Targowisko próżności/Tom II/XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Targowisko próżności |
Tom | II |
Rozdział | Dalszy ciąg tego samego przedmiotu |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1914 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek Jagielloński |
Tłumacz | Brunon Dobrowolski |
Tytuł orygin. | Vanity Fair: A Novel without a Hero |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Jedną z najważniejszych zasad wyżwymienionej metody jest umiejętność wynalezienia mieszkania bez płaty komornego. Najmuje się dom z meblami lub bez mebli. Najmując bez mebli — a mając nieco kredytu u tapicerów i stolarzy, mieszka się w pysznym apartamencie, jak najwykwintniej umeblowanym i przyozdobionym, według wszelkich zachceń i upodobań. Najmując z meblami, mniej za to zachodów i kłopotów. Państwo Crawley chwycili się tego ostatniego środka.
U nieboszczki miss Crawley nie zawsze pełnił pan Bowls czynność piwnicznego i marszałka, przed nim służył u niej niejaki Raggles, syn jednego z ogrodników z Crawley, i miał zupełne zaufanie nieodżałowanej miss.
Dobremu prowadzeniu, poważnej minie i kształtnej budowie, zawdzięczał szybki awans w służbie, i prędko przeszedł stopnie kuchcika, lokaja i pierwszego piwnicznego. Wyborne to było miejsce, dobrze opłacane, przytem zdarzały się zarobki i możność oszczędzania — ale pokochawszy się w byłej kucharce miss Crawley, zajmującej się praniem bielizny i prowadzącej handelek zieleniną i owocami, postanowił z nią się ożenić. Ślub odbył się cichaczem od kilku już lat, kiedy wiadomość o nim doszła dopiero do szanownych uszu miss Crawley. Panna Briggs zauważała iż ciągle w kuchni kręcił się chłopczyk i dziewczynka siedmioletnia koło pana Raggles i nie omieszkała donieść pani o tem. Opuściwszy posadę u miss Crawley, pan Raggles zajął się z całą pieczołowitością handlem warzywa, zieleniny i owoców, do których dołączył jeszcze jaja, śmietankę, mleko, wieprzowinę świeżą, zadawalniając się skromnym dochodem ze sklepiku, kiedy inni ex-piwniczni i ex-kuchmistrze zakładali piwiarnie lub kawiarnie. Ponieważ pan Raggles znał w sąsiedztwie wszystkich tych panów i w dobrych z nimi zostawał stosunkach, przyjmował ich w prywatnym swoim pokoiku za sklepem, i za ich poparciem łatwo przedawał swoje mleko, śmietankę, jajka i warzywa. Robiąc obrachunek przy końcu roku, widział że dochód jego coraz bardziej wzrastał — tak dalece że mógł odłożyć dosyć przyzwoitą sumkę pieniędzy. To też kiedy z powodu wyjazdu na ląd stały jednego panicza ładne bardzo mieszkanie kawalerskie było do wynajęcia na Curzon Street pod Nrem 201 i zbytkowe meble odznaczające się artystycznem wykończeniem do nabycia, pan Raggles pospieszył korzystać z tej sposobości. Dopożyczył wprawdzie od jednego ex-piwnicznego nieco pieniędzy — ale nabył meble i wynajął dom głównie ze swojej oszczędności. Z pewną dumą jednak położyła się pani Raggles w machoniowem rzeźbionem łóżku z atłasowemi firankami, stojącem na przeciwko pysznej toalety z wielkiem zwierciadłem.
Państwo Raggles nie najęli i nie kupili sprzętów dla siebie, jak to zwykle bywa w Londynie, zrobili tę spekulację dla odnajęcia apartamentu możnemu jakiemu lokatorowi, któremuby natychmiast miejsca ustąpili i wrócili do skromnego swego pokoiku za sklepikiem. Mimo tego jednak pan Raggles chodził co dzień na Curzon Street, żeby rzucić okiem na dom, w którego oknach stały doniczki z gieranjum a bronzowy, rzeźbiony młotek od drzwi błyszczał z daleka. Lokaje innych lokatorów okazywali mu wiele uszanowania, kucharz kupował u niego warzywa, mówiąc mu: Panie Raggles! i aby tylko chciał, szanowny Raggles mógł wiedzieć o wszystkiem, co się w domu działo.
Było to zresztą bardzo poczciwe człeczysko i nawet szczęśliwe. Dom przynosił mu spory dosyć dochód — więc wychowywał dzieci starannie, dawał im dobrych nauczycieli — i nie targował się o cenę lekcji? Pan Raggles zachował cześć głęboką dla rodziny Crawley, która mu otworzyła w istocie drogę szczęścia i pomyślności; w pokoiku za sklepem wisiała na ścianie sylwetka byłej jego pani i pezażyk, tuszem przez tę pełnej zacności damę wykonany, przedstawiający domek odźwiernego w Crawley. W domu wynajętym na Curzon-Street pan Raggles zaraz zawiesił widok Crawley za czasów baroneta Walpole Crawley. Dziedzic ten jechał w złoconej karecie zaprzężonemi sześciu siwemi końmi koło stawu gdzie pływały łabędzie i łódki, a w nich damy w olbrzymich spódnicach i muzykanci w pudrowanych perukach. Na świecie całym nie ma piękniejszego pałacu i zacniejszej rodziny, tak myślał sobie pan Raggles.
Traf zrządził że dom jego właśnie był do wynajęcia kiedy Rawdon z żoną wrócił do Londynu. Pułkownik znał wybornie Ragglesa, którego stosunki z domem miss Crawley nigdy nie były przerwane gdyż jak tylko przyjmował gości, zawsze Raggles przychodzi dopomagać panu Bowls. Rzecz więc oczywista że pan Raggles zachwycony był kiedy mu pułkownik zaproponował wynająć dom i prosił ażeby podczas wieczorów mógł pełnić czynność piwniczego. Pan Raggles zajmowała się wtedy kuchnią, i tak świetnie gotowała, że nawet nieboszczka miss Crawley by się rozczuliła. Raggles opłacał podatki, procenta, reperacje, pensję swoich dzieci, żywność swojej rodziny i pułkownika. Biedaczysko nie przypuszcza, że umowa, jaką zawarł, groziła mu i dzieciom najokropniejszą nędzą, więzieniem za długi. Zawsze ktoś musi zapłacić za przemysłowców, żyjących bez grosza dochodu, traf przeznaczył nieszczęśliwego pana Raggles na dopełnienie pieniędzy, brakujących w sakiewce pułkownika.
Państwo Crawley weszli wspaniałomyślnie w stosunki z wszystkiemi kupcami, co przedtem dostarczał miss Crawley; najbiedniejsi z pomiędzy nich byli najakuratniejsi. Co sobota praczka przyjeżdżała z wypraną bielizną — ale jej nigdy nie płacono i odkładano do następnej soboty. Sam pan Raggles ciągle dostarczał mleka, śmietanki i warzywa na kredyt, służącym nie płacono lub płacono najnieregularniej i tym sposobem interesowano ich w podtrzymywaniu domu. Słowem nie płacono nikomu — ani ślusarzowi, ani szklarzowi, ani powoziarzowi, wynajmującemu karetę, ani woźnicy, który ją powoził, ani rzeźnikowi, dostarczającemu wołowiny i baraniny, ani węglarzowi, co dostarczał paliwa, ani kucharzowi, przyrządzającemu potrawy, ani służącym co je spożywali. Nie pierwsi to i nie ostatni Rawdonowie umieją żyć w ten sposób na wielką stopę, nie posiadając ani grosza dochodu.
W małem miasteczku jakiem, wiedzianoby natychmiast co się święci, gdyż wiedzą tam zwykle ile mleka sąsiad kupuje, ile na obiad spożywa mięsa lub drobiu, ale na Curzon Street w domach, nigdy nie wiedziano co się dzieje pod numerem 201. Służący, jak to zwykle bywa, szeptali sobie rozmaite zwierzenia przez okno od kuchni — ale Crawley, jego żona i przyjaciele ani się tego domyślać mogli i kiedy kto przyjechał w odwiedziny pod nr. 201, zawsze najlepsze znalazł przyjęcie, miły uśmiech, wyborny obiad i w dodatku przyjazny uścisk ręki, którym gospodarstwo wszystkich bez różnicy obdarzali.
Zdawałoby się, widząc takie wystawne życie, że mieli przynajmniej 3 do 4 tysięcy funtów dochodu nie posiadali tyle zapewne — ale tyle wydawali. Mówiono że nie płacili rachunków rzeźnika — za to wyborne mięso zawsze mieli u siebie; nie płacili także rachunków winiarza — a jednak nigdzie nie pito tak dobrego bordeaux jak u Rawdonów; nigdzie nie dawano obiadów tak wykwintnych i zbytkownych. W salonach łączyła się prostota z pewnym urokiem i powabem, a mnóstwo drobiazgów, które Rebeka z Paryża przywiozła przyczyniały się wielce do ich świetności. Kiedy pani domu siedząc przy fortepianie, biegłą grą wtórowała rozkosznym dźwiękom swojego śpiewu, gość czuł się jak w raju, a jeżeli musiał wyznać że pan domu był bydlęciem, za to pani była uroczą a jej obiady wykwintne!
Dowcipem, wdziękiem i zręcznością udało się Rebece uzyskać rozgłos i wziętość w pewnej warstwie londyńskiego towarzystwa. Przed drzwiami jej domu stawały skromne powozy, z których nieraz jednak dygnitarze wysiadali; jej zaś samej powóz otaczali zawsze w parku najmodniejsi eleganci. Na operze, w skromnej jej łoży drugopiętrowej odwiedziny następowały za odwiedzinami — ale wyznawszy prawdę, damy odwracały się i zamykały drzwi przed naszą awanturniczką.
Te z pomiędzy nich, z któremi pani Crawley poznajomiła się na stałym lądzie, nie tylko nie odwiedziły jej w Londynie, ale udawały spotkawszy że jej nie widzą i nie poznają. W bardzo krótkim przeciągu czasu wielkie te damy zapomniały o niej zupełnie — codzień Rebeka odbierała tego nie zbyt pochlebne dla siebie dowody.
Lady Bareacres spotkawszy ją raz w przysionku opery, zawołała zaraz córki do siebie jakby zetknięcie z panią Crawley było nieczyste i zaraźliwe — potem — cofnąwszy się parę kroków, pędem poszła naprzód, ciskając na wroga groźne spojrzenie. Ale ażeby zmieszać Rebekę trzeba było ognistszego spojrzenia od przygasłych oczu starej, zlodowaciałej lady.
Inna wielka dama, lady la Mole, która w Brukseli przynajmniej ze dwadzieścia razy przejeżdżała się konno z Rebeką, spotkawszy ją w Hyde Parku udała że jej nie widzi z swojego otwartego powozu wreszcie pani Blenkincap, bankierowa także odwracała się od niej w kościele; bo trzeba wiedzieć że Bekky uczęszczała teraz bardzo regularnie na nabożeństwo — i budujący był to widok kiedy z nią Rawdon szedł pod rękę dźwigając pod pachą dwie pozłacane na brzegach książki do nabożeństwa — a potem oboje z skruszoną i poważną miną słuchali kazania.
Rawdon jednak żywo bardzo uczuwał zniewagi, jakie Rebece wyrządzały kobiety i w chwilach złego humoru lub uniesienia — natrącał czasem że gotów jest wyzwać na pojedynek mężów lub braci wszystkich tych impertynentek, co żonie uchybić śmiały. Rebeka zaklinała go na wszystko żeby się uspokoił i szaleństwa nie robił.
— Chcesz więc mnie wystrzałami z pistoletu wprowadzić w towarzystwo? mówiła nieraz, półżartem. Bądź co bądź mój drogi, jestem biedną guwernantką a ty biedakiem, któremu długi, namiętność do gry i inne jeszcze historje — nie nadają najlepszego rozgłosu. Cierpliwości — nadejdzie chwila że mieć będziem tylu przyjaciół ilu zechcemy — tymczasem uspokój się, ochłoń i posłuchaj dobrych rad tej, której zawsze ufałeś. Kiedyśmy się dowiedzieli ze twoja ciotka cały swój majątek twojemu braterstwu zapisała, przypominasz sobie — jak się rozgniewałeś? Gdybym cię nie była powstrzymała i ubłagała w obec całego Paryża gotów byłeś kląć ciotkę i brata — i jakieżby było z tego następstwo? Oto może więzienie za długi u św. Pelagji. Tymczasem mieszkasz w Londynie, w domu bardzo przyzwoitym i wygodnym, gdzie ci nic nie brakuje — a odgrażałeś się wtedy że pojedziesz do Anglji i jak Kain zamordujesz brata. Nie dalekobyś zaszedł gdybyś się dał powodować uniesieniom urazy i gniewu, i pomimo całej wściekłości nie zdołałbyś odzyskać majątku po ciotce.
Wierzaj mi więc że stokroć korzystniej dla nas będzie pozostawać z bratem w dobrych stosunkach, niż kłócić się jak te niedołęgi z probostwa. Jak twój ojciec umrze, z wielką przyjemnością będzie można spędzić zimę w Crawley. Jeżeli będziemy zupełnie zrujnowani, ty zostaniesz koniuszym i pierwszym dojeżdżaczem, a ja guwernantką dzieci lady Joanny. Ale dla czego mamy być zupełnie zrujnowani? Nim to nastąpi można jaką dobrą posadę otrzymać, albo może umrzeć sir Pitt i jego synek — a wtedy zostaniesz baronetem a ja milady. Nigdy nie trzeba tracić nadziei, mój najdroższy, ja zaś nie wątpię że zdołam ci zapewnić przyszłość. Powiedz mi, kto się podjął sprzedaży twoich koni i spłacenia długów?
Rawdon musiał przyznać że jeżeli interesa jego lepszy obrót wzięły, zawdzięczał to wszystko swojej żonie; polegał też na niej, żeby kierowała jego postępowaniem.
Kiedy miss Crawley pożegnała się z tym światem i kiedy jej majątek, o który się za jej życia tak gwałtownie dobijali poboczni krewni, dostał się panu Pitt, Bute Crawley, który zamiast 20 tysięcy spodziewanych funtów, dostał tylko 5 tysięcy, wściekał się ze złości, wrzeszczał że to był widoczny rozbój na równej drodze, i otwarcie po grubijańsku wypowiadał to wszystko synowcowi. Kłótnie nareszcie tak się wzmogły, iż doszło do zupełnego zerwania stosunków.
Rawdon Crawley tymczasem, którego spadek ograniczał się na stu funtach, zupełnie inaczej postępował. Napisał z Paryża do pana Pitt list, tchnący szczerością i dobrym humorem, czem zachwycił brata i bratowę, najlepiej usposobioną względem całej mężowskiej rodziny.
Wspominał w liście że wiedział iż z powodu ożenienia swego wypadł z łask ciotki i nie tając bynajmniej niejakiego niezadowolenia ze zbyt surowego wyroku nieboszczki, pocieszał się przynajmniej że majątek został w tej samej gałęzi rodziny i szczerze bratu winszował, prosząc żeby go polecił łaskawości bratowej, o której życzliwość błagał dla pani Crawley; przy końcu listu znajdowało się kilka słów do pana Pitt, skreślonych ręką Rebeki. Dołączyła swoje życzenia do mężowskich; nigdy nie zapomniała życzliwości, jakiej doznała od pani Crawley kiedy biedna, opuszczona sierota była prostą guwernantką małych jego sióstr, które zawsze serdecznie kochała. Życzyła mu wszelkiej pomyślności w małżeńskiem pożyciu, błagała żeby zapewnił o jej prawdziwym szacunku i przyjaźni lady Joannę, której dobroć obsypywała pochwałami. Spodziewała się iż będzie mogła kiedyś przedstawić synka swojego stryjowi i stryjance, których względom i łaskawości ośmielała się go polecać.
Pitt Crawley odczytał ten list z prawdziwą przyjemnością, czego nigdy nie doznały u św. pamięci miss Crawley arcydzieła stylu Rebeki, przez jej męża kopjowane. Co zaś do lady Joanny, to tak dalece zachwyciła się że zaczęła namawiać męża aby natychmiast połowę schedy po ciotce oddał bratu.
Ku wielkiemu zdziwieniu młodej mężatki, Pitt nie dał się namówić i zachował dla siebie trzydzieści tysięcy funtów, ale nie omieszkał odpisać bratu że radośnie uściśnie mu rękę kiedy do Anglji powróci; podziękował pani Crawley za dobrą opinję o lady i o nim samym i przyrzekł najuroczyściej nie opuścić żadnej sposobności żeby im być pożytecznym.
Najzupełniejsza więc zgoda i serdeczne porozumienie nastąpiło między braćmi.
Kiedy Rebeka przyjechała do Londynu, Pitt z żoną wyjechali na wieś. Nie raz udawała się Rebeka do Park Lane, gdzie odziedziczyli dom po miss Crawley — ale spadkobiercy jeszcze się tam nie ukazali. Raggles dowiedział się tylko że wszystkich służących nieboszczki odprawiono z dobremi gratyfikcjami, że pan Pitt raz się tylko pokazał w Londynie i spędziwszy kilka dni na konferencjach z notarjuszami i adwokatami, sprzedał wszystkie francuskie romanse po miss Crawley księgarzowi w Bond Street.
Rebeka nie bez powodu wywiadywała się tak niecierpliwie o przybyciu nowej swojej krewnej.
— Kiedy lady Joanna przyjedzie — myślała sobie — ona zasłoni się nią w towarzystwie londyńskiem. Co zaś do kobiet, wyrywać mnie sobie będą jak zobaczą że mnie poszukują mężczyźni.
Jak powóz lub bukiet — tak w pewnem światowem położeniu potrzebna jest dla młodej kobiety towarzyszka. Uwielbiałem zawsze sentymentalność zbyteczną ładnych wykwintnych stworzeń, co nie mogą się obejść bez otoczenia — bez czułej jakiej towarzyszki, brzydkiej nieraz przeraźliwie. U tych uprzywilejowanych dar miłości tak jest rozwinięty, że jej nadmiarem potrzebują zawsze obdarzyć ową towarzyszącą im po przechadzkach, teatrach i salonach istotę — w wypłowiałej sukni, na drugim planie zawsze siedzącą. Raz — kiedy późno w nocy Rebekę otaczało u niej grono światowców, a ogień w kominku miłe ciepło i światło rozlewał, (mężczyźni bardzo późno odwidzali państwa Rawdon a częstowano ich zawsze kawą lub lodami z najpierwszych cukierni londyńskich) — nagle odezwała się pani domu do męża:
— Rawdonie! koniecznieby mi trzeba pieska owczarskiego.
— Czego? zagadnął Rawdon, grający w karty przy zielonym stoliku.
— Pieska owczarskiego? Co za szczególniejsza myśl — droga pani Crawley — wtrącił młody lord Southdown. Czemuż nie kundla? — nie dawno widziałem jednego ogromnego jak żyrafa, prawieby go do pani powozu zaprządz można, albo charta egipskiego — Cóż pani na to? Mam go na rozkazy — jeśli pani sobie tylko życzysz — albo jeśli wolisz malutkiego pieska, coby się zmieścił w tabakierce lorda Steyne. — Widziałem w Baysweter pewnego jegomości, który posiadał psa, u nozdrzy ktorego można było... znaczę króla i gram... można było powiesić pani kapelusz.
— Pięć punktów, znaczę lewę — odezwał się poważnie Rawdon.
— Na cóż pani ów piesek owczarski? wesoło zagadnął znów młody Southdown.
— Mówię w przenośni — odparła z uśmiechem Rebeka, rzucając z boku spojrzenie na lorda Steyne.
— Czy nam wreszcie pani wyjaśnisz tę zagadkę? zapytał nagle Jaśnie Wielmożny Lord.
— Potrzebuję psa, żeby mnie strzegł od wilków — odrzekła Rebeka — potrzebuję towarzyszki.
— Biedna, niewinna owieczka — tego tylko pani brakowało — zawołał margrabia, zgrzytając i krzywiąc twarz przeraźliwie, co u niego wyrażało uśmiech i jednocześnie zwracając ukradkiem czułe spojrzenie na Rebekę.
Stary lord Steyne stał przy kominku, powoli pijąc kawę. Kilkanaście świec woskowych w bronzowych i porcelanowych kandelabrach żywym blaskiem oblewało twarz Rebeki, siedzącej na sofie zbytkownie obitej. Rebeka ubrana w różową sukienkę, wyglądała jak kwiat poranną rosą odświeżony. Przeźroczysta szarfa tiulowa okrążała obłoczkiem jej szyję, uwydatniając plecy i ramiona olśniewającej białości; włosy spływały w lokach, a maleńka nóżka powabnie wydostawała się z pod fałdów tej różowej atłasowej sukni, ukazując prześliczną pończoszkę jedwabną i prześliczny trzewiczek.
Świece rzucały także światło na lśniącą łysinę lorda Steyne, okrążoną półkolem rudych włosów. Pan ten miał gęste, grube brwi, oczy małe, krwią zaszłe i otoczone zmarszczkami, niższa szczęka przerażająco naprzód była wysunięta, a kiedy chcąc rozśmiać się otworzył usta, dwa rzędy ogromnych zębów dziki wyraz nadawały jego twarzy. Był tego dnia na obiedzie u dworu i miał na sobie order Podwiązki i Złotego runa. Jego Jaśnie Wielmożność była niskiego wzrostu, dobrej tuszy, nóg pałąkowatych, ale bardzo się pysznił z małej swojej stopy i ciągle głaskał kolano, na którem świetniała Podwiązka.
— Czyż pasterz nie wystarcza do strzeżenia czułego swojego jagnięcia? — zagadnął szlachetny lord.
— Pasterz za nadto lubi karty i klub — odrzekła z uśmiechem Rebeka.
— To Korydon wcale nie sielankowych obyczajów — wtrącił mylord — nie stworzony do pasterskiego kija.
— Znaczę trzy punkta — zawołał Rawdon przy zielonym stoliku.
— Patrz no pani jednak na naszego Melibeusza, praca jego bardzo pasterska obecnie — strzyże Southdowna, tego niewinnego, poczciwego baranka — ale runo bardzo ładne — dodał milord z uśmiechem.
— Mylord zna się na runie — odparła Rebeka, ciskajac nań sarkastyczne i wzgardliwe spojrzenie — bo mylord jest kawalerem orderu.
W istocie lord Steyne miał na szyi order Złotego runa, którem go obdarzyli świeżo na tron powróceni Bourboni hiszpańscy.
W młodości swojej słynął lord Steyne z intryg miłośnych i szczęścia w grze. Raz przez dwa dni i dwie nocy grał z panem Foxem, wygrywał często grube pieniądze od największych figur w królestwie. Mówiono nawet że zawdzięczał stosunkom przy zielonym stoliku swój tytuł margrabiowski; to też nie rad był kiedy mu dawne sprawki przypominano i Rebeka o mało co nie wywołała burzy; chmury jej zaczęły się już gromadzić pod gęstemi brwiami mylorda.
Wstała z sofy, odebrała z rąk jego filiżankę kawy, postawiła na tacy i obdarzając najwdzięczniejszym uśmiechem:
— Tak — rzekła — potrzebuję psa owczarskiego, ale nie obawiaj się margrabia, na pana nie będzie szczekał.
Przeszedłszy potem do salonu, siadła do fortepianu i zaczęła śpiewać romans francuski głosem tak wzruszonym i pieszczotliwym, że szlachetny lord ugłaskany muzyką, stanął za fortepianem i w takt głową poruszał.
Tymczasem Rawdon z lordem Southdown grali w ekarte. Rawdon zawsze prawie wygrywał, mimo jednak grubych wygranych, ciągłe wieczory i przyjęcia zaczęły nudzić byłego dragona nic a nic nierozumiejącego ciągłych żartów, dowcipów, ukrytych słówek, drwinek i aluzji, krążących w kole, gdzie królowała jego żona, której piękność i rozum kiedy wszyscy uwielbiali, on najczęściej musiał siedzieć milczący i nieruchomy jak posąg.
— Jak się miewa mąż pani Crawley? — tak go zwykle witał lord Steyne, gdyż w istocie takie zajmował stanowisko w towarzystwie. Rawdon przestał być pułkownikiem Crawley, a został tylko mężem pani Crawley.
Od dawna już nie wspominaliśmy o małym Rawdonie. Malca tego umieszczono na poddaszu i najczęściej bawił się w kuchni ze służącymi; a matkę nic a nic to nie obchodziło. Dopóki miał bonę Francuskę, z nią razem mieszkał; kiedy bona odjechała, tak się zaczął drzeć w nieboglosy w samotnej izdobce, że służąca w sąsiedniej stancyjce ulitowała się nad nim, wzięła do swojego łóżka i ledwo zdołała utulić.
Raz po powrocie z opery Rebeka, mylord Steyne i kilka jeszcze osób siedziało przy herbacie w salonie, kiedy się aż dom cały zatrząsł od płaczu i krzyków malca.
— Biedny mój aniołek płacze tak za swoją mamką — rzekła spokojnie Rebeka, nie myśląc bynajmniej dowiedzieć się co mu się stało?
— To taka z pani dobra matka, że nie idziesz utulić synka — wtrącił lord Steyne szyderczo.
— Jak się znuży płaczem, zaśnie — odparła pani Crawley, nieco się rumieniąc.
Zaczęto znowu rozmawiać o sztuce, przedstawionej w teatrze opery — ale Rawdon wymknął się na chwilę, pobiegł do syna, którego poczciwa Dolly, litościwa owa służąca, zdołała przecie pocieszyć.
Pokój, gdzie się ubierał pułkownik, znajdował się na najwyższem piętrze i tam to ojciec widywał się często z synem, którego kochał najszczerzej. Kiedy Rawdon ojciec się golił, Rawdon syn siedząc na kufrze z przyjemnością przyglądał się brzytwie, zeskrobującej mydło. Ojciec przynosił codzień jakieś przysmaczki z desseru i kładł je w pudełku od szlif, gdzie je dzieciak zawsze wynalazł i z okrzykami radości pożywał, ale nieraz trzeba było przytłumiać te oznaki zadowolenia, bo matka spała na niższem piętrze a niewolno było przerywać jej snu, bo kładła się bardzo późno i po południu dopiero wstawała.
Rawdon kupował dla malca książki z obrazkami, mnóstwo cacek, ponaklejał własną ręką na ścianach jego pokoiku rozmaite sztychy, za gotówkę nabyte. Kiedy nie był na służbie w parku dla towarzyszenia pani Crawley, brał chłopczyka ze sobą i wychodzili na długie przechadzki, albo w domu huśtał go na kolanie, kazał mu trzymać ogromne swoje wąsy jakby uździennicę i nieraz dzień cały przeszedł im na figlach i zabawach dziecinnych.
Pokoik małego Rawdona bardzo był niski; raz kiedy ojciec wziął go na ręce, żeby nieco pohuśtać, uderzył przypadkiem główką jego w sufit — mały Rawdon miał wtedy pięć lat dopiero. Ojciec o mało go nie upuścił, tak się przeląkł następstw swojej niezgrabności a dzieciak już się krzywił straszliwie i miał wybuchnąć płaczem z bolu po silnem uderzeniu, od którego parę guzów wyskoczyło, ale ojciec wstrzymał wybuch, mówiąc mu:
— Na miłość Boską, żebyś tylko matki nie obudził.
Dzieciak miłosiernie i płaczliwie spojrzał na ojca, przygryzł wargi, ścisnął piąstki i nawet nie westchnął — chociaż go mocno bolało. Rawdon opowiedział zaraz ten szczegół w klubie dawnym kolegom wojskowym i innym znajomym.
— Ach! panie — mówił rozrzewniony — gdybyś wiedział co to za zuch i dziarski chłopak z mojego malca! Prawie pół głowy wpakowałem mu w sufit i ani krzyknął, żeby nie obudzić matki.
Raz lub dwa razy na tydzień wyborna ta matka raczyła ukazywać się na tych wysokościach, gdzie mąż jej większą część dnia przepędzał. Wyglądała jak lalka z magazynu mód, którą tchnieniem ognistem przejął Prometeusz; na ustach jej zawsze kwitnął pieszczotliwy uśmiech; wysmukłą jej kibić uwydatniały jeszcze najświetniejsze stroje, koronki, szarfy i tym podobne drobiazgi; w wykwintnych rękawiczkach i bucikach, rączki jej, nóżki jeszcze się mniejsze wydawały; codzień prawie brała nowy kapelusz, na którym kwiaty zdawały się rozkwitać, lub chwiały się marabuty tak miękkie i puszyste, jak białe korony kamelji. Kiwnęła parę razy głową synkowi, ale wywoływało to w nim raczej obawę, niż serdeczność, gdyż na dzieciaku każde jej zjawienie wielkie wrażenie wywierało, kiedy przerywał sobie obiad lub porzucał tekturowych żołnierzy, żeby się bliżej przejrzeć życiodawczyni, po której odejściu zostawał zawsze zapach róży, jakby won niebiańska, odznaczająca przejście jakiego bóstwa. Dzieciak miał ją za nadludzką istotę, znacznie ważniejszą od ojca i wszystkich innych znajomych osób, którą z daleka czcić wypadało. Kiedy z nią jechał powozem, doznawał jakiejś trwogi głębokiej; podczas przejażdżki przyglądał się osłupiałym wzrokiem wystrojonej czarodziejce, naprzeciw niego siedzącej.
Śliczni panowie na dziarskich koniach zbliżali się do powozu, zamieniając kilka słów z grzecznym uśmiechem; dla każdego z nich błyskała iskra w jej oczach, i ręką w przejeździe wdzięcznie oddawała ukłony.
Na takie przejażdżki ubierano zawsze dzieciaka w najpiękniejszą nową czerwoną sukienkę, a w domu nosił starą wytartą bluzę ciemnej barwy. Czasem kiedy matka wyjechała, mały Rawdonek ośmielał się wejść do jej sypialnego pokoju, który mu się wydawał jakby niebiańskim przybytkiem, siedliskiem czarownem, gdzie wszystkie cuda i świetności zgromadzono w garderobie; z podziwieniem przyglądał się sukniom różowym, błękitnym lub kilkokolorowym; z zachwyceniem oglądał ekran z różanego drzewa, wykładany srebrem; brązową rączkę, okrytą lśniącemi pierścionkami, a jakże mu się cudne wydawało lustro od toalety, w którem widział zdziwioną twarzyczkę swoją i twarz służącej, ścielącej łóżka, jakby przyczepioną do sufitu. Biedna zaniedbana dziecina! Wyraz matka, jak wyraz Bóg, drży na ustach i w serduszkach niewinnych tych istot, a on w tym wyrazie czuł tylko zimny i nieczuły marmur.
Rawdon Crawley, chociaż nie był pod żadnym względem wyższym człowiekiem, miał jednak serce, przejęte gorącem przywiązaniem do żony i syna, którego namiętnie kochał. Rebeka spostrzegłszy to, nic nigdy mężowi o tem nie wspomniała, skądże by mogła mieć za to urazę — ona tak dobra istota — tylko tem bardziej pogardzała mężem. Pułkownik rumienił się nieraz przed żoną za tę ojcowską czułość i taił o ile zdołał, za to znajdując się sam na sam z synkiem, oddawał się bez przymusu wszystkim uniesieniom serdecznym.
Zazwyczaj chodził z nim z rana do stajni, lub udawał się na przechadzkę do parku. Młody lord Southdown, doskonały chłopiec, którego gdyby kto poprosił, kapelusz zdjąłby swój na ulicy i darował, i który na tym świecie głównie był zajęty kupowaniem i rozdarowywaniem rozmaitych drobiazgów — darował Rawdonkowi malutkiego kucyka. Na tym to rumaczku minjaturowym malec kłusował po parku; ojciec mu zawsze towarzyszył.
Pułkownik lubił czasem odwiedzić dawnych kolegów wojskowych w koszarach i nieraz żałował kawalerskiego życia. Starzy żołnierze chętnie zawsze witali byłego oficera i huśtali na ręku pułkownikowica. Prawdziwe to święto było dla Crawleya kiedy objadował z kolegami w koszarach.
— Wiem, do trzystu djabłów, mówił sobie nieraz — że dla niej nie mam dosyć sprytu ani wykształcenia, wiem to dobrze, i — dodawał — żona nie spostrzeże nawet mojej nieobecności.
Miał słuszność; nieobecność jego schodziła niepostrzeżenie.
Rebeka zresztą nie dąsała się nigdy na męża, zawsze widział u niej uprzejmy wyraz twarzy i nawet tyle go szanowała, że potrafiła ukryć pogardę, jaką dlań uczuwała; może wreszcie wolała ciężkiego i głupiego, jakim był w istocie, niż gdyby był rozumniejszy, gdyż mogła go używać za kamerdynera i marszałka dworu. Spełniał on wszystkie jej zlecenia i rozkazy bez słówka oporu. Odprowadziwszy ją do opery, chodził podczas przedstawienia odpoczywać w swoim klubie i najakuratniej wracał do teatru żeby ją odprowadzić do domu.
Nieraz jednak myślał sobie Rawdon że mogłaby dla syna więcej serca okazywać — ale zgodził się wreszcie i na tę nieczułość.
— Niech mnie djabli porwą, wie ona zawsze lepiej odemnie jak postąpić, ja tam się nie bardzo na tem rozumiem.
Nie trzeba bo też było posiadać wielkich zdolności umysłowych żeby wygrywać w karty lub w bilard, a po za tem Rawdon żadnych nie miał pretensji.
Znaczna wreszcie nastała ulga w kamerdynerskiej i marszałkowskiej służbie jego przy Rebece, kiedy przybył piesek owczarski. Sama żona często go namawiała żeby wychodził na miasto i nie wymagała żeby ją odprowadzał z opery.
— Dobrze zrobisz, mój drogi, jeżeli wyjdziesz dziś wieczorem, bo się na śmierć zanudzisz w towarzystwie kilku osób, których znieść nie możesz. Gdyby nie szło o twoją przyszłość, nigdybym ich nie zaprosiła — a mając teraz pieska owczarskiego, nie obawiam się ich przyjmować sama.
— Piesek owczarski, obrona czci — Becky Sharp — wyborny żarcik — myślała sobie pani Crawley i wprawiało ją to w wyborny humor.
Raz w niedzielę, kiedy z małym Rawdonikiem, kłusującym na kucyku, poszedł do parku Rawdon, spotkał sierżanta ze swego pułku, Clinka, rozmawiającego z jakimś staruszkiem, który trzymał na ręku chłopczyka w wieku jego synka. Dzieciak chwycił za medal z pod Waterloo, zdobiący piersi sierżanta i przyglądał się mu z upodobaniem.
— Dzień dobry panu pułkownikowi — odrzekł sierżant na przywitanie Crawleya. — Spotkałem tu rekrucika pułkownikowica.
— Ojciec jego znajdował się także pod Waterloo — wtrącił staruszek — prawda Georgy (Jerzy)?
Georgy tymczasem i Rawdonik przyglądali się sobie z tą miną uroczystą i badawczą, właściwą dzieciom, co się pierwszy raz widzą.
— W pułku linjowym — dodał Clink z niejakim lekceważeniem.
— Był kapitanem w 33cim — mówił dalej z przesadą staruszek. Kapitan Jerzy Osborne — panie, może go pan znałeś przypadkiem. Poległ, panie na polu chwały, walcząc z przywłaścicielem.
Crawley zarumienił się gwałtownie i żywo odrzekł:
— Znałem go wybornie — łaskawy panie, cóż się dzieje z szanowną jego wdową, jak się ma?
— To moja córka, panie — powiedział starzec, stawiając chłopczyka na ziemi i z majestatycznym ruchem wydostając z pularesu bilet wizytowy, który doręczył pułkownikowi. Napis brzmiał:
Dalej wypisany był adres.
Mały Jerzy tymczasem zbliżył się do kucyka.
— Może chciałbyś wsiąć? zapytał Rawdonik — dziarsko trzymając się na siodle.
— Tak — odrzekł Jerzy.
Pułkownik po objaśnieniach poprzednich zajął się dzieciakiem, podniósł go więc z ziemi i posadził na kucyku za synkiem.
— Ściskaj dobrze kolanami, Georgy — obejm wpół mojego Rawdona i dalej naprzód — zawołał.
Dzieciaki głośno się roześmiały.
— Na całym świecie nie znajdzie dwóch piękniejszych buziaczków — wtrącił poczciwy sierżant, idąc przy dzieciach z pułkownikiem i starym Sedley’em, który dźwigał parasol pod pachą.