Targowisko próżności/Tom II/XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Targowisko próżności |
Tom | II |
Rozdział | Rodzina w niedostatku |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1914 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek Jagielloński |
Tłumacz | Brunon Dobrowolski |
Tytuł orygin. | Vanity Fair: A Novel without a Hero |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Co się też stało z panią Amelją po owym straszliwym ciosie, jaki ją dotknął pod Waterloo? Czy żyje, czy się pocieszyła? Co się dzieje z majorem Dobbin, którego kabrjolet zatrzymuje się codzień przed skromnem jej mieszkaniem? Jakie nowiny o szanownym poborcy z Boggley wollah?
Tłuścioch ten powrócił do Indji wkrótce po ucieczce z Brukseli — skłonił go może do tego wyszły urlop lub obawa żeby nie spotkać jakiego świadka bohaterstwa swego podczas Waterloo. Wracając do Bengalu, odwidził po drodze byłego cesarza, którego już osadzono na wyspie św. Heleny. Kiedy gadał o tych odwidzinach współtowarzyszom podróży, możnaby wnosić że nie po raz pierwszy spotykał się z Napoleonem oko w oko i wojowniczy ten syn Albjonu w rozprawie pod Mont-Saint Jean musiał przynajmniej poklepać po twarzy awanturnika korsykańskiego. Wiedział mnóstwo szczegółów i anegdot o tej bitwie, pokazywał strategiczną pozycję rozmaitych pułków i wyszczególniał ich straty. Słuchając go możnaby przypuszczać że się znacznie przyczynił do wiekopomnego zwycięztwa, że znajdował się przy armji podczas najniebezpieczniejszych jej ruchów i wśród mordecznego ognia przewoził depesze księcia Wellingtona, o którego każdem słowie, każdym ruchu w dniu bitwy wiedział najdokładniej i szczegółowo — słowem tak był we wszystko wtajemniczony, że niewątpliwie musiał znajdować się przez cały dzień przy boku zwycięzcy. Dzienniki nie wymieniły jego nazwiska w opisach bitwy dla tego prostego powodu że nie był wojskowym. Może wreszcie sam uwierzył prędzej niż słuchacze, że jemu najbardziej angielskie szeregi zawdzięczały powodzenie. Bardzo podobał się w Kalkucie i do końca pobytu w Bengalu znany był pod honorową nazwą Waterloo-Sedley. Bankierzy jego zapłacili weksle za nabycie owej niefortunnej pary koni, o których losie jak i zapłacie nigdy nie wspominał — milczał także o byłym swoim służącym, Izydorze, którego widziano sprzedającego szpakowanego konia, który był bardzo podobnym do owego, na którym Waterloo Sedley jeździł czasem jesienią 1815 r. w Valenciennes.
Bankierom swoim zlecił nadto wypłacać rokrocznie rodzicom pensję stu dwudziestu funtów szterlingów. Spekulacje pana Sedley, któremi się po swojem bankructwie zajmował, nie mogły w żaden sposób odbudować rozbitego majątku starego ajenta giełdowego — pensja ta więc była dla nich jedynym sposobem utrzymania. Stary mimo to ciągle zajmował się przemysłem, handlował winem, brał w komis loterję i przy każdem nowem zajęciu, jakiego próbował, zaraz rozsyłał mnóstwo prospektów po znajomych, nową blachę miedzianą kazał przybijać na drzwiach i przesadnie opowiadał o swoich widokach odzyskania dawnej zamożności i świetności. Los jednak nigdy prawie nie wraca do tych, których raz obalił i zdruzgotał. Wszyscy przyjaciele powoli go opuścili, w obawie żeby ich nie częstował biletami loteryjnemi, węglami ogniotrwałemi i tym podobnemi facecjami, które ich nieraz drogo kosztowały. Jedna tylko żona widząc go codzień chodzącego na giełdę, łudziła się jeszcze handlowemi jego operacjami.
Wieczorem przywlokłszy się do skromnego swego domku, wychodził następnie stary do małej piwiarni w pobliżu, gdzie przed uważnymi słuchaczami rozprawiał o finansach Anglji tak stanowczo, jakby do niego należały. Miljony interesów giełdy i wymiany, Rotszyldowie i tym podobni bogacze, brzmieli ciągle w jego gawędach; nieraz wyjeżdżał z tak grubemi sumami, że zwykli goście piwiarni: aptekarz, przedsiębiorca pogrzebów, cieśla, pisarz parafjalny i dawny nasz znajomy — pan Clapp, nie mogli nie uczcić jego wymowy i finansowej biegłości. Kiedy nowy gość jaki zajrzał do piwiarni, stary zwykle prawił:
— Dawniej, szanowny panie, świetne miałem położenie; syn mój panie, jest obecnie najwyższym urzędnikiem w Rangoon, w Bengalu, pobiera miesięcznie tysiąc rupji, córka moja, gdyby tylko chciała, mogłaby pójść za mąż za pułkownika; ja zaś panie, gdyby mi przyszła fantazja, mógłbym wystawić weksel tysiąca funtów na mego syna, pierwszego dygnitarza w Rangoon i najpierwszy bankier londyński w lotby gotówką mi zapłacił — ale, panie, Sedlejowie zawsze odznaczali się godnością i honorem.
Łaskawy czytelniku, nie śmiej się ze staruszka, możesz łatwo popaść w takie same położenie; przypomnij sobie — ilu to przyjaciół naszych codzień prawie spada w przepaść. Zdolności stępieją, szczęście się odwróci, młodsi, sprężystsi współzawodnicy zajmą miejsce nasze, a kiedy burza ciśnie nas na bezdroże jak szczątki okrętu na piaski nadbrzeżne, przechodnie tymczasem będą iść dalej i nie spojrzą na nas ze wzpółczuciem lub co gorsza — ledwie nam palec jeden podadzą i protekcyjnie będą się z nami obchodzili, szepcąc:
— Biedny głupiec! Niedorzeczne przedsiębiorstwa i brak rozsądku przywiodły go do tego stanu — sam sobie winien.
Pozostaje ci jednak na pociechę przekonanie, łaskawy czytelniku, że ani powozem, ani trzema tysiącami funtów rocznego dochodu, nie zaskarbimy sobie nagrody Boga, po śmierci ani sądu jego nie przebłagamy. Chociaż szarlatanom, łotrom i oszustom często się najlepiej powodzi a przeciwnie — najuczciwsi ludzie nieraz bywają igraszką losów; nie trzeba wyrzekać, ani przywiązywać do przyjemności i rozkoszy Targowiska Próżności większej wagi niż zasługują w istocie; bo może być bardzo... — Wróćmy jednak do naszej powieści.
Gdyby pani Sedley posiadała nieco energji, mogłaby ją w nieszczęściu męża okazać, mogłaby nająć obszerny dom lub hotel, co w Londynie zawsze prawie daje dochód; stary Sedley odgrywałby rolę męża gospodyni, zostałby tytularnym panem w obec gości, prezydującym przy objedzie, marszałkiem dworu i t. p.
Pani Sedley brak było właśnie energji w nieszczęściu; nie wiedziała co począć na bezdrożu, gdzie ją burza wyrzuciła — niedola więc dwojga starców była dotkliwą i nieuleczalną.
Nie czuli zresztą swego poniżenia, może nawet dumniejsi byli w biedzie niż w dostatku. Kiedy pani Sedley raczyła zejść do porządnej i błyszczącej od czystości kuchni gospodyni swojej, pani Clapp, zawsze ją z wielkopańska traktowała. Rozrywkę to niemałą stanowiło dla babiny, kiedy mogła się rozwodzić o biednej Bétty Flanagen; jej lenistwie, hardości, marnowaniu świec łojowych, herbaty i cukru. Prawie ją to zajmowało tak bardzo jak niegdyś zarząd domu, kiedy miała na rozkazy murzyna, woźnicę, groorna, kamerdynera, kuchmistrza i cały pułk służących kobiet. Umiała jednak babina ze dwadzieścia przynajmniej razy codziennie wtrącać świetne owe wspomnienia w swoją gawędkę. Nie tylko Betty Flanagan i inne bony z sąsiedztwa podlegały kontroli jej języka, ale wiedziała ile każdy lokator z sąsiednich domów zapłacił lub był winien komornego.
Ilekroć wyszedłszy przed dom spostrzegła na ulicy panią Rougemont, artystkę dramatyczną, idącą z dziećmi, które się jej wydawały jakby podejrzane — natychmiast znikała w sieni; a jakże miłosiernie ruszała ramionami kiedy pani Pestler, aptekarzowa, jechała w kabrjolecie męża. — Potrafiła nadto babina długo rozprawiać z przekupką o kalarepie, ulubionej jarzynie pana Sedley, pilnować piekarza i mleczarki, kupować sama mięso u rzeźnika, który prędzej sprzedał innym sto funtów, niż jej ćwiartkę baraniny: a jak wybornie umiała liczyć kartofle, które w niedzielę posyłała z baraniną upiec do piekarza! W niedzielę zwykle przywdziewała najlepszą suknię, dwa razy chodziła do kościoła, wieczorem czytała kazania Blaira.
Z powodu ważnych zajęć stary Sedley nie pozwalał sobie w powszednie dni żadnej rozrywki — w niedzielę za to wychodził z wnuczkiem do najbliższych parków lub do ogrodu Kensington, gdzie malec przyglądał się pięknym mundurom żołnierzy i rzucał bułkę łabędziom.
Jerzy nadzwyczaj lubił czerwonych żołnierzy i z zastanowieniem nad swój wiek słuchał dziadka opowiadającego że ojciec jego także dzielnym był wojakiem. Staruszek przedstawiał zawsze wnuczka starym sierżantom z pod Waterloo, których poznawał po medalach, zawieszonych na piersi. Zapraszał ich często na piwo, mówiąc: Oto syn kapitana Osborne, z 33go pułku liniowego, który chlubnie zginął na polu walki.
Z początku pieszcząc i psując malca, opychał go mnóstwem ciastek, pierników i jabłek, aż się Jerzy rozchorował i Amelja musiała oświadczyć stanowczo że nie pozwoli wyjść synowi z dziadkiem, jeśli nie da słowa że mu ciastek, cukierków i tym podobnych niezdrowych przysmaków nie przestanie kupować.
Z powodu dzieciaka wybuchnęła także burza pomiędzy panią Sedley i Amelją — kobiety te jakby zazdrościły sobie tajemnie obopólnego przywiązania do Jerzego.
Raz kiedy Jerzy bardzo jeszcze był mały, Amelja pracowała w saloniku, nagle matka jej wyszła i dziecko, które dotąd bardzo spokojnie spało, zaczęło się drzeć w niebogłosy. Wiedziona macierzyńskiem poczuciem — wpada Amelja do pokoiku synka i widzi jak matka cichaczem leje mu w gardło eliksir Daffy. Amelja zwykle powolna i łagodna zatrzęsła się tym razem z gniewu, na twarz jej zazwyczaj bladą buchnęły rumieńce, wydarła matce dziecko, i kiedy oniemiała z gniewu staruszka ze zgrozą się jej przyglądała, trzymając jeszcze w ręku łyżkę niedorzecznego eliksira, rzuciła w komin butelkę, która się na tysiąc kawałków rozbiła.
— Nie mogę pozwolić — żeby mi mama lekami temi zatruwała dziecko — krzyknęła Emmy, konwulsyjnie kołysząc synka na ręku i gniewnie rzucając spojrzenia.
— Zatruwała? Ameljo! zatruwała? — odparła oburzona staruszka.
— Jerzy bierze tylko lekarstwa pana Pestlera, a pan Pestler mi mówił że ten eliksir to trucizna.
— Coraz to lepiej — oskarzasz mnie więc o morderstwo i otrucie — i nie masz wstydu odzywać się w taki sposób do własnej matki — zawołała żywo pani Sedley. Przez ciężkie próby przeszłam na tym świecie, los mnie dotkliwie poniżył, jeździłam powozem, teraz chodzić muszę piechotą — ale dotychczas jeszcze nie widziałam że jestem trucicielką, i dziękuję ci za tę nowinę!
— Ależ mamo! wołała z płaczem biedna kobiecina, zawsze do łez skora — nie powinnaś gniewać się na mnie. Ja — ja nie myślałam — to jest ja myślałam inaczej — ja nie chciałam powiedzieć że chcesz otruć to drogie dziecię, ja tylko...
— O! moja kochana! ty tylko powiedziałaś że byłam zabójczynią, a w takim razie lepiejby mi od razu pójść do Old.Bailey, chociaż nie otrułam cię, kiedyś była dzieckiem! Pięcioro dzieci wykarmiłam — pochowałam troje — a to, które kochałam najbardziej, przy którem bezsenne trawiłam noce podczas ząbkowania i dławca, i odry i krztuśca, to dziecko któremu najlepsze dałam wychowanie, do którego przyjmowałam najlepszych i najdroższych metrów, które kończyło edukację w Minerva.House, czego wszystkiego ja nie znałam gdy byłam dziewczyną, bo całem mem szczęściem było czcić ojca i matkę, i byc użyteczną, a nie próżniaczyć całemi dniami bawiąc się w wielką damę — to dziecko mówi mi dzisiaj że jestem trucicielką. A! pani Osborne, życzę ci z serca żebyś ty nigdy własną piersią nie wykarmiła gadziny!
— Mamo! mamo! wołała Amelja jak nieprzytomna, a dziecko na jej rękach wybuchło gwałtownym płaczem.
— Zabójczyni! Padnij na kolana i proś Boga aby zmiękczył twoje zatwardziałe, bezbożne serce, i żeby ci tak przebaczył, jak ja ci przebaczam — i pani Sedley wybiegła z pokoju, powtarzając raz jeszcze słowo trucizna — i kończąc w ten sposób swoje błogosławieństwo.
Aż do śmierci to poróżnienie między panią Sedley a córką nie było nigdy zupełnie wyrównanem. Ta sprzeczka dała matce niewątpliwą przewagę nad córką, z czego też nie zapomniała korzystać z niewieścią przebiegłością i wytrwałością. Z początku przez kilka tygodni zaledwie przemówiła do Amelji. Przestrzegała sługi ażeby nie ruszały dziecka, bo pani Osborne będzie się gniewać. Mówiła córce żeby się przekonała sama czy nie ma może trucizny w potrawach dla Jerzego przygotowanych. Gdy sąsiedzi pytali o zdrowie chłopca, systematycznie odsyłała ich do pani Osborne. Ona nie odważa się pytać, czy malec zdrów czy nie; ona nie śmie go ruszyć, pomimo że jest jej wnukiem i tak bardzo ukochanym, ona bowiem nie umie się z dziećmi obchodzić i mogłaby chłopca zabić. A ilekroć dr. Pestler przyszedł do dziecka, przyjmowała go z szyderczym uśmiechem i wyrazem sarkastycznym, przy którym niczem było pogardliwe obejście się lady Thisslewood, ale tej przynajmniej doktor nie leczył darmo. Co zaś do Emmy, to można powiedzieć że nie widziano nigdy równie zazdrosnej matki; dosyć było zbliżyć się do jej dziecka, a broń Boże ściągnąć jego ciekawość lub czulsze wywołać spojrzenie, żeby na serjo zaniepokoić matkę. Ani Irlandka, służąca, ani nawet mistress Clapp, nie miały prawa umywać lub ubierać małego; prędzejby matka pozwoliła im oczyszczać mężowski portret zawieszony nad temże samem łóżkiem, które opuściła młodą dziewczyną i do którego dziś wracała kobietą, żeby przez długie lata opłakiwać żałobę i osamotnienie. Ale przynajmniej Emma była matką, a macierzyństwo to źródło szczęścia i pociechy.
Pokój ten był jakby skarbcem Amelji — świątynią. Tu czuwała nad synem w każdej jego chorobie. W tem ukochanem dziecku zdawało się jej że widzi męża, wolnego od wszelkich przywar, jak gdyby wracał z nieba. Głosem, spojrzeniem, ruchami, dziecię jej przypominało ojca; serce matki silnie biło z radości ile razy tuliła do piersi swój skarb najdroższy, a często malec zapytywał matkę o przyczynę łez, które dostrzegał w jej oku. Mówiła mu wtedy o ojcu, którego utracił nie znając go wcale, i którego tak żywo matce przypominał, że to bolesne wspomnienie łzy jej wyciskało.
Mała dziecina słuchała uważnie i jakby z zadziwieniem opowiadań matki; tkliwe i kochające serce Amelji otwierało się w tych poufnych macierzyńskich zwierzeniach o wiele szczerszych aniżeli myśli wynurzane kiedyś przed Jerzym, lub przed wybranemi przyjaciółmi lat młodocianych. Z rodzicami tylko nigdy Amelja nie mówiła o tem i za nic w świecie nie odkryłaby przed nimi bolesnych ran swego serca. Zresztą któż lepiej od małego Jerzego mógłby ją zrozumieć? Przed nim nie miała nic ukrytego; on tylko był wtajemniczony we wszystkie jej uczucia i myśli. Jedyną dziś ulgą w jej życiu były łzy — a jedynym pokarmem — żal niepowrotnie straconej przeszłości. Na dnie tej pięknej duszy tyle było uczuć wzniosłych, tyle pragnień szlachetnych, że powieściopisarz mimowolnie pióro swe z czcią zatrzymać musi, by nie odsłaniać światu tych wdzięków moralnych, kryjących się przed lodowatem spojrzeniem ludzi. Wiemy od doktora Pestler’a posiadacza wspaniałej zielonej karety i pięknego domu przy Manchester Square, kandydata do baronii i używającego wielkiej u dam wziętości, że kiedy potrzeba było małego odłączyć, Amelja oddawała się smutkowi zdolnemu zmiękczyć serce Heroda.
Doktor okazywał tyle troskliwości i wspułczucia dla pani Osborne, tak się nią szczerze zajmował, że pani doktorowa śmiertelną powzięła zazdrość. Miała ona może słuszne do tego powody, to tylko pewna że w małem kółku znajomych i przyjaciółek Amelji pani Pestler nie była w tym względzie wyjątkiem. W samej rzeczy Amelja zachwycała wszystkich, którzy się do niej kiedykolwiek zbliżyli, chociaż nikt zapewne nie potrafiłby odpowiedzieć, co właściwie tak go silnie pociąga. Amelja nie odznaczała się nadzwyczajną pięknością, nie błyszczała dowcipem, ani wyższym rozumem, ale wszędzie gdziekolwiek się pokazała, budziła uwielbienie w szeregach płci niepięknej lub wywoływała pogardliwe uśmiechy na zaciśniętych usteczkach swoich miłościwych siostrzyczek.
Jej nieśmiałość, uległość i słodycz były bez wątpienia temi wdziękami, które powszechną dla niej budziły sympatję. Każdy z kolegów wojskowych Osborna gotów był skruszyć szablę w obronie Amelji, na jedno jej skinienie. W Fulham, w nielicznem kółku znajomych, Amelja potrafiła zjednać sobie serca wszystkich; w klasie kupieckiej nawet okazywano jej tyle względów, ile w tych kołach okazują tylko bogatej właścicielce pałacu o licznej zgrai sług.
Pan Pestler miał rywała u pani Osborne w osobie młodego pomocnika swego, p. Linton, który leczył wszystkie bony i mniejszych kupców w miasteczku i przyznawał się jawnie że jest niewolnikiem Amelji. Był to zresztą młody człowiek bardzo gładki i lepiej jeszcze od swego zwierzchnika widziany w domu mistres Sedley. Jak tylko mały Żorż był trochę cierpiący Linton odwiedział go kilka razy na dzień, nie żądając nigdy za swoje trudy żadnego wynagrodzenia; przytem przynosił małemu cukierki i pastylki, i przygotowywał mu lekarstwa tak smacznie, że malec radby był zawsze chorować.
Mały Jerzy przebywał odrę; oba lekarze przepędzali noce przy łóżku chorego dziecka, a biedna matka była tak zatrwożona, jak gdyby odry dotąd na świecie nie znano. Dla jakiegoż dziecka ci ludzie zdolni byliby do podobnych poświęceń? Czy widziano ich której nocy w sąsiednim dworze, kiedy przyszli dziedzicy tej wspaniałej majętności przebywali tę chorobę tak jak i inne dzieci? Czy znosili podobne niewygody dla małej Mary Clapp, córeczki starego komisanta, kiedy się jej choroba Żorża udzieliła? Zasypiali obadwa snem sprawiedliwych, mówiąc że stan małej nie jest niebezpieczny i że choroba sama przez się przejść musi. Cała ich troskliwość o małą Mary objawiła się posłaniem jej lekarstwa, zresztą nie myśleli nawet dowiedzieć się o skutku.
Do liczby wielbicieli Amelji należał także mały Francuzik dający lekcje w rozmaitych szkołach tej okolicy. Po całych nocach słyszano go jak rzępolił na piskliwych skrzypcach, wygrywając odwieczne gawoty. Ten oryginał — jeden z dworskich rozbitków, nie zaniechał nigdy niedzielnej przechadzki do kaplicy w Hammersmith, gdzie się wybitnie odznaczał pudrowaną peruką, żabotami, całym strojem i układem. Ilekroć razy p. Talon-Rouge miał mówić o mistress Osborne, zaczynał zawsze od zażycia tabaki, poczem z wdziękiem prawdziwie arystokratycznym strzepywał końcami palców żałoby dziewiczej białości przyprószone tabaką, potem składając razem palce, zbliżał je do ust, opisywał niemi półkole, aż nareszcie otwierał rękę i kończył wykrzykiem: „Oh! boskie stworzenie!“ Słowem honoru zaręczał że kiedy Amelja przechadzała się w ogrodach Bromptonu, kwiaty wyrastały pod jej stopami. Małego Żorża nazywał Kupidynem i zapytywał go o Wenerę, jego matkę; w rozmowie zaś w Betty Flanagan porównywał Amelję do jednej z nadobnych gracji. Betty słuchała go z podziwieniem, otwierając wielkie oczy.
Moglibyśmy więcej przytoczyć przykładów tego powodzenia, którego Amelja ani się domyślała, ani też nie pożądała.
Słodki i zalotny pastor miejscowy, p. Binny, często młodej wdowie oddawał wizyty. Dla przypodobania się matce pozwalał on chłopcu skakać sobie na kolana i oświadczał się z chęcią uczenia go łaciny. Siostra pastora, która w sprawach domowych miała głos przeważny, wyrzucała bratu jego słabość dla Amelji.
„Co ty w tej kobiecinie znajdujesz tak porywającego? mówiła Westalka do brata. Ani jednego słowa przez cały wieczór nie powie będąc u nas na herbacie; jest to nieszkodliwe wprawdzie — ale biedne stworzenie, któremu nawet brak tego organu co z lewej strony znajdować się powinien; jedno, co was do niej pociąga — moi panowie — to jest twarzyczka. Miss Grits mająca pięć tysięcy funtów gotówki — nie mówiąc już o niezliczonych sperandach w przyszłości — miss Grits ma dziesięć razy więcej wdzięku i życia. Gdybym była mężczyzną nie wahałabym się ani chwili w wyborze; potrzeba by być ślepym żeby nie widzieć zalet i doskonałości miss Grits.“
Tak więc nasza heroina, zostawszy matką, przepędziła siedm lat w ciszy i spokoju, przerwanym zaledwie odrą syna, lub następującym wypadkiem, który tu dla dokładności kronikarskiej zapisujemy.
Pewnego dnia przewielebny Binny przyszedł zapytać Amelji — ku wielkiemu jej podziwieniu — czy nie życzy sobie zamienić imię Osbornów na to, które on sam nosi.
Amelja, zmięszana niespodziewaną propozycją, podziękowała ze łzami w oczach za ten dowód zaufania pastora, jak również za wszystkie jego grzeczności dla niej i dla syna, ale dodała przytem że jej myśli i serce zawsze należeć będą do męża, którego straciła i którego nigdy zapomnieć nie potrafi.
Dni 25. kwietnia i 18. czerwca — rocznica ślubu Amelji i śmierci jej męża — nigdy nie przyszły dla niej niepostrzeżenie; pogrążona w żalu i wspomnieniach Amelja przepędzała samotnie te rocznice wesela i żałoby, a zamykając się w swoim pokoju, ukrywała przed światem łzy i smutek, który jej nigdy nie opuszczał.
W dzień przynajmniej nie tyle smutek ją uciskał, bo zajęcia zwykłe musiały pamięć od przedmiotów bolesnych odrywać. Ona to sama uczyła Żorża czytać, pisać i rysować, a podczas jego zabawy, czytała rozmaite zajmujące historyjki żeby go później opowiadaniem zainteresować i przy zabawie czegoś nauczyć. Młoda matka śledziła z największem staraniem rozwój umysłowy swego dziecka; chwytała wszystkie wrażenia i uczucia, które już w małem serduszku kiełkować zaczynają; i najtroskliwiej pracowała nad tem żeby mu dać pojęcie o Stwórcy. Codzień rano i wieczór słaby głos dziecka łączył się z głosem matki w modlitwie; oboje zanosili modły za męża i ojca z tak żywą o nim pamięcią jak gdyby on był tuż przy nich i razem z niemi we wspólnej łączył się modlitwie. O! błogie lat dziecinnych wspomnienia! Któreż serce po wielu nawet ubiegłych latach oprzeć się waszej sile potrafi i nie zadrży przepełnione najsilniejszemi wzruszeniami?
Głównem codziennem zajęciem Amelji było ubieranie małego do rannej przechadzki z dziaduniem, nim tenże wychodził dla załatwienia interesów. Nie brakło matce pomysłów żeby ze starych kawałków materji i z resztek wyprawnych sukien wykroić i uszyć gustowne malcowi ubranie; sama zaś nosiła zawsze czarną suknię i skromny słomkowy kapelusz z czarnemi wstążkami, co nawet sprawiało pewną przykrość pani Sedley, która po stracie majątku daleko większą niż przedtem przywiązywała wagę do wykwintu w strojach.
Pokończywszy swe zajęcia z małym, Amelja poświęcała resztę swego czasu matce i ojcu. Nauczyła się nawet grać w pikietę dla rozerwania starca wieczorem jeżeli nie wychodził do klubu. Gotowa była spiewać jak tylko ojciec objawił to życzenie, co było dowodem dobrego stanu zdrowia, bo przy pierwszych akordach akompanjamentu usypiał. Nikt inny nie pisał mu listów, ogłoszeń i rachunkowych wyciągów jak sama Amelja. Do niej to zawsze udawał się starzec kiedy chciał uwiadomić dawnych znajomych o tem — naprzykład — że został ajentem kompanji eksploatacji węgla i że się poleca tym, którzy go swojem zaufaniem i obstalunkami zaszczycać zechcą, itd. Sam zaś podpisywał tylko na cyrkularzu swoje nazwisko, zdobiąc je rozmaitemi wykrętasami. Jeden z takich okólników był posłany majorowi Dobbin: ale major zamieszkujący wówczas Madras, mógł się doskonale obejść bez węgla. Z tem wszystkiem poznał natychmiast pismo na prospekcie. Oh! ileżby nie dał był za to, żeby mógł uścisnąć rękę, która te wyrazy kreśliła!
Inny prospekt uwiadamiał go, że J. Sedley i sp. otwiera swoje biura w Oporto i Bordeaux i ofiaruje swoje usługi tym, którzyby chcieli się zaopatrzyć w najlepsze gatunki win Bordeaux, Xeres i Porto, po cenach niezmiernie umiarkowanych.
Dobbin robił największe wysilenia żeby tej reklamie powodzenie zapewnić; nalegał natarczywie na gubernatora, na głównodowodzącego wojskami, na oficerów i na wszystkiech swoich znajomych, aż nakoniec udało mu się zapewnić zamówienie dla domu Sedley i sp., ku wielkiemu zadziwieniu pana Sedley’a i pana Clapp, którzy we dwóch tylko wymienionym byli domem.
Ale to świetne powodzenie na tem skończyło; żadne nowe zamówienie potem nie przybyło, co nie małem było zmartwieniem dla starego Sedley’a, który rozrzucił okólniki po całej kuli ziemskiej, żeby zszerogować bataljon komisantów, korespondentów etc. — nadto porobił kroki do otworzenia składowych magazynów w City i w innych dzielnicach miasta.
Ale stary Sedley stracił już ową głębokę wina znajomość, i podniebienie jego nie miało już tego delikatnego smaku, jakim się kiedyś odznaczało. Dobbin musiał uciekać od swoich kolegów, którzy niemiłosiernie żartowali z lury, sprowadzonej w skutek jego rekomendacji. W końcu nasz kapitan zmuszony był zabrać dla siebie większą część tego cienkiego wina i kazał je skazać na targu z bardzo znaczną stratą.
Wypada nam wspomnieć tu jeszcze o dawnym naszym znajomym Józefie Sedley: Zajął on ostatniemi czasy dosyć wysokie stanowisko administracyjne w Kalkucie i teraz właśnie w największym był oburzeniu z powodu odebranej przesyłki wina ze sporą paczką prospektów i cenników, wraz z listem ojca, który mu pisze że wiele liczy na stosunki syna, a ztąd na jego pomoc w rozwinięciu handlu winem na wielką skalę. Józef nie chciał za nic w świecie wydawać się z tem że ojciec tak wysokiego urzędnika administracyjnego, jest kupcem win lub komisantem handlowym. Zwracając pogardliwie cenniki a nawet rachunek pokwitowany przysłanego wina, napisał do ojca list szorstki i pełen ostrych wyrzutów, zakazując na przyszłość mieszania jego imienia do podobnych interesów, o których i słyszeć nie chce. Weksel zaś odpowiadający wartości przysłanego wina, wystawiony na Józefa i niezapłacony przez tegoż, powrócił do domu Sedley i sp., a zapłacenie onego pochłonęło nietylko zyski z interesu zrobionego przez Dobbin’a w Madras, ale nadto wszystkie oszczędności Emmy tam utonęły.
Oprócz swojej rocznej pensji 50ciu funtów, Emmy miała jeszcze prawo do pięciuset funtów które według rachunków egzekutora testamentu jej męża, pozostały po śmierci Jerzego u jego bankiera. Dobbin proponował umieszczenie tych pieniędzy na ósmym procencie w kasie kompanji indyjskiej. Pan Sedley podejrzywał majora o nieuczciwe zamiary, więc oparł się energicznie temu projektowi, i poszedł sam do bankiera żeby mu swoją wolę co do rozporządzenia kapitałem oświadczyć. Ale jakież było ździwienie gdy się od bankiera dowiedział, że pozostała należność Osborn’a nie przenosiła nawet stu funtów, o które chodziło, stanowiły odrębny kapitał i że jeden tylko major Dobbin wiedział o pochodzeniu tych pieniędzy. Nie potrzeba już było więcej żeby stary Sedley nabrał mocnego przekonania o prawdziwości swoich podejrzeń przeciw majorowi. Występując w imieniu córki Sedley zażądał dosyć stanowczo od Dobbin’a zdania rachunków z funduszów zięcia. Major poczerwieniał i zaczął się plątać mówiąc coś niewyraźnie. To zakłopotanie i niezręczne tłómaczenie się ostatecznie utwierdziło podejrzenie ojca, który w przekonaniu że ma do czynienia z oszustem, dobitnie mu powiedział co o nim myśli i o co go posądza.
W obec zarzutów nieuczciwości i chęci zatrzymania cudzych pieniędzy, major stracił wszelką cierpliwość, i kto wie jakiej sceny kawiarnia Slaugther’a nie byłaby była świadkiem, gdyby względy na siwe włosy i na niedolę p. Sedley’a nie wstrzymały były oburzonego majora.
— Proszę pana iść za mną na górę — zawołał energicznie major — będziesz pan mógł przekonać się który z nas dwóch ponosi stratę lub ofiarę w tym interesie.
To mówiąc Dobbin zaciągnął prawie starca do swego pokoju, i wyjął tekę pełną rachunków i weksli Osborna, które zawsze były na termin płacone, żeby imię kapitana na tem nie cierpiało.
— Wszystkie te weksle — mówił Dobbin — były popłacone przez Jerzego przed jego wyjazdem do Belgji; ale po jego śmierci nie zostało po nim nawet stu funtów. Wspólnie z kilkoma kolegami złożyliśmy niewielką sumę z naszych oszczędności, nie bez trudu powstałą, a w nagrodę pan przychodzisz z zarzutem żeśmy chcieli ukrzywdzić wdowę i sierotę.
Na te słowa pan Sedley nie wiedział co odpowiedzieć; widocznie zakłopotany, żałował swego nierozmyślnego kroku, ale już było zapóźno. Dobbin z tem wszystkiem prawdy nie powiedział, bo całkowita suma nie tylko z jego własnej pochodziła kieszeni, ale nawet koszta pogrzebu i inne wydatki przez niego poniesione były, ze szczupłych funduszów jakiemi mógł rozporządzać.
Stary Osborne nigdy się tego nie domyślał. Amelja podobnież, nie wiedziała więcej od ojca; zostawiając uregulowanie rachunków majorowi, który posiadał zupełne jej zaufanie. Nie wchodziła w nic zupełnie, podpisywała tylko to co Dobbin dał jej do podpisu, ale nie przyszło jej nawet na myśl żeby mogła być mu cokolwiekbądź winna.
Wierna danej obietnicy Amelja pisywała do majora dwa lub trzy razy do roku, a chociaż listy jej były zapełnione wyłącznie opowiadaniami o małym Żorżu, niemniej jednakże stanowiły one najdroższy skarb dla majora. Chował on je jak skąpiec złoto, odpowiadał zwykle z wielką dokładnością, posyłał czasem rozmaite indyjskie drobiazgi lub chińskie wyroby jak np, szachy z kości słoniowej misternej roboty, wiele mówił w listach o swoim synku chrzestnym, ale ani słowa nad to sobie nie pozwalał.
Żorż był uszczęśliwiony szachami; najwięcej go zachwycały wieże przez słonie dźwigane, jeźdźcy na koniach i piony z szablami i tarczami jak prawdziwi żołnierze.
Dziękując ojcu chrzestnemu za ten piękny upominek. Żorż pierwszy list w życiu napisał.
Major nie zapominał także o łakociach i kofiturach, które malec umiał znaleść w szafie jeżeli ta wypadkiem była otwartą, co często niestrawności było powodem. List Amelji, w tym przedmiocie napisany niezmiernie majora zabawił a nawet ucieszył, bo prowadził go do wniosku że rany bolesne Amelji już się goić zaczynają kiedy dawny spokój i wesołość zdaje się powracać. Dobbin posłał potem dwa szale, z których biały dla Amelji a czarny dla jej matki był przeznaczony, nadto dwa małe czerwone szaliki zimowe dla małego Żorża.
Mistres Sedley oceniła szale na pięćdziesiąt gwinei co najmniej, i występowała w swoim co niedzieli w kościele w Brompton, gdzie szal jej był przedmiotem zazdrości i niezliczonych pochwał wszystkich dam w parafii. Biały szał Emmy przy jej skromnej sukni czarnej prześlicznie się wydawał.
„Wielka to szkoda — mawiała często p. Sedley do pana Clapp i do innych kumoszek miasteczka — wielka szkoda że tak piękne postępowanie majora wcale na nią żadnego nie wywiera pływu. To nie nasz Józef, który nam nigdyby nic równie pięknego nie przysłał; nim się na coś dla nas zdobędzie, to długo się namyśla a nieraz się i rozmyśli. Nie pojmuję, doprawdy — miłość majora do Amelji jest tak widoczną, że mimowoli bije w oczy, a ile razy chcę z nią o tem pomówić, to poczerwienieje, rozpłacze się i ucieka do swego pokoju, gdzie godziny całe przepędza przed minjaturą męża, co mnie niewypowiedzianie gniewa i niecierpliwi. Wolałabym była nigdy nie znać tych Osbornów, nadętych liczygroszów.“
W takim to spokoju Żorż przepędzał pierwsze lata swego dzieciństwa. W miarę jak wzrastał z wiekiem stawał się opryskliwy i rozkazujący, jak wszystkie dzieci psute przez kobiety, które nic odmówić nie są w stanie ukochanym dzieciom. Żorż kochał matkę nad życie, ale zupełnie nią był zawładnął a władza dzieci żadnego ograniczenia nie znosi. Żorż stał się wkrótce prawdziwym despotą, któremu wszyscy w domu ulegać musieli. Nikt nie mógł sobie wytłumaczyć z kąd w takiem dziecku mógł się rozwinąć ton impunujący ojca. Cokolwiekbądź malec zrobił lub powiedział, bez żadnej myśli często, jak to się u dzieci zdarza, dziadek podziwiał natychmiast rozum, spryt i głęboki pogląd dziecka a wieczorem cuda o przyszłym genjuszu w tawernie opowiadał. Tym sposobem ustaliło się przekonanie w rodzinie że w całym świecie dziecka podobnego do Żorża znaleśćby nie można, a wyniosłość w obejściu się z drugimi, uważana jako spuścizna po ojcu, była poniekąd w dziecku usprawiedliwiona.
Kiedy Żorz szósty rok skończył, major zawiązał z z nim stałą korenspodencję, Interesowało go czy malec chodzi już do szkoły; zapytując go o to, wyrażał życzenie i nadzieję że jego synek chrzestny zajmie odpowiednie mu w rzędzie dobrych uczniów miejsce. Major przypuszczał że mu dadzą może nauczyciela domowego, ale uważał w każdym razie że malec mógł już zacząć dobrze pracować, a znając szczupłe środki finansowe małego Żorża, Dobbin oświadczył się z gotowością przyjęcia na siebie wszystkich kosztów wychowania aż do zupełnego ukończenia nauk. Z tego wszystkiego widać już że wszystkie myśli majora zwrócone były ku Amelji i jej dziecku.
Przez swoich korespondentów major zaopatrywał Żorża w albumy, farby, przyrządy rysunkowe i wszystkie akcesorja szkolne, służące nie tylko do nauki, ale i do zabawy chłopca. Na trzy dni przed szóstą rocznicą urodzin Żorża, lekki powozik zatrzymał się przed mieszkaniem pana Sedley’a. Jakiś jegomość oddając cugle siedzącemu obok niego służącemu, wszedł do domu i zapytał o pana Jerzego Osborn’a.
Był to p. Woolsey, krawiec wojskowy, który przyjechał z rozkazu majora wziąć miarę dla Żorża i przypomniał że miał nieraz zaszczyt robić uniform dla kapitana Osborn’a.
Niekiedy też panny Dobbin przyjeżdżały — pewno z polecenia brata — i zabierały na spacer Amelję z synkiem do swego familijnego powozu. Nie była to zbyt wielka dla Amelji przyjemność; te panie bowiem przybierały względem niej postawę i ton zimno protekcyjny; ale czegoż kochająca matka nie zrobi z siebie dla przyjemności dziecka, a Żorż był uszczęśliwiony na widok koni i wielkiej karety. Zresztą wiemy już że Amelja była z natury cierpliwą i skłonną do uległości, z rezygnacją więc poddawała się temu.
Czasem zaś panny Dobbin prosiły Amelji żeby pozwoliła małemu cały dzień u nich przepędzić. Wielka to była radość dla Zorża, który mógł wybiegać się doskonale w pięknym ogrodzie, gdzie była oranżerja, a w niej wyborne winogrona i brzoskwinie.
Pewnego dnia panny Dobbin przyszły uradowane oświadczyć Amelji że odebrały bardzo dobre wiadomości o Wiljamie, z których i ona zapewne cieszyć się będzie.
— Cóż takiego? — zawołała Amelja z wyrazem radości. — Czy brat wasz wraca do nas?
— Ale nie, to wcale co innego.
W samej rzeczy chodziło tu o co innego: Panny Dobbin były pewne że brat ich ma się żenić z jedną z przyjaciółek Amelji, siostrą Michała O’Dowd miss Glorwiną, która pojechała do Madras dla odwidzenia lady O’Dowd i o której wdziękach i przymiotach bardzo wiele mówiono.
Amelja wydała lekki okrzyk, powiedziała że jest niezmiernie tą wiadomością uradowana, i jakby idąc za popędem wrażenia, którego przyczyny często sami nie wiemy, objęła Żorża i mocno go do siebie tulić zaczęła. Było coś konwulsyjnego w tym ucisku a oczy matki napełniły się łzami kiedy postawiła dziecko na ziemi. Przez cały ciąg tej przechadzki zaledwie parę słów wymówiła, a jednak była przejęta najżywszą radością. — O! tak, najżywszą radością!