Targowisko próżności/Tom III/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Targowisko próżności |
Tom | III |
Rozdział | Nad brzegami Renu |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1914 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek Jagielloński |
Tłumacz | Brunon Dobrowolski |
Tytuł orygin. | Vanity Fair: A Novel without a Hero |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Kilka tygodni minęło od wypadków, któreśmy w poprzedzającym rozdziele opisali.
Po zamknięciu sesji parlamentu, kiedy wszystko co należy do wyższego towarzystwa rozpierzcha się w różne strony dla szukania zdrowia lub rozrywki, statek wypływał z portu unosząc ku Holandji dystyngowanych mieszkańców wielkiego miasta. Tłum podróżnych, rozsypanych na pokładzie statku, świetny i różnobarwny przedstawiał widok: pulchne i rumiane dzieci z hałaśliwemi mamkami, damy w letnich sukniach i różowych kapeluszach, mężczyźni w płóciennych kostjumach i podróżnych czapkach, młodzieńcy z pielęgnowanemi forsownie wąsikami i wygładzonemi szczotką kapeluszami, w których się przejrzeć można, dodajmy do tego starych emerytów z wysoko stojącemi i nakrochmalonemi kołnierzami, a będziemy mieli mniej więcej dokładne wyobrażenie tych synów i cór Albionu roznoszących echo narodowego goddam po wszystkich stolicach cywilizowanego świata.
Również imponujący był widok kufrów, waliz i pudełek od kapeluszy, z których możnaby silną barykadę utworzyć. Studenci z Cambridge w towarzystwie swoich guwernerów jadą zwidzać uniwersytety niemieckie. Młodzi Irlandczycy, z twarzą w piękne faworyty ujętą, z brylantowemi pierścieniami, mile i uprzejmie przemawiają do dam, od których studenci z Cambridge z dziewiczą uciekają niezgrabnością. Spotkać tu można dandysów z Pall.Mall, udających się do Ems lub Wiesbaden dla poprawienia krwi zimowemi obiadami zanieczyszczonej, lub dla wstrząśnienia ruletą osłabionego temperamentu. Pomiędzy nimi widać starego Matuzalema w towarzystwie młodej żony, za którą oficer od gwardji parasolik nosi.
W tłumie poznajemy szlachetną rodzinę Bereakrów, którzy nie robiąc ceremonji lornetują wszystkich i nie mówią do nikogo. Pomiędzy kilkunastu powozami, stojącemi na przedzie pomostu, kareta z ich herbem i koroną piętrzy się dumnie, dźwigając kilka kufrów podróżnych na wierzchu. W drugiej klasie za owemi powozami podróżni niższego gatunku cisną się jak śledzie. Synowie Judy i Izraela mają obok siebie worki i koszyki z żywnością, chociaż każdy z nich tak jest bogaty że mógłby wszystkich podróżnych pierwszej klasy zakupić.
Lokaje, ulokowawszy swoich panów w kajutach lub na pokładzie, zaczynają rozmawiać i puszczać kłęby dymu; żydzi zbliżają się do nich przypatrując się uważnie powozom. Arkę milorda Matuzalema łatwo od innych powozów odróżnić, stoi bowiem obok lando, bryczki i furgony, alias tarantasa milorda Ranauer’a, który gotów byłby w każdej chwili owe ekwipaże wymieniać na pieniądze. Zkąd i na jakich warunkach milord dostał potrzebnych mu na tę podróż funduszów? O tem możnaby się tylko od synów Izraela dowiedzieć, bo ci znają dokładnie co do grosza stan kieszeni milorda. Jeden jeszcze powóz, świeży, lśniący i wygodny, zwracał powszechną uwagę i do zapytań ciekawych pobudzał:
— Czyj to powóz? zagadnął jeden z lokajów z kólczykiem w uchu.
— A to pewno Kirscha, bo wiedziałem go że jadł „butersznity“ w powozie — odpowiedział zagadniony złamanym francusko niemieckim akcentem.
Kirsch, który w tej chwili wysypywał różne języczne przekleństwa na ludzi zrzucających nieporządnie bagaże, zbliżył się do swoich kolegów żeby zaspokoić ich ciekawość. Oznajmił on że piękny powóz jest własnością jakiegoś miljonowego naboba z Kalkuty czy z Jamajki, który go przyjął do służby na czas podróży. W tej chwili młody chłopczyk przeskoczywszy zręcznie przez barykady waliz i kufrów, wylazł na powóz Matuzalema, przebiegł po wierzchu innych i wlazł przez drzwiczki do swego powozu, ku wielkiemu zadowoleniu przyklaskujących spektatorów.
— Nous allonn afoar iun fort bel fojaż, mosie Żorż — (będziemy mieli piękną podróż) powiedział Kirsch wykrzywiając się i gniotąc w rękach swój galonowany kapelusz.
— Idźże do djabła ze swoją francusczyzną — odparł młodzieniec — powiedz mi raczej gdzie są sucharki?
Na to energiczne wezwanie Kirsch odpowiedział narzeczem, niby do angielskiej mowy podobnem, bo chociaż mówił wszystkiemi językami żadnym nie wyrażał się łatwo i poprawnie.
Ten młodzieniec, umiejący rozkazywać a zgłodniały pomimo dobrego śniadania, które jadł w Richmond, był to dobry nasz znajomy Żorż Osborne, miał on odbyć letnią podróż razem z matką, wujem i innym jeszcze mężczyzną, który ich ani na krok nie odstępował. Wszyscy byli w tej chwili na pokładzie.
Józef siedział pod wzniesionym dla siebie namiotem, naprzeciw hrabiego Bareacres i jego szanownej rodziny, śledząc każdy ich ruch z najżywszem zajęciem. W oczach naszego bohatera z pod Waterloo hrabiowska para odmłodniała znacznie od pamiętnego roku pańskiego 1815 kiedy ich widział w Brukseli, raz jeden wprawdzie, ale mówił już odtąd o nich jak o najlepszych swoich znajomych.
Krucze włosy starej markizy Carabas zmieniły się teraz na swoje własnej blondynki, olśniewające oko a piękne, niegdyś czerwone faworyty margrabiego mieniły się przybierając wszystkie odcienia czarnego koloru z świetnym połyskiem. Pomimo tych zmian przezacna para pociągała wzrok i uwagę Józefa, który nie widział nigdy co się w około niego dzieje, jeżeli kiedykolwiek los przyjazny lorda naprzeciw niego umieścił.
— Osoby te podobno cię nie mało interesują — powiedział żartobliwie major. Amelja uśmiechnęła się.
Mistress Osborne miała na sobie suknię żałobną i słomkowy kapelusz podpięty czarnemi wstążkami. Nowe widoki i myśl podróży rozpruszyły smutne wspomnienia i rozlały na jej twarzy wyraz spokoju i zadowolenia.
— Prześliczne niebo! powiedziała Emmy wzruszonym głosem. Spodziewam się że morze będzie spokojne.
Józef rzucił okiem w stronę szlachetnej rodziny hrabiów i rzekł uroczyście:
— Gdybyś odbyła takie jak my podróże nie troszczyłabyś się pewnie o pogodę.
Zahartowanie do podróży, którem Józef chciał się pochwalić, nie ochroniło go od morskiej choroby; całą noc przeleżał w powozie, dokąd służący ciągle mu grok przynosił, ale i to nie wiele pomagało.
Statek zatrzymał się szczęśliwie w Rotterdamie, zkąd nasi podróżni udali się do Kolonji. Józef był uszczęśliwiony kiedy pomiędzy nowoprzybyłymi, których imiona zamieszczają w dzienniku, wyczytał: JW. Lord de Sedley.
Na wszelki wypadek wziął z sobą uniform dworski i zaklinał majora żeby zabrał także swoje dekoracje i mundur wojskowy. Zamiarem nieodwołalnym Sedley’a było przedstawiać się na dworach zagranicznych i składać hołdy panującym wszystkich krajów, które miał swoją obecnością zaszczycić.
Gdzie tylko nasza karawana się zatrzymała Józef spieszył z zaniesieniem karty swojej i majora konsulowi angielskiemu. W wolnem mieście Judenstandt, gdzie nasi podróżni byli na objad przez konsula zaproszeni, Józef gniewał się kiedy mu odradzano żeby nie brał stosowanego kapelusza.
Głównem zajęciem Sedley’a w podróży było utrzymywanie dziennika, w którym zapisywał z najściślejszą dokładnością wygody i niewygody wszystkich hotelow, jak również spis potraw każdego objadu.
Emmy czuła się swobodną i szczęśliwą. Dobbin nosił jej stołek składany i album, i nie przestawał zachwycać się jej rysunkami. Była to nieznana nowość dla Amelji, nieprzyzwyczajonej dotąd do pochwał i budzenia w drugich zachwytu. Siedząc na pokładzie statku Emmy kreśliła szkice skalistych wybrzeży lub zameczków, ukazujących się po obu stronach rzeki. W miejscach, gdzie się zatrzymywali, zwidzała na osiołku ruiny fortec okolicznych w towarzystwie swoich dwóch adjutantów: Żorża i majora. Z tego ostatniego śmiała się serdecznie, bo długie nogi Dobbin’a włóczyły się po ziemi. Major znał dobrze język niemiecki, mógł więc służyć za tłumacza całej kompanji. Żorż przysłuchiwał się opowiadaniom majora o wyprawie nadreńskiej, i gawędził czasem na koźle powozu z mein Herr Kirsch’em, przez co tak się wprawił w języku niemieckim, że mógł się łatwo z kelnerami i pocztyljonami rozmówić, ku wielkiemu zadowoleniu matki i opiekuna.
Podczas tych wycieczek Józef po dobrym objedzie krzepił znużone członki snem spokojnym, albo ogrzewał promieniami słońca, siedząc na ławeczce wśród zieleni hotelowego ogrodu. O! jakże tu błogo oprzeć wzrok swój na szczytach gór ozłoconych blaskiem słońca i kąpiących podnóża w nurtach szlachetnej rzeki. Ktokolwiek raz tylko poił swe oczy tym cudownym widokiem, uniesie ztąd miłe, nigdy niestarte wspomnienie.
Odłóżmy na chwilę pióro i oddajmy się marzeniom, wspomnieniami Renu wywołanym. Wieczór nadchodzi. Trzody krów opuszczają wzgórza, a echo roznosi daleko ich głosy przeciągłe, pomieszane z dzwonkami. W oddaleniu widać jakieś stare miasto, otoczone wałem usypanym i najeżone feodalnemi basztami. Zewnątrz okopów aleje kasztanami wysadzane rzucają na trawę cień niepewny, pomarszczona powierzchnia wody odbija ostatnie połyski ginącego światła. Blady księżyc wznosi się na horyzoncie, walcząc ze słabym blaskiem słońca, kryjącego się za góry zasiane obronnemi zameczkami. Zmrok coraz więcej zapada, niebo i rzeka pokryte już ciemną zasłoną nocy, gdzieniegdzie zapalają się migocące światełka, jak błędne ogniki po obu stronach rzeki.
Nieczuły na te piękności natury, z głową zawiniętą fularem, Józef spi głęboko, albo przebiega oczyma krajowe wiadomości w dzienniku Galignani, chciwie czytanym przez wszystkich Anglików podróżujących na kontynencie, od ziemi rodzinnej oddalonym. Dodajmy tu nawiasem że czy Józef spi lub nie, nasi podróżni nie spostrzegali prawie jego nieobecności.
Dopiero w czasie tej podróży Emmy zaczęła kosztować nieznanych jej dotąd roskoszy: tu po raz pierwszy weszła w czarowny świat melodji Mozarta i Cimarosy. Mieliśmy już sposobność mówić tu o zamiłowaniu majora do muzyki i jego ulubionym flecie; dziś największej doznawał on rozkoszy na widok zachwycenia Amelji, w jakie ją wprawiało piękne wykonanie mistrzowskich prawdziwie utworów. Nowy świat harmonji odkrywał się przed nią. Bo czyż jej dusza, tak wzniosła i poetyczna, mogła pozostać obojętną na wiekopomne arcydzieła nieśmiertelnego Mozarta? Rozkołysana cudnemi melodjami z Don Żuana, Amelja skruszona w modlitwie wyrzucała sobie przyjemne wzruszenia wywołane muzyką jak gdyby wielkim grzechem obciążyła sumienie. Niedowierzając sobie zasiągnęła rady i wiadomości teologicznych majora w tej okoliczności. Willjam powiedział jej że chwile szczęścia, które zawdzięcza zamiłowaniu piękna w naturze i sztuce, budzą w nim wdzięczność dla Stwórcy, że, nakoniec, słuchanie pięknej muzyki sprawiało mu przyjemność tego rodzaju jak podziwianie harmonji ciał niebieskich lub zjawisk cudownych roślinnego świata.
Czytelnik mógł zauważać że wszystkie szlachetne popędy Amelji, że istynktowo poczute potrzeby wyższego umysłowego pokarmu, spotykały zawsze obojętność albo uśmiech pogardy. Ale niestety! mało która z kobiet losu tego uniknąć potrafi: liczne grono współzawodniczek zawsze będzie z udaną litością nazywać naiwność — głupotą, a skromność — niezręcznością. W takich przynajmniej warunkach żyła Amelja aż do powrotu majora, który był — jak wiemy — człowiekiem prawym, szlachetnym, i posiadał oprócz tych przymiotów zdrowy rozsądek i wykształcony umysł. Rzadki to okaz w dzisiejszem społeczeństwie: zastępy salonówców wystrojonych podług ostatniej mody mnożą się z dniem każdym; ale ludzie serca i rozumu, ludzie obdarzeni prostotą która się intrygami brzydzi, są tak nieliczni, że możnaby ich na palcach porachować. Co do mnie, nie wahałbym się poczciwego majora na ich czele umieścić. Ma on żółtą cerę, usta zbyt wąskie, nogi zbyt długie, co robi go powierzchownie trochę śmiesznym, to prawda; ale za to ma charakter prawy, serce poczciwe i do poświęceń skłonne, a sumienie czyste, bo żywot jego niczem nie skalany. Układ i ruchy majora nieraz do żartów pobudziły Jerzego ojca i syna, może to nawet trzymało czasem umysł Amelji w niepewności co do ocenienia przymiotów i zasług wiernego przyjaciela; ale... któż z nas się nigdy nie omylił? Kto się zawahał i nie zmienił czasem opinji o tym nawet kogo później za wzór doskonałości uważał? Emmy w tych dniach spokoju i niczem niezakłóconego szczęścia, jakiego teraz używała, czuła że wyobrażenia jej o majorze znacznej uległy zmianie.
Epoka, z której notujemy wypadki, była może najszczęśliwszą w życiu Amelji. Ale któż z nas potrafi jej szczęście dokładnie zrozumieć? Kto z nas może sobie powiedzieć; „Jestem zupełnie szczęśliwy; nic więcej nie żądam, bo osiągnąłem wszystko, co tylko do szczęścia prawdziwego jest potrzebne.“ A jednak możemy czytelnika upewnić że żadna para z tych, co w tym roku opuściły Anglję, nie czuła się tak szczęśliwą jak nasi podróżni. Żorż był ciągle z nimi, ale sam tylko major nosił szal Emmy i pamiętał o wszystkiem w tych zajmujących wycieczkach, podczas kiedy młody trzpiot biegał ciągle i wyłaził na drzewa lub na rozwaliny starych zameczków. Nasi spokojni turyści zasiadali na trawie, major palił z zimną krwią swoje cygara, a Emmy, z ołówkiem w ręku, przenosiła na papier otaczające ich krajobrazy. W tej to właśnie podróży autor niniejszej powieści miał poznać zręczność bohaterów.
Mała karawana przybyła do pięknej stolicy wielkiego księstwa Pupernikel, gdzie sir Pitt Crawley rozpoczął tak świetnie swój zawód dyplomatyczny.
Towarzystwo zatrzymało się w „Hotelu książęcym“, bo ten był najlepszy w całem mieście. Przy objedzie mina poważna i wspaniała, z jaką Józef rozsmakowywał się w Johanisbergu, którego sobie podać rozkazał zwracała powszechną uwagę. Niemniej ciekawie przypatrywano się jak Żorż z dobrym apetytem zmiatał rosbeefy, kotlety, kurczęta, poddyngi, sałaty, sery i rozmaite słodkie przysmaki. Posiliwszy się dostateczną ilością każdej z kilkunastu potraw, zakończył na łakociach, któremi przez oględność kieszenie sobie naładował. Ta szczera naturalność tak się podobała sąsiadom Żorża przy stole, że sami pomagali mu do ściągania z talerzy makaroników które gryzł potem w teatrze, gdzie poważni potomkowie Germanów wszystkie wieczory przepędzali. Amelja, zawsze w żałobie, uśmiechała się lub rumieniła z powodu figlów syna w czasie objadu, ale się na niego nigdy nie gniewała. Pułkownik zaś bo nasz przyjaciel Dobbin otrzymał w tym czasie stopień pułkownika — żartował sobie z chłopca, zachęcając go żeby się posilił, i podsuwając mu ciągle świeże półmiski.
Tego wieczora było w teatrze Jego książęcej Mości w Pupernikel dworskie przedstawienie z wyższego rozporządzenia. Pani Schroeder Devrient, w całym blasku piękności i talentu, miała sobie powierzoną główną rolę w opierze Fideljo. Nasi podróżni zajmowali łożę, którą właściciel „Hotelu książęcego“ zamawiał zawsze dla bogatszych turystów zatrzymujących się u niego. Mistress Osborne była widocznie pod wrażeniem czarującej medolji i mistrzowskiego oddania scen patetycznych przez znakomitą artystkę. Twarz jej jaśniała wyrazem takiego zachwytu i szczęścia, że mały Fripps z ambasady zawołał przesadnie po francusku:
— Vai Dieu, cela fait plaisi de voâ une femme dans de paeils tanspots d’essaltation![1]
Na drugi dzień przedstawiono znowu operę Beethowena: „Die Schlacht bei Vittoria“ (bitwa pod Wiktorją). Wśród chaotycznego brzęku trąb i waltorni, huku dział i bębnów, wśród jęków umierających, Marlborough występuje na scenę; zamieszanie i hałas instrumentalny dochodzą do najwyższego stopnia, a wszystko kończy się tryumfalnie hymnem narodowym God save the King.
W teatrze znajdowało się ze dwudziestu Anglików, którzy na pierwszy odgłos hymnu napełnili salę grzmotem oklasków. Młodzi artyści orkiestralni, sir John i lady Bullminster osiedleni w Pupernikel dla edukacji dziewięciorga dzieci; jakiś gruby węsal, major w białych spodniach, dziecko, na które ów major bardzo łaskawie spoglądał, dama czarno ubrana, sam Kirsch nawet, powstali zelektryzowani hymnem, jakby dla okazania że są gotowi poświęcić się dla ukochanej ojczyzny. Pan Tapworm, sekretarz ambasady, siostrzeniec i spadkobierca marszałka Tiptoff — którego imię zapisane w naszej powieści — pan Tapform wylazł na ławkę i zaczął kłaniać się na wszystkie strony, w przekonaniu że on jest uosobieniem Wielkiej Brytanji. Tiptoff był — jak wiemy — pułkownikiem jeszcze przed bitwą pod Waterloo, major Dobbin służył kapitanem w jego pułku. W tym samym roku kiedy Tiptoff ranami pokryty umarł z niestrawności, łaska monarsza wyniosła sir Michała O’Dowd do godności dowódcy pułku, który niejednokrotnie pod jego rozkazami blaskiem męstwa i sławy zajaśniał.
Tapeworm spotykał pułkownika Dobbina u św. pam. swego wuja marszałka. Zaraz więc go poznał i poszedł uścisnąć publicznie jego rękę z uprzejmością, jaką się popularny minister odznaczał.
— Dobrze — mruczał Fripps pod nosem śledząc oczyma swego zwierzchnika — ten przeklęty Tapeworm byle zobaczył piękną twarzyczkę już się koło niej kręci, już mu ta ładna dama w żałobie wpadła w oko.
Ależ, na prawdę, zacny panie Fripps, do czegożby się więcej dyplomaci przydać mogli?
— Czy nie z mistress Dobbin mam zaszczyt mówić? zapytał sekretarz ambasady wykrzywiając się jak mógł najmilej.
— Wybornie! dobrze mu się odgadnąć udało! — mówił do siebie Żorż dusząc się od śmiechu.
Twarz Emmy oblała się rumieńcem, pułkownik poczerwieniał także. Niech czytelnik nie zapomina żeśmy się znajdowali w krzesłach parterowych na przeciw loży, o której mowa; z naszego więc stanowisko łatwo mogliśmy widzieć wszystko; żaden ruch nie uszedł naszej uwagi.
— To jest mistress Osborne, odpowiedział pułkownik, a to jest brat, pan Józef Sedley, jeden z najdystygowańszych urzędników kompanji bengalskiej; chciej mi pan pozwolić żebym go przedstawił.
Milord raczył się uśmiechnąć tak łaskawie, że Józef zaledwie nie omdlał z nadmiaru szczęścia i wzruszenia.
— Jakże długo będziemy mieli przyjemność posiadać tak dostojnych gości w państwie Pupernikel? zapytał dyplomata. Życie tu trochę jednostajne, wielki brak towarzystwa czuć się nam daje, ale będziemy się starać wszelkimi siłami żeby pobyt państwa u nas o ile można uprzyjemnić. Pani!... panie!... będę miał zaszczyt jutro złożyć państwu moje uszanowanie.
Po tych słowach wyniósł się ciskając po za siebie spojrzenie, którego był więcej pewny aniżeli Part spuszczający strzałę z łuku w kierunku swojej zdobyczy. Sekretarz, zepsuty powodzeniem, nie mógł powątpiewać że serce i osoba mistress Osborne do niego już należały.
Po skończonem przedstawieniu młodzi ludzie zaczęli przebiegać korytarze wszerz i wzdłuż, żeby się lepiej wychodzącym damom przypatrzeć. Księżna matka, eskortowana przez dwie honorowe damy stare i zmarszczkami pokryte, wsiadła do roztrzęsionego ze starości powozu. Jakiś podżyły dygnitarz czekał ją w sieni w postawie wyrażającej najgłębsze uszanowanie; miał on na sobie bronzowe spodnie, kamizelkę zieloną, a piersi jego pokryte dekoracjami, pomiędzy któremi wyróżniały się gwiazda i wielki order Pupernikel świętego Michała, co ściągało powszechną uwagę. Uderzono w bębny, straż stanęła pod bronią i powóz odjechał do zamku.
Potem wyszedł książę z rodziną, otoczony dygnitarzami dworu swego i państwa. Przechodząc kłaniał się wszystkim z odpowiednią majestatowi godnością. Podczas gdy straż prezentowała broń przed monarchą, lokaje w pąsowej liberji niosąc zapalone pochodnie, szli naprzód przed powozami, które wjeżdżały w dziedziniec książącego zamku, wznoszącego się dumnie nad miastem z swemi wysmukłemi wieżyczkami i z licznemi krużgankami. W Pupernikiel wszyscy się znają; żaden więc cudzoziemiec nie potrafi długo incognito zachować, sam bowiem minister spraw zagranicznych lub inny jaki wysoki urzędnik zachodzi do „książącego hotelu„ dla zapisania imion nowo przybyłych gości.
Z naszego stanowiska obserwacyjnego mogliśmy dokładnie zauważyć wszystkie okoliczności przy wyjściu i defiladzie teatralnej. Tapeworm wyszedł owinięty płaszczem, rzuconym mu na ramionia przez olbrzymiego strzelca, którego obowiązkiem było nosić ów płaszcz wszędzie, gdziekolwiek sekretarz się obróci. Tapeworm w swoim płaszczu przypomniał nam Don Żuana. Żona ministra wsiadła do lektyki, podczas kiedy jej córka, piękna i nadobna Ida, brała na siebie swój szal i wkładała kalosze. Dostrzegliśmy także majora, a raczej pułkownika, okrywającego starannie szalem panią Osborne. Pan Sedley wspaniale wyglądał w stosowanym kapeluszu z galonami, ukrywając jedną rękę na piersi pod szeroką białą kamizelką, podczas gdy drugą w tył założoną trzymał rękawiczki.
Powóz sprowadzony przez Kirsch’a odwiózł naszych podróżnych do hotelu. Józef tylko wolał pójść sam, piechotą, paląc cygaro. Kirsch niósł całą paczkę cygar za swoim panem.
Ponieważ mieliśmy również ochotę wrócić pieszo do hotelu, zbliżyliśmy się do pana Sedley’a i rozmawialiśmy w drodze o prawdziwych przyjemnościach, jakie Państwo Pupernikel dostarcza przybywającym tu Anglikom. Polowania, przechadzki, tańce, mogły aż nadto pobyt w tem mieście uprzyjemnić, bo i sam dwór nie szczędził gościnności i rozrywek żeby jak najwięcej cudzoziemców ściągnąć i jak najdłużej w tej błogiej krainie zatrzymać. W samej rzeczy towarzystwo tu było dobrane, teatr doskonały życie dosyć tanie, czegoż więcej można było żądać?
— Nasz ambasador zrobił na mnie wrażenie człowieka niezmiernie przystępnego i bardzo miłego, mówił mi nowy mój znajomy. — Mając dom tak gościnny i zacny, a przytem dobrego miejscowego lekarza, pobyt w tem mieście może być bardzo przyjemny. Życzę panom dobrej nocy.
To powiedziawszy Józef udał się do swego pokoju, skrzypiąc butami po schodach. Kirsch szedł przed nim ze świecą zapaloną w ręku. I my usnęliśmy w nadziei że ta piękna dama zgodzi się może na dłuższy pobyt w państwie Pupernikel.