?
Zaprawdę, nierozsądek mój wyrósł wysoko pośród gór! Oto słyszę, jak sześć starych błazeńskich nóg skrzypi w gonitwie za sobą!
Czyż godzi się Zaratustrze lękać cienia? I zda mi się wreszcie, że posiada on dłuższe nogi, niźli ja.“
Tak rzekł Zaratustra, śmiejąc się śmiechem oczu i trzewi, poczem zatrzymał się i zawrócił nagle — i omal że nie zwalił z nóg swego naśladowcę i cienia: tak blisko następował mu on na pięty i tak wątły był on zarazem. Gdy Zaratustra oczyma go zmierzył, przeraził się jego jak upiora: tak chudy, zczerniały, czczy i przeżyty wydał mu się ten jego naśladowca.
„Kim jesteś? — pytał Zaratustra gwałtownie, i czego tu się snujesz? I dlaczego zwiesz się moim cieniem? Nie podobasz ty mi się.“
„Daruj, odparł cień, że ja to jestem; a jeślim ci się nie spodobał wiedz-że, Zaratustro, chwalę za to ciebie i dobry twój smak.
Pielgrzymem jestem, który zdawna już wędruje śladem twoich stóp: zawszem ja w podróży, a zawsze bez celu, i nigdzie nie jestem u siebie: tak, iż, zaprawdę, nie wiele się różnię od Żyda wiecznego tułacza, prócz tem chyba, żem ani wieczny, ani Żyd.
„Jakże to? Mamże być zawsze w podróży? Każdym wichrem miotany, chwiejny, przed się party? O ziemio, stałaś mi się zbyt krągła!
Na każdej powierzchni siadywałem już, jak znużony kurz zasypiałem na zwierciadłach i szybach okiennych: wszystko bierze ode mnie, nic nie obdarza, staję się cienki, — do cienia jestem nieomal podobny.
Za tobą wszakże, o Zaratustro, latałem i krążyłem najdłużej, i aczkolwiek dobrze się przed tobą ukrywałem, byłem wszakże twym najlepszym cieniem, gdzie ty siadywał, tam siedziałem i ja.
Wraz z tobą obchodziłem najodleglejsze, najmroźniejsze światy, jak upiór, co dobrowolnie po zimowych dachach i po śniegu lata.
Wraz z tobą dążyłem do wszystkiego zakazanego, najgroźniejszego, najdalszego: i jeśli cośkolwiek we mnie cnotą jest, będzie nią snać ten brak trwogi przed wszelkim zakazem.
Wraz z tobą burzyłem to wszystko, co kiedykolwiek me serce czciło, obalałem wszystkie kamienie rubieżne i posągi, ubiegałem się za najniebezpieczniejszemi pragnieniami, — zaprawdę, poprzez wszelaki występek przeskakiwałem ja niegdyś.
Wraz z tobą oduczyłem się wiary w wielkie słowa, wartości i imiona. Gdy djabeł linieje, czyż nie odpada wówczas i jego imię? I ono jest również wyliną. I djabeł sam jest może — naskórkiem.
„Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone“, — tak oto przekonywałem siebie. W najchłodniejsze wody rzucałem się głową i sercem. Och, jakże często wystawałem potem nagi, jak rak czerwony!
Och, dokądże pierzchło wszelkie dobro, wszelki wstyd, wszystka wiara w dobrych! Och, gdzież się zapodziała owa zakłamana niewinność, jaką niegdyś posiadałem, niewinność dobrych i ich szlachetne kłamstwa!
Zbyt często, zaprawdę, prawdzie na pięty następowałem: i oto zwracała się nagle, uderzałem w nią głową. Nieraz zdawało mi się, iż kłamię, lecz oto, wtedy dopiero utrafiałem — prawdę.
Zbyt wiele wyjaśniło mi się: obecnie nic już mnie nie obchodzi. Nie żyje już nic, cobym kochał, — jakżebym miał samego siebie jeszcze kochać?
„Żyć wedle swych chęci, lub wcale nie żyć“: tego pragnę, nawet najświętszy człowiek takie ma pragnienie. Lecz, biada mi! skądże wezmę jeszcze — chęci?
Mamże ja — jeszcze cel? Mamże ja przystań, do której mój żagiel wiedzie?
Mamże ja pomyślne wiatry? Och, ten tylko, który wie, dokąd żegluje, wie zarazem, który wiatr jest dobry i dla jego żeglugi pomyślny.
I cóż mi pozostało? Serce znużone i bezczelne; wola niestateczna; skrzydła łopoczące; złamany krzyż.
To szukanie swojej siedziby: O, Zaratustro, wierzaj mi, całe to poszukiwanie było tylko siedziby szukaniem i pokuszeniem inem, — trawi mnie ono.
„Gdzież jest — moja siedziba? O tom pytał, tegom szukał i szukał bez końca, — nie znalazłem jej. O, wieczne „wszędy“, wieczne „nigdzie“, o wieczne — „daremnie!“

Tak oto mówił cień, Zaratustry oblicze wydłużyło się przy tych słowach. „Ty jesteś mym cieniem! rzekł wreszcie, ze smutkiem.
Nie małe jest twe niebezpieczeństwo, duchu ty wolny i pielgrzymi! Zły miałeś dzień: bacz, aby jeszcze gorszy wieczór po nim nie nastąpił!
Takim niestatecznym zda się wreszcie więzienie nawet błogiem schroniskiem. Czyś widział kiedy, jak śpią schwytani przestępcy? Śpią oni spokojnie: korzystają z nowego bezpieczeństwa.
Strzeż się, aby cię nie zniewoliła wkońcu jakaś ciasna wiara, twardy i surowy oman! Ciebie zwodzi i doświadcza obecnie wszystko, co jest zwarte i mocne.
Straciłeś cel: biada, jakże przebolejesz teraz tę stratę lekkomyślną? Wraz z nim — zgubiłeś i drogę swą z przed oczu!
Biedny ty, bałamutnie i kapryśnie bujający, znużony motylu! Czybyś nie zechciał na ten oto wieczór znaleźć odpoczynek i schronisko? Idź-że więc do mej jaskini!
Tędy mknie droga do mej jaskini. A teraz uciekam czemprędzej od ciebie. Legło to wszystko na mnie, jako cień.
Sam chcę teraz pobiec, aby znów jasno uczyniło się wokół mnie. Kwoli temu muszę długo i raźno krzątać się na nogach. Zaś dziś wieczorem — tańce będą u mnie!“

Tako rzecze Zaratustra.


W POŁUDNIE

— Spieszył więc Zaratustra, śpieszył coraz dalej, nie spotykając już nikogo. I był sam jeden, i raz wraz myślą do siebie powracał, i rozkoszował się samotnością, i chłonął ją, i rozmyślał o wielu dobrych rzeczach — całemi godzinami. W południe, gdy słońce stało wprost nad głową Zaratustry, mijał on krzywe, sękate drzewo, bujną miłością winnego krzewu tak ogarnięte, że aż przed samym sobą ukryte: z krzewu tego zwieszały się ku wędrowcowi obfite żółte grona. Wówczas wzięła ochota ugasić lekkie pragnienie i zerwać takie grono, gdy jednak ramię już wyciągnął, zrodzili się w nim inna, jeszcze większa chętka: mianowicie lec pod tem drzewem w tę godzinę doskonałego południa, i zasnąć.
Tak też uczynił; a zaledwie legł na ziemię w ciszę i przytulność barwistej murawy, już o swem niewielkiem pragnieniu zapomniał i zasnął. Gdyż, jak głosi przysłowie Zaratustry: jedno jest niezbędniejsze od drugiego. Tylko że oczy jego pozostały otwarte: — nie mogły się one nasycić widokiem drzewa i miłości winnego krzewu, — nasycić i nauwielbiać. W zasypianiu jednak przemawiał Zaratustra tak oto do swego serca:

„Cicho! Cicho! Czyż nie doskonałym stał się właśnie świat? Cóż to ze mną dzieje się?
Jak wiatru pieściwe tchnienie tańczy niewidzialne po taflowej toni morza, lekko i jak puch zwinnie, tak oto sen po mnie pląsa.
Oka mi nie zmruży, duszę w jawie pozostawia. Lekki jest, zaprawdę! ten puchowy sen.
Podmawia mnie on, nie wiem jak to czyni? dotyka mnie wnętrznie przypochlebną dłonią i zniewala mnie. Zniewala mnie sen, by się dusza wyciągnęła: —
— jak się nuży i wyciąga, ma przedziwna dusza! Czyżby dnia siódmego wieczór zaszedł ją w południe? Czy nie za długo snuła się szczęsna już pośród dobrych, źrzałych rzeczy?
Tak się pręży i wyciąga, — i wydłuża wciąż! w spokoju już legła, ma przedziwna dusza. Za wiele dobrego smakowała już; dławi ją ten smutek złoty, więc się krzywi usty.
— Jak nawa, która wpłynęła w swą cichą zatokę: — i o ziemię wsparła się wreszcie, długą drogą umęczona i niepewną tonią. Wszak ziemia najwierniejsza?
Gdzie się nawa taka do lądu przygarnie, do lądu przytuli: — tam pająka z lądu starczy, jednej jego nici. Mocniejszej tu liny zgoła nie potrzeba.
Jak znużona taka łódź w najcichszej zatoce, tak spoczywam ziemi bliski, wierny, ufny, czekający, najniklejszą nicią do niej przywiązany.
O szczęście! Szczęście! Wszak śpiewać chcesz, o duszo moja? W murawie ległaś. Lecz czas to jest tajemny, uroczysty czas, kiedy żaden pasterz fletni się nie ima.
Bacz! Południowy skwar drzemie nad łanami! Nie śpiewaj! Cicho! Świat jest doskonały.
Zamilcz, traw skrzydlaty tworze, nie śpiewaj, duszo moja! I szeptu też zaniechaj! Spójrz — cicho! stare śpi południe, ustami wraz porusza: czyż nie spija ono właśnie szczęścia kropli —
— tej brunatnej, starej kropli złocistego szczęścia, złocistego wina? Szczęście się pomyka, szczęście śmieje się. Tak się śmieje — Bóg. Cicho! —
— „Do szczęścia — jakże niewiele do szczęścia potrzeba!“ Takem mawiał niegdyś i mądrym się mniemałem. Słowa te bluźnieniem były: tegom świadom dziś. Sowizdrzały mądre lepiej powiadają.
Owóż to najmniejsze, to najcichsze, to najlżejsze, jaszczurki jednej szmer, jedno tchnienie, jeden mig, oka jedno mgnienie: — mało, oto przymiot najlepszego szczęścia. Cicho!
— Cóż się dzieje ze mną: bacz! Czyż nie pierzchnął czas? Czy nie spadam ja? Czy nie spadłem — bacz! w studnię wieczności?
— Cóż się dzieje ze mną? Cicho! Razi mnie — o biada — w serce? W serce mnie uraża! O złam się, złam nie serce po szczęściu tem, po razie tym serdecznym!
— Jakże to? Czyż nie doskonały stał się właśnie świat? Krągły, źrzały? O, ta złota, krągła obręcz — dokąd mknie też ona? Hejże, sam za nią polecę! W mig!
Cicho — —“ (tu przeciągnął się Zaratustra i poczuł, że śpi.).
„Wstawaj! wołał do siebie samego, ospalcze ty! Ty śpiochu o południu! Hejże, hejże, stare nogi! Czas już na was, czas najwyższy, dobry kawał drogi jeszcze na was czeka —
Wszak wyspałyście się już, jakże długo trwało to? Połowę wieczności! Hejże, hejże stare serce! Jakże długo będziesz ty po takim śnie — docucać się?“
(Lecz tu zasnął Zaratustra ponownie, a dusza przeciwiała mu się, broniła i ułożyła się znowuż) — „Zaniechaj mnie! Cicho! Czyż nie doskonały stał się właśnie świat? O, ta krągła złota piłka!“ —
„Wstawaj, rzekł Zaratustra, ty złodziejko mała, mitrężąca dzienny czas! Jakże to? Jeszcze ciągle przeciągać się chcesz, ciągle ziewać, wzdychać i w głębokie studnie padać?
Kimże jesteś! O duszo ma (i tu przeraził się Zaratustra, gdyż promień słoneczny padł mu z nieba prosto w twarz.).
„O nieba stropie ponade mną, westchnął i przysiadł na ziemi, przyglądasz mi się ty? Słuchasz duszy mej przedziwnej?
Kiedyż spijesz ty tę kroplę rosy, co na wszystkie ziemskie rzeczy spadła, — kiedyż spijesz duszę tę przedziwną —
— kiedy, studnico wieczności! ty pogodna, dreszczem rozkoszy wstrząsająca przepaści południowa! kiedyż duszę mą spijesz ty z powrotem?“

Tak rzekł Zaratustra i podniósł się ze swego leża pod drzewem, jak z nieznanego mu upojenia: patrzy, a tu słońce wciąż jeszcze stoi wprost nad jego głową. Z tego atoli mógłby niejeden słusznie wywnioskować, że nie długo spał wówczas Zaratustra.


POWITANIE

Późno pod wieczór po długiem szukaniu i błądzeniu daremnem powrócił Zaratustra do swej jaskini. Lecz gdy znalazł się naprzeciw niej o niespełna dwadzieścia kroków, stało się coś, czego najmniej oczekiwał: usłyszał ponownie wielkie wołanie na pomoc. I, rzecz zdumiewająca! tym razem dochodziło to wołanie z jego jaskini. Był to długi wieloraki dziwny krzyk, i Zaratustra odróżniał najwyraźniej, iż składa się on z wielu głosów: aczkolwiek słyszany zdala, mógł się wydawać krzykiem jednych ust.
Poskoczył tedy Zaratustra do jaskini, patrzył i oto jakie widowisko oczekiwało go po tym wstępie dźwiękowym! Siedzieli tam społem ci wszyscy, których za dnia spotkał: król po prawej, król po lewej, stary wiła, papież, dobrowolny żebrak, cień, sumienny z ducha, smutny wróżbiarz i osieł. Najszpetniejszy człowiek zaś wsadził sobie na głowę koronę i zarzucił na siebie dwa płaszcze purpurowe, — gdyż lubiał, jak wszyscy szpetni, występować w przebraniu i upiększeniu. W pośrodku tego chmurnego towarzystwa stał orzeł Zaratustry, napuszony i niespokojny, gdyż musiał odpowiadać na wiele pytań, na które duma jego nie znajdowała odpowiedzi; mądry wąż zawisał mu na szyi.
Przyglądał się Zaratustra temu wszystkiemu w wielkiem zdumieniu; poczem badał jednak każdego ze swoich gości z uprzejmą ciekawością, odczytywał ich dusze i dziwił się ponownie. Zebrani powstali tymczasem z miejsc i oczekiwali w pokorze, póki Zaratustra mówić nie pocznie. Zaratustra zaś rozpoczął temi słowy:
„Wy rozpaczający! Dziwni wy ludzie! Więc to wasz krzyk słyszałem? Teraz wiem wreszcie, gdzie szukać tego, któregom daremnie dzień cały poszukiwał: gdzie szukać człowieka wyższego: —
— w mej własnej jaskini siedzi ów człowiek wyższy! Lecz czemuż ja się dziwię! Czyż nie przywabiłem go tu sam, obiatą miodową i podstępnem wabieniem swego szczęścia?
Lecz zda mi się, że do wspólnego towarzystwa mało wy się nadajecie, serca obciążacie sobie wzajemnie, wy ratunku wzywający, siedząc tak oto społem? Winien przyjść tu ktoś, — co was znowu śmiać się nauczy; dobry i wesoły kuglarz, tancerz, wietrznik i trzpiot, stary sowizdrzał przyjść tu winien: — i cóż wy na to?
Wybaczcież mi, rozpaczający, że tak lichemi przemawiam do was słowy, niegodnemi, zaprawdę, takich gości! Lecz nie odgadniecie chyba, co me serce tak zuchwałem czyni: —
— wy to sami sprawiacie i widok wasz, darujcież mi! Każdy bowiem staje się odważny, gdy na rozpaczającego spogląda. Dodawać otuchy rozpaczającemu ku temu każdy wydaje się sobie dostatecznie silny.
I mnie oto obdarzyliście tą siłą, — dobry to dar, zaprawdę, czcigodni moi goście! Rzetelny gościniec! Nie gniewajcież się więc, że wam swoje dary ofiaruję.
Moje to państwo i moje panowanie: wszakże co mojem jest, tego wieczora i nocy tej do was również należeć winno. Me zwierzęta niech wam usługują: ma jaskinia niech będzie dla was miejscem wytchnienia!
W domu i siedlisku mojem nikt rozpaczać nie powinien, w swojej dziedzinie strzegę każdego od złych jego zwierząt. I oto rzecz pierwsza, którą wam ofiaruję: bezpieczeństwo!
Wtórą zaś jest: mój mały palec. Wszakże, gdy jego już macie, bierzcież i dłoń całą, hejże! bierzcież i serce w dodatku! Witam was, witam, goście i przyjaciele!“
Tak rzekł Zaratustra i śmiał się pełen miłowania i złośliwości. Po tem powitaniu skłonili się goście powtórnie i milczeli czcią przejęci; wreszcie król po prawej odparł w ich imieniu.
„Po tem, o Zaratustro, jakeś podaniem dłoni i ukłonem powitał, poznajemy, żeś Zaratustra. Poniżyłeś się przed nami; nieomal, że zadrasnąłeś naszą czołobitność: —
— któżby jednak zdołał poniżyć się z taką, jak ty, dumą? Tem i nas podźwignąłeś, pokrzepieniem jest to dla oczu i serc naszych.
Ażeby choć to tylko zobaczyć, weszlibyśmy chętnie na wyższe nawet góry, niźli ta. Chciwi widowiska przybyliśmy tutaj, pragnęliśmy ujrzeć to, co rozjaśnia zasępione oczy.
I patrz, już po naszych wołaniach na ratunek. Otworem stanęły już duch i serce, zachwyt je ogarnął. Nie wiele brakuje, aby się ta nasza ochoczość swawolą stała.
Nic radośniejszego, o Zaratustro, nie wzrasta na ziemi ponad wysoką, silną wolę: ona jest najpiękniejszą rośliną. Cały krajobraz orzeźwia się od takiego drzewa.
Do pinji przyrównywam tego, kto wyrósł jak ty, o Zaratustro: smukły, milczący, twardy, samotny, o najlepszem, najgiętszem drzewie, — świetny,
— i sięgający wreszcie zielonemi gałęźmi po swoje panowanie, potężnemi zagadnieniami nagabując wichry i nawałnice, oraz to wszystko, co w górach ma swoje siedlisko,
— potężniej jeszcze odpowiadając na nie, jak rozkazodawca i zwycięzca: o, dla oglądania takiej roślinności, któż na wysokie góry wspinać się nie winien?
Twe drzewo, o Zaratustro, orzeźwia nawet chmurnych i nieudanych, na twój widok nawet niestateczny staje się pewnym i serce swe koi.
I zaprawdę, ku twej górze i ku drzewu twemu zwraca się dziś wiele oczu; wielka rozwarła się tęsknica, i niejeden pytać się nauczył: kim jest Zaratustra?
A komu pieśń lub miód w uszy kiedykolwiek wsączyłeś: wszyscy ci ukryci, samotnicy i samowtóry rzekli nagle do swych serc:
„Żyjeż jeszcze Zaratustra? Nie warto już żyć, wszystko jest obojętne, wszystko daremne: lub też — z Zaratustry żyć nam chyba jedynie!“
„Czemu nie przychodzi on, który się tak długo zapowiadał? wielu tak oto zapytuje; czy pochłonęła go samotność? Lub winniśmy może my do niego pójść?“
Zdarza się, że i samotność nawet murszeje, rozpadając się, jak grób, co się rozwala i zmarłych swych utrzymać już nie może. Wszędzie widać zmartwychpowstałych.
Oto rosną i wzbierają fale wokół twej góry, o Zaratustro! I jakkolwiek wysoka jest twa wyżyna, wiele z tych fal dosięgnąć jej musi: łódź twa niedługo już na lądzie spoczywać będzie.
Za to, żeśmy, rozpaczający, przyszli do twej jaskini, wróżbą jest i przepowiednią tylko, iż lepsi są już w drodze do ciebie, —
— gdyż owo ciągnie ku tobie ostatnia pozostałość Boga w człowieku: wszyscy ci ludzie wielkiej tęsknoty, wielkiego wstrętu, wielkiego przesytu,
— ci wszyscy, co żyć nie chcą, chyba że się nauczą nadzieję mieć — chyba że się od ciebie, Zaratustro, nauczą wielkiej nadziei!“
Tak rzekł król po prawej i pochwycił dłoń Zaratustry, aby ją ucałować; lecz Zaratustra wzbraniał się od tego uczczenia i cofnął się przerażony, milczący i jakby odlatujący nagle w odległe dale. Po chwili jednak powrócił duchem do swych gości, spojrzał na nich badawczem okiem i rzekł:
„Goście moi, wy ludzie wyżsi, chcę z wami mówić po niemiecku i wyraźnie. Nie na wasiwałem ja w tych górach“.
(„Po niemiecku i wyraźnie? Pożal się Boże! rzekł król po lewej, na stronie; znać, że lubych Niemców nie zna ten mędrzec ze Wschodu!
Lecz on chce powiedzieć „po niemiecku i z prostacka“. Nie jest to dziś w najgorszym jeszcze smaku!“)
Możeście wy zaprawdę wszyscy społem ludźmi wyższymi: dla mnie — nie jesteście ani dość wysocy, ani dość krzepcy.
Dla mnie, znaczy: dla tej nieubłagalności, która we mnie milczy, lecz nie zawsze milczeć będzie. A jeśli przynależycie do mnie, to wszakże nie jako moje prawe ramię.
Albowiem ten, kto, jako wy, na chorych i wątłych nogach stoi, ten chce przedewszystkiem więdnie czy skrycie, aby go oszczędzano.
Ramion i nóg swoich nie oszczędzam ja wszakże, nie szczędzę wojowników swych: jakżebyście chcieli nadać się do mojej wojny?
Z wami zepsułbym sobie każde zwycięstwo. A niejeden z was obaliłby się już, zasłyszawszy tylko moich bębnów łoskot.
Nie jesteście mi też dość urodziwi i dobrze urodzeni. Potrzebuję gładkich zwierciadeł dla swej nauki; na waszej powierzchni wykoszlawia się nawet obraz mój własny.
Na ramionach waszych cięży niejedno brzemię, niejedno wspomnienie; niejeden zły karzeł przyczaja się w waszych kątach. Tkwi też w was i motłoch ukryty.
I aczkolwiek jesteście ludźmi wysokiego i wyższego pokroju: wiele jest w was krzywego i nieforemnego. Niemasz takiego kowala na świecie, któryby was wyprostować i wyrównać zdołał.
Jesteście tylko mostami: niechże wyżsi po was kroczą! Oznaczcie stopnie: nie złorzeczcież temu, który się po was na swoją wyżynę wspina!
Z waszego nasienia wyrośnie może i dla mnie prawdziwy syn i dziedzic: lecz przyszłość to daleka. Wy sami nie jesteście ci, do których nie dziedzictwo i imię należy.
Nie na was oczekuję w tych górach, nie z wami wolno mi będzie znijść po raz ostatni. Przyszliście tu do mnie, jako zwiastuni, że wyżsi są już w drodze, —
— a nie są to ludzie wielkiej tęsknoty, wielkiego wstrętu i wielkiego przesytu, oraz tego, co szczątkiem Boga nazwaliście,
— nie! Nie! Po trzykroć nie! Na innych czekam ja w tych górach i bez nich nogą stąd nie ruszę,
— czekam na wyższych, bardziej krzepkich i zwycięskich, bardziej ochoczych i dorodnych ciałem i duchem: śmiejące się lwy przyjść tu muszą!
O goście moi i przyjaciele, wy dziwni, — czyście nic nie słyszeli o dzieciach moich? Ani o tem, że podążają już ku mnie?
Mówcież mi o moich ogrodach, o mych wyspach szczęśliwości, o mym nowym urodziwym gatunku — czemuż nie mówicie o tem?
O ten gościniec dopraszam się od waszej ku mnie miłości, abyście mi o dzieciach mych mówili. Kwoli temu jestem bogaty, kwoli temu stałem się ubogi: czegóż nie oddałem,
— czegóżbym jeszcze nie oddał, w zamian za to jedno: za te dzieci, ten żywy posiew, te drzewa mej woli i mej najwyższej nadziei!“
Tak rzekł Zaratustra i zatrzymał się nagle w swej mowie: gdyż owładnęła nim tęsknota, zamknął oczy i usta w poruszeniu serdecznem. I goście jego milczeli również: stali niemowni i zmieszani: tylko stary wróżbiarz rękoma i miną dawał jakieś znaki.


WIECZERZA

W tem mianowicie miejscu przerwał wróżbiarz powitanie Zaratustry z gośćmi: przecisnął się naprzód, jak ktoś co nie ma czasu do stracenia, pochwycił dłoń Zaratustry i zawołał: „Ależ Zaratustro!
Jedno jest nlezbędniejsze od drugiego, sam to powiadasz: a więc jedno jest dla mnie obecnie niezbędniejsze od drugiego.
Słówko w porę: czyż nie zaprosiłeś mnie na posiłek? A jest tu wielu takich, co z długiej podróży przybyli? Chceszże nas mowami nakarmić?
Rozmyślaliście mi również nadto o zamarznięciu, utonięciu, uduszeniu, oraz o innych niedolach cielesnych: nikt zaś jeszcze nie wspominał o mojej niedoli, mianowicie o zagłodzeniu —“
(Tak mówił wróżbiarz; a gdy zwierzęta Zaratustry usłyszały te słowa, uciekły przerażone. Spostrzegły one, że wszystko, co za dnia zniosły, nie wystarczy nawet dla zapchania samego tylko wróżbiarza).
„Łącznie z pragnieniem, ciągnął dalej wróżbiarz. Aczkolwiek słyszę, że woda tu pluska, niby mowy mądrości, równie obfite i niezmordowanie, ja wszakże — chcę wina!
Nie każdy jest, jak Zaratustra, urodzonym spijaczem wody. Woda nie zda się wreszcie na nic dla znużonych i zwiędłych: nam należy się wino, — ono dopiero darzy nagłem uzdrowieniem i krzepkością pochopną!“
Przy tej sposobności, gdy wróżbiarz dopominał się wciąż o wino, stało się, że przemówił także król po lewej, najbardziej ze wszystkich milczący. „O wino, rzekł, dbaliśmy już razem z moim bratem, z królem po prawej: wina mamy dosyć, — nasz osieł jest pełen wina. Nie brak więc niczego oprócz chleba“.
„Chleba? odparł Zaratustra i zaśmiał się. Otóż chleba właśnie nie miewają pustelnicy. Wszelako człowiek nietylko chlebem żyje, lecz i mięsem dobrych jagniąt, których mam tu dwoje:
— Należy je zarznąć czemprędzej i szałwią korzennie zaprawić: tak je lubię spożywać. Nie brak też u mnie korzeni i owoców, przydatnych nawet dla lakotnisiów i smakoszów, znajdą się też i orzechy oraz inne zagadki do łuskania.
Tak więc zgotujemy niebawem dobrą ucztę. Lecz kto spożywać ją pragnie, winien też i rękę do niej przyłożyć, nie wyłączając króli. U Zaratustry nawet król kucharzem być może“.
To wezwanie przemówiło każdemu do serca: wyjąwszy dobrowolnego żebraka, który dąsał się na mięso, wino i korzenie.
„Patrzcież mi na tego żarłoka Zaratustrę! rzekł żartobliwie: czyż na to idzie w góry i w jaskinie górskie, aby spożywać takie uczty?
Teraz rozumiem wreszcie, czego was niegdyś uczył: „Błogosławionem niech będzie małe ubóstwo!“ i dlaczego żebraków usunąć chciał“.
„Bądź wesołej myśli, odparł mu Zaratustra, podobnie jak i ja. Pozostań przy swych obyczajach, ty nieoceniony, miel swe ziarna, pijaj wodę, wysławiaj swą kuchnię: skoro cię ten obyczaj radością darzy!
Jam jest zakonem dla swoich tylko ludzi, nie jestem prawem dla wszystkich. Wszakże kto do mnie należy, winien być człowiekiem o mocnych kościach i lekkich stopach, —
— ochoczy zarówno do wojny, jak i do uczty, nie mruk, ani ospały marzyciel, gotów zarówno do rzeczy najcięższych, jak i do uczty, — zdrowy a krzepki.
Wszystko co najlepsze należy do moich ludzi i do mnie; a gdy nam tego nie dadzą, weźmiemy to sobie: najlepszy pokarm, najczystsze niebo, najtęższe myśli, najpiękniejsze kobiety!“ —
Tak rzekł Zaratustra; zaś król po prawej odparł: „Szczególna! Słyszał kto kiedy tak rozsądne słowa z ust mędrca?
I zaprawdę, rzeczą najszczególniejszą w mędrcu jest to, gdy bywa w dodatku nawet i rozsądnym, i nie osłem“.
Tak mówił król po prawej i dziwił się; osieł zaś na te jego słowa rzekł złośliwie: ta-ak. Taki był początek długiej uczty, która w opowieściach historycznych zwie się „wieczerzą“. Nie mówiono zaś przy niej o niczem innem, tylko o człowieku wyższym.


O CZŁOWIEKU WYŻSZYM

1

Gdym po raz pierwszy do ludzi przyszedł, szaleństwo pustelnika popełniłem wówczas, wielkie szaleństwo: ustawiłem się na rynku.
I przemawiając do wszystkich, nie mówiłem do nikogo. Pod wieczór zaś linoskocy byli towarzyszami mymi, oraz trupy; ja sam trupem byłem nieomal.
Wraz z nowym porankiem nawiedziła mnie wszakże nowa prawda: wówczas nauczyłem się mawiać „I cóż mnie rynek obchodzi, co motłoch, motłochu wrzawa i długie jego uszy!“
O ludzie wyżsi, nauczcież się tego ode mnie: na rynku nikt w ludzi wyższych nie wierzy. Gdy jednak przemawiać tam chcecie, baczenie miejcie! Gdyż motłoch pomruguje oczyma: „jesteśmy wszyscy równi“.
„Wy ludzie wyżsi, — tak oto pomruguje ciżba, — niema ludzi wyższych, jesteśmy wszyscy równi, człowiek jest człowiekiem, przed Bogiem — jesteśmy wszyscy równi!“
Przed Bogiem! — Lecz oto Bóg ten umarł. Przed motłochem wszakże równi być nie chcemy. O ludzie wyżsi, opuszczajcie rynki!

2

Przed Bogiem! — Lecz oto Bóg ten umarł! O ludzie wyżsi, ten Bóg był waszem największem niebezpieczeństwem.
Od czasu, gdy on w grobie legł, wyście dopiero zmartwychpowstali. Teraz dopiero zbliża się wielkie południe, teraz dopiero człowiek wyższy staje się — panem!
Czyście pojęli to słowo, o bracia moi! Jesteście przerażeni: serca wasze zawrót ogarnia? Przepaść wam się tu rozwiera? Pies ognisty, zda się wam, tu naszczekuje?
Hejże! Hej! Ludzie wy wyżsi! Teraz dopiero rodzi góra ludzkiej przyszłości. Bóg umarł: niechże za naszą wolą, — nadczłowiek teraz żyje.

3

Najtroskliwsi pytają dziś: „jak zachować człowieka?“ Zaratustra wszakże pyta, jako pierwszy i jedyny: „jak przezwyciężyć człowieka?“
Nadczłowiek leży mi na sercu, on jest mą pierwszą i jedyną rzeczą, — nie zaś człowiek: nie bliźni, nie najbiedniejsi, nie najbardziej cierpiący, nie najlepsi. —
O, bracia moi, kochać mogę w człowieku to, iż jest on przejściem i zanikiem. I w was jest wiele takiego, co mnie do umiłowania i nadziei zmusza.
A że gardzicie, wyżsi wy ludzie, to nadzieję mieć mi każe. Albowiem wielcy wzgardziciele są wielkimi czcicielami.
To, że rozpaczacie, w tem wiele uszanować należy. Gdyż nie nauczyliście się ulegać, nie znacie małostkowej przezorności.
Albowiem dziś mali ludzie panami się stali: każą oni wszyscy uległość, przestawanie na małem, roztropność, pilność, oraz to długie „i tak dalej“ małych cnót.
Wszystko, co kobiece, co ze służalczego pochodzi rodu, zwłaszcza ta motłochu mieszanina: panem doli człowieczej stać się to wszystko chce — o, wstręt! wstręt! wstręt!
Wszystko to pyta bez końca i nie nuży się tem pytaniem: „jak zachować człowieka najlepiej, najdłużej, najprzyjemniej?“ I tem stają się oni — panami dnia.
Panów dnia dzisiejszego przezwyciężcie mi, o bracia moi, — tych małych ludzi: oni to są największem niebezpieczeństwem nadczłowieka!
Przezwyciężcie mi, o ludzie wyżsi, te małe cnoty, małostkową roztropność, te pyłkowe względy, to rojenie się mrówcze, tę żałosną błogość, to „szczęście najliczniejszych“ —!
I raczej rozpaczajcie, niżbyście ulegać mieli. I, zaprawdę, kocham was zato, że dzisiaj żyć nie umiecie, wy ludzie wyżsi! Gdyż to właśnie jest waszem życiem — najlepszem!

4

Macież wy odwagę, o bracia moi? Zali jesteście krzepcy sercem? Nie odwagę przed świadkami, lecz odwagę pustelnika i orła, któremu żaden Bóg już się nie przygląda?
Dusze zimne, muły, ślepce i opoje krzepkimi sercem dla nas nie są. Serce posiada, kto trwogę zna, lecz ją zmaga; kto przepaść widzi, lecz patrzy na nią z dumą.
Kto w przepaść spoziera, lecz orlemi oczyma, — kto orła szponami przepaści się chwyta: ten posiada odwagę. — —

5

„Człowiek jest zły“ — mówili mi ku pociesze wszyscy najmędrsi. Och, gdybyż to dziś prawdą jeszcze było! Gdyż zło jest w człowieku największą siłą!
„Człowiek stać się musi lepszy i gorszy“ — tak oto ja pouczam. Najgorsze jest w nadczłowieku niezbędne do najlepszego.
Dobre to snać było dla onego kaznodziei małych ludzi, iż cierpiał on i dźwigał grzech człowieczy. Ja zaś doznaję wielkiego grzechu jako największej pociechy. —
Nie powiada się tego wszakże dla długich uszu! Nie każde słowo też każdej gębie przystoi. Subtelne to i dalekie rzeczy: niech owiec racice po nie nie sięgają!


6

Mniemacie wy może, ludzie wyżsi, żem na to jest, by poprawiać, coście licho zdziałali?
Lub że pragnę wam, cierpiącym, wygodniej na przyszłość słać? Wam niestatecznym, zbłąkanym, na górnych drogach zaprzepaszczonym wskazywać nowe lżejsze ścieżki?
Nie! Nie! Potrzykroć nie! Coraz to więcej, coraz to lepsi waszego pokroju ginąć mi muszą, — gdyż coraz to zgubniejsze i coraz to twardsze winno być dla was życie. Tak jedynie —
— jedynie tak wyrasta człowiek ku górze, gdzie go grom trafia i łamie: wyrasta dość wysoko dla gromu!
Ku rzeczom nielicznym, długim a odległym zmierzają dumy i tęsknoty me: czemże mi są wasze małe, liczne i krótkie nędze!
I niedostateczne są mi jeszcze cierpienia wasze! Gdyż wy cierpicie nad sobą, nie cierpieliście jeszcze nad człowiekiem. Kłamalibyście, mówiąc inaczej! Nikt z was nie cierpiał nad tem, nad czem ja cierpiałem. —

7

Nie dość mi tego, że grom szkody już nie czyni. Nie pragnę go odwodzić: winien się nauczyć, jakby dla mnie — pracował. —
Mądrość ma zbiera się już długo, jak chmura staje się cichszą i ciemniejszą. Tak czyni każda mądrość, która kiedyś błyskawice rodzić ma. —
Dla tych ludzi dnia dzisiejszego światłem być nie chcę, światłem zwać się nie pragnę. Ich — oślepić chcę: błyskawico mądrości mej! wykłuj im oczy!


8

Nie pragnijcie nigdy ponad to, co zdziałać jesteście w stanie: istnieje niedobry fałsz pośród tych, co ponad swą możność chcą.
Osobliwie, gdy pragną rzeczy wielkich! Gdyż oni budzą nieufność do rzeczy wielkich, ci zręczni fałszerze i aktorzy: —
— i stają się wreszcie fałszywi przed samymi sobą, to zezujące, szminką pokryte, robaczywe plemię, strojne w płaszcz wielkich słów, cnót okazowych i błyskotliwych, a fałszywych dzieł.
Baczenie na to miejcie, ludzie wyżsi! Niemasz bo dziś nic cenniejszego i rzadszego ponad rzetelność.
Czyż to „dziś“ nie należy do motłochu? Motłoch zaś nie wie, co wielkie, co małe, co proste, co rzetelne: on jest niewinnie koszlawy, on zawsze łże.

9

Bądźcie dziś nieufni, wy, ludzie wyżsi, wy serdeczni! Wy otwarci! I ukrywajcie dowody swoje! To „dziś“ do motłochu wszak należy.
W co motłoch bez dowodów uwierzył, jakżebyście to chcieli dowodami — obalić?
Zaś na rynku przekonywa się giestami. Dowody wszakże budzą w motłochu nieufność.
A jeśli się zdarzy, że prawda zwycięży, pytajcież w słusznem niedowierzaniu: „jakaż niedorzeczność walczyła za nią?“
I strzeżcież się uczonych! Nienawidzą was oni: gdyż bezpłodni są! Mają zimne wyschłe oczy, ptak każdy bez piór przed nimi leży.
Tacy chełpią się tem, że nie kłamią, wszakże od niemocy kłamstwa daleko do umiłowania prawdy. Miejcież się na baczności!
Niepodleganie febrze nie jest jeszcze poznaniem! Wychłodzonym duchom nie dowierzam ja. Kto kłamać nie umie, nie wie, czem jest prawda.

10

Jeśli ku wyżynie zmierzasz, własnych używaj nóg! Nie pozwalaj się wnosić, nie siadaj na cudze grzbiety i głowy!
Lecz ty na konia oto wskakujesz? I oto cwałujesz szybko do swego celu? Pięknie, przyjacielu mój. Lecz oto twa chroma noga wraz z tobą na koniu siedzi!
A gdy u celu swego się znajdziesz, gdy z konia zeskoczysz: na swojej właśnie wyżynie, o człowieku wyższy, — potykać się będziesz!

11

Wy twórcy, wyżsi wy ludzie! Własnem dzieckiem brzemiennym się tylko bywa.
Nie pozwalajcież wgadywać w siebie niczego i wmawiać! Któż to jest waszym bliźnim? Aczkolwiek działacie „dla bliźniego“, — nie tworzycie wszak dla niego!
Oduczcież mi się tego „dla“, wy twórcy: cnota wasza żąda, byście żadnej rzeczy nie czynili „dla“, „aby“ i „ponieważ“. Na te małe, fałszywe słowa zatykajcie uszy.
Owo „dla bliźniego“ jest cnotą małych ludzi: u nich to obwiązuje „swój swemu“ i „ręka rękę myje“: — oni nie mają ani prawa, ani siły do waszego samolubstwa!
W waszem samolubstwie, wy twórcy, jest przezorność, opatrzność brzemiennych! Czego oczyma nikt jeszcze nie ujrzał, owoc: on to chroni, osłania i żywi całą waszą miłość.
Gdzie jest cała miłość wasza, przy dziecku, tam bywa i całkowita cnota wasza! Wasze dzieło, wola wasza jest waszym „bliźnim“: nie pozwalajcie wmawiać w siebie fałszywych wartości!


12

Wy twórcy, wyżsi wy ludzie! Kto rodzić musi, jest chory; kto zaś porodził, bywa nieczysty.
Pytajcie kobiet: nie rodzi się wszak dla przyjemności. Ból to kurom i poetom gdakać każe.
Wy twórcy, wiele w was nieczystego. Jako że matkami musieliście się stać.
Nowe dziecko!... O, ileż brudu przyszło wraz z niem na świat! Uchodźcież na stronę! Kto zaś porodził, niech duszę swą umywa!

13

Nie bądźcie cnotliwi ponad własne siły! I nie wymagajcie od siebie niczego nad podobieństwo!
Chodźcie tymi śladami, którymi już cnota waszych ojców chadzała! Jakże to chcecie wysoko się wspiąć, gdy wola ojców waszych z wami się nie wspina?
Kto z rodu swego pierwszym być chce, niech baczy, aby się nie stał ostatnim! A w czem nałogi ojców waszych tkwiły, świętymi w tem być nie pragnijcie!
Czyi ojcowie zabawiali się kobietami, tęgiem winem i łowami na dziki: jakżeby ten mógł wstrzemięźliwości od siebie wymagać?
Szaleństwem byłoby to! Zaprawdę, wiele, zda mi się, czyni już taki, gdy jest mężem jednej, dwuch lub trzech kobiet.
I choćby klasztory ustanawiał i nad drzwiami swemi wypisywał: „droga do świętości“, rzekłbym mimo to: po co! wszak to nowe tylko szaleństwo!
Ustanowił sam dla siebie więzienie i ucieczkę: niech mu służą! Lecz nie wierzę ja w to.
W samotności wyrasta, co człowiek w nią wniesie, nawet bydlę wewnętrzne. Tym sposobem odradza się samotność wielu ludziom.
Czyż bywało coś niechlujniejszego na świecie ponad świętych pustelników? Wokół nich rozpasywał się nietylko djabeł — lecz i świnia.

14

Spłoszeni, zawstydzeni, niezręczni, niczem tygrys, gdy mu się skok nie udał: tak oto wy, ludzie wyżsi, przemykaliście mi się na ubocze. Nie udał wam się rzut.
Aliści, gracze moi, cóż na tem zależy! Nie nauczyliście się grać i szydzić zarazem, jak grać i szydzić należy! Czyż nie siedzimy stale przy wielkim stole gry i szyderstwa?
A gdy wam rzecz wielka chybiła, czyście wy przeto — chybieni? A skoroście wy nawet chybieni, czyż chybionym jest przeto — człowiek? Gdy wszakże człowiek jest chybiony: hejże! hejże więc!

15

Im wyższego rzecz gatunku, tem rzadziej udaje się. O ludzie wyżsi, nie jesteścież mi wszyscy — nieudani?
Bądźcie dobrej myśli, bo cóż na tem zależy! Ileż bo możliwości pozostaje jeszcze! Uczcie się śmiać z samych siebie, jak śmiać się należy!
I cóż dziwnego, żeście się nie udali, lub udali połowicznie, wy na poły rozbici! Czyż nie prze i nie rozpiera się w was — przyszłość ludzka?
Człowieka dale i głębie największe, wyżyny gwiezdne, jego niesłychana siła: czyż to wszystko nie pieni się i nie burzy niezgodnie w waszym garnku?
I cóż dziwnego, że niejeden garnek pęka! Uczcie się śmiać z samych siebie, jak śmiać się należy! O ludzie wyżsi, ileż jest jeszcze możliwości!
I zaprawdę, ileż udało się już! Jakże zasobna jest ziemia w małe dobre doskonałe rzeczy, w rzeczy udane!
Otaczajcie się ludzie wyżsi, doskonałemi rzeczami! Ich złote obręcze koją serce. Doskonałość uczy nadziei.

16

Jakiż to największy grzech popełniono dotychczas na świecie? Czyż nie były nim słowa tego, który rzekł: „Biada tym, którzy się śmieją!“
Czyż nie znalazł powodu do śmiechu na ziemi tej? Snać źle szukał. Dziecko nawet znajdzie tu powody.
On — nie dość kochał: inaczej ukochałby nas, śmiejących się! Aliści on nienawidził nas i urągał nam, płacze i zębów zgrzytania obiecując nam.
Czyż należy natychmiast kląć, gdzie kochać nie można? Mniemam — że zły to smak. Lecz tak on czynić zwykł, ten bezwzględny. Z motłochu pochodził.
Sam on tylko nie dość kochał: inaczej mniejby złorzeczył, że się jego nie kocha. Każda wielka miłość pragnie nie miłości: — ona chce czegoś więcej.
Uchodźcie z drogi wszystkim tym bezwzględnym! Biedny to i chory lud, motłoch rodem: niechętnie na życie on spogląda, złe wejrzenie ma on dla tej ziemi.
Uchodźcie z drogi wszystkim tym bezwzględnym! Ciężkie mają oni nogi i odęte serca: — tańczyć nie umieją. Jakżeby im ziemia lekką być miała!

17

Krzywo zbliżają się do swego celu wszystkie rzeczy dobre. Jak koty wyginają grzbiet, mruczą wobec bliskiego szczęścia, — wszystkie dobre rzeczy śmieją się.
Krok wskazuje, czy ktoś po swojej drodze kroczy: patrzcież, jak chodzę! Kto zaś do celu swego się zbliża, ten tańczy.
I, zaprawdę, posągiem nie stałem się ja, jeszcze nie stoję sztywny, zdrętwiały, kamienny, jak kolumna; lubię szybki bieg.
A choć na ziemi są też i bagniska oraz grząskie posępki: kto lekkie ma nogi, po mule nawet przebiega prędki i tańczy po nim, jak po umiecionym lodzie.
Wznoście serca ku górze, bracia moi, wysoko! jeszcze wyżej! Nie zapominajcie mi też i nóg! Podnoście i nogi, dobrzy tancerze, lub lepiej jeszcze: na głowie też stawajcie!

18.

Tę koronę śmiejącego się, tę koronę z róż: sam włożyłem sobie na skroń, sam uświęciłem śmiech swój. Nie znalazłem nikogo o dostatecznej ku temu mocy.
Zaratustra tancerz, Zaratustra lekki, skrzydłami powiewający, polotny, wszystkim ptakom pozdrowienia ślący, zawsze gotów i ochoczy, lekkoduch ten błogi: —
Zaratustra prawdowróżek, Zaratustra prawdośmieszek, ani niecierpliwy, ani też bezwzględny, jeden z tych, co skoki i uskoki ukochał; sam tę koronę włożyłem sobie na skroń!

19.

W górę serca, bracia moi, wysoko! jeszcze wyżej! A nie zapominajcie też i nóg! Podnoście też i nogi wasze, dobrzy tancerze, lub lepiej czyńcie: na głowie też stawajcie!
Bywają stworzenia ociężałe nawet w szczęściu, bywają niezdary od urodzenia. Przedziwne mozolą się oni, niby słoń, który na głowie stanąć zamierza.
Lepiej oszaleć ze szczęścia, niźli oszaleć z niedoli, lepiej niezdarnie tańczyć, niźli chromo chodzić. Nauczcież się wreszcie mej mądrości: nawet najlichsza rzecz ma dwie dobre strony, —
— nawet najlichsza rzecz posiada dobre nogi taneczne: nauczcież się wreszcie, o ludzie wyżsi, stawiać samych siebie na właściwe nogi!
Oduczcież mi się utrapień i wszelkiej motłochu osmętnicy! O, jakże żałośni wydają mi się dziś kuglarze motłochu! To „dziś“ wszakże do tłumu należy.

20

Czyńcie mi jak wicher, gdy się z górskich czeluści rwie: w takt własnych dud pląsać on rad, a morza drżą i skaczą pod jego natarciem.
Który osłom skrzydła daje, a lwice doi, sławiony niech będzie ten dobry niepohamowany duch, który każde dziś i ciżbę każdą nawiedza jak burzowy wichr, —
— wszystkim zrzędom i mitrężnym głowom wrogi, wszystkim liściom zwiędłym i chwastom wszelkim: sławiony niech będzie ten dziki, dobry, wolny, wichrowy duch, który po trzęsawiskach i pognębieniach jak po łanach pląsa!
Który motłochu psiego plemienia nienawidzi oraz wszelkich nieudanych, ponurych pomiotów: sławiony niech będzie ten wolnych duchów duch, ten śmiejący się wichr, co wszelkim czarno widom i ropiejącym pył w oczy dmie!
O ludzie wyżsi, najlichszem w was jest to, żeście się wszyscy tańczyć jeszcze nie nauczyli, jak tańczyć należy, — w pląsach poza siebie wybiegać! I cóż z tego, żeście się nie udali!
Ileż bo rzeczy jest jeszcze możliwych! Nauczcież się więc śmiechem poza siebie wybiegać! Wznoście serca ku górze, dobrzy tancerze, wyżej! jeszcze wyżej! A nie zapominajcie przytem i o śmiechu!
Tę koronę śmiejącego się, tę koronę z róż, przerzucam wam, o bracia moi! Uświęciłem śmiech; o ludzie wyżsi, nauczcież mi się — śmiać!


PIEŚŃ POSĘPKU

1

Gdy Zaratustra te mowy kończył, stanął u wyjścia z jaskini; wraz z ostatniemi słowy wymknął się gościom swoim i uciekł na chwilę w pole.
„O czyste wokół mnie woni, zawołał, o błogosławiona wokół mnie ciszo! Lecz gdzież są zwierzęta moje? Bywaj orle, bywaj wężu mój!
Powiedzcież mi zwierzęta: ci ludzie wyżsi wszyscy społem — czyżby oni nie miłą wydawali woń? O, czyste wokół mnie woni! Teraz dopiero wiem i czuję, jak ja was kocham, zwierzęta moje“.
— I Zaratustra powtórzył po raz drugi: kocham was, zwierzęta me!“ Orzeł zaś i wąż garnęły się doń, dysząc te jego słowa, i spozierały ku niemu. I tak oto stali wszyscy troje, chłonęli i spijali społem czyste powietrze. Gdyż tu nazewnątrz jaskini lepsze było powietrze, niźli pośród ludzi wyższych.

2

Zaledwie Zaratustra opuścił swą jaskinię, podniósł się stary wiła, obejrzał się chytrze naokoło siebie i rzekł: „Już wyszedł!“
I zaledwie to uczynił, o ludzie wyżsi — gdyż chcę wam tem samem schlebiać imieniem i tą samą chwalbą was łechtać, jak on to czynił — już opada mnie zły mój czar i omam, mój szatan posępny,
— który Zaratustrze jest przeciwny z głębi duszy: wybaczcież mu to! Oto chce on czary swe przed wami czynić, zbliża się właśnie jego pora; daremnie borykam się z tym złym duchem.
Wam wszystkim, jakąkolwiek cześć słowami sobie oddawać zechcecie, zwąc się „wolnymi duchy“, „rzetelnymi“, „pokutnikami ducha“, czy też „rozkutymi“ lub „wielkimi marzycielami“,
— wam wszystkim, którzy na wielki wstręt cierpicie, którym stary Bóg umarł, a żaden nowy bóg w kołysce i powijakach jeszcze nie spoczywa, — wam wszystkim skłonny jest zły mój duch i szatan mój czarnoksięski.
Znam ja was, o ludzie wyżsi, znam też i jego, — tego czarodzieja, którego kochać muszę mimowoli, znam ja Zaratustrę: on sam zda mi się nieraz piękną larwą świętego,
— niby nowe przedziwne zamaskowanie, które upodobał był sobie zły mój duch i szatan mój posępny: — kocham Zaratustrę, i, jak mniemam nieraz, kwoli duchowi swemu złemu. —
Lecz oto opada mnie już i zmaga mnie ten duch ciężkości, ten szatan wieczora i mroku: i, zaprawdę, o ludzie wyżsi, zachciewa mu się —
— rozwierajcie jeno oczy! — zachciewa mu się zjawić nago; czy mężczyzną, czy kobietą, nie przewiduję tego jeszcze: lecz zbliża się on, zmaga mnie, — biada! rozwierajcie zmysły!
Przebrzmiał dzień, nastał wieczór rzeczom wielkim; słuchajcież więc i baczcie, o ludzie wyżsi, zali mężczyzną, czy też kobietą, jest ten zły duch wieczornego posępku!“

Tak oto rzekł stary wiła, obejrzał się chytrze wokół i sięgnął po harfę.


3.

Gdy dzienny już przygasa blask,
Gdy rosy ukojenie
Na ziemię sączyć się poczyna,
Niewidocznie, i bezgłośnie —
Łagodnymi bowiem kroki
Stąpa rosy ukojenie, jako wszyscy miłosierni:
Pomnisz wonczas, pomnisz serce nie płomienne,
Jak pragnęłoś ongi,
Łez niebiańskich, ros kojących
Wyczerpane i łaknące.
Jak żółtym szlakiem po murawie
Wieczornego słońca wejrzenia złośliwe
Skroś czarnych drzew wokół cię padały,
Oślepiające skwarnego słońca blaski urągliwe?

Prawdy oblubieniec? Ty? — szydziły one —
Nie! Poeta tylko!
Zwierzę chytre, łupieżcze, pełzające,
Co kłamać musi,
Z wiedzą, z wolą musi łgać:
Łupu łaknąć,
Za jaskrawą maską tkwić,
Samemu sobie larwą,
Samemu sobie łupem być —
I to — prawdyż to miłośnik?
Nie! Szaleniec tylko! Tylko poeta!
Co od rzeczy gada,
Z poza larw błazeńskich jaskrawe brednie głosi,
Po fałszywych mostach snów ciągle się snujący,
Po barwistych tęczach,
Gdzie fałszywe nieba
I ziemie fałszywe,
Ciągle się snujący, zawsze tułający.
To szaleniec tylko! To tylko poeta!

Więc to — prawdy oblubieniec?
Nie cichy, nie drętwy, nie gładki, nie zimny,
I nie sposągowiały,
Jako posąg Boga,
Przed chromami nie stawiany,
Jako warta Boża:
Nie! Tyś mi wrogi prawdy tym posągom,
W każdej puszczy bardziej swojski, niźli przed świątnicą,
Pełen kociej samowoli,
Poprzez każde okno walisz
Skokiem! w każdy spadasz traf,
Każdą knieję rad powęszysz,
Żądnie — tęsknię w nozdrza chłoniesz,
Aby w puszczy uroczysku
Wśród drapieżców gdzieś plamistych
Biegać piękny, kraśny, grzesznie zdrów,
Z obwisłemi żądzą wargi,
Błogo szyderczy, piekielny, błogo krwiożerczy
W mateczniku krążyć, rabując, pełzając i łżąc: —

Lub jak orzeł, co długo
W przepaściach drętwy topi wzrok,
W swoich przepaściach: — —
O, jakże się tu one w dół,
W otchłań, w bezdeń,
W coraz to głębszą kłębią głąb! —
Potem,
Nagle, w drżący grot,
W śmigły lot,
Już w jagnięta orzeł godzi.
Gromem spada ptak rozżarty,
Jagniąt krwi łakomy,
Jagnięcym zawsze duszom wróg,
Wróg wszystkiemu, co spoziera
Sennie, jagnięco, z runy kędzierzawej,
Co patrzy szaro, owczo, poczciwie, jagnięco!
Tak oto
Orle, panterze
Są tęsknoty poety.
twoje tęsknoty pod masek tysiącem,
Ty szaleńcze! Ty poeto!

Ty, coś dojrzał w człeku
Równie Boga, jak i owcę: —
Chcesz Boga rozszarpać w człowieku
Oraz owcę w człeku,
A rozszarpując śmiać się
Oto, oto twa szczęśliwość!
Szczęśliwość pantery i orła!
Szczęśliwość błazna i poety!“ — —

Gdy dzienny już przygasa blask,
Gdzie zielony sierp księżyca
Pośród nieba już purpury
Zawistnie pomyka:
— wrogi dniowi,
W każdym kroku skrycie
Girlandy róż wiszących
Sierpem zetnie, aż padną,
I blade, w nocy runą głębie:

Tak zapadłem niegdyś ja
Z obłędu prawdy mego,
Z moich tęsknot dnia,
Znużony dniem, od światła chory,
— runąłem wstecz, w mrok i w cień:
Spiekotą jednej prawdy
Niegdyś tak spragniony:
— zali pomnisz, pomnisz jeszcze, serce moje wrzące,
Jak tużyłoś ongi? —
Żem wygnańcem jest
Z dziedzin wszelkiej prawdy
Szaleniec tylko!
Tylko poeta!


O NAUCE

Tak śpiewał wiła; zaś wszyscy obecni wplątali się niepostrzeżenie, jak ptaki, w sieć jego chytrej i posępnej rozpusty. Tylko sumienny z ducha nie dał się omotać: czemprędzej odebrał wile harfę i wołał: „Powietrza! Wpuśćcie świeżego powietrza! Niech Zaratustra tu wejdzie! Uczyniłeś tę jaskinię duszną i jadowitą, ty stary wiło!
Wabisz, przebiegły fałszerzu, w nieznane pożądania i puszcze. I biada, gdy tacy jak ty, o prawdzie mówią i świadczą!
Biada wszystkim wolnym duchom, które przed takimi czarownikami nie mają się na baczności! Przepadła ich wolność: ty wabisz z powrotem w więzienia, —
— ty stary posępny szatanie, w twej skardze brzmi wabiąca fletnia, jesteś jak ci, co swą powalą cnoty zapraszają do rozpusty!“
Tak mówił sumienny. Stary wiła spoglądał naokoło, upajał się zwycięstwem i przełknął dzięki temu zgryzotę, którą mu zgotował sumienny. „Bądź cicho! rzekł skromnym głosem, dobre pieśni chcą dobrze rozbrzmiewać; po dobrych pieśniach należy długo milczeć.
Czynią to wszyscy tu obecni, wszyscy ludzie wyżsi. Tyś jednak napewno niewiele zrozumiał z mej pieśni? Mało w tobie czarodziejskiego ducha“.
„Oddajesz mi pochwałę tem odłączeniem od siebie, odparł sumienny, rad o tem słyszę! Lecz tu obecni, — co widzę? Wszak wy wszyscy macie wciąż jeszcze lubieżne oczy: —
Dusze wolne, gdzież się wasza wolność podziała! Wyglądacie mi nieomal jak ci, co swawolnym nagim tancerkom przyglądali się zbyt długo: dusze wasze tańczą!
W was, ludzie wyżsi, jest snać więcej tego, co wiła nazywa swym duchem czarów i omamu: — jesteśmy snać odmienni.
I zaprawdę, zbyt długo mówiliśmy i rozmyślaliśmy razem, zanim Zaratustra powrócił do swej jaskini, abym tego nie wiedział: jesteśmy odmienni.
Wy i ja, my poszukujemy rzeczy odmiennych nawet tu na górze. Ja mianowicie szukam więcej pewności i przeto trafiłem do Zaratustry. Albowiem on jest najmocniejszą jeszcze wieżą i wolą —
— dziś, gdy wszystko się chwieje, gdy cała ziemia drży. Wy zaś, gdy spojrzę w te wasze oczy, jakiemi teraz spoglądacie, zda mi się niemal, że wy szukacie więcej niepewności,
— więcej dreszczów, większego niebezpieczeństwa, większego trzęsienia ziemi. Zachciewa się wam, ludzie wyżsi, tak mi się nieomal widzi, wybaczcież temu zwidzeniu, —
— zachciewa się wam najgorszego, najniebezpieczniejszego życia, które mnie trwogą najbardziej przejmuje, życia dzikich zwierząt, lasów, jaskiń, stromych gór i błędnych czeluści.
I nie przewodników, wyprowadzających z niebezpieczeństwa, upodobaliście sobie najbardziej, lecz tych, którzy ze wszystkich dróg was sprowadzają, wszędy pociągają, — uwodzicieli. Aczkolwiek takie zachcenia prawdziwe są w was, mnie wydają się one mimo to niemożliwe.
Albowiem trwoga — ona to jest w człowieku uczuciem pierworodnem i zasadniczem; trwogą tłumaczy się wszystko, grzech pierworodny i cnota pierworodna. Z trwogi wyrosła i moja cnota, a zwie się ona: nauką.
Trwoga przed dzikiem zwierzęciem — wszczepiano ją najdłużej człowiekowi, włączając trwogę, przed tem bydlęciem, co się w nas samych kryje i trwoży: — Zaratustra \ zwie to: „bydlęciem wewnętrznem“.
Ta długa stara trwoga, stawszy się wreszcie subtelny, duchową i uduchowioną, zwie się dziś, jak mniemam: nauką“. —
Tak mówił sumienny. Zaratustra, który w tej właśnie chwili do jaskini wstępował, a ostatnie słowa usłyszał i odgadł, rzucił sumiennemu garść róż i śmiał się z jego „prawd“. „Co takiego! wołał, co słyszę? Zaprawdę, mniemam i ja z kolei, żeś albo ty szaleniec, albo ja nim jestem: przeto „prawdę“ twą raźnym chwytem wnet na głowie ci postawię.
Trwoga bowiem — jest naszym stanem wyjątkowym. Odwaga wszakże, żądza przygód, ochoczość do wszystkiego, co niepewne, na co nikt się jeszcze nie poważył — odwaga zda mi się człowieka przedhistorją całą.
Najdzikszym, najodważniejszym zwierzętom pozazdrościł on cnót i wydarł je im: i wtedy dopiero stał się — człowiekiem.
Ta odwaga, gdy się wreszcie subtelną stała, duchową i uduchowioną, ta odwaga człowieka o skrzydłach orła i roztropności węża, ona to, mniemam, zwie się dziś — “
Zaratustra“! zawołali wszyscy obecni, jakby jednemi usty i wszczęli przytem wielki śmiech, który wszakże oderwał się od nich, jako ciężka chmura. Nawet wiła śmiał się i rzekł przezornie: „Niechże i tak będzie! Już prysnął zły mój duch!
Wszak sam ostrzegałem was przed nim, mówiąc, że to oszust jest, duch lżywy i omamny.
Osobliwie, gdy się nago ukaże. Lecz cóżem ja winien tym jego podstępom! Czyż ja stworzyłem jego i świat ten?
Hejże więc! Bądźmy znowu zgodni i dobrej myśli! Aczkolwiek Zaratustra gniewnie spoziera — spojrzyjcież tylko! dąsa się on na mnie: —
— wszakże zanim noc nadejdzie, będzie mnie kochał i sławił, bez takich szaleństw długo żyć on nie może.
On — kocha swych wrogów: tę sztukę posiadł najlepiej ze wszystkich, kogo znałem. Lecz mści się on za to — na swych przyjaciołach!“
Tak mówił stary wiła, a ludzie wyżsi poklask mu dali: tak iż Zaratustra poczuł obchodzić swych przyjaciół i ściskał im dłonie złośliwie i z miłością, — czyniąc to jak ktoś, co wszystkim wygodzić w czemś pragnie i przeprosić za coś chce. Gdy znalazł się jednak przytem u wyjścia z jaskini, już go chętka porwała, aby na świeże powietrze do zwierząt swych wyskoczyć, — chciał się tedy wymknąć.


WŚRÓD CÓR PUSTYNI

1

„Nie odchodź, rzekł wówczas pielgrzym, zwący siebie cieniem Zaratustry, pozostań z nami, — gdyż dawna głucha żałość gotowa nas znów ogarnąć.
Już stary wiła swem najgorszem zadrwił z nas w najlepsze i spojrzyj tylko: dobry, pobożny papież ma łzy w oczach i wypłynął już całkowicie na mórze posępku.
Ci królowie zaś nadrabiają widocznie miną: pośród nas wszystkich oni nauczyli się dziś tego najlepiej! Gdyby wszakże świadków tu nie było, trzymam zakład, wszczęłaby się i u nich ta zgubna igraszka —
— zgubna igraszka przeciągających chmur, wilgotnych smętków, przysłoniętego nieba, skradzionych słońc, wyjących wichrów jesiennych,
— zła igraszka naszego wycia i wołania na pomoc: pozostań przy nas, o Zaratustro! Wiele tu utajonej niedoli, co przemówić pragnie, wiele wieczora, chmur, wiele dusznego powietrza!
Karmiłeś nas tęgą męską strawą i krzepkiemi przypowieściami: nie dozwól, aby na zakończenie uczty opadły nas znów gnuśne kobiece duchy!
Ty jeden czynisz wokół siebie powietrze rzeźkiem i jasnem! Czyż znalazłem gdziekolwiek na świecie tak dobre powietrze jak w twej jaskini?
Wiele krain wszak widziałem, nos mój nawykł rozliczne powietrza badać i oceniać: u ciebie wszakże doznają me nozdrza największej rozkoszy!
Wyjąwszy może, — wyjąwszy może —, o daruj stare wspomnienie! Daruj mi starą pieśń poobiednią, którą stworzyłem niegdyś pośród cór pustyni: —
— u nich bowiem powietrze było równie dobre, jasne, wschodnie; tam byłem najdalej od chmurnej, wilgotnej, posępnej, starej Europy!
Wówczas lubiłem takie dziewczęta wschodnie, oraz ich błękitne niebo, na którem żadne chmury i żadne myśli nie zawisają.
Nie uwierzycie, jak były stateczne, gdy nie tańczyły, głębokie, lecz bez myśli, jak małe tajemnice, jak uwstężone zagadki, jak orzechy poobiednie —
jaskrawe i obce zaiste! lecz nie zachmurzone: tajemnicze, lecz dające się odgadnąć: tym dziewczętom kwoli usnułem wówczas taki oto psalm poobiedni.“
Tak mówił przelgrzym i cień; i zanim mu kto odpowiedział, pochwycił harfę starego wiły, podwinął nogi i spojrzał dokoła niedbałem i mądrem wejrzeniem: — nozdrzami wciągnął powietrze powoli i pytająco jak ktoś, co nowego kosztuje powietrza w nowych krajach. Wreszcie zaryczał, zda się, tak oto śpiewając.

2
Pustynia rośnie: biada, w kim się kryje!

— Ha uroczyście!
W rzeczy samej uroczyście!
Godny początek!
Afrykańsko uroczysty!
Godny lwa co najmniej,
Lub moralnego wyjca —
— lecz nie dla was to,
Przyjaciółki nie najmilsze,
U których nóg
Po raz pierwszy,
Mnie Europejczykowi pod palmami,
Sądzono spocząć, Sela.

Przedziwnie zaiste!
Oto siedzę tu,
Tak bliski puszczy, i zrazu
Tak puszczy znowu daleki,
Nadto w nicość spustoszony:
Mianowicie pochłonięty
Tą oazą małą: —
— ziewając właśnie, rozchyliła
Pyszczek swój milutki,
Pyszczek najwonniejszy:
I oto wpadłem tak,
Wgłąb, wskroś — między was,
Przyjaciółki nie najmilsze! Sela.

Chwała, cześć wielorybowi,
Skoro swego gościa
Podjął on tak mile! — pojmujecie
Me uczone napomknienie?
Chwała jego brzuchowi,
Skoro takim był,
Tak lubą brzucha oazą,
Jako ta: o czem wszakże powątpiewam,
— niedarmo jestem z Europy,
Co nieufniejsza jest z nałogu, niźli wszystkie
Podstarzałe już małżonki.
Obyż Bóg naprawił to!
Amen!

Oto siedzę tu,
W najmniejszej tej oazie,
Niby daktyl jaki,
Brunatny, przesłodki, swem złotem spęczniały,
Żądny dziewczęcych krągłych ust,
Bardziej jeszcze tych dziewczęcych,
Lodowatych, ostrych i śnieżystych
Ząbków: jako że za nimi
Tuży serce wszystkich daktyli gorących. Sela.

Onym owocom południa
Podobny, nazbyt podobny,
Spoczywam tu, zaś drobnych
Chrząszczów roje
Wciąż mię węszą i igrają.
A wraz z nimi jeszcze mniejsze,
Swawolniejsze i grzeszniejsze
Chęci i zachcianki, —
Również przez was oblegany
Nieme przeczuć pełne
Dziewczęta-koty,
Dudu i Suleika,
Osfinksiony, aby w jedno słowo
Wiele uczuć wepchać:
(Niech mi Bóg wybaczy
Ten grzech względem języka!)
— siedzę tu, chłonąc najlepsze powietrze,
Powietrze raju zaiste,
Świetlne, lekkie, złotem prążkowane,
Najlepsze powietrze, jakie kiedykolwiek
Z księżyca tu zleciało —
Zrządzeniem przypadku,
Czy też ze swawoli?
Jak starzy powiadają poeci.
Ja, sceptyk, podaję to
W wątpliwość, niedarmo jestem
Z Europy,
Co nieufniejsza jest z nałogu, niźli wszystkie
Podstarzałe już małżonki.
Obyż Bóg zaradził temu!
Amen!

Powietrze spijając najpiękniejsze,
O nozdrzach rozdętych jako czary,
Bez przyszłości, bez wspomnienia,
Siedzę oto tutaj,
Przyjaciółki me najmilsze,
I przyglądam się tej palmie,
Co się kłoni, jak tancerka,
I w swych biodrach się przegina,
— patrzysz długo, wtórzyć będziesz!
Niby tancerka, co, jak mniemam,
Już za długo niebezpiecznie
Wciąż i wciąż na jednej nodze tkwiła?
— przyczem, zda się, zapomniała
O swej drugiej nodze?
Ja bo daremnie
Szukałem brakującego
Bliźniaczego jej klejnotu
— mianowicie drugiej nóżki —
W świętem pobliżu
Jej przerozkosznej, przeuroczej,
Powiewnej, rozwiewnej i strojnej spódniczki.
A jeśli mnie, przyjaciółki piękne,
Całkowicie ufać chcecie:
Ona ją straciła!
Przepadła!
Na wieki przepadła!
Druga noga!
O, jakaż szkoda tej drugiej nóżki!
Gdzież bo przebywa smutna opuszczona?
Ta noga samotna?
Może z trwogi drży przed jakim
Ponurym płowym
Kudłatym lwem potworem? Lub nawet
Poszarpana leży obgryziona —
O żałość i biada! o, biada! obgryziona! Sela.

Och, nie płaczcież mi,
Serca czułe!
Nie plączcież mi,
Serca daktylowe!
Łona mleczne,
Lukrecjowe
Torebki sercowe!
Przestań płakać,
Blada Dudu!
Mężem bądź, Suleiko! Otuchy! otuchy!

— A może jednak
Coś pokrzepiającego, ku serc pokrzepieniu
Zdałoby się tutaj?
Namaszczone słowo?
Uroczyste pokrzepienie? —

Ha! bywaj-że, godności!
Godności cnoty! Godności Europejczyka!
Dmij-że, dmij-że znowu,
Miechu cnoty!
Ha!
Raz jeszcze ryknąć,
Moralnie zaryczeć!
Jako lew moralny,
Przed córami zaryczeć pustyni!
— Gdyż cnoty skowyty,
O dziewczęta wy najmilsze,
Ważą więcej, niźli wszelki
Europejczyka zapał i żarliwość jego.
I oto jawię się już,
Jako Europejczyk.
Inaczej nie mogę, dopomóż mi Bóg!
Amen!

Pustynia rośnie: biada, w kim się kryje!



PRZEBUDZENIE

1

Po pieśni pielgrzyma i cienia rozbrzmiała nagle jaskinia wrzawą i śmiechem; a że wszyscy zebrani goście mówili równocześnie, że i osieł wobec takiej zachęty nie pozostawał milczący, ogarnęła Zaratustrę szydercza niechęć do tych odwiedzin: chociaż cieszył się ich weselem, gdyż uważał je za znak ozdrowienia. Wymknął się więc z jaskini i rzekł do swych zwierząt.
„Gdzież się podziała ich niedola? rzekł i wraz pozbył się sam swej przelotnej niechęci, — oduczyli się u mnie, mniemam, krzyczenia na ratunek!
— wszakże krzyków, niestety, nie oduczyli się jeszcze“. I Zaratustra zatkał sobie uszy, gdyż w tej właśnie chwili mieszał się przedziwnie krzyk ośli „ta-ak!“ z radosną wrzawą ludzi wyższych.
„Weselą się, rzekł po chwili, i kto wie? może kosztem gospodarza; bo choć się ode mnie śmiechu nauczyli, nie mojego nauczyli się oni śmiechu.
Lecz cóż na tem zależy! Starzy to ludzie: powracają do zdrowia na swój sposób, na swój sposób śmieją się też; uszy me znosiły już gorsze rzeczy i nie stały się przez to oporne.
Zwycięstwem jest ten dzień: ustępuje już i pierzcha duch ciężkości, mój stary wróg pierworodny! Jakże dobrze kończy się ten dzień, który rozpoczął się tak dokuczliwie i ciężko!
A kończy się już oto. Idzie już wieczór: przez morze cwałuje dzielny jeździec ten! Jakże kołysze się błogi, powracający jeździec ów, w purpurowem siodle swem!
Niebo spogląda na to jasno, świat w głębiach się nurza: O, wy wszyscy dziwaczni, coście mnie nawiedzili, wszak warto ze mną tutaj przebywać!“

Tak rzekł Zaratustra. I znowu śmiechy i wrzawa ludzi wyższych dochodzić poczęły z jaskini: wszczął więc ponownie.
„Chwycili wędkę, ma przynęta działa, ustępuje też ich wróg, pierzcha duch ciężkości. Już uczą się oto z samych siebie się śmiać: wszak dobrze słyszę?
Działa ma strawa męska, nie soczyste i krzepkie słowo: i zaprawdę, nie żywiłem ich sparciałą jarzyną! Lecz strawą wojowników, strawą zdobywców: zbudziłem nowe pożądania.
Nowe nadzieje tkwią w ich ramionach i nogach, rozpiera się ich serce. Już nowe znajdują słowa, niebawem duch ich swawolą odetchnie.
Strawa taka nie jest oczywiście dla dzieci, ani dla starych i młodych niewiast tęskniących. Ich trzewia inaczej przekonywać należy; dla nich lekarzem, ani mistrzem nie jestem.
Wstręt opuszcza tych ludzi wyższych: hejże! moje to zwycięstwo. W mojem państwie nabywają pewności siebie, wszelki głupi wstyd pierzcha od nich, wy wnętrza ją się.
Wywnętrzają swe serca, dobre godziny powracają im, świętują i przeżuwają, — stają się wdzięczni.
To jest mi znakiem najlepszym: stają się wdzięczni. Niezadługo, a uroczystości sobie obmyślą i postawią tablice pamiątkowe swym starym radościom.
To są ozdrowieńcy!“ Tak rzekł Zaratustra radośnie do serca swego i poglądał w dal: zwierzęta garnęły się ku niemu ze czcią dla jego szczęścia i milczenia.


2

Nagle przeraziło się ucho Zaratustry: w jaskini dotychczas pełnej wrzawy i krzyku, zapanowała martwa cisza; — nos jego węszył błogowonne dymy i kadzidła jakby tlących się szyszek piniowych.
„Cóż się dzieje tam? Co oni tam wyrabiają?“ — pytał i przysunął się cichaczem do wejścia, aby móc widzieć swych gości, nie będąc przez nich dostrzeżonym. Lecz, o cudzie! na cóż to patrzeć musiał własnemi oczyma!
Pobożni stali się znowu wszyscy, modlą się, oszaleli!“ — rzekł do siebie i dziwił się niepomiernie. I, rzeczywiście! wszyscy ci ludzie wyżsi, dwaj królowie, papież wysłużony, wiła, dobrowolny żebrak, pielgrzym i cień, stary wtóżbiarz, sumienny z ducha i najszpetniejszy człowiek: wszyscy oni klęczeli społem na ziemi, jak dzieci i staruszki bogobojne, i modlili się do osła. Najszpetniejszy człowiek począł właśnie rzęzić i parskać, jak gdyby coś niewysłowionego dobyć się z niego miało; a gdy się z tych wygłosów słowa wreszcie złożyły, okazało się nagle, że jest to pobożna, dziwna litanja ku sławie ubóstwianego i okadzanego osła. I oto jak brzmiała ta litanja:

Amen! I chwała, i cześć, i mądrość, i dziękczynienie, i sława, i siła bogu naszemu na wieki wieków!
— A osieł krzyknie na to „ta-ak!“
On dźwiga nasze brzemię, służalczą przybrał postać, cierpliwego jest serca, nigdy nie powiada „nie“; a kto boga swego kocha, karci go.
— A osieł krzyknie na to „ta-ak!“
I nie mówi on wcale: chyba że światu, który stworzył, przytakuje „tak!“: w ten sposób sławi świat. Przebiegłością jego jest to, iż nie mówi: dzięki temu rzadko nie miewa słuszności.
— A osieł krzyknie na to „ta-ak!“
Niewidocznie przechodzi on przez świat. Szarą jest barwa jego ciała, która cnoty jego przysłania. Jeśli ma ducha, ukrywa go; każdy wszakże wierzy w jego długie uszy.
— A osieł krzyknie na to „ta-ak!“
Jakaż ukryta prawda tkwi w tem, że ma on długie uszy, na wszystko „tak“ powiada i nigdy „nie“ nie rzecze! Czyż nie stworzył on świata na własne podobieństwo, to jest jak najgłupiej?
— A osieł krzyknie na to ta-ak!“
Chadzasz prostemi i krzywemi drogi, mało cię to obchodzi, co ludziom prostem, co krzywem się wydaje. Poza złem i dobrem twoje jest królestwo. Niewinnością twą jest, iż nie wiesz, co niewinne.
— A osieł krzyknie na to „ta-ak!“
Patrz, jak oto nikogo od siebie nie odtrącasz, żebraków, czy króli. Dzieciątkom przychodzić do siebie zezwalasz, a gdy cię złe chłopaki drażnią, powiadasz poczciwie „ta-ak!“
— A osieł krzyknie na to „ta-ak!“
Lubisz oślice i świeże figi, nie jesteś gardzicielem karmu. Oset serce ci łechcze, jeśli właśnie głód odczuwasz. Tkwi w tem mądrość boska.
— A osieł krzyknie na to „ta-ak!“


ŚWIĘTO OŚLE

1

W tem miejscu litanji nie mógł się Zaratustra dłużej pohamować, krzyknął sam „tak!“ jeszcze głośniej, niźli osieł, i poskoczył między swych oszalałych gości. „Ludzie, cóż wy tu wyrabiacie? wołał, podnosząc klęczących z ziemi. Biada, gdyby was podpatrzył kto inny, niż Zaratustra.
Każdyby myślał, że wraz z tą nową wiarą jesteście najgorszymi bluźniercami lub najgłupszemi staruchami!
Zaś ty, stary papieżu, jakże to się godzi w tobie, to oddawanie boskiej czci osłu?“ —
„O, Zaratustro, odparł stary papież, daruj mi, lecz w tych rzeczach jestem bardziej od ciebie uświadomiony. I tak być powinno.
Lepiej tak oto do Boga się modlić, w takiej go czcić postaci, niźli w żadnej! Pomyśl nad tem wyrzeczeniem, czcigodny mój przyjacielu, a odgadniesz rychło, że tkwi w niem mądrość.
Ten, co rzekł: „Bóg jest duchem“ — uczynił dotychczas na ziemi największy skok ku niewierze: słowo takie niełatwo da się znów naprawić na ziemi!
Stare me serce skacze i pląsa z radości, że na ziemi jest jeszcze coś, ku czemu modlić się można. Daruj to, Zaratustro, staremu pobożnemu sercu papieskiemu! — “
— „A ty, zwrócił się Zaratustra do pielgrzyma i cienia, mianujesz się wszak i mniemasz duchem wolnym? A wyprawiasz tu oto takie bałwochwalstwa i kapłańskie służby?
Gorzej, zaprawdę, sprawujesz się tutaj, niźli nawet pośród swych zgubnych brunatnych dziewcząt, ty nowy lichy wyznawco!“
„Cóż czynić, — odparł pielgrzym i cień, masz słuszność: lecz cóżem ja temu winien! Stary Bóg ożył, o Zaratustro. Mów co chcesz, o Zaratustro, stary Bóg ożył.
Najszpetniejszy człowiek winien jest wszystkiemu: on go wskrzesił. A jeśli utrzymuje, że go niegdyś zabił: śmierć bogów jest tylko przesądem“.
— A ty, rzekł Zaratustra, ty stary wiło, cóż ty czynisz! Któż w tych czasach wolnomyślnych w ciebie będzie wierzył, skoro ty sam wierzysz w takie ośle bałwochwalstwa?
Głupstwo to było, coś popełnił; jakeś mógł, ty rozważny, takie głupstwo uczynić!“
„O Zaratustro, odparł mądry wiła, masz słuszność, głupstwo to było, — to też ciężkie wyrzuty czynię sobie za nie“.
— „Wreszcie i ty, rzekł Zaratustra do sumiennego z ducha, rozważ to z palcem na nosie! Czy nie sprzeciwia się tu coś twemu sumieniu? Czy twój duch nie jest za schludny na takie modły i otumanienia tego bractwa?“
„Jest w tem coś, odparł sumienny z ducha, kładąc palec na nosie, jest w tem widowisku coś, co sumieniu memu rozkosz nawet sprawia.
Być może, iż nie wolno mi wierzyć w Boga: pewne jest to, że Bóg w tej oto postaci wydaje mi się najwiarygodniejszy.
Bóg ma być wiecznym według świadectwa najhojniejszych: kto ma tyle czasu, ten się nie śpieszy. Najpowolniej i najgłupiej, jak tylko można: tą drogą może taki daleko nawet zajść.
Zaś kto ducha ma za wiele, mógłby się łacno do głupstwa i szaleństwa sam zadurzyć. Myśl o sobie, o Zaratustro!
Ty sam — zaprawdę! i tybyś mógł ze zbytku mądrości osłem się stać.
Czyż najdoskonalszy mędrzec nie chadza chętnie po manowcach? Oczywistość uczy tego, o Zaratustro, — twego istnienia oczywistość!“
— „Zwracam się wreszcie i do ciebie, rzekł Zaratustra do najszpetniejszego człowieka, który wciąż jeszcze na ziemi leżał i wyciągał ramię do osła (poił go winem w ten sposób). Mów, ty niewysłowiony, cóż ty czynisz!
Zdasz mi się przeistoczony, oko twe płonie, płaszcz wzniosłości spoczywa na tobie: cóżeś ty czynił?
Zali prawdą jest, o czem oni mówią, żeś ty go do życia powołał? I po co? Czyż nie był on już całkowicie dobity i pokonany?
Sam wydajesz mi się wskrzeszony. Cóżeś ty czynił? Pocóżeś nawrócił? Pocóżeś siebie nawrócił? Mów­‑że, ty niewysłowiony!“
„O Zaratustro, odparł najszpetniejszy człowiek, jesteś nicponiem!
Czy ten żyje, czy odżył, czy też umarł całkowicie, — któż z nas dwu, pytam się ciebie, lepiej wie o tem?
To tylko wiem, — a od ciebie, o Zaratustro nauczyłem się tego: kto najpewniej zabić chce, ten się śmieje.
„Nie gniewem, lecz śmiechem się zabija“, — tak rzekłeś ongi. O Zaratustro, ty skryty, ty burzycielu bez gniewu, niebezpieczny tyś święty! jesteś nicponiem!“

2

Wówczas Zaratustra, zdziwiony nawałem tych złośliwych odpowiedzi, cofnął się żywo ku wrotom swej jaskini i, zwróciwszy się do gości, krzyknął mocnym głosem:
„O, wy sowizdrzały i figlarze! Czemuż to udajecie przede mną i ukrywacie się tak!
Jak to każdemu z was serce teraz dygocze z rozkoszy i złośliwości, że staliście się znowuż jak dzieci, to jest pobożni, —
— żeście robili znów to, co dziatwa czyni, żeście się modlili, ręce składali i „Panie Boże!“ powtarzali!
Lecz opuśćcie wreszcie tę bawialnię, jaskinię mą własną, w której rozgościły się dziś wszelkie psoty dziecięce. Ochłódźcie oto tu na dworze swoją swawolę dziecięcą i rozgardjasz serc swoich!
Oczywiście: skoro nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do tego królestwa niebieskiego. (I Zaratustra wskazał rękoma ku górze.).
Lecz my nie pragniemy bynajmniej dostać się do królestwa niebieskiego: mężami staliśmy się, — przeto chcemy królestwa ziemskiego“.

3

I raz jeszcze jął przemawiać Zaratustra. „O przyjaciele moi, rzekł, dziwni wy ludzie wyżsi, jakże podobacie mi się teraz, —
— odkąd staliście się znowuż radośni! Zaprawdę, rozkwitliście mi wszyscy: zda mi się, że takim kwiatom, jak wy, nowych uroczystości potrzeba,
— małej krzepkiej niedorzeczności, jakiejś służby bożej i święta oślego, potrzeba wam starego radosnego szaleńca, Zaratustry, wichury wam potrzeba, co dusze wam rozchmurzy.
Nie zapominajcież tej nocy i tego święta oślego, o ludzie wyżsi! Wynaleźliście to sobie u mnie, uważam to jako dobrą wróżbę, — takie rzeczy wynajdują tylko ozdrowieńcy!
A jeśli raz jeszcze to ośle święto obchodzić będziecie, czyniąc to dla swojej uciechy, czyńcież to i mnie ku woli! A zarazem i na moją pamiątkę!“

Tako rzecze Zaratustra.


PIEŚŃ PIJANA

1

Tymczasem jeden gość za drugim wymykał się z jaskini w chłodną i zadumy pełną noc; Zaratustra zaś wiódł pod ramię najszpetniejszego człowieka, aby mu pokazać swe królestwo nocy, wielki krągły księżyc i srebrne wodospady wokół jaskini. I oto, skupieni wokoło siebie, zamilkli nagle wszyscy ci ludzie, wiekiem już starzy, wszakże o ukojonych, krzepkich sercach i z tem zdumieniem w duchu, że tak oto dobrze czują się na świecie; przejmujący czar nocy wnikał w ich serca coraz to głębiej i głębiej. Zaratustra zaś rzekł do siebie w duchu: „o jakże mi się oni podobają teraz, ci ludzie wyżsi!“ — nie wypowiedział wszakże tego w poszanowaniu ich szczęścia oraz ich milczenia. —
Wówczas stało się to, co w tym zdumiewającym dniu było najbardziej zdumienia godne: szpetny człowiek począł raz jeszcze, po raz ostatni rzęzić i parskać, i gdy dosapał się wreszcie do słów, nagle krągłe i czyste pytanie wyskoczyło z jego ust, dobre, głębokie i jasne pytanie, które wszystkim, co je słyszeli, poruszyło nagle serca.
„Przyjaciele moi, wy wszyscy społem, rzekł najszpetniejszy człowiek, co sądzicie o tem? Kwoli temu dniu — po raz pierwszy w życiu jestem zadowolony, żem całe życie przeżył.
I choć tyle już wyznałem, nie dość mi jeszcze tego. Warto żyć na świecie: jeden dzień, jedna uczta z Zaratustrą nauczyły mnie kochać ziemię.
„Byłoż więc to — życiem?“ powiem kiedyś śmierci. — „Hejże więc! Jeszcze raz!“
Przyjaciele moi, cóż wy o tem mniemacie? Nie chcecież wraz ze mną mówić do śmierci: Byłoż więc to — życiem? Kwoli Zaratustrze, hejże! Jeszcze raz!“ — —
Tak mówił najszpetniejszy człowiek; a było to na chwilę przed północą. I jak sądzicie, co się wówczas przytrafiło? Skoro tylko ludzie wyżsi usłyszeli to pytanie, uświadomili sobie nagle swą przemianę i uzdrowienie, oraz kto był sprawcą tych przeistoczeń: garnęli się do Zaratustry z podzięką, uwielbieniem i pieszczotą; całowali go po dłoniach; każdy zachował się wedle swego przyrodzenia: jedni śmieli się, inni płakali. Stary wróżbiarz tańczył z radości; i aczkolwiek był on wówczas pełen słodkiego wina, jak mniemają niektórzy opowiadacze, wypełniała go bez wątpienia jeszcze bardziej słodycz życia, oraz wyrzeczenie się wszelkiego znużenia. Są i tacy, którzy opowiadają, jakoby i osieł wówczas tańczył: nie darmo najszpetniejszy człowiek napoił go był winem. Bądź co bądź, jeśli onego wieczoru osieł nawet nie tańczył, działy się wówczas większe i dziwniejsze cuda nad taniec ośli. Krótko i węzłowa to, jak oto głosi przysłowie Zaratustry: „i cóż na tem zależy!“

2

Zaratustra jednak, podczas tych wydarzeń z najszpetniejszym człowiekiem, stał, jak pijany: wejrzenie jego przygasło, język bełkotał i słaniały się nogi. I któżby wówczas odgadnął, jakie myśli przemykały przez jego duszę? Najwidoczniej jednak duch jego cofnął się, potem przed się wybiegł i w dalekich przebywał dalach, jakoby „na wysokiem jarzmie, jak stoi pisano, między dwoma morzami,
— między przeszłością i przyszłością, snując się jak ciężka chmura“. Powoli jednak, podtrzymywany ramionami ludzi wyższych, powracał do siebie i bronił się rękoma od natarczywości uwielbiających, a zaniepokojonych; nie mówił wszakże nic. Nagle zwrócił szybko głowę, jak gdyby coś usłyszał, poczem palce na ustach położył i rzekł: Chodźcie!“
I uczyniło się wokół cicho i tajemniczo; z głębi dochodził powolny głos dzwonu. Zaratustra przysłuchiwał się temu wraz z ludźmi wyższymi; wreszcie po raz drugi położył palec na ustach i rzekł powtórnie: Chodźcie! Chodźcie! Północ zbliża się!“ — a głos jego zmienił się przy tem. Lecz wciąż jeszcze z miejsca się nie poruszał: wówczas jeszcze ciszej i wnękliwiej uczyniło się naokół; nadsłuchiwali wszyscy, nawet osieł, i honorowe zwierzęta Zaratustry, orzeł i wąż, nadsłuchiwała zarówno i jaskinia Zaratustry, i wielki chłodny księżyc, sama noc, zda się, słuchała. Zaratustra położył po raz trzeci palec na usta i rzekł:
Chodźcie! Chodźcie! Chodźcie! Śród nocy tej pobłądźmy! Nastała już godzina: chodźmyż tedy w noc!

3

O, ludzie wyżsi, północ się zbliża; chcę wam coś na ucho rzec, jak ten stary dzwon, co mi teraz w ucho szepcze, —
— tak tajemnie, tak okrutnie, tak serdecznie, jak przemawia ten północy dzwon, co przeżył więcej, niż przeżywa człek:
— który mierzył już waszych ojców bolesne uderzenia serc — och, och! jakże wzdycha ona, jak we śnie śmieje się! ta stara, głęboka, głęboka północ!
Cicho! Cicho! Tu niejedno słyszy się, co za dnia głosić się nie może; teraz oto w powietrznym chłodzie, gdzie wszystek gwar stał się ciszą waszych serc, —
— teraz ono głosi się, teraz słyszeć da się ono; w ponocne nadczujne dusze oto wnika już: och! och! jakże wzdycha ona! jak we śnie śmieje się!
— czy słyszysz ty, jak tajemnie, jak okrutnie do ciebie mówi ta stara, głęboka, głęboka północ? Człowiecze słysz!


4

Biada mi! Gdzie prysnął czas? Nie zapadłemż w studzien głębie? Już świat śpi —
Och! och! Skowyczy pies, księżyc świeci. Skonać, skonać raczej zechcę, niźli mówić wam, co północne moje serce myśli oto wraz.
Oto zmarłem! Minęło już! Pająku, czemu snujesz wokół mnie? Chcesz-że krwi? Och! och! Pada rosa, zbliża się godzina —
— godzina, w której dreszcz i mróz przejmuje mnie, pyta ona, rozpytuje: „komu serca na to stać?“
— komu ziemi panem być? Kto zechce rzec: tak wam biec, wielkie, oraz małe, wy strumienie!
— godzina zbliża się: o człeku ty, człowieku wyższy, bacz! mowa to dla czujnych uszu, dla twoich ona uszu — co brzmi z północnej głuszy wzwyż?

5

„Coś ponosi mnie, pląsa dusza moja. Dzieło dnia! Dzieło dnia! Komu panem ziemi być?
Księżyc mrozi, milczy wiatr. Och, och! Wzlecieliście dość wysoko? Wy pląsacie: jednak noga skrzydłem jeszcze nie jest.
Dobrzy wy tancerze, mija już ochota, wino poszło w męty, każda czara już skruszała, już bełkocze grób.
Wzlecieliście nie dość górnie: już bełkoczą groby: „zmarłych też wyzwólcie! Czemu taka długa noc? Nie upajaż księżyc nas?“
O ludzie wyżsi, groby też wyzwólcie, zbudźcie też i trupy! Och, czemu robak toczy jeszcze? Zbliża, zbliża się godzina, —
— mruczy ciągle dzwon, skrzypi jeszcze serce, jeszcze toczy drzewny czerw, czerw serdeczny. Och! Och! Świat głębią jest!


6

Słodka lutni! Lutni słodka! Kocham ja twój ton, twój upojony ton kumaka! — z jak dalekich dziejów, z jak dalekich stron dziś nawiedza mnie twój ton? hen, zoddali, gdzie kochania cichy staw!
Stary dzwonie, słodka lutni! Każdy ból w serceć bił, ojca ból, ojców ból i praojców bole; tak dojrzała mowa twa, —
— źrzałą stała się jak jesień, jako południe, jak nie serce pustelnicze, — oto głosisz się: źrzałym stał się świat i brunatnem grono,
— oto umrzeć chce, z szczęścia umrzeć pragnie. O, ludzie wyżsi wy, nie czujeciesz nic? Potajemnie woń tu bije,
— woń i zapach to wieczności, różą upojona, złota i brunatna winna woń, co z starego szczęścia bije,
— z upojonej, północnej szczęśliwości skonu, która śpiewa: świat głębin zwał, głębszych, niż, jawo, myślisz, śnisz!

7

Puść mnie! Puść! Jam dla ciebie za czysty. Nie tykaj mnie! Czyż nie doskonały stał się owo świat?
Za czysta skóra ma dla dłoni twych dotknięcia. Puść mnie, głupi i prostacki, puść mnie, gnuśny dniu! Zali północ nie jaśniejsza?
Najczystszym panami ziemi być, najbardziej niepoznanym, najsilniejszym duszom północnym: głębsze one i jaśniejsze niźli każdy dzień.
O dniu, omackiem szukasz mnie? Więc szczęścia mego szukasz? Więc jestem dla cię bogaty, samotny, skarbów kopalnią, komorą złotą?
O świecie, chcesz-że mnie? Jestemż dla ciebie świecki? Jestemż dla ciebie duchowny? Jestemż dla cię boski? Wszakże, dniu i świecie, zbyt ociężałe wy jesteście,
— miejcie dłonie tu mądrzejsze, chwyćcie głębsze szczęście i głębszą niedolę, chwyćcie boga tu jakiego, po mnie nie sięgajcie:
— moje szczęście i nieszczęście głębokie są, o, dniu dziwny, wszakże bogiem ja nie jestem, ni jaskinią bożą: głębią jest jej ból.

8

Głębszy Boga ból, ty przedziwny świecie! Po boży sięgnij ból, po mnie ty nie sięgaj! Czemże ja! Upojna, słodka lutnia, — północnej lutni brzęk, kumakowy dzwon; nikt jej nie rozumie, wszakże mówić musi, — przed głuchymi, o ludzie wyżsi! Gdyż wy nie rozumiecie mnie!
Pierzchło! Minęło! O młodości! O południe! O południe me! Oto nastał wieczór i noc, i północ — wyje pies, wicher:
— nie jestże wicher psem? Oto skomli, i skowyczy, oto wyje wciąż. Och! och! jakże ona wzdycha, jak się śmieje, jak rzęzi i jak dysze, ta północna pora!
Jak trzeźwo przemawia ta pijana wieszczka! przepiłaż upojenie swe? więc nadczujną już się stała? i przeżuwa znów?
— swój ból przeżuwa we śnie, głęboka stara północ, a bardziej jeszcze rozkosz swą. Albowiem rozkosz jest, gdzie głęboki ból: nad ból rozkosz głębiej drga.

9

Winny krzewie! Czemu sławisz mnie? Wszak nadciąłem cię! Okrótnik ja, oto krwawisz mi: — cóż znaczy to sławienie pijanego okrucieństwa?
„Co się stało doskonałe, wszystko źrzałe skonać chce!“ tak oto przemawiasz. Błogosławion, błogosławion niech będzie winobrańczy nóż! Lecz wszystko nieźrzałe życia chce: o biada!
„Zgiń! — mówi ból — bólu, precz!“ Lecz wszystko, co cierpi, żyć chce, aby się stało źrzałe, radosne i tęskne,
— tęskniące za wszystkiem, co dalsze, wyższe i jaśniejsze. „Dziedziców chcę — wola wszystko, co cierpi, — dzieci pragnę, nie chcę siebie“,
— rozkosz wszakże chce nie dziedziców, nie dzieci, — rozkosz chce siebie samej, chce wieczności, chce wrotu, chce „wszystkiego, co zawsze jednakie“.
Mówi ból: „Łam się, serce, krwaw! Wędruj nogo, skrzydle płyń! Bólu, w górę! bólu, wzwyż!“ Hejże! Hej! O, stare serce nie: Zgiń!“ — mówi ból.

10

Jak mniemacie, ludzie wyżsi? Jestemż wieszczem? Marzycielem? Upojeńcem? Snów tłumaczem? Czy też dzwonem o północy?
Kroplą rosy? Czy wieczności tchnieniem, wonią? Nie czujecież, nie? Świat mój doskonały owo staje się, i północ jest południem, —
i ból jest rozkoszą, i klątwa błogosławieństwem, i noc jest słońcem, — odejdźcie mi, albo nauczę jeszcze was: i mędrzec jest trefnisiem.
Rzekliście kiedykolwiek „tak“ rozkoszy swej? O, przyjaciele moi, rzekliście zarazem „tak“ wszelkiemu bólowi. Wszystkie rzeczy spętane są ze sobą, splątane i zakochane w sobie, —
— skoroście chcieli kiedykolwiek „raz“ po raz wtóry, skoroście mawiali: „podobasz mi się szczęście, mgnienie, chwilo!“ tem zapragnęliście też wszystkiego z powrotem!
— wszystkiego od nowa, wszystkiego wiecznie, wszystkiego w spętaniu, splocie i umiłowaniu wzajemnem, o, tem umiłowaliście też i świat, —
— wieczni wy, miłujecie go wiecznie i po wszystkie czasy: i do bólu nawet mówicie: zgiń, lecz powróć! Gdy rozkosz za wiecznem życiem łka!


11

Gdy rozkosz wszelka chce wieczności rzeczy wszelkich, chce miodu, chce drożdży, chce upojnej północy, chce grobów, chce ukojenia łez nagrobnych, zorzy chce pozłocistej —
czegóż bo rozkosz nie pragnie! bardziej ona spragniona, bardziej serdeczna i głodna, a okrutniejsza, bardziej od wszelkiego bólu wnękliwa, pragnie siebie, wgryza się w siebie, wola koliska boryka się w niej, —
— chce miłości, chce nienawiści, jest przebogata, darowywa, odrzuca precz, żebrze, by ktoś brał, dziękuje biorącym, pragnie, aby ją nienawidzono, —
— tak bogata jest rozkosz, że bólu łaknie, łaknie piekła nienawiści, hańby, sromoty, kalectwa, łaknie świata, — gdyż świat ten, och, wszak znacie świat!
O ludzie wyżsi, za wami tęskni ona, rozkosz ta niepohamowana i błoga, — za waszym bólem, wy chybieni! Za chybionem tęskni wszelka rozkosz wieczna.
Gdyż wszelka rozkosz siebie pragnie, przeto chce też i bólu serdecznego! O szczęście, o bólu! O serce, łam się! Ludzie wyżsi, nauczcież mi się tego: rozkosz wieczności chce,
— rozkosz chce wszelkich rzeczy wieczności, — wieczności chce bez dna, bez dna!

12

Nauczyliście się już pieśni mojej? Odgadliście już, dokąd zmierza? Hejże! Hej! Ludzie wy wyżsi, śpiewajcież mi pieśń mą okrężną!
Śpiewajcież mi tę pieśń, której imię „Jeszcze raz“, a treść „po wieki wieczne!“ — śpiewajcie, o ludzie wyżsi, pieśń okrężną Zaratustry!

Człowiecze! Słysz!
Co brzmi z północnej głuszy wzwyż?
Jam spał, jam spał —,
Z głębokich snu się budzę cisz: —
Świat — głębin zwał,
Głębszych niż, jawo, myślisz, śnisz.
Ból — głębi król —,
Lecz — nad ból — rozkosz głębiej łka:
Zgiń! — mówi ból —
Rozkosz za wiecznem życiem łka —,
— wieczności chce bez dna, bez dna!“


ZNAK

Rankiem po owej nocy skoczył Zaratustra z łoża, opasał lędźwie i wystąpił ze swej jaskini, płomienny i potężny, jako słońce poranne, gdy wschodzi zza ciemnych gór.
„Jasności ty olbrzymia, rzekł, jak niegdyś już przemawiał, ty szczęścia oko głębokie, czemżeby było twe szczęście, gdybyś nie miała tych, którym świecisz!
A jeśli w swych komorach pozostają oni jeszcze, podczas gdy ty już czuwasz, już wschodzisz, już darowywasz i rozdajesz: jakżeby dumny twój wstyd złorzeczyć temu miał!
Owo śpią jeszcze ci ludzie wyżsi, podczas gdy ja już czuwam; nie są to moi prawi towarzysze! Nie na nich czekam ja na górach swych.
Do dzieła swego garnę się, i do dnia swego: lecz nie rozumieją oni, które są znaki mego poranku, krok mój — nie jest dla nich pobudką.
Śpią jeszcze w jaskini mej, ich sny spijają jeszcze pijaną pieśń moją. Ucha, któreby ku mnie nasłuchiwało, — ucha posłusznego brak wśród ich członków“.
Mówił to Zaratustra do swego serca, gdy słońce wschodziło: wówczas spojrzał ku górze, gdyż usłyszał ostry krzyk swego orła. „Hejże! zawołał, po mojej to chęci i tak mi przynależy. Me zwierzęta czuwają, ponieważ ja już czuwam.
Orzeł mój czuwa już i wraz ze mną słońcu cześć oddaje. Szponami orła sięga on po nowe światło. Jesteście me prawe zwierzęta; kocham was.
Lecz brak mi jeszcze mych prawych ludzi!“ —
Tak rzekł Zaratustra; wówczas przytrafiło się nagle, że chmara ptactwa zaroiła się wokół niego i zaszumiała mu w uszach, a łopot skrzydeł i natłok wokół jego głowy był tak wielki, że Zaratustra przymknął oczy. I zaprawdę, jak chmura spadło to nań niespodzianie, jak chmura strzał, która osypuje nowego wroga. Wszelako była to chmura miłości, rozpostarta nad nowym druhem.
„Cóż to dzieje się ze mną?“ rzekł Zaratustra do zdumionego serca i osunął się powoli na wielki kamień u wyjścia z jaskini. Wszakże gdy rękoma ponad sobą, wokół siebie i pod sobą chwytał, broniąc się od tkliwych ptaków, wonczas przytrafiło się niespodzianie coś jeszcze dziwniejszego: zanurzył dłoń niepostrzeżenie w ciepłą gąszcz włochatych kudłów, równocześnie rozległ się ryk wokół niego, — łagodny, przeciągły poryk lwa.
Znak się jawi“, rzekł Zaratustra, i przeistoczyło się serce jego. I w rzeczy samej, skoro tylko rozświetliło się nieco wokół, ujrzał u swych nóg żółty potężny stwór, przywierający mu łeb do kolan z miłosnym uporem psa, który odnajduje starego pana. Gołębie świadczyły mu z równą żarliwością miłość swą; i za każdym razem gdy gołąb chrapy lwa musnął, lew grzywą potrząsał, dziwił się i uśmiechał.
Na to wszystko rzekł Zaratustra jedno tylko słowo: dzieci moje w pobliżu są, dzieci moje“ —, i zamilkł zupełnie. Topniało wszakże serce jego, a z oczu poczęły się sączyć łzy kropliste i padać na dłonie. I nie baczył już na nic więcej. Siedział oto znieruchomiały, nie ogarniając się od zwierząt. Wówczas gołębie spłynęły doń, obsiadły mu ramiona, pieściły włos jego siwy, nie nużąc się tkliwością swą i radowaniem. Lew potężny zlizywał wciąż łzy, padające na dłoń Zaratustry, porykiwał i mruczał przy tem nieśmiało. Tak oto zachowywały się te zwierzęta. —
Działo się to czas długi, lub czas krótki: gdyż mówiąc po prawdzie, dla takowych rzeczy nie masz czasu na ziemi —. Tymczasem jednak ludzie wyżsi w jaskini Zaratustry obudzili się wreszcie i ustawiwszy się do pochodu, szli naprzeciw Zaratustry, aby mu oddać pokłon poranny: jako że ocknąwszy się nie znaleźli go już byli w jaskini. Gdy jednak do wrót jaskini doszli i gdy szelest kroków ich uprzedził, najeżył się lew gwałtownie, odwrócił się nagle do Zaratustry i z dzikim rykiem skoczył ku jaskini. Wyżsi zaś ludzie, usłyszawszy ten ryk, krzyknęli chórem jakby jednemi usty, pierzchli z powrotem i w mgnieniu oka zniknęli wszyscy.
Zaratustra wszakże oszołomiony i obcy temu wszystkiemu, powstał z kamienia, obejrzał się wokół, zdumiewał się, pytał się serca swego, rozważał i czuł się samotny. „Cóżem ja to słyszał w tej chwili? — pytał wreszcie powoli, cóż to przytrafiło mi się w tej oto chwili?“
Już nawróciło ku niemu wspomnienie, jednem spojrzeniem pojął wszystko, co się między wczoraj i dziś przytrafiło.
„Oto kamień, mówił gładząc brodę, na którym wczoraj z rana spoczywałem, tu oto przystąpił do mnie wróżbiarz, tu też usłyszałem po raz pierwszy ów krzyk, który teraz właśnie odbił mi się znów o uszy, wielkie wołanie na ratunek.
O, ludzie wyżsi, o waszej to niedoli wieścił mi wczoraj rankiem ów stary wróżbiarz, —
— ku waszej niedoli zwieść mnie on chciał i nią kusić: o, Zaratustro, rzekł do mnie, przychodzę, abym cię do twego ostatniego grzechu skusił.
Do mego ostatniego grzechu? — wykrzyknął Zaratustra i śmiał się gniewnie z własnych słów: cóż to zachowanem mi zostało, jako grzech mój ostatni?“
— I raz jeszcze pogrążył się Zaratustra w sobie, przysiadł ponownie na wielkim kamieniu i rozważał. Nagle skoczył na nogi, —
Współczucie! Współczucie z człowiekiem wyższym! wykrzyknął i oblicze jego przeistoczyło się w spiż. Hejże! Temu — minął już czas!
Moje czucie i współczucie — cóż na tem zależy! Baczęż ja szczęścia? Dzieła mego baczę!
Hejże więc! Przyszedł lew, dzieci me w pobliżu są, Zaratustra źrzałym się stał, godzina ma nadeszła: —
Mój to poranek, mój dzień świta: bywaj mi, bywaj, wielkie ty moje południe!“ — —

Tako rzekł Zaratustra i opuścił swą jaskinię, płomienny i potężny, jak słońce poranne, gdy wschodzi zza ciemnych gór.


KONIEC






  1. Te tasiemcowe wiersze, a nawet „pieśni“, Wiły, powracające w IV-tej części aż trzykrotnie, wzbudzać mogą w czytelniku polskim tylko zdumienie, i domagają się pewnych objaśnień. Są to echa początkowego okresu vero-libryzmu niemieckiego, tak bardzo przegadanego. Ponadto mają to być, zda się, parafrazy wierszy Wagnera; jak wogóle cały Wiła składa się z porachunków zawiedzionej przyjaźni i namiętnego przeciw u wobec wielko-piątkowej ideologji opery Parsifal. Marzyło się może Nietzschemu w „przyjaźni“ kierowanie duchem i twórczością Wagnera; rozczarowanie na premjerze Porsifala w Bejreucie musiało być wielkie; odtąd też datuje się między nimi rozłam ostateczny. (Ciekawe szczegóły, co do zachowania się wówczas Nietzschego, podaje A. Schurée. Powiedziawszy w tychże nawiasach: elita francuska interesowała się tą premjerą nie mniej od niemieckiej: dość chyba wspomnieć tu bodaj tylko Baudelaire’a i Viliers-de-Lisle Adama). — Ślady tego zawodu Nietzschego przebijają w innych częściach Zaratustry, jednak w szlachetniejszym bądź co bądź tonie. Patrz: „Pieśń grobową“ (str. 127): „...wówczas podmówiliście najdroższego mi śpiewaka. I oto wszczął pieśń ohydną, zahuczała mi w uszach jako głuchy róg. Śpiewaku morderczy! złośliwości narzędzie! ty najniewinniejszy!.. Zamordowałeś nutą swoją me natchnienie. W tańcu tylko wypowiadać potrafię przenośnie rzeczy najwyższych: i oto ma najwyższa nadzieja utkwiła w członkach mych niewypowiedziana i nie wyzwolona“.
    Tedy Wiłę całego należy przyjmować z pewnemi zastrzeżeniami, jak prawdopodobnie i te inne typy „ludzi wyższych“, na ogół nieco obcych dla czytelników cudzoziemskich, nie znających stosunków śród intelektualistów niemieckich, zwłaszcza ze sfer akademickich. Po za korowodem tych karykatur obojętnych, składa się część IV-ta już tylko z powtarzań rzeczy, powiedzianych w poprzednich częściach i mocniej i świeższym tonem. Do „Zaratustry“ powracał Nietzsche, śród prac innych, w ciągu lat kilku; pierwsze wydania nie zawierają tej części IV-tej, która nie jest bynajmniej arcydzielną częścią całości. (przyp. tłóm.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fryderyk Nietzsche i tłumacza: Wacław Berent.