Tułacze (Kraszewski, 1868)/Tom II/Księga IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tułacze
Podtytuł Opowiadania historyczne
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1868
Druk A. Schmädicki
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGA IV.

Jeszcze Polska nie zginęła!

Jednego dnia letniego 1796 roku odebrawszy nareszcie oczekiwaną od dawna wiadomość, iż legiony we Włoszech przychodzą do skutku pod wodzą Henryka Dąbrowskiego, jednego z tych których wsławiła kampania 1794. Karol nic nie mówiąc nikomu, przysposobił się do wyjazdu. Ewa i syn jéj uspokojeni nieco przeciągnięciem wyprawy, nie domyślali się wcale, że konfederat znowu miał ruszyć w pole... Spóźniona nieco doszła go wieść, gdy już mnóstwo innych z różnych stron Polski pospieszało pod sztandary z orłem białym, przedzierając się z największemi niebezpieczeństwy do Francyi... zwyciezkiéj i groźnéj nieprzyjaciołom...
Kto wie czy ten wyjazd ze Skały, z męzką rozwagą, z zimną krwią i poświęceniem serdeczném podjęty, nie kosztował Karola więcéj, niż pierwsze jego ciche wykradzenie się pełne świetnych nadziei. —
Szedł teraz wielekroć zawiedziony, znękany, obowiązkowi posłuszny, lepiéj znając trudności tego zadania, o które już tyle rozbiło się poświęceń... prawie pewien, że na ten próg już nie wróci. — Ale Polska wołała!
Nie chciał on im i sobie pożegnaniami krwawić serca, utaił boleść, skłamał uśmiech, aby nie obudzić podejrzeń, dał Ewie dobranoc jak codzień, pozwolił Tadeuszowi długo w noc siedzieć na gawędce u siebie, nie zdradził się niczem... nie widać było przygotowań do drogi, a jednak o świcie, gdy wszyscy jeszcze spali, zdjął saracenkę z gwoździa, i pieszo się wyśliznął za dwór do gospody Abrahama, gdzie na niego już zamówione konie czekały....
Nazajutrz rano nie domyślano się ucieczki, bo Karol przebąknął, że może wyjdzie na polowanie, czekano go cierpliwie z wieczerzą... i gdy już noc była, strwożony Tadeusz wbiegł do jego mieszkania. Spojrzał na ścianę, nie było saracenki... na stole dwa listy leżały, do Ewy jeden, do Tadeusza drugi, przypominający mu obowiązki...
Smutny jak grób stał się znowu dwór w Skale...


Któż zliczy tych lat ofiary i kto je oceni? Na odgłos głuchy, że gdzieś tam powiała chorągiew polska... rzucali ludzie rodziny, majątki, groby... co mieli najdroższego... i przedzierali się spiesząc do tego zawiązku mścicieli... Nie wstrzymały ich łzy, nie powściągnęła trwoga, choć niebezpieczeństwa były wielkie... Na téj drodze stały więzienia, nędza... dla wielu grób... Niektórzy nie mogąc inaczéj, przedzierać się musieli przez Turcyą, aby się dostać do wybrzeżów Srodziemnego morza, pod groźbą niewoli, gdyby okręt wiozący wpadł w ręce Anglików, lub barbaresków Korsarzy.
Często bez grosza, o głodzie, żebraczo, z niecierpliwością trawiącą jak gorączka, szedł dobrowolny tułacz, niosąc dłonie swoje i krew... tam! tam! gdzie matka wołała.
A w pośród idących pielgrzymio na ten głos wdowi, iluż niosło z sobą nadzieję, jak wielu zwątpienie i rozpacz i pragnienie tylko przelania krwi na świadectwo wiary... Młodzi, starzy... słabi, jakby ze snu przebudzeni wołaniem: — Do broni! wstawali i szli... ci których już za umarłych miano... Pustoszały ławy szkolne, nikli gospodarze, ze dworów słudzy;... starzy żołnierze, co już walczyli, biegli, aby walczyć jeszcze, ci, co nie dorośli do broni, chwytali ją, aby dowieść, że dźwigać już byli godni. Takich chwil uroczystych zmartwychwstania na duchu, ileż to już krwawo zamkniętych liczy Polska!
Mogą szydzić z nas wrogowie nasi, ale sam na sam z sumieniem, powie z nich każdy; — Naród to był bohaterski ofiarą... i żyć godzien.


Swoją miłością ojczyzny mierzyli wychodźcy świat i ludzi. Spadkobiercy narodu chrześciańskiego, katolickiego jako żaden inny, to jest powszechnego — czuli się zawsze braćmi całego Bożego świata. Dopóki Polska żyła, przybłędy ze wsząd, z nędzą na czole, z bólem w ustach znajdowali tu zawsze bratnią gościnę i serca.... choćby boleść była kłamana a nędza nie prawdziwa; — zdawało się teraz tym poczciwym, dziecinnéj wiary wygnańcom, że się mogą powołać na to braterstwo, które pełnili; że w imie jego odzywając się, znajdą współczucie u wszystkich, dłoń pomocną, krwi ofiarę... przytułek... braci!!
Niestety! pod powłoką chrześcijańską świata miała czas po cichu wylęgnąć się nowa nauka, wiara nowa, a zasadą jéj była nie ofiara siebie dla wszystkich, ale poświęcenie wszystkich sobie. Z nasienia egoizmu filozoficznie przygotowanego do siejby skutecznéj, powoli już plon wschodzić poczynał...
Ludzie się jeszcze karmić nim nieco wstydzili — ale jak mogli zepsuci... wygodnéj nauki nie przyjąć?
Dziś — to co było wstydliwém wczora... stało się przyzwoitém i rozsądném — dziwiono by się, gdyby kto jeszcze chciał się rządzić uczuciem i rwał do ofiary... każdy u siebie i każdy dla siebie! — co nam do ludzi, co ludziom do nas....
Wielka społeczność chrześciańska rozbiegła się na małe gromadki, na drobne kółka, w nich jednostki coraz się wydzielają odrębniéj... a to, co ma się stać łupem śmierci... już gnije...


Przy ślepym heroizmie dzieci Polski czekać musiały zawody i klęski... Oni szli jak ten coby na łowy przeciwko dzikiemu zwierzęciu kroczył bezbronny, z uśmiechem odsłaniając piersi, otwierając lwu ramiona....
Legiony! myśl ta, któréj dziś trudno odszukać, którą przyznają różnym, aby nie oddać jednemu — zrodziła się w sercach wszystkich.... ten co pierwszy wyrzekł ją, był tłumaczem pragnień, popędu ogólnego... legiony wykłuwały się wszędzie, gdzie kupka wygnańców się zeszła... Nie wolno im było zbroić się i stać na czatach w kraju, biegli gdzie stopa ziemi wolniejszéj — błysnęła....
Ale pierwsze zawiązki legii na Wołoszczyznie, w Turcyi rozbiły się o niecierpliwość własną i o czujne, nurtujące wszędzie, Moskwy intrygi.... Za każdym z tych apostołów, co szli nawracać narody, sunął się szpieg płatny, aby śledził jego kroki... Ogiński w Konstantynopolu podawał z tysiącznemi ostrożnościami noty posłowi Francyi, które nim go doszły, już w kopii miała ambasada moskiewska.... Wschód już naówczas osnuty był tą siecią tajemniczą, która dziś Turcyą niemal bezbronną, oddaje w ręce staréj nieprzyjaciołki.... chciwéj spadkobierstwa po chorym... człowieku... choćby miał wyzdrowieć jeszcze. — Jeśli nie umrze — dobiją. —
Tu nic garść Polaków i kilku ajentów Francyi uczynić nie mogło. Tam, gdzie powiewały sztandary rzeczypospolitéj, jéj orły zwycięzkie, wszystkie leciały oczy i nadzieje...
Francya wolna zdawała się piastunką nowéj ery, głosiła prawa człowieka i prawa narodów — obiecywała pomoc przeciw uciskowi i gwałtom... niosła swobody ludom i wielkiém swém posłannictwem zagrzana szła zwycięzko obalając ruiny, zatykając na nich chorągiew odrodzenia... Pod jéj laury chroniło się wychodztwo polskie, wzywając do spełnienia obietnic.


Przelawszy strumienie krwi, ochłonąwszy z dni szału i upojenia, Francya wracała do normalnego żywota, zatrzymując zasady i idee, które ukrzepić ją miały; wyrastali z ludu wodzowie zwycięzcy, z ziemi wychodzić się zdawały owe tłumy bose, głodne, ale niezwyciężone, walczące z zapałem, przed którym wszystko pierzchało.
We Włoszech objawiał się światu ów jenijusz wodza, który tak potężnie wpłynąć miał na jego losy — dwudziestosiedmioletni Bonaparte.
Dziecię rewolucyi wiodło jéj zastępy zwycięzkie, dokazując cudów, urok jego imienia rósł z każdą chwilą, z każdém piorunowém zwycięztwem, na czole zamyśloném palec Boży już mu wypisał przyszłość całą — wielkość, bohaterstwo, pychę, upadek, męczeństwo...
Z nim razem walczyli już w armii włoskiéj Polacy: Sułkowski, towarzysz jego szkólny z Brienne, Strzałkowski i zawcześnie zgasły Puhała... Nieznanych sobie Polaków wygnańców Włosi jako ludzi wolnych i miłujących wolność witali bratersko: Gli nomini liberi sono fratelli!
Pod lazurowém niebem Italii miała odrosnąć Polska...


Pluta przedarłszy się do Saksonii, znalazł tam już kilku ziomków, jak on dążących do Włoch na odgłos legionów; ponad nimi unosiło się imie Henryka Dąbrowskiego... Wszystko, co żyło z rozbitków wojska narodowego, leciało pod orły zwycięskie, w nadziei, że z niemi do kraju powróci. Z Drezna do Paryża, przez Niemcy rozdraźnione przeciwko Francyi, droga była niebezpieczną, posądzano każdego o szpiegostwo, chwytano podejrzanych z paszportami niemieckiemi, pod różnemi pozory biedni żołnierze przekradać się musieli jak złoczyńcy.
Tak naówczas Tremo podróżując dla sprawy legionów, które jego żarliwość stworzyła w myśl powszechną, musiał się przezywać Rejmontem i nie raz lokajską przywdziać liberyą, tak Ogiński zmieniał nazwiska, mianując się Dzieduszyckim, Riedel’em i nie wiem wielu imionami pożyczanemi, starając się przekształcić twarz, którą listy gończe po Galicyi ścigały. Wśród owego zaprzątnienia wojną, niebezpieczeństwy przy dosyć jeszcze dobrodusznéj policyi, którą lada czém ująć było można i lada pozorem pokonać... wygnańcy ci w większéj części uchodzili szczęśliwie, choć z twarzy ich baczniejsze oko mogło od razu wyczytać, czém byli... Pasport bohaterstwa, i poświęcenia mieli w oczach i na licu; nie jedząc, nie pijąc, nie śpiąc, nie czując chłodu, nie słysząc wrzawy, co ich otaczała, szli niezmordowani, lekceważąc wszystko w tém rozgorzeniu namiętności, które nic czuć nie daje nad wielki cel... u drogi końca.
Razem z innymi pod panowaniem uczucia, którém odżywał, szedł Karol Pluta — w gronie dobrych towarzyszów, wczoraj poznanych, jutro już przyjaciół serdecznych, tak wielka miłość wszystkie spajała serca. W drodze... dzielono się groszem, wspierano wzajemnie, ratowano, napędzano wstrzymanych ubóstwem, obalonych chorobą, byle więcéj rąk przynieść téj legii, która zdawała się już w ich oczach zastępem wybawicieli...
A była to kupka rozbitków mężnych, których nie państwa, nie rządy, ale kilku poczciwców, jak de la Roche, jak Bonneau co znał Moskwę przez niewolę, jak Caillard, Stammaty i Verninac, wspierali. —
Współczucie tych kilku zwiększało złudzenie; chciano w nich widzieć przedstawicieli ogółu, oszukiwano się wiarą, iż nieszczęścia Polski, heroizm jéj dzieci do miłosierdzia pobudzą.
Rzeczpospolita francuzka tymczasem z każdym dniem stawała się rozumniejszą i chłodniejszą — wstydziła się jeszcze otwarcie ruszyć ramionami, nieśmiała pozywających ją o spełnienie obietnic odprawić z niczém, — i przybytek ów rąk domagających się broni, słała do Włoch na linią bojową...
Dla niéj było to... — chair à canon tylko... dobrodusznie rzucająca się w ręce jak baran na ofiarę... pozbywano się bohaterów, — ułatwiając im zgon bohaterski.
Gdy po raz pierwszy przedstawili się młodemu wodzowi wojsk Rzeczypospolitéj, starzy dowódzcy polscy, jenerałowie Dąbrowski i Wojczyński, przyszły Cezar przyjął ich siedząc w sposób dosyć lekceważący... zapytał jakie stopnie zajmowali w wojsku Kościuszki, i za jenerała lejtnanta ofiarował w legiach stopień kapitana Dąbrowskiemu, a za Jenerał majora Wojczyńskiemu porucznikostwo. Trzeba było to znieść z pokorą i lepszego dobić się szacunku. Jakoż Bonaparte zapewne lepiéj oświadomiony, oświadczył się późniéj z tém współczuciem dla Polski, które miał dla niéj, ilekroć mu ono do czego posługiwać mogło: mówił o heroicznych synach tego narodu... o jego nieszczęściach, i zgodził się aby szli boso i o głodzie walczyć na chwałę francuzkiego oręża....


Potrzeba było tysiąc przewalczyć trudności i znieść zwłoki nieuchronne, zwolna przez Niemcy posuwając się ku brzegom Renu... w ostatku Karol znalazł się na ziemi wolnéj i pospieszył do Paryża. Tu zastał głównych twórców projektu legionowego i przyjacioł Polski, w najżywszych uniesieniach w najświetniejszych nadziejach... przysięgano że Francya pomści się za Polskę, że ją odbuduje i wskrzesi, że orły Rzeczypospolitéj owdowiałego orła naszego zawiodą w tryumfie nad Wisłę.
Pluta przybył w dosyć liczném towarzystwie, ale dwóch z niego znużonych zachorowało śmiertelnie... inni ledwie się dowlokłszy rozproszyli.... Został więc sam z nieodproszonym Stachem, którego wlec musiał z sobą, bo mu się ze łzami w oczach prosił i modlił do Francyi, wczoraj przeklętéj, dziś pożądanéj. Dolegające rany stare zmusiły Plutę wstrzymać się dla wypoczynku w Paryżu; jeszcze po uwolnieniu z jarzma terroryzmu, szalejącego i bawiącego się przy odgłosie tryumfów wojsk rzeczypospolitéj.
W kilka dni po przyjeździe do stolicy Stach, który poszedł odwiedzić krewnych swéj pierwszéj żony, powrócił w dobrym humorze... prawdę rzekłszy aż do zbytku wesołym; wyprosił się zaraz powtórnie i znowu i jeszcze... znikł aż na ostatku zwlókł się z dosyć żałosną miną przyznając, że nie czuje się dosyć silnym, aby nową i ciężką przedsiębrać kampanją, ale że myśli zostać w Paryżu i... ledwie wykrztusił biedny! ożenić się raz jeszcze, probując szczęścia.
Karol nie mogąc parsknąć śmiechem, ruszył ramionami, spojrzał na Stacha z politowaniem.
Nieszczęśliwa ofiara stała błagająco patrząc na dawnego swojego pana.... Karol nie chciał mu nic mówić, wiedział, że odradzając podrażni, a ulitował się w duszy słabéj istocie, czepiającéj się resztek szczęścia, zawieszonego na nici pajączéj... nad przepaścią...
— Idź z Bogiem, dodał w końcu....
Stach przypadł mu do kolan spowiadając się ze wszystkiego. Ta nowa pani była kuzynką Babety i bardzo, bardzo do niéj podobna... ale daleko milszą i lepszą... znał ją i lubił dziecięciem... ofiarowała mu się sama...
Stary skołatany włóczęga jeszcze raz probował, kusił losy!... Rozstali się.


Dnie biegły zbyt szybko dla Karola, dowiedział się on od X. Ogińskiego, że legije już się formowały, Włochy przyjęły je w służbę swoją, dozwolono im kolory i oznaki narodowe zachować... naostatek, że Dąbrowski uskarżał się na brak oficerów.
Bonapartego gwiazda (już ją upatrzono w niebiosach) jenijusz (już weń wierzono na ziemi) szczęście na ostatek (którém się zasłaniała zazdrość) zdawały się torować drogę legijom naszym przez rozbitą Austryą ku Polsce... młody wódz szedł niemal dzień każdy znacząc tryumfem, rzeczpospolite rosły pod jego stopami... cispadańska, transpadańska... zdawały się zapowiadać coraz nowe, na które się dzielić miała Europa. Szczęśliwe walki z dowódzcami najsłynniéjszymi, z Arcy-księciem Karolem na nowo rozpoczęte, z tryumfy nowemi, otwierały głąb Austryi zwycięzkim orłom rzeczypospolitéj.
Dąbrowski marzył już, układał, wyznaczał drogi, któremi jego korpus Polski, zwiększający się codziennie zbiegami i niewolnikami, płynącemi zewsząd rozbitki — przedrze się przez kraje słowiańskie Kroacyą, Transylwanią, Węgry i wpadnie do Galicyi. Zaręczano mu, że prowincya ta gotową była, ujrzawszy żołnierza i chorągwie polskie, powstać jako jeden człowiek... Za nią, za nią iskrą elektryczną zbudzona, ruszyłaby się Polska cała...
Na odgłos tych nadziei, którą wieść olbrzymiła, Karol leciał, rzuciwszy chorych i opóźnionych — do Mantui... Szczęśliwym trafem ułatwiono mu przejazd do armii z oficerem francuzkiem, wiozącym depesze od Dyrektóryatu... do główno-dowodzącego... Tak bez spoczynku lecąc, z zimy zachodu przerzucony został na ciepłą wiosnę południa... Na jednym Alp stoku leżały jeszcze śniegi, wiało mrozem, na drugim kwitło młodością, nadzieją, zielenią; odetchnął tém powietrzem piersią całą, i poczuł się także odmłodzonym. Zapomniał o ranach i znużeniu... Ale dostawszy się do Mantui, Pluta nie znalazł już tam Dąbrowskiego; w dniu 6 Kwietnia 1797 roku, odebrawszy rozkaz wyjścia do Palma-Nuova... cały legion wyruszył... całe siły polskie miały się tam zgromadzić.
W Mantui już kilku przypóźnionych ze łzami w oczach, a żarem w słowie mówiło mu po cichu, iż wyjście to nagłe nic innego nie znaczyło tylko przyjęcie planu Jenerała Dąbrowskiego przez Bonapartego... legije miały się przedzierać do Polski!
Do Polski! powtarzali wszyscy, a oczy ich pływały we łzach radości, i dłonie się ściskały.... Do Polski! idziem do Polski! powtarzali sobie wszyscy... Starano się miarkować uniesienia, lecz radość była nie do opisania, zapał dochodził do szału.... Nie było chwili do stracenia, z Mantui w ślad za legiją puścił się Karol do Palma Nuowa, i dogonił nazajutrz o jeden marsz tylko oddalonego Szefa Dembowskiego.
Natychmiast zameldował mu się stary żołnierz ochotnikiem, chociaż nie znany osobiście, miał za sobą towarzystwo broni Pułaskiego i Kościuszki. Szef i wszyscy przyjęli go otwartemi rękami, ale zostawiono pomieszczenie go w kadrach Jenerałowi Dąbrowskiemu...
Pluta nie żądał nic więcéj, tylko by jako grenadier mógł towarzyszyć oddziałom i wesoło poszedł naprzód... Rozgrzało mu się serce od bicia serc tylu jedną myślą złączonych... Do Polski! powtarzano — do Polski!!


Widok, jaki naówczas przedstawiały legijony, zachwycającym był dla serca polskiego, ale smutnym dla oczów, któreby bohaterów i przyszłych wybawicieli w innym stanie oglądać pragnęły. Wprawdzie wojska rzeczypospolitéj francuzkiéj o niewiele może lepiéj wyglądały, — lecz Polacy nędzni byli, wybledli i odarci. Karolowi mimowolnie przypomniała się Ameryka i pierwszy obóz żołnierzy nowego świata pod Wilmingtown. Ale ta nędza była tak wesoła, te wiarusy tak ochoczo śpiewały mimo głodu!
Chociaż część legii zdobyła się na mundury, już je trudy wojenne poszarpały, reszta z wojskowa odziana, fantastycznie, napróżno starała się o jednostajną fizyognomią, broń ochotników i stan ich dojść do tego ideału nie dozwalały. Przy wielu mundurach brakło obówia, zastępowały je płótno, sznury, kawałki skóry i szczątki trzewików. Nie lepiéj było z bielizną, którą przy pierwszym strumieniu prano, a suszono na grzbiecie. Dodajmy że tak ubrany, a raczéj oszarpany żołnierz często bywał bez chleba, prawie zawsze bez mięsa, rzadko miał czystą wodę za napój... a w większéj części utrzymywał się o własnym, z domu przyniesionym groszu, gdyż na żołd długo czekać i smutnie się go upominać było potrzeba.
Ale ci biedni marzyli: że szli do Polski! do Polski! tam gdzie rodzinne stare szumiały lasy i szeptały strumienie i maiły się piołunami groby ojcowskie... a nad głowami mieli cudne niebo włoskie i oddychali tém powietrzem, które samo żywi i poi... radość nadawała tym twarzom wyschłym, tym pooranym czołom wyraz nadziemskiéj błogości...
W kilku kociołkach, zawieszonych nad ogniskiem z suchych gałęzi winnych warzył się ów sławny, tradycyjny żołnierski rosół z zęba od brony... ale wesołe śpiewy i żarty towarzyszyły kuchni anachoretów, mówiono o ojczyźnie, spotykali się niespodzianie ludzie i wspomnienia, cała Polska siedziała tu w osobie swych dzieci od Dniepru do Wisły i Baltyku zbiegłych nad Adryą... po odrobinę nadziei.
Czasem w rozmowie ozwał się głos nowy, potoczyło się słowo... obudził ktoś z drugiego grona i dwóch starych przyjaciół, krewnych rzucało się sobie w ramiona: — Ty tu? — ty tu? mój Boże! Zkąd? jak?
I płakano i ściskano się... a głodu zapominano. A każda gawędka kończyła się słowy: — Idziemy do Polski!
W pochodzie z Mantui wiara w to, że legiony przez Węgry do Galicyi wkroczyć mają, ustaliła się powszechna, każda chwila ją wzmacniała, radość powszechna, zaraźliwa, ożywiła wszystkich od prostego ciury do starszyzny. Wierzono w Dąbrowskiego wpływ, a on pierwszy osnuł ten plan przyjęty przez Bonapartego...
Około małéj mieściny Palma-Nuowa w najpiękniejszy dzień włoskiéj wiosny już skwarnéj, pod pogodném niebem, przy słońcu rozpromienioném i jasném — blizko pięciu tysięcy wychodźców dobrowolnych ściskało się, winszowało sobie, śpiewało i płakało. Wszyscy uważali tę Palmę nową za proroczą przepowiednią zwycięztwa, które ich w dalszym pochodzie ku ojczyźnie czekało.
Wyglądano tylko wieści ostatecznéj, stanowczéj od kwatery głównéj armii, która była w Karyntyi. Bonaparte znajdował się pomiędzy Sant-Veit i Friesach... Nikt naówczas nie przewidywał, że młody wódz, niemal przerażony swém szczęściem i łatwemi tryumfy, podpisywał już ów pięciodniowy rozejm, który był wstępem do mającego się zawrzeć pokoju... pokoju z Austryą, który w zarodzie wszystkie niszczył nadzieje.
Nazajutrz po tym dniu radosnego rozłożenia obozu pad Palma-Nuova... gdy wszyscy spodziewali się rozkazu do wymarszu i posuwania się w głąb kraju. — Bonaparte punkta wstępne pokoju podpisywał w Leoben.
Zabójcza ta wieść, która śmiertelny cios zadać miała legiom polskim, przyszła na to wesołe obozowisko.


Karol zrazu niedowierzający, wreszcie dał się upoić téj radości, która go otaczała do koła, nadzieja jest zaraźliwą, jak wszystkie uczucia.
Z chłodniejszą przyszedł rozwagą, zawiedziony więc nieufny, bronił się marzeniom z obawy nowego zawodu, ale mógłże się oprzeć chórowi tych serc tysiąca bijących na nutę jednę? uśmiechom jaśniejącym weselem... szałowi, który opanowywał tłumy i rósł, spotęgowywał z każdą chwilą?
Tchnienie młodości i wiary owiało go znowu, jak gdy na siwym leciał do konfederatów... zakręciły mu się łzy, gdy usłyszał tę nieśmiertelną piosnkę, w któréj jest cała historya legionów: Jeszcze Polska nie zginęła!
Obóz cały brzmiał nią jedną, a przedstawiał obraz, którego pęzel ani pióro odtworzyć nie potrafią...
Obozowisko to było dzieci narodu wyprobowanego największą klęską, jaka lud z ręki Bożéj spotkać może — utratą ojczyzny — otrzymujących nagle z niebios nadzieję niespodzianą. Cóż dziwnego, że stare, szronem przypruszone zawracały się głowy...?
Cała Polska, jak rzekliśmy już, przedstawiała się w téj różnolitéj, a jednym duchem ożywionéj massie... wielcy panowie w prostych kurtach żołnierskich, prości ludzie od pługa w epoletach krwią zarobionych; chłopi, żydzi, stare wojaki i młodzież bez wąsa zbiegła ze szkół; seminarzyści wczorajsi... któż zliczy?
Niejeden Sybirak, co już wygnania skosztował, niejeden wygnaniec, co już po polsku nie umiał... znaleźli się w tych szeregach...
Wszystkie odcienia mowy, obyczaju, twarzy, plemion polskiéj ziemi, ocierały się o siebie, Tatar litewski, stary a wierny druh i sprzymierzeniec, Rusin z nad Dniepru, szlachcic z Białéj Rusi, Mazur twardy z pod ciemnéj gwiazdy, Wielkopolanie, Prusaki, Kaszuby, Szlązaki, Żmudzini i Litwa, Kurlandczycy i Liwy... W każdym zakątku staréj Polski znalazł się ktoś poczciwy, co poszedł w imie swojéj ziemi na bohaterski bój...
Nadzieja łączyła wszystkich, podawali sobie ręce, wrzało, krzyczało, śmiało się, wyśpiewywało obozowisko, dzieląc się nędzną strawą, przyprawną... weselem serdeczném... Tłuczono spleśniałe suchary, spijano wino skwaśniałe; łatano mundury odarte, zszywano bóty poszarpane... zawiązywano rany świeże... i cieszono się jedném... Idziemy, idziemy do Polski...
W staréj katedrze miasteczka kilku posiwiałych barszczan uklękło się modlić, przepojonych weselem, prosząc Boga, by odwrócił od nich nowy kielich goryczy...


Kościół był odwieczny, mroczny, ciemny w południe, milczący... z dala od obozu i miasteczka dochodził doń gwar wesoły tego ludzkiego mrówia, co się u stóp wzgórza rozłożyło...
Jedna lampa paliła się przed starym giottowskim obrazem N. Panny, z twarzą smętną i litościwą... przypominającą Częstochowską Bogarodzicę...
U stóp ołtarza na klęczkach, po dwóch stronach, modliło się dwóch żołnierzy, z siwiejącemi głowami...
Modlitwa ich szła do téj Matki Miłosierdzia, do któréj od dzieciństwa zwracać się byli nawykli... Nie dla siebie i nie za siebie słali prośby do Orędowniczki; u ołtarza przytomnym jak we śnie był kraj, młodość, dom, rodzina żywych i umarłych... I modlitwa ona serdeczna tężała na wargach, a myśl leciała na szare pola nasze i... płakała u mogił dziadowskich... To znowu wracała szeptem cichym i snuła się nicią złotą ku niebiosom.
W kościele nie było nikogo, pusto i smutno... klęczeli tak długo... aż wstał jeden i drugi, spojrzeli na siebie... podali sobie dłonie choć nieznani... Oba mieli wiek prawie jeden i twarz spracowaną trudem długim, którą mrok kościoła okrył bladością; a smutkiem wspomnienia modlitewne.
I wyszli tak na próg nie mówiąc nic... aż gdy stanęli na jakimś głazie grobowym za kruchtą, spojrzeli sobie w oczy znowu...
— Bracie, odezwał się jeden — Bóg widzi, myśmy się już gdzieś widzieli na świecie, nie obcy jesteśmy sobie... tyś...
— Jestem Karol Pluta, rzekł drugi, niegdyś konfederat Barski, potém towarzysz Pułaskiego w Ameryce...
— O mój Boże, tyś Pluta, przerwał drugi, ja jestem Darewski... i ja w barskiéj byłem potrzebie... ale mogliżeśmy się poznać? tyle lat.
— I tyle strat i tyle żałoby... dodał Karol... a no dziś! wskazał ręką na obóz pod miasteczkiem, który z góry jak na dłoni widać było... a no dziś... świecą nam nadzieje!
Darewski spojrzał nań i ręką zamiast ku obozowi, zwrócił do posępnego wnętrza kościoła.
— Tam — rzekł, a nie tu... przyjacielu a towarzyszu — szepnął biorąc go pod rękę i z wolna ciągnąc napowrót do obozu... nam sobie dwom tylko powiedzieć to wolno, bo serca nie odbierzemy mówiąc prawdę... nikt, nikt nie myśli o biednéj Polsce, prócz jéj dzieci! Nie łudźmy się, ale ufajmy Bogu...
Na pierwszy odgłos o legionach przyszedłem, przynosząc im garść kości starych na posługę... ale mi widok ich częściéj krwawi piersi, niż napełnia nadzieją... Na tych polach walki, obcéj nam, często wstrętliwéj, gdzie chrześcianie i katolicy obok ateuszów z katolikami, jak my, walczyć musimy... niesiem świadectwo wierności ojczyznie... nic więcéj
Trzeba było legii, aby przeciw śmierci zaprotestowały, lecz zginą tysiące, zmarnieją poświęcenia, dorobim się tylko łachmana sławy może, któréj nam dzieje zaprzeczą... i mogiły pod Włoch niebem z cyprysami..
Darewski westchnął.
— Nie rozpaczam o ojczyznie, ale jéj czekam od Boga, nie od ludzi... Bogu przypomnijmy się cnotą, ludziom musimy krwią...
— Mój Boże! odezwał się Karol, są to myśli i uczucia, z któremi ja szedłem także; wyznam wam jednak, że od Mantui ogarnięty powszechnym szałem, sam sobie wyrzucać począłem niedowiarstwo moje. Widok obozu uniósł mnie, o smutku kazał zapomnieć... nakarmił...
— Należała się wam, odrzekł Darewski, ta nagroda choć chwilowa... Tak jest, wszyscy mówią, idziemy do Polski... jest jakaś wiara w to tak głęboka, że i ja jéj urokowi ulegam, ale mi coś zarazem szepce: Nie! oczy jéj nasze nie zobaczą, ta droga do niéj nie prowadzi...
Bliżéj byłem ludzi i okoliczności, co stworzyły legiony, od was, którzy dopiero przybywacie, głębiéj zajrzałem w tajemnicę tego zawiązku... Nie łudźmy się, legie zostały nam dozwolone, są tolerowane, bohaterstwem dobijają się i dobijają szacunku... lecz...
— Rzeczpospolita francuzka wyrzekła uroczyście, przerwał Karol... iż narodom uciśnionym pomoc jest winna...
— Tak, zawołał Darewski, powiedziała to w chwili gorączki, z któréj powoli ostyga... im szczęśliwszą będzie, im świetniéj tryumfującą, tém my mniéj na nią liczyć możemy... Powodzenie uczyni ją bojaźliwą, zwycięztwa zrobią ostrożną, wyczerpanie się zmusi do egoizmu... Już dziś rzeczpospolita daleko odeszła od tego kresu, na którym stojąc, świat odrodzić obiecywała... Któż przewidzi, czém skończy?
Jesteśmy w ręku Francyi narzędziem, postrachem, groźbą i pozostaniemy długo tylko... narzędziem.
Smutnie pospuszczali głowy.
— Przyszliśmy jednak oba, rzekł Karol...
— I oba dotrwamy, bo tu idzie w przekonaniu mojém, dołożył Darewski, nie o tę naszą Polskę sierocą, ale o sławę dawną oręża polskiego, o rozgłos imienia, o życia naszego świadectwo. Manifestujemy się, jak niegdyś po Grodach, ażeby przedawnienia nie dopuścić. I nie ten jeden raz, ale Bogu wiadomo tylko, ile jeszcze razy przyjdzie nam krwią pisać takie manifesta...
Żaden naród upadły nie pojął, jak my krzywdy swojéj, wszystkie one przyjęły wyrok losu czy Boga, wedle pojęć swoich, z pokorą, podległy mu i zgodziły się z przeznaczeniem. My chrześcianie protestujemy zawsze w Imię Chrystusa, bo czujemy, iż się w nas krzywda stała całemu społeczeństwu chrześciańskiemu, całéj ewangelii i płynącym z niéj prawom człowieka i narodu...
Słońce zniżało się, gdy powolnie rozmawiając tak, zbliżać się zaczęli ku obozowi... Karol stanął i patrzał...
— A! nie jest że to, rzekł — widok, któryby najzimniejszego mógł rozgrzać człowieka? tych kilka tysięcy ludzi, co porzucili wszystko i poszli tułać się, umierać, cierpieć... dla samego imienia i marzenia ojczyzny! Pomiędzy nimi od dziecka do starca, od bogacza do nędzarza... masz wszystkich... najsłynniejsze imiona i ci, co żadnych nie mają, nasze poczciwe Maćki obok Sułkowskich, Wielhórskich, Potockich... wszystka nędza i sława nasza...
Kto nam powie potém, że marzeniem jest ojczyzna, że grzechem jéj miłość, że świętokradztwem poświęcenie nasze... ten Bogu przewini, który nam w serca wpoił to uczucie...
— I niech będzie przeklęty! dodał Darewski żywo, wstrzymując się od jeszcze silniejszego wyrażenia, które miał na ustach...
A po chwilce stary wiarus, jakby go dusiło — krzyknął:
— Niech go wszyscy diabli biorą...
Karol się rozśmiał choć smutnie, rozmowa zeszła na obu przygody z Kościuszkowskiéj wojny, na towarzyszów, losy i wypadki krajowe...
Z dala coraz głośniejsza dolatywała ich wrzawa obozu.
Darewski, nim doń doszli, krzyżem w powietrzu go pobłogosławił.
— Dajże Panie Boże, odezwał się, aby, jeśli nie radość dzisiejsza, to zgoda ta i miłość, jaką żyjemy jeszcze... trwały i krzepiły się... Dla moich starych oczów już zarody tego, co w każdym człowieku siedzieć musi, a co nieszczęście rozwija — zarody waśni i nieufności... są niestety — aż nadto widoczne... Dąbrowski ma nieprzyjaciół, znajdzie ich każdy, co stopień otrzyma, co się odznaczy i wypłynie. Lada niepowodzenie i klęska... poczniemy bój z samemi sobą... quod Deus avertat!
— O! ja tak źle nie wróżę! odezwał się Karol...
— A jabym własną mą wróżbę rad odmodlić — kończył Darewski, a nie mogę... Dławi mnie ta nieunikniona przyszłość. Możeż być inaczéj z naszemi sercami, przepojonemi goryczy tylą, narażonemi na tak ciężkie próby. Bohaterami możemy być w boju, pod namiotem ludźmi znowu stać się musim... quod Deus avertat!
Tak zeszli pośród ognisk i żołnierzy, którzy siwe wąsy witali po wojskowemu... Wiara śpiewała jeszcze, a już kilka niespokojnych, smętniejszych twarzy starszyzny, przesuwało się, jakby z przeczuciem jakiegoś odczarowania i zawodu...


Po téj rozmowie, bardziéj niż kiedy, postanowił trwać w swéj myśli Karol, ażeby o żadną rangę i stopień nie dobijać się w wojsku, pozostając w niém prostym ochotnikiem a żołnierzem. Zdawało mu się, i powinien dla przykładu drugich i dla własnego sumienia wstąpić do legii, jako szeregowy... służyć o własnym koszcie i nie cisnąć się tam, gdzie był może brak zdolnych oficerów, ale nie zbywało na roszczących sobie do dowodztwa prawa.
Darewski wracając z téj przechadzki, zaprowadził go i przedstawił Dąbrowskiemu, jako towarzysza Pułaskiego i Kościuszki. — Jenerał słyszał już o jego przybyciu, wiedział o przeszłości; spotykali się téż kilkakroć przed bitwą Maciejowicką, gdy Pluta wysyłany był z rozkazami po kraju...
Przyjazd Karola, którego witał uprzejmie, stawił wszakże Dąbrowskiego w położeniu dosyć przykrém; zasługi starego żołnierza, stopień jaki zajmował, zmuszały niemal do odpowiedniego im umieszczenia w legionach... a wyższe stanowiska już wszystkie były poobsadzane... Z twarzy zakłopotanéj łatwo było wyczytać, iż nie wiedział jeszcze, co pocznie z przybyszem pożądanym, a — jak mu się zdawało — do zaspokojenia trudnym.
Prędko jednak Pluta wywiódł go z tego frasunku, oświadczając na wstępie, że przybywa z prośbą, aby mógł służyć jako prosty grenadyer... ochotnik o koszcie własnym... Lice Dąbrowskiego rozjaśniło się, odetchnął wolniéj, i serdeczniéj jeszcze uściskał poczciwego Plutę.
Dla przyzwoitości tylko sprobował się nieco jego postanowieniu sprzeciwić, lecz niezmiernie łatwo uległ stanowczemu oświadczeniu konfederata, iż żadnego stopnia nie przyjmie.
Darewski nazywał to żartobliwie dumą, Karol tłumaczył się ślubem uczynionym, Dąbrowski milczał, lecz znać było, że mu wielki ciężar z bark spadał. Codziennie biedny miał z tylą miłości własnych do walczenia, żadnéj nie mogąc zaspokoić, wszystkim zmuszony się narazić! Jakże drogim wydawał mu się ten człowiek, który z niéj dobrowolną czynił ofiarę!
Pogłoska o starym konfederacie, który stawał w szeregu grenadyerów, rozeszła si po obozie i dała naturalnie powód do rozlicznych tłumaczeń. Większość widziała w tém pewną dumę, jakby wyrzut gorzki tym, co się tak ubiegali za szlifami; jakby naukę daną młodszym, aby nie zapominali o celu i zadaniu téj falangi wybawczéj!
Karol w prostocie ducha wcale nie miał zamiaru narażenia się towarzyszom, nie domyślał się, dla czego koso nań nieco spoglądano; zyskiwał w ten sposób swobodę, odpowiadając sam za siebie tylko i w legionach pozostając, jak był starym Barskim konfederatem.


Gdy w obozie gotuje się wyprawa do Polski i wszystko brzmi nią i żyje — nagle wśród tego wesela złowrogo smutne ukazują się twarze, chmurne czoła, milczące usta, ludzie jakby z politowaniem patrzący i rezygnacyą na szczęśliwych. Ale nikt jeszcze nie śmie wyrzec słowa, co — resztę nadziei ma odebrać.
Cicho tylko starszyzna osłupiała szepce między sobą — Bonaparte zawarł pokój z Austryą.
Jeszcze nie dają jéj wiary, ale na ucho podawana wiadomość szerzy się i odbiera wesele, maluje się w obliczach, odgaduje z oczów... Gdzieniegdzie w kupki zebrani gwarzą o niéj tajemniczo oficerowie... domyślają się żołnierze... śpiewy ustają powoli... Zamieszanie i niepokój się szerzy, rośnie, wzmaga. Oficerowie biegną do dowodzącego, żołnierze wstrzymują oficerów i badają, gdzieniegdzie słychać przekleństwo i wykrzyki... i znów martwa po nich cisza...
Kwatera jenerała jak w oblężeniu, wchodzą do niéj i wybiegają, on sam jeszcze nie pewny, zaledwie się głucho o pokoju dowiedział, stoi blady, nie rozumie spełna, co to znaczyć może... Na pytania natarczywe odpowiada ruszeniem ramion i pół słowami... po tylu zwycięztwach to powstrzymanie się na pół drogi?... szemrzą... nikt sobie wytłumaczyć go nie umie.
Po obozie leci już druga wiadomość potwierdzająca pierwszą, że wojska cofać się zaczęły z posiadłości Austryi.
Po wczorajszém weselu... zamęt tém straszniejszy, tém gwałtowniejszy, iż wprost żarzące płomie zalano... Wrzawa szumi, rozpacz, gniew, przekleństwa... legioniści rzucają broń... padają bezsilni na ziemię... Lud woła — zdrada... przelękli szepcą: — Sprzedano nas! sprzedano...
I pod noc cisza grobowa... złowroga, zalega hałaśliwe wczora obozowisko. Straszna rzeczywistość zajrzała w oczy zrozpaczonym... Zginąć na obcéj ziemi i kości w niéj zostawić...
Już późno ktoś z kwatery jenerała przyniósł wieść, że Dąbrowski wybierał się do Bonapartego, stojącego w Grätzu, dla rozmówienia o dalszych legionów losach... inni przyszli, potwierdzając ją, że go odjeżdżającego widzieli.
Tak przeszła noc, a ranek oświecił blade i smutne twarze. Z dnia na dzień zmieniło się obozowisko, nadewszystko żołnierz był nie do poznania, odjęto mu siłę, ochotę, zapał, biorąc nadzieję... leżał znękany i osłabły na ziemi. Razem z innymi Karol także leżał pod murem, ze spuszczoną głową na piersi, on może mniéj czuł to przejście z zapału do rozpaczy, bo nie poślubił przesadzonych nadziei... ale boleść towarzyszów w nim się odbiła.
Milczący spoczywał tak, gdy nad sobą głos usłyszał.
— Niech będzie pochwalony!
Siwe wąsy Darewskiego zobaczył, podnosząc oczy...
— Na wieki! rzekł... Jak się macie?
Popatrzyli na siebie milczący chwilę.
— A co, szepnął cicho Darewski, aż nadto prędko ziściła się przepowiednia moja... Wiecie?
— Słyszałem...
— Pokój zawarty... zamiast do Polski, idziemy uśmierzać Włochy i fundować nowe Rzeczpospolite, które w prędce przedzierzgną się w tyleż królestw... Co wy na to?
— Wola Boża!...
— Dąbrowski pojechał do Grätzu! żołnierz upadł na duchu...
Potrzęśli głowami, podali sobie dłonie...
— A iść potrzeba, dodał stary Darewski... iść potrzeba... Usque ad finem.
Wieczorem już ani o pokoju, ani o odwrocie wojsk najmniejszéj nie było wątpliwości... a słaba, słaba nadzieja, ażeby Dąbrowski przywiózł dla legii pociechę...


Ci, co uparcie trzymali się wymarzonych nadziei, w dni kilka rzucić je przed rzeczywistością musieli, na dziś wszystko było stracone, przyszłość znowu wracała mroczna, niepewna, smutna jak była.
Mimo szemrań pojedyńczych... legia w milczeniu zwinęła się posłuszna i za rozkazem naczelnego wodza zaczęła się ku Trewizie posuwać, aby... aby nękać wolną Rzeczpospolitą, dawną przyjaciółkę staréj Polski, wielą rysami aż nazbyt do niéj podobną...
Ale ten pochód nowy jakże się wielce różni od owego weselnego z Mantui do Palma-Nuova! twarze i serca i postawy i myśli były inne. W szeregach idąc wzdychano i szemrano...
— Krwi im naszéj potrzeba!... pozbyć się tylko nas pragną!
Jeśli kilku starszyzny znowu weselszemi twarzami dodawali ochoty, żołnierz prawie wszystek szedł smutny, przybity, bezmyślny. W chwili walki rozpacz rozbudzała męztwo, a raczéj wściekłość, ale boju tego nikt nie rozumiał, nie pragnął, czuł każdy, że on do niczego nie prowadził... Zwątpienie było straszne i ogólne.
Rozdraźniony Michał Ogiński, gdy mu w Paryżu Karol de la Croix podszeptywał, aby Polska zrobiła w Galicyi powstanie, obiecując głucho poparcie Rzeczypospolitéj — odparł z gniewem, iż Francya nie o Polsce myśli, ale o własnych korzyściach, o wyzyskaniu niedoli jéj dla siebie... Toż samo powtarzało się w obozie przy kotłach co chwila...
— Francyi przydatna — tylko krew nasza! szemrali żołnierze...
Ale tym wygnańcom bez ojczyzny, którzy nie mieli dokąd powrócić, bo im dom był zaparty, nie pozostawało nic, prócz rozpaczliwéj walki bez celu i szukania śmierci w szeregach, do których się zaciągnęli.
Szli téż z uczuciem obojętności i wzgardy niemal, gdzie im iść wskazano.
A nie oszczędzano ich wcale.
Najtrudniejsze do spełnienia prace na ich część zrzucano... zwykle słano Polaków na uśmierzanie zbuntowanych miasteczek, na zburzone kupy zbrojnego ludu, na robienie wyłomów, aby niemi bezpieczniéj szedł potém żołnierz francuzki... Pomiatano nimi prawie jak najemnikiem, gdy biedacy wierzyli w to zawsze, iż krwią swą kupują ojczyznę...
W dyrektoryacie, w radach starszyzny uśmiechano się sobie ze złudzeń marzycieli... ale podkarmiano je ciągle...
Bonaparte widząc na twarzy Dąbrowskiego trwogę, zwątpienie, boleść, odprawił go temi ogólnemi wyrazy, któremi Polskę zbywają do dziś dnia... Mówił mu, że należy mieć cierpliwość, wytrwanie, że wielkie dzieła nie dokonywają się w dniach nie wielu, że gdy sprzyjające nadejdą okoliczności, Francya i t. d. i t. d.
Od końca XVIII wieku ileż to razy o nasze uszy i serca obiły się też same słowa, coraz innemi usty wygłaszane... z szyderską jednostajnością — zawsze z dobroduszną przyjmowane wiarą. Jak dzieci karmiliśmy się niemi.
Z dwóch chorób dotąd nigdyśmy uleczyć się nie mogli — massy z wiary we Francyą, mężowie stanu z ufności, iż Moskwę w pole wywiodą...


Dzieje legionów są świetną zaprawdę kartą dla polskiego oręża, ale jak bolesną dla serca polskiego... Niedołęztwo nasze polityczne posuwa się tu aż do ślepoty... heroizm żołnierza nie rozgrzesza dobroduszności wodzów.
Giną tysiące, gromadzą się nowe; nadzieje ulatują, rodzą się z nich młode... ufności nie ma końca, a Rzeczpospolita zwycięzka oddając sprawiedliwość męztwu... nagradza je — oklaskiem... Ile razy Polska chce sprawę narodową oprzeć na legionach — każą jéj iść precz i czekać...
Ta jedna karta, obóz pod Palma-Nuova, jest zmniejszonym obrazem całych dziejów legii naszych — jeden dzień nadziei przecinający długi szereg dni rozpaczy. — Wysiłki ciągną się lat kilka, wycieńczają i żywią, upór nasz równa się obojętności Francyi.
Tę drogę poświęceń daremnych wyściełamy całą grobami mężnych żołnierzy — zapłaconych gałązką wawrzynu i — zapomnieniem.
Już po zawodzie, doznanym przez zawarcie traktatu w Leoben, przybywają nowe siły, Białowiejski prowadzi tysiąc ludzi, legie organizują się na nowo...
Obok idei stworzenia siły zbrojnéj polskiéj za granicą, rodzi się druga dopełniająca ją, wskrzeszenia sejmu i władzy prawodawczéj; Polskę całą chcą na obcéj zgotować ziemi. Myśl tę kilka poczciwych serc, a zapalonych głów, przyjmuje z uniesieniem...
W pierwszéj chwili nikt nie widzi niepodobieństwa wyniesienia ojczyzny u podeszew obówia... Ojczyzny, ojczyzny im potrzeba, gorącemi sercami chcą ją odrodzić wśród obcych... Niech się zbiorą tu pod opieką sztandarów sejmu szczątki... niech w Medyolanie zasiądą na radę rozbitki izb, reprezentanci narodu... a siła ta trwogą napełni tych, co rozszarpali Polskę.
Myśl ta odżywia zamarłe legionów życie, nadaje im nowe znaczenie, nie będą osamotnione na łasce obcych...
Wojsko polskie i sejm polski!! to już tak, jak Polska cała... cały naród zwróci na nie oczy, skupi się posłuszny, i na pierwsze skinienie rzuci się, by kruszyć jarzmo niewoli.
Wybicki, Barss, Prozor, Wojczyński, Kochanowski... zelektryzowani tą myślą, poruszają się, dzielą pracą, biegną; wysłańcy spieszą do kraju, aby w nim sił zaczerpnąć...
Ale tu powtarza się właściwe naszym losom rozwiązanie... narady odbywały się głośno, powiernikami byli niemal chłopcy uliczni, zaufanie nasze nie znało granic... wieść o wysłańcach do Polski wyprzedza ich... na granicy czekają zaczajone straże... biedne ofiary idą pokutować po twierdzach, na wygnaniu, a osnute plany wpadają w zastawione sidła...
Na granicach Polski czekano już przybycia zapowiedzianych głośno ludzi, których imiona zapisane były wprzódy u policyi cudzych, nim się o nich kraj dowiedział.
W pałacu Serbelloni (Bussa) u Porta Orientale, którego portyk i facyata, wspaniałe dzieło Cantoniego, zwracają oczy szerokiemi rozmiary, Dąbrowski gotuje salę dla posiedzeń sejmu tego, którego posłowie jęczeć mają w więzach i niewoli.
Garść biednych ludzi, co marzyła o tym senacie wygnańczym, rozbija się, waśni, nie mogąc w rzeczywistość oblec myśli wielkiéj, idzie znów po świecie rozproszona na życie tułacze...
Tylko Wybicki i Dąbrowski nie tracą ducha, tylko zastępowi ofiarników nie zbywa na nowych przybyszach, ciągnących z Polski na szczęk oręża...
Ale falanga przyszłych wybawicieli wysługuje si tymczasem Francyi, idzie gdzie najtwardsze węzły bojem i krwią rozwiązywać potrzeba.
Dzisiaj uspokajają Reggio, jutro do Bolonii ich gnają, daléj do Mestre, do Wenecyi, bo i Wenecya się burzy sił resztkami.
Biją się i przypominają codzień: — Myślcie o nas! a za każdym razem uczą ich cierpliwości, zagrzewają do wytrwania... Bonaparte ma ważniejsze do spełnienia dzieła — czekajcie!
Więc daléj szeregiem do walki, a gdy śmierć przerzedzi pułki, nowi ochotnicy z umarłéj Polski przybiegną... Żołnierz pada ze znużenia i szepce ciesząc się: — Jutro!... krwią przecie u nich dosłużym się ojczyzny!


Los wszystkich był Karola losem; pochód nużący, walka bez myśli i celu, dziś rany, jutro szpital, i znowu wyprawa i nieustanna włóczęga. Walka ze zburzonym ludem, z umysłami, z wydzierającą się obcemu panowaniu i narzucanéj wolności Italią... Ani chwili spokoju, ani godziny osłody, ani kropli pociechy.
Z monotonią buletynów wojskowych powtarzają się te dzieje zawsze jedne — głód, chłód, nędza, rany, śmierć... i godzina czasem wieczorem u ogniska cichéj rozmowy o ojczyznie, lub piosnka, co serce odżywi...


Pieśń ta... nieśmiertelna rozlega się już nad Mincio, Adygą, Padem i Tybrem, zrodziła się tu ogrzana ciepłem słońcem południa i wzleciała bujać ku niebu...

Jeszcze Polska nie zginęła!

W niéj cała ofiarnéj falangi historya, cała idea... wielkość cała...
Oni walczą... bo Polska nie zginęła, by nie zginęła Polska! oni walczą, by dać świadectwo jéj życia. — Nieprzyjaciele włożyli w usta omdlewającemu pod Maciejowicami Kościuszce radośne dla siebie — Finis Poloniae... za sztandarami Francyi zwycięzkiéj, leci nasz orzeł okrwawiony z hasłem, co kłam zadaje śmierci...

Polska nie zginęła!

Żyje ona wygnanką na tułactwie, a głos ten, co nie śmie ozwać się na polskiéj ziemi, żelazne łańcuchami spięte rozbił granice i w niebiosach na trwogę bije:

Jeszcze Polska nie zginęła!

Na sto zamków zaryglowano dzieci polskie, ostawiono rubieże, duch granicy nie przeleci, słowo nie przejdzie warownych wrot... a wicher i burze przyniosły piosenkę na pociechę biednym... i z końca w koniec staréj Polski brzmi po cichu po pałacach, po chatach, na zagonie i cmentarzu... Nie zginęła...
Próżno dławią tych, co ją nucą, śpiewają w grobach umarli, przynoszą ją niemowlęta ze snów przedświata... wtórują jéj ruiny... a kat wścieka się bezsilny...
Orły lecą górą, pieśń brzmi!
O jeśli kiedy wstanie z martwych Fenixem niepokalany nasz Orzeł Biały, na pamiątkę dni niedoli, lat niewoli, przelanéj krwi, przecierpianych ran... dajmy mu na piersi krwawy znak... niech ta plama święta na piersi na wiek wieków przypomina dni... kary Bożéj i pokuty.
Orzeł męczennik niechaj krwawą nosi bliznę...


Rok upłynął od tego błysku nadziei pod Palma-Nuova.
W życiu naszego tułacza nic się nie zmieniło; przybyło mu nie dobrze zagojonych ran kilka... Był to teraz żołnierz twardy, milczący, zahartowany, na którego ustach uśmiech zjawił się rzadko, słowo z nich płynęło trudno — ale do boju szedł chłodny, nieustraszony, z odwagą niedorównaną, z okiem i instynktem starego wiarusa, co jasno widziały tam, gdzie drudzy nic dojrzeć nie mogli.
Z tylu bitw tak różnych wyniósł on to doświadczenie, które się nabywa tylko lat i krwi kosztem, przeczucie położenia, co samo nie wiedząc czemu, z oznak niedostrzeżonych ludziom nowym wie jaki los dzień czeka poczęty i czém ma zamknąć się walka.
Z tego milczącego stwardniałego wiarusa trudno było dobyć słowo, ale dowódzcy i żołnierze nawykli byli nań patrzeć i czytać na jego twarzy. Jeśli tępo szedł a ostro patrzył, sprawa się wróżyła trudną, jeśli chyżo pędził, pewne było zwycięztwo, jeśli na rozkaz wodza oglądał się jakby z powątpiewaniem, radząc mu się rozmyśleć — najstarsi nawet, najwytrawniejsi, Dąbrowski, Kniażewicz, Kosiński, Wielhórski nie pytając go, spoglądali nań, gdzie stał w szeregu jako żołnierz prosty, a twarz jego była i im nieraz radą i przestrogą... Współtowarzysze otaczali go tą czcią cichą, czynną, która przystała cnocie skromnéj.
Twarz ta, która wszystkich zwracała oczy, czarna była, spalona, wczesnemi poorana marszczkami, stara, z czołem dawno obnażonem z włosów; — przecież gorzała jakimś ogniem młodości, który życie czyste zachowało w nim cudownie.
Lacedemońska życia prostota dawała mu siłę niezmierną, wytrzymał łatwiéj niż drudzy dzień bez posiłku, kilka nocy, bez snu i spoczynku, rzadko skosztował wina, często samą wodą pragnienie koił, głód chlebem suchym.
Potęga ducha łatwém czyniła nad ciałem zwycięztwo; dziwili mu się jedni, obawiali go drudzy, młodzież starała się mu sprostać.
Różnił się wiele Karol od ludzi téj epoki i otoczenia swojego. Wszyscy niemal od żołnierza do wodza byli to ludzie poświęcenia bezbrzeżnego, zacności wielkiéj ale prostoty, naiwności, łatwowierności niemal dziecinnéj. Ze smutków do wesela, od nadziei do rozpaczy przejście dla nich było tak łatwem... iż nie jeden dzień piosnką zaczęty, jękiem się zamykał.
Było w nich to, co się spotyka w każdym żołnierzu, niosącym co dzień życie na ofiarę — łaknienie rozrywki, rozbujanie serdeczne, ochota do szałów chwilowych, wynagradzających upojeniem ciężkie żywota powszechnego trudy.
Dni też te pochodów, po za któremi nic widać nie było oprócz długiego szeregu podobnych im dni bez końca... kończyły się często hulanką, butelką, wrzawą lub temi lekkiemi miłostki wędrownemi, z których zeschły kwiatek i tęskne wspomnienie unosił wiarus w tornistrze do domu lub grobu. Karol pędził wieczory z niemi, ale milczący jak posąg Komandora, sparty gdzieś na stole, nieruchomy, podziwiając wesołe zabawy...
Żołnierz Barski był jeszcze owym zakonnym rycerzem, nawykłym iść z krzyżem do ataku, z modlitwą i pieśnią do Boga rodzicy, z sercem pobożnie wzniesienem.
Raził go ten duch który powoli owiewał szeregi, wynarodawiający nas z obyczajów powagi pełnych... milczeniem... smutkiem, surowością swoją protestował wiarus przeciw młodzieży, która francuziała.
Nie mówiąc słowa, stawał im przed oczyma jak wyrzut, jak wcielona wymówka, jak przypomnienie staréj Polski i starych dziejów, do których należał.
Ale mógłże inaczéj ich nawracać jak postawą i czynem?
Czasem znowu litość go brała i uśmiechał się swawoli niewinnéj mówiąc w duszy — Godziż się im mieć za złe, że wigilją ofiary obchodzą piosnką i weselem? A gdy chórem zanuciły bataliony pieśń Legijonów... wtorował im z całéj duszy:

Jeszcze Polska nie zginęła!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.