Tułacze (Kraszewski, 1868)/Tom II/Księga V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tułacze
Podtytuł Opowiadania historyczne
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1868
Druk A. Schmädicki
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGA V.

Rycerze ducha.

W rok po zawarciu pokoju w Leoben, legia na rozkaz wodza zbierała się w Rimini; — przeznaczeniem jéj było zająć starą stolicę świata, nieśmiertelny gród, ku któremu tylu polskich wędrowało pielgrzymów — Rzym. Dziwne przeznaczenie téj, jakby wichrem i burzą miotanéj garści ludzi...
Łatwo pojąć, z jakiemi uczuciami szły szeregi tułaczów tam, kędy od dzieciństwa myśl nawykła była, jako do stolicy chrześcijańskiego świata, do grobu apostołów — ad limina apostolorum. Pobożni synowie apostolskiéj metropolii zmieniali się w posłuszną Francyi załogę. Domyślać się téż można, dla czego polskiemu żołnierzowi powierzono gród Piotrowy. Pomiędzy wojskiem Rzeczypospolitéj, które wychował Voltaire i encyklopedyści, a polską legią, wykołysaną pieśniami kantyczkowemi, dla któréj kościelne tradycye stały się narodowemi — była przepaść, choć teraz pod jednemi walczyli chorągwiami.
Polski żołnierz milcząco znosił lekceważenie Kościoła i papieztwa, ale go one bolały i przekonań swych, a wyssanych z mlekiem podań nie zaprzedał. Jego Rzym łączył z Europą, bratał z cywilizacyą...
We Francyi despotyzm monarchii Ludwików ożeniony z Kościołem, sam Kościół i wiarę uczynił obojętną i obrzydłą — w Polsce swoboda stała na religijnych podstawach, miłowano Chrystusa, jako wybawiciela, szanowano Kościół, jako rząd Chrystusowy. Dla Francyi Messyasz był tym, z którego łaski panowali Burboni z Bastyllą; — dla Polski Chrystus, jak niegdyś we Florencyi był królem Rzeczypospolitéj, a Matka Jego królową...
Różnica téż wielka dawała się czuć w pochodzie wojsk wśród zburzonéj ludności w zbliżaniu się do miejsc świętych i kościołów. Gdzie Francuzi stawili konie, Polacy padali na kolana.
Włosi, których uczucie gorące religijne oburzało lekceważenie świętości, patrzyli na modlących się polskich żołnierzy, na klęczącą starszyznę przed obrazem N. Panny, nie rozumiejąc, jak te pobożne dzieci Północy mogły się sprzymierzyć z trzpiotowatemi republikanami, uznającymi tylko Bóstwo rozumu.
Uroczysty to był dzień, gdy część legii przybyła do Loretu. Spoczywały tu stare zdobycze obrońców chrześciaństwa, złożone w ofierze przed ołtarzem Bogarodzicy. Chorągiew Turecka z pod Wiednia i miecz Sobieskiego. Te relikwie dawnéj chwały i potęgi oddano polskiéj legii, poniosła je jako zdobycz nową.
W kościele kapłan, Polak, zanucił to błagalne — Święty Boże! którego nuta wycisnęła łzy, przypominając niedzielne dnie w wiejskich naszych modrzewiowych kościołkach.
Był to jeden z rozrzewniających epizodów pochodu; drugim stała się troska Dąbrowskiego i Kniażewicza, aby kupka naszych żołnierzy nie po żebraczemu i w łachmanach ukazała się raz pierwszy w stolicy świata...
Sami wodzowie musieli przebiegać szeregi, wybierając odartych, bosych a nadto butnych, i rozsyłając ich do innych kompanii.
Święte one ubóstwo naszego żołnierza jakże nie jednemu stało się bolesném, chciało się biedakowi do Rzymu... a boso... boso wejść było nie wolno! Pożyczano butów, zszywano i czyszczono wytarte mundury... szło o honor narodowy... dzielono się groszem.
Widok téj troski mógł prawdziwie łzy wycisnąć — z jak smutném obliczem biedni nieporatowani, spuściwszy głowę szli wyłączeni z téj falangi, która stanąć miała na kapitolu!!
Ale nareszcie mundury poczyszczono, obówie się znalazło, broń połyskiwała i twarze jaśniały; żołnierz z drżeniem serca myślał, że stanie w Rzymie!
W dzień wielki a uroczysty dla Polski, w rocznicę nie zapomnianą dnia 3 Maja, Kniażewicz na czele legii przestąpił progi grodu z ruin wiekowych złożone i trzema kolumnami zaciągnął wartę na Kapitolu!!
O dziwne losy nasze! Wzrok żołnierza szukał kopuły S. Piotra i zdał mu się snem widok jéj... powtarzał by uczuć jawę — Rzym!
Jesteśmy w Rzymie! szeptali potrącając się w szeregach nadwiślańce...
Kniażewiczowi wyznaczono kwaterę niedaleko kapitolu w Ara Coeli... tuż przed niemi były wszystkie wielkości Rzymu pamiątki... Kapitol,... Skała Tarpejska... Forum, łuki tryumfalne Cezarów i milczące olbrzymie Coloseum...
Poważnie na tę bohaterstwami i męczeństwem uświęconą ziemię wstąpili polscy żołnierze, a lud rzymski patrząc na ich przejętą modlitwę, przez nich się jednał z Francyą.
Rzym dla Polaka... był jakby ojczyzny odłamkiem, nie znany był mu pamiętnym, dzieje jego karmiły go w młodości, wiara płynąca z tąd wypełniała życie...
Na ciemnéj małéj uliczce delle Beteghe Oscure, zapomniany w pośród tysiąca bazylik i katedr, otworzył się ubogi kościołek polski dla swych dzieci... Oddano im klucze św. Stanisława...
Tu jeszcze żywiéj przypomniała się ojczyzna ale świeżo staraniem Poniatowskiego odnowiony kościołek, przypomniał razem królewskiemi godłami, tego, za którego panowania... wymazano imie nasze z karty Europy.
Na sam dzień Stanisława obchodzono narodowe święto, we własnym kościele... smutne wspomnienia niosło one z sobą... trudno łzy powstrzymać było.
Dotąd jedyną legii zdobyczą była chorągiew Sobieskiego w Lorecie i szpitalny kościołek w Rzymie. — Na progu jego wśród tłumu znaleźli się razem Darewski i Pluta, podali sobie ręce... milcząco spojrzeli tylko w oczy tęskne... a gdy po suplikacyach wyszli razem w ciasną uliczkę, siedemdziesięcioletni starzec, stłumionym głosem rzekł do Karola —
— Toć pewno pierwsza i ostatnia zdobycz nasza — szpital a kościół! Opatrzność zdaje się nam powiadać, co nas czeka, — żywot na miłosierdziu szpitalném, nadzieja jeno w modlitwie...
— A wszakże — dodał starzec łzę ocierając; dobra to chwila była u ołtarza... przeniosła nas do ojczyzny... Po ścianach napisy grobowe ludzi naszych, pod stopami popioły i groby... pod sklepieniami... Święty Boże!! Jakżem się mógł nie rozbeczeć!!


Gdy Karol twardo a wytrwale poszedłszy raz dzielić legii losy, znosił je nie szemrząc, nie dziwując się, nie narzekając i nie śmiejąc myślą sięgnąć w przyszłość, Darewski starszy, rozczarowany, a może wiekiem osłabły, choć walczył jak lew... był zawsze wszystkich nieszczęść Kassandrą — Nie miał on powiernika, któremuby chętniéj się z dolegliwych swych przewidywań zwierzył nad Karola — przychodził do niego wygadać się z tém co przed innymi dla nierozczarowywania ich, zamilczał.
Pobyt w Rzymie, będący chwilą wypoczynku zarazem się stał, a przynajmniéj groził być niebezpieczną dla legionów próbą.
Umysły znękane, serca zawiedzione, zgorzałe cierpieniem i życiem wygnańczem, wylewały się z żółcią, z podejrzeniami, z nieufnością nawet przeciw samym sobie.
Legije po cichu zaczęły się rozdzierać na partye, na przyjaznych i niechętnych dowódzcom, żołnierz szemrał odarty i głodny, przypisując winę swéj nędzy starszyźnie. Groźne twarze milczące jeszcze spotykał Dąbrowski i grono jego przyjaciół... po cichu mnożono niechęć ku niemu gotowano jakiś opór chorobliwy... Powody.. łatwo się znalazły do zarzutów, do gniewów... Znaleźli się tacy, co je podżegali... a w spoczynku nie zajęte umysły wrzały coraz wyraźniéj...
Przybycie z kraju Turskiego Władysława Jabłonowskiego i kilku innych, dodało oliwy do ognia, zwiększyło szemrania groźne, groźniejsze nasiona spisków... Wielu znowu oburzało postępowanie Francuzów którego nie jako wspólnikami stawali się Polacy... zmuszeni patrzeć na nie milcząco...
Nadużycia zwycięzców były w istocie wielkie, odzierano pałace, zabierano dzieła sztuki, w upojeniu tryumfów nie poszanowano własności prywatnéj ani publicznéj. — Zażalenia były boleśne... ale skargi nie mogły wyjść za mury Rzymu.... Dla ludzi innych wieków i obyczaju widok ten stawał się dotkliwym... Żołnierz poglądał na wyrywane z kościołów obrazy, na ogałacane domy z jakąś trwogą i powątpiewaniem...
Jednego wieczora wedle obyczaju swego przyszedł Darewski do Pluty z wiadomościami, był posępny i przygnębiony...
— Weszliśmy tu, rzekł, nie jak nam przystało, nie jako obrońcy i opiekunowie, ale z rabusiami razem, pan Bóg pobłogosławić nie może. Źle też idzie nam wszystko, żołnierz znękany, zwątpiały... zniechęcony... po kompanijach podpisują jakieś protestacye... przybyli tu coś knują... chcą Dąbrowskiego obalić jedni... drudzy pewnie jego miejsce zająć, nie wiedzą, że w nim legiją i ducha jéj zabiją... twarze posępne... przyszłość groźna...
— Szanowny towarzyszu, nadto wszystko widzicie czarno... odparł Karol.
— Bom stary... rzekł Darewski... jasne dla mnie tylko błyskawice, co sprowadzają pioruny... Trudna walka z losami...
Chcąc zapobiedz próżnowaniu a spiskom, uchwalono żołnierza nająć na żniwa w rzymskiéj kampanii. Ale wiedząż oni, co to powietrze zdradliwe téj pustyni??
Darewski przyniosłszy tę wiadomostkę, westchnął i powlókł się daléj.


Sprawdziła się ona w prędce i w sposób najnieszczęśliwszy, gdyż następstwa jéj były nad wszelkie przewidzenie smutne.
Chciano zaradzić spiskom i zniechęceniu dając za lekarstwo pracę... nie przewidziano, że to był wyrok śmierci dla większéj części skazanych na te pozornie wesołe żniwa w kampanii...
Wśród zagniłych od wieków błot Pontyńskich, dojrzewały pola bujnemi okryte urodzajami, możnaż było przypuścić, aby kraj dla rośliny żyzny, tak miał być dla człowieka śmiertelnym...?
Żołnierzowi, na wspomnienie sierpa i kosy, radowało się serce... każdy z nich był rolnikiem, złote łany mówiły mu o Polsce.
Ale w téj pustyni jakby przeklętéj za stare zbrodnie, które ją splugawiły... wszystko ma prawo żyć, buja wszystko, oprócz człowieka... Ziemia ta przesycona trupami, przejęta zgnilizną... tchnie śmiercią i mści się nią na ludziach, co ją bezcześcili... Pasterz ztąd ucieka, podróżny z trwogą przelatuje, obszary milczące.... nikt nie śmie nocy tu przebyć, aby nie tchnął zatrutém powietrzem... tylko czarne bawoły chmurne łby swe z traw podnoszą, jakby czuły, że tu królują same...
Kto podał zgubną radę, aby nieopatrznego żołnierza naszego, nawykłego bezbronnie oddychać zdrowém lasów i pól naszych powietrzem — wysłać na to cmentarzysko pozłacane kłosami? Nie wiadomo, ale rada została przyjęta, a żołnierz stając się wieśniakiem, rolnikiem, uradował się...
Radość to była krótka wszakże. — Poszli — nieśmiano obliczać nawet, ilu ich ze żniwa powróciło. —
Był jeden dzień wesołości i pracy, i jeden wieczór spoczynku przy ogniskach... pieśni domowych... każdy sobie kładnąc się na snopach, przypomniał jakąś piosenkę, gadkę... coś z młodości, coś od strzechy... Słońce krwawo zaszło na wyiskrzoném niebie...
Opar, jak mgła sina, podniósł się ponad rozpaloną ziemią... we mgłach leciał mór i końcem szat przesunął po śpiących wygnańcach... Snem twardym uśpieni czuli, jak kamień na piersi, jak obręcz żelazny na głowie, a z tych, co wczoraj legli z pieśnią... ilu wstało z jękiem!!
Malaria w nie wielu dniach położyła trupem kilkuset, inni wynędznieli, rozbiegli się powoli konać po szpitalach...
To znowu obraz straszny, tragiczny, z tego pasma czarnych przygód naszych.
Po śpiewach i weselu... po krótkim szale wspomnień — pusto w kampanii znowu... a wśród snopów użętych, żółte trupów leżą twarze...


Wspomnienia tych lat zdają się, jakby zmyśleniem poetyczném — a są zmniejszoną rzeczywistością — bo któż obliczy pojedyńczych ludzi przygody i próby powszednie, które wstydliwe okryło milczenie na wieki. —
Każdy dzień smętną przynosił niespodziankę...
Jednego z nich legia wybiegła za mury na przyjęcie nowych gości...
Gości strasznych, jak te lata pokuty.. Ludzie to byli zczernieli od słońca, z ranami poobwiązywanemi łachmanem, z bliznami ledwie zaskrzepłemi od łańcuchów na rękach, nogach i szyi... kilku kaleków, kilku starców, kilka żywotów na włosku, w ludziach od feber i głodu wyżółkłych. —
Wszyscy poszli na głos ojczyzny, na tułactwo i dla niéj cierpieli.
U bram Rzymu na grobowéj apijskiéj drodze, spotkali się żołnierze z tą garścią męczenników... i nieznajome dłonie ścisnęły się braterstwem cierpienia...
Byli to nieszczęśliwi, co z legii na Wołoszech przez Stambuł wybiegli co najprędzéj połączyć się z nowemi legionami... Dąbrowskiego.
Pierwsza lepsza łupina okrętowa, która ich przewieść tu mogła, zdała się im dobrą... poniosły ich żagle jakiegoś statku, który na morzu Śródziemném już algierscy korsarze schwytali.
Polacy dostali się w niewolę.
Pierwszą wieść o ich losie przyniósł list francuzkiego konsula z Algieru.
Potrzeba było nieszczęśliwych wykupić. Do kraju ani się o to powołać było można, ani on mógł dać ten grosz jałmużny. Obowiązek pomocy braterskiéj spadł na tych, co sami boso i o głodzie tułali się po Włoszech... Otworzyły się biedne sakiewki legionistów w Rzymie i Mantui, każdy oddał grosz ostatni... i tą jałmużną świętą odkupiono braci nieznanych...
Ubogie legiony dały wolność uboższym od siebie niewolnikom...
Na chwilę jakaż to radość dla nędzarzy tych, posłyszeć mowę, zobaczyć twarze, poczuć ciepły uścisk dłoni bratniéj... ale z drogi apijskiéj na Ara Coeli... miały czas pochmurnieć twarze...


Poświęceń takich bez liku...
Żołnierz marniał na tych rzymskich ruinach, pożerany tęsknotą... dnie były długie... próżnowanie wzmagało boleści... kilku zdatnych poświęciło się na karmienie ducha... gdy ciało także ledwie o czém wyżyć miało. Myśl tę nauczycielstwa i oświaty powziął Godebski, wykonali ją Wybicki, on, Paszkowski i Kamiński... Zbierano pieśni, opowiadania, dzieje, podania domowe[1] i kołysano niemi żołnierza... Wśród tych koszarów poprzerabianych z pałaców i klasztorów, które same z łaźni i amfiteatrów, z bazylik i cyrków powstały, na garści słomy oparty o mury, które cezarów pamiętały, Maciek uczył się czytać, śpiewać i pamiętać o ojczyznie. Ale jak nie wielu z tych, co tu lepiéj poznali domowe dzieje, zaniosło je do chaty nad Wisłę i Bug?... Setny może... Reszta z tylu darem myśli, jak z węzełkiem ziemi polskiéj, legła na obcéj ziemi...


Nie brak i krwawych dramatów... i powieści prawie bajecznych... Do tych należy historya Zabłockiego, do któréj i Karol Pluta był wmięszany, chociaż on i Darewski na uboczu stać chcieli i z ludźmi innéj epoki nie raźno im żyć było. Żyli z sobą.
Do poufałego otoczenia jenerała Dąbrowskiego należał Zabłocki. — Był to żołnierz dobry, człek poczciwy, ale natura opryskliwa, gwałtowna, butna i nieco tchem wieku popsuta... Wyniosłszy z kraju wiarę, jak drudzy posiał ją po gościńcach, Francuzi zarazili go niedowiarstwem, które dla wielu wydawało się jakąś ducha i umysłu potęgą. Dla Zabłockiego wszystko było przesądem, ale raz poszedłszy tą niebezpieczną drogą, wyzwolił się aż do zbytku z tego, co drugich zobowiązywało... Żył lekkomyślnie, a miał zwyczaj z szeptycyzmem popisywać się szydersko... Uchodziło mu to, słuchano go, i w łatwą wbijał się dumę ze swego zuchowatowstwa... Przestawszy szanować idee, łatwo było ludźmi pomiatać. Zabłocki miał nieprzyjaciół bez liku... ale ufny był w swój stopień i przyjaźń Dąbrowskiego.
Jednego wieczora, gdy dwaj starzy Barszczanie siedzieli u Karola na Vico Oscuro, gwarząc o dawnych dziejach, wpadł niespodzianie Szumlański, na miłego Boga zaklinając Plutę, aby za świadka poszedł służyć do pojedynku między Haumanem a Zabłockim.
Karol się obruszył z razu.
— Dajcie mi pokój ze swemi waśniami i pojedynkami — zawołał — wszystko to nie na czasie... krew nasza do ojczyzny należy, my nie do siebie... Zgorszenie to i lekkomyślność.
Szumlański tłumaczyć się począł. Rzecz się miała, jak następuje: Codziennie prawie starszyzna wojskowa wieczorami się zbierała u Dąbrowskiego, rozprawiano, grano w bilard, wchodzili i wychodzili oficerowie, było to ognisko, u którego każdy się chciał rozgrzać nieco. Tu pierwsze przybywały wiadomości z Francyi... tu najczęstsze z Polski wieści.
Zabłocki i Hauman nie bardzo sobie przyjazni, znaleźli się losem gry sami jedni u bilardu... Hauman miał z sobą Grabowskiego i Szumlańskiego. Przymówki poszły o fraszkę, usposobienie je zaostrzyło. Hauman był prędki, Zabłocki butny a dumny, na jakieś słówko Haumana Zabłocki zmilczeć mu kazał, jako przed starszym. Hauman się rozśmiał szydersko, Zabłocki obruszył i drzwi pokazał.
— Łatwo to stopniem się zasłonić — prysnął pierwszy, aby uniknąć pojedynku, którego się boi... Pamiętamy przecie, jak to było w Mantui....
W Mantui zarzucano, niewiadomo czy słusznie, Zabłockiemu, że wyzwany nie stanął.
Teraz chwycił za słowo... Hauman powtórzył wyzwanie, przyjął je Zabłocki.. Tegoż wieczora mieli się bić w Villa Borghese...
Karol odmówił świadkiem być braterskiego tego boju, ale po namyśle skłonił się pójść w nadziei, że ich opamięta i przejedna...
Szumlański pędził, wózek jego stał przed kamienicą, Pluta pożegnał Darewskiego, pojechali.
Słońce zachodziło jakoś krwawo i ukosnemi promieniami dziwnie oświecało uliczki i ogrody, któremi do Villi spieszyli. W powietrzu była cisza... ale oddechu brakło, parna atmosfera ciężyła nad grodem, a w dali nad górami zwijały się czarne i sine chmur kłęby...
Gdy stanęli na miejscu, już nadchodząca burza w dali zaczynała warczeć piorunami i leciała wprost na Rzym, wyciągając ramiona... Musiano pospieszać z pojedynkiem. Karol z powagą starego żołnierza stanął rozjemcą, ale go nie słuchano... Zabłocki bił się w piersi i rzucał obrazą honoru niepowetowaną tylko krwią, Hauman słowa odwołać nie chciał.
Haumanowi przypadł strzał pierwszy.
Nim broń nabito, burza już prawie była nad głowami, Zabłocki udając wielkiego zucha, śmiał się i nie w porę wyzywał pioruny Boże w sposób szyderski...
Odmierzono kroki, przeciwnicy stanęli na swych miejscach, strzelano na komendę... Hauman wypalił. Zabłocki zachwiał się, chwycił za piersi i padł krwią oblany, kula trafiła w samo serce...
Ze zgrozą uciekł Pluta z Villa Borghese; oburzony tym widokiem mordu, któremu zapobiedz nie mógł, poprzedzonego wstrętliwą lekkomyślnością Zabłockiego w téj uroczystéj chwili. Pobiegł wśród strumieni deszczu, bicia piorunów i wichru, który niósł po ulicach dachówki, do swojéj kwatery, aby się tam zamknąć ze smutkiem, którego doznał.
Nazajutrz rano wszedł do niego Darewski.
— Wiesz o Zabłockiego losie, rzekł, boś tam był, ale znaszże resztę historyi?
— Jaką resztę? spytał Karol...
— W chwili tego pojedynku burza szalała nad Rzymem... piorun uderzył w dom, który zajmował Zabłocki, strzaskał i spalił łóżko jego.[2]


Wypadek ten przeraził i głębokie uczynił na wszystkich wrażenie. —
Z powodu stosunków Zabłockiego unikając gniewu i prześladowania, Hauman i Szumlański, musieli legion opuścić i zaciągnęli się do wojsk francuzkich, które szły właśnie na egipską wyprawę... Jeden z nich tylko i to dziwnym znowu wypadkiem do kraju powrócił.
Szumlański wzięty w jednéj potyczce w niewolę, dostał się jakiemuś możnemu panu i okuty pędzany był z innymi do roboty. W czasie jednéj z tych wycieczek w pole spotkał w drodze Turka, którego twarz zdawała mu się jakby gdzieś dawniéj widzianą i znajomą... Turek także przypatrywał się ciekawie Szumlańskiemu i na traf przemówił do niego po polsku... Był on niegdyś w Puławach u książąt Czartoryskich Czybukczybaszą; od fajek i tytuniu uciuławszy grosza, powrócił do kraju.. Poznawszy w Szumlańskim Polaka, ulitował mu się, rozpytał go i prośbę od niego o wykup przesłać do Polski zobowiązał.
Doszła ona rąk ks. Sapiehy, którego staraniem wykupiony niewolnik, otrzymawszy pieniężny zasiłek na drogę, przybył do gościnnych progów Puławskich... Tu zamieszkał, późniéj znalazł przytułek i spokojnie życia dokonał.
Jeden to z tych epizodów tysiąca, które historyą téj epoki składają.


Pobyt w Rzymie tak dla duszy polskiéj wymownym ruinami i bazylikami swemi, zatruty był wszakże ciągłą tą powracającą troską, wznawiającém się pytaniem... kiedy... pójdziemy do Polski! Dla nich to było celem jedynym, dla Francyi uprzykrzonym zawrotem nudnéj piosenki, na którą jednostajnie odpowiadano, wzywając do cierpliwości... Zwlekano, tymczasem śmierć dziesiątkowała, wojna kładła na pokosach... a pozostałym ofiarom zawsze prawiono kazanie o cierpliwości! Mieli jéj więcéj, niż człowiek mieć powinien... a ktoby był się przypatrzył tym bohaterom z ich ubogiemi węzełkami, w których najdroższym skarbem był woreczek polskiéj ziemi, wynędzniałych, odartych... nie śmiałby urągać, ucząc ich tego, od czego umierali...
Gdziekolwiek wybuchło powstanie ludu, bunt pospólstwa... słano Polaków... szli posłuszni, bili się płacząc nieraz i nieraz skostniały im ręce, na widok krzyżów i ołtarzy, które przeciw nim zamiast broni i dział stawiono.
Naówczas w piersi chrześcijanina toczyła się walka między religią a posłuszeństwem, wiarą a chorągwią... i bój był poświęceniem nadludzkiém... bo nad trupami płakali...
Tak Karol z innymi wysłany na Frosinone, na placu bitwy spotkał się z mnichem, który z krzyżem i szablą lud prowadził, przypomniał mu się X. Marek, oręż wypadł z ręki, a włoch go obciął okrutnie...
Poszli na Terracina... tu gdy zdobyto miasteczko, gdy legijon wpadł z oddziałem francuzkim razem... znaleźli wśród ulicy wystawiony ołtarz... kapłan przed nim kończył mszą świętą i podnosił kielich nie krwawéj ofiary nad głowy ludu, gdy go szable i bagnety wojsk rzeczypospolitéj rozniosły... jak męczennika...
Każdy z tych widoków zakrwawiał serce polskie i wskazywał biednym że szukali ojczyzny u tych, co ją odbierali drugim, a nikomu nie dali — po każdéj z tych bitw, żołnierz legł smutny i wzdychał patrząc na poległych jak na braci po duchu i wierze...
Każda też utarczka sypała obok włochów mogiły polaków, którzy ginęli z rozpaczy... bili się wściekle... i w rodzaj obłąkania wpadali. — Straciły legijony mnogich żołnierzy pod Frosinone i Terraciną... tu Karol także obok Podoskiego i Wisłoucha walcząc, gdy się na mnicha z krzyżem zapatrzył przypomniawszy Barską — został ranny silnie... ale nie śmiał się nawet pomścić na tym, co go okaleczył... tak upokorzony był rolą nieszczęśliwą, którą legijonom grać kazano.


W Grudniu tegoż roku, walcząc z wojskami rzeczypospolitéj, Polacy okryli się sławą pod skalistemi obrywami Civita Castellana...
Może po raz pierwszy uznano głośno udział legijonów w walce, i należną im część w odniesioném zwycięztwie.
Tych dni straszliwych zapasów dziś jeszcze bez wzruszenia przypomnieć nie podobna... krwawe boje, mogiły, nadzieje, zawody — oto historyja tych lat, które tylko sławę i zeschłą gałąź wawrzynu przyniosły, opłaconą drogo.
Już się godziło było przekonać, że legijonów rachuby omylone zostaną — tracono wiarę we Francyą, ale cóż wygnaniec a żołnierz miał począć, jeśli się nie bić za to, co nazywano swobodą.
Służył jeśli nie Polsce, to myśli przewodnéj, którą ona żyła. —
W nagrodę krwi i poświęcenia zdobyte w neapolitańskiéj wojnie sztandary, Kniazewicz, młody Dąbrowski, Drzewiecki i Kosecki mieli polecenie odwieść dyrektoryatowi do Paryża...
Téj czci i uznania zazdroszczono im w wojsku, a jakżeby byli chętnie polscy wysłańcy oddali ją za iskierkę nadziei. Pochlebiali téż sobie, że doczekają się choć obietnicy w zamian za krew.
Gdy wpośród owacyi i okrzyków wspomniano cicho, trwożliwie — o Polsce, mężowie stanu zmarszczyli brwi, wzruszyli ramionami i skarżyli się na to nieznośne natręctwo Polaków, którym nigdy niczego nie dosyć. Jednakże przez litość półgębkiem szeptano o wojnie prawdopodobnéj przeciwko Austryi... i pozwolono wróżyć, że z niéj może wyrosnąć — Polska!
Tymczasem wysługiwać się było potrzeba daléj, a Rzeczpospolita nie gardziła ochotnikami — tylu ich ginęło!!


Spodziewana z Austryą wojna wybuchnęła nareszcie, w legiony wstąpił duch nowy; wieść o posiłkach moskiewskich, o Suworowie rozchodziła się już... a polska dłoń drzała z pragnienia zemsty..
Rozkoszą prawie było walczyć nie z ludem i mnichami ale z nieprzyjaciołmi kraju własnego.. nadewszystko ze znienawidzonym moskalem, z rzeźnikiem Pragi, z żołdactwem Carów, które się zmazało krwią polską.
Ale właśnie ta wyprawa do niczego doprowadzić nie mogła, była tylko heroiczną obroną; — w nieszczęśliwych warunkach przedsięwzięta, z liczbą wojsk niewystarczającą, by zwycięzko stanąć przeciwko sprzymierzonym — tworzyła bohaterów, ale zwycięztwa chwilowe nie mogły pokryć klęsk.. miesięcy.
Polacy szli chciwiéj jeszcze do walki, bo zwycięztwem spodziewali się zbliżyć ku ojczyznie! próżne nadzieje!
Pod Legnano w przeddzień bitwy na biwakach odpoczywał chwilowo Karol, gdy do niego przyszedł stary Darewski. Twarz starca tego dnia jakaś była rozjaśniona i weselsza niż zwykle..
— A no, towarzyszu broni, rzekł mu, wyciągając dłoń namulaną i ściskając krzepko podaną rękę, przyszedłem się téż z tobą pożegnać...
— Alboż odchodzicie? dokąd? wszak się nie wątpliwie na gorącą walkę zabiera? spytał Karol.
— Otóż to jest, odpowiedział Darewski, — powiem ci szczerze, romatyzmy mnie łupią nieznośnie, tęsknota je jak w... nadziei żadnéj, starości nudna, trzeba to raz skończyć!
— Na miłość Boga! cóż to znaczy? podchwycił Karol,
— Co ma znaczyć! po swojemu, zasiadając na siodle, rubasznie zawołał Darewski: juści żem nie żaden chłystek, żebym sobie życie odbierał, ale — est modus in rebus.
— No! to jestem spokojny — rzekł Karol, rzecz pewna i doświadczona, kto śmierci szuka, tego ona nie bierze.
— Obgadali Kostuchę! rozśmiał się Darewski.. ona ma serce!
Nie tak czarny djabeł, jak go malują.
Jeśli powrócisz do kraju, a zajrzysz kiedy na Ruś, dodał, pokłoń, się tam od mojéj mogiły krewnym Weryhom, ile ich tam jest... i powiedz, żem wstydu im nie zrobił... Poznasz łatwo Weryhow-Darewskich, czy Darowskich, jeden w drugiego chłopy, jak dęby, ręce silne, jak łapy niedźwiedzie, a i w głowie niezgorzéj i języka w gębie nie zapomną...
Karol uśmiechał się, brał to wszystko za fantazyą starca... Darewski bowiem był wesół jak rzadko i długo jeszcze baraszkował tak, a gdy już nocą odchodził, zamiast podać rękę, objął Karola, pocałował i stary krzyżyk mosiężny oddał mu na pamiątkę.
Było to przeczucie zgonu, czy na prawdę myśl szukania go wśród bitwy. Mężny starzec przeszło siedemdziesiątletni, rzucił się nazajutrz na czele swych legionistów przeciw kolumnie nieprzyjacielskiéj z zapałem dwudziestoletniego młodzieńca... i zginął...
Karol wśród bitwy przyszedł, gdzie spoczywało ciało jego z ręką na piersi ściśniętą i ucałował blade rycerza czoło...


Był też to dzień dramatów i cudów... Komu nieznane imie grenadyera — filozofa, poety Cypryana Godebskiego? W téj bitwie i on się znajdował. Godebscy od wieków gnieździli się w Piaszczyznie, miał tam Cypryan rodzonego brata, porwała i jego tęsknica do boju... Porzucił więc jednego dnia spokojny dworek swój w sosnowym borku i ukochane doliny nad Prypecią, wziął i on torbę tułaczą, przedzierając się do Włoch, do legionów, aby walczyć obok brata...
Cypryan o przybywającym nie wiedział... ten z miasta do miasta gonił za polskim legijonem, przerzynał się przez nieprzyjacielskie straże, wymykał, przyłączał do oddziałów i tak dostał się dopiero pod Legnano... ale w chwili gdy już wrzała bitwa...
Wskazano mu pułk Cypryana, który szedł właśnie przeciwko nieprzyjacielowi. W niecierpliwości uściskania brata, tułacz nowy popędził za nim... zobaczył go już, Cypryan go poznał, zatrzymał się zdziwiony, przelękły, po nad głowami ich grad kul przelatywał.
Godebscy biegną ku sobie... jeszcze chwila a padną w swoje objęcia... zbliżają się ze łzami na oczach zapominając... boju... W tém kula działowa w oczach Cypryana rozdziera biednego przybysza i trupem go kładzie.
Jestli co tragiczniejszego nad te dzieje, poetyczniejszego nad tę prawdę żałobną?


Pod Magnano.... u Werony, pada waleczny Rymkiewicz na placu... przeszyty dwoma postrzałami... kona uśmiechając się i ściskając dłoń przyjaciela, niedosłyszanym szepce głosem.
— A! czemuż mi losy nie dozwoliły na swojéj umrzeć ziemi!
Z piersi umierającego wyrwało się to słowo, które było myślą jedną, jedyną, nieustanną wszystkich:
— Umrzeć broniąc ojczyzny...
Zamknięto polski legijon w murach Mantui, rozpoczęła się pamiętna owa obrona heroiczna téj twierdzy, którą natychmiast wojska austryackie odcięły i osaczyły.
Wielhorski, Axamitowski, Jakubowski, bronili jéj.
W chwili właśnie, gdy Dąbrowski marzył znowu o wdarciu się przez Austryą do Galicyi, jakby na przekor jego i wszystkich nadziejom, zamknięto ich w tych murach...
Reszta polskich żołnierzy zajadle biła się z Suworowskim żołdactwem... na to tylko, by wiecznéj gotowości ofiarnéj dowiodła.


Jest jakiś mistycyzm i fatalność nawet w datach tych dziejów zapomnianych.
Znowu w dniu 3 Maja 1799 roku, w tę pamiętną rocznicę ustawy, co Polskę odrodzić miała, weszli Polacy do Rzymu... szczątki ludzi w łachmanach odzieży.
Tym razem nie mógł już Dąbrowski wybrać z szeregów lepiéj odzianych, aby ich wiecznemu miastu pokazać przystojniéj, bo nie było jednego całego munduru, jednego obuwia ludzkiego w batalionach... Szli odarci w bohaterskich oszarpanych sukniach, kurzawą i błotem okryci, ogorzali, wychudli... a widok ich obudzał litość nawet w nielitościwych.
Dwa dni przesiedzieli tylko na ruinach, zszywając cierpliwie odzież... za którą obiecano im nową w Peruggii... Wyszli na tę wyprawę nowego rodzaju, aby się przeodziać do boju...
Dąbrowski ze swymi cudów dokazywał pod Cortoną... ludzie rośli w obliczu niebezpieczeństw na olbrzymów.
Tu major Kamiński idąc do zdobycia wrót zabarykadowanych, kulą ugodzony został w nogę... Choć okulawiały, czując upływającą krew, nie wstrzymał się, spieszył tylko prędzéj, póki sił. — W tém druga kula drugą mu nogę strzaskała — padł, ale upadły wlókł się jeszcze na rękach ku wrotom, które zdobyć było potrzeba, przypełznął do nich, podniósł dłoń krzepnącą i — skonał.
W każdym z tych świetnych bojów, które składają karty dziejowe Rzeczypospolitéj francuzkiéj, w zwycięzkich jéj pochodach wszystkich droga krew polska obficie się leje za sprawę nie naszą...
Ta sprawa, która wczoraj zdawała się sprawą ludów i swobody, powoli nieznacznie staje się podstawą... cesarstwa... nowego, w nowéj szacie przybranego militarnego despotyzmu... Jeszcze mówią o wolności i Rzeczpospolitach nowych, a już w powietrzu jest ukoronowana idea dynastyczna...


Mamyż opisywać te wyprawy, bitwy, pochody, których obraz znajdzie się sto razy skreślony piórem apologistów, często z umyślném, czasem z mimowolném zapomnieniem naszego w nich udziału?
Nie są to dzieje nasze, ale wśród nich jaśnieją złotem szyte czyny dzieci bez matki, sierot bez przyszłości.
Pod Trebbią padają nowe ofiary, najnieszczęśliwsi idą w niewolę Moskwy, gorszą nad śmierć; sam Dąbrowski ranny, dwa razy opasany przez nieprzyjaciół i prawie ujęty, przywiązaniu współtowarzyszów broni winien ocalenie.
Biernacki i Potrykowski, bijąc się jak lwy, rozpędzają chmurę kozaków, a Dąbrowski cięciem szabli kruszy lancę, która go przeszyć miała...
Na placu tym już głośno a sławnie rozlega się imie mężnego Chłopickiego.
Smutne a świetne boje... które ostatek nadziei odbierają... Nieprzyjaciel liczniejszy, sypie coraz nowe zastępy, zwycięztwa okupują się stosami trupów... a nie wiodą do niczego, prócz sławy!...
Pod Trebbią samą... ginie z legii półtora tysiąca ludzi... tysiąc trupów, pół tyle rannych.
Ofiary dla Polski... stracone.
W miejscu poległych biegną chciwie ochotnicy nowi na piosnkę Dąbrowskiego... jak ów Godebski, co przybiegł z sakwą podróżną na pole bitwy, by brata ujrzeć i — skonać...
Stara Polska rycerska skazana na bezczynność, wytrzymać jéj nie może, rozkuwa więzy, idzie na granice... byle walczyła.


W Kwietniu rozpoczyna się oblężenie Mantui, któréj załoga z Francuzów, Włochów, Szwajcarów i drugiéj legii polskiéj złożona, trzyma się prawie do końca Lipca przeciwko przeważnym siłom nieprzyjaciela...
Jakby przewidując los, który spotkać może polskiego żołnierza, Wielhórski, prosi, by mu w polu otwartém walczyć dozwolono i odbiera pochlebną, ale odmowną odpowiedź...
Ćwierć roku w murach twierdzy, któréj obronić nie mogą męztwem swém, walczą legioniści z nieudolnością wodza, z głodem, niedostatkiem i przewidywaniem ciężkiego losu...
Chwilowe niechęci, które zrodziło cierpienie, ustają i płoną w rosnącym zapale bojowym... Cała załoga stęka i narzeka na głód i niedostatek... Polacy się nie skarżą jedni, jedni nie uchodzą z szeregów...
Ten dramat militarny kończy się pochwyceniem gwałtowném żołnierzy, ocalałych z głodu i boju.. na więzienie i wygnanie...
Kiedy się czyta pełne prostoty opowiadanie Godebskiego o tém trzymiesięczném więzieniu... łzy na oczach stają.
Z tą nieszczęśliwą kampanią ostatnie rozwiały się nadzieje...
Z polskich legionów, które zwycięzko miały wkroczyć do kraju.. zostały szczątki mizerne, Wielhórski i Kosinski poszli do niewoli na forteczne lochy i kajdany, żołnierz pochwycony z niemi, a Aksamitowski, który z dwunastu innymi miał odwieść legion do Francyi, półtora sta ledwie ludzi, rannych, w łachmanach, wlokących życia ostatek, przyprowadził — do Lyonu. —
Zastęp ten zmniejszał się, topniał, ginął.. ale z kraju biegli na miejsce poległych — żołnierze nowi...


Karol przebywszy z Dąbrowskim krwawe dni pod Trebbią, z resztkami starych towarzyszów łączył się stając do boju pod Novi. —
Tu znowu rannym był, ale nawykły do tych pocałowań kul, związał nogę i nie chciał pojść na łożko szpitalne...
W sierpniu z pierwszym batalionem przybył znużony do Genui... Od śmierci Darewskiego stał się on bardziéj milczącym, posępniejszym niż kiedy, szedł wprawdzie i bił się walecznie, ale wszystko to, co się w koło niego działo, mało się go zdawało obchodzić.. Milczący, skinieniem głowy ledwie na pytanie odpowiadał..
Skwar letni, pochód nużący, wyczerpały jego siły, oczy już nie chciały patrzeć na ten cudny amfiteatr gór, otaczających Superbę.. znalazłszy trochę cienia pod murem, rzucił tłumoczek swój i upadł, składając na nim głowę, nimby im wyznaczono kwatery.
Słońce sierpniowe piekło, pragnienie piersi paliło, bezsenność zamykała powieki, znużenie odbierało siłę nawet duchowi, — budząc tylko żądzę spoczynku, choćby w śmierci. —
Karol w téj chwili czuł się zobojętniałym na wszystko, wyczerpanym, zdało mu się, że daléj już pójść nie potrafi, że się z tego bruku, na którym legł, nie podniesie...
Wśród włoskiéj wrzawy ulicznéj, ryku osłów niosących transporta, wisku złośliwych mułów idących z bagażami, kłótni ludzi, bijących się z sobą i nieposłusznemi zwierzęty — stary żołnierz śniąc o przeszłości, usypiał prawie pod ścianą.. która go od piekących osłaniała promieni. Po nad nim milczące wznosiły się w staréj swéj chwale pałace z marmurów i piętrzące kamienice, z których okien niekiedy wyglądała ostrożnie w białym rąbku, ciekawa twarz niewieścia i spłoszona wzrokiem uciekała...
W ciasnych uliczkach pnących się wschodkami do góry, jak cienie przemykały się postacie uchodzących przed wojskami mieszkańców...
Ulice już zalegało wojsko, od strony cienia rzucano węzełki i znużone kości na ziemię... nie jeden jęk rannego dał się słyszeć wpośród wrzawy, ale i nie jeden śmiech wesoły... bo młodości nie trzeba więcéj nad trochę cienia i jedno spojrzenie niewieście...
Zdala te czarne oczy pałające, choć iskrzyły się dumą i nienawiścią, zdawały się palić inném uczuciem...
Żołnierz, co nie jadł od dwóch dni, posyłał dłonią całusy do góry.. i śmiał się, widząc odpowiadające im pięści białe Genuenek...
Gdy tak upadłszy, drzemie Karol na twardym bruku, szmer jakiś posłyszał nad sobą, mimowolnie ociężałe podniosły się powieki... Zdziwiony zobaczył tuż, o krok stojącą postać młodzieńczą, świeżą, uśmiechniętą.. strojem i twarzą jakby z Polski wykradzioną..
Było to chłopię w czarnéj węgierce, w pąsowéj czapeczce konfederackiéj, z rodzącym się wąsikiem na śmiejącéj się wardze... Patrzało na Karola, wlepiwszy weń wzrok, niepewne, drżące, zdziwione, z usty otwartemi, przez które wyraz jeszcze wyrwać się nie śmiał.. Z wyciągniętemi już rękami stało; nie mogąc jeszcze wykrzyknąć, głos mu zamierał na wargach.
Nagle osłabły Karol porwał się, jakby go cudowna siła rzuciła.
— Tadzio! zawołał — ty! tutaj! dziecko moje... Ty? a! byćże to może?
— A! stryj! krzyknął rzucając się ku niemu młody chłopiec, ja zaraz was poznałem...
Karol ściskał go zbladły i strwożony.
— Dziecko moje... cóż się stało? Mógłżeś ty... opuścić matkę... O Boże!
Nie umiał dokończyć pytania, bo się już domyślał odpowiedzi.
— Matkę! rzekł smutnie Tadeusz z cicha — stryju! ja już nie mam matki, prócz téj, którąś ty mnie nad wszystko nauczył kochać...
— Ewa nie żyje! załamując ręce, bijąc się w czoło — odparł Karol i pochylił się na mur.. nie mogąc powiedzieć więcéj.
Tadeusz stał, i jemu się łza w oczach kręciła.
— Pisałem o tém do was... rzekł w końcu — znać żeście chyba listu mojego nie otrzymali.. pisałem i o tém, że się do was do legionów dostać muszę... Czekałem odpowiedzi... niecierpliwość rosła... musiałem pójść... Spełniłem najgorętsze serca pragnienie. Stryju mój! ja przy tobie, pod twojém okiem walczyć będę...
Karol podniósł się, milczący ściskał go i całował, żołnierze powstawali przyglądając się im... Ten chłopak świeżo z Polski przybyły, przynosił im woń kraju, cisnęli się do niego, chwytali suknie, drżeli, łzy kręciły się w oczach. Jeden drugiemu szeptał: — Z Polski przybywa!
Stary grenadyer zwolna wskazał mu na odartych, wynędzniałych towarzyszów... Znużeni, wyżółkli od trudów i chorób, rycerze ci wyglądali, jakby świeżo wyszli ze szpitalu. Widok ich losu w istocie nie miał w sobie nic nęcącego... ale z pod téj nędzy patrzało zahartowane męztwo, wzgarda niebezpieczeństwa, trudu, śmierci....
— Z dala, odezwał się Karol — inaczéj ci się pewnie bohaterskie te legie wydawać i śnić musiały, patrz na tę rzeczywistość i powiedz mi, czy się o nią młode twe nie rozbiją zapały! Wytrwaszże ty tutaj, gdzie my zahartowani padamy. — Nie jest to wojsko wytworne, wypieszczone, które stoi, czeka, a w danéj chwili przy odgłosie trąb i biciu w kotły, na heroiczny bój się rzuca... myśmy żołnierze nocy i dnia, lata i zimy, z kolei pracujący bagnetem i rydlem... bez odzieży, bez magazynów, otoczeni krajem, któremu niesiemy swobodę, a zasnąć w nim bez nadzwyczajnych ostrożności nie możemy i studnie spotykamy zatrute... Bijemy się, nie jedząc po dni kilka, niepłatni, wysyłani z chlubném męztwa naszego uznaniem tam, gdzie drogę trupami wyściełać potrzeba... Tadeuszu mój, tyś za młody i za słaby na nasze ciężkie życie.
— Ja! za młody! za słaby! przerwał gwałtownie młody chłopak prostując się — ale.. mój stryju! ja mam więcéj niż wy, bo młodość, która jest siłą niepokonaną... ja się niczego w świecie nie lękam, prócz żebym nie zgnił w bezczynności... Byliście młodsi odemnie, wychodząc do konfederacyi... nie! nie! ja tu już jestem i — zostanę...
— Czekaj... zachowaj się na tę chwilę, gdy już za własną bić się będziemy ojczyznę... tu nie dla ciebie miejsce...
Chłopak potrząsnął głową.
— Tu się bijemy za wolność, rzekł, tak, jak ty stryju biłeś się z Pułaskim w Ameryce... a ztąd legiony wszak pójdą do Polski!!
Słysząc znowu powtórzone te słowa, które się próżno tyle razy o jego uszy obijały, Karol uśmiechnął się gorzko, nie chciał złudzeń młodzieńczych rozbijać.
— Daj to Boże! rzekł — daj to Boże!
Żadnym z argumentów użytych na pokonanie Tadeusza, nie było sposobu go powstrzymać, z całą gorączką młodości nie dawał mówić z sobą, nie pozwalał się sprzeciwić, słuchać nie chciał.


Zaskoczony przez tego niespodzianego przybysza, Karol musiał się udać natychmiast do jenerała Dąbrowskiego, prosząc go o krótkie kilkodniowe uwolnienie od służby, aby miał czas obmyśleć pomieszczenie Tadeusza i wyekwipowanie. Sam także potrzebował przy nim wypocząć, gdyż stare rany ze znużenia i osłabienia drogą się pootwierały.
Karol dostał żądany urlop dopókiby legijon kwaterował w Genui i okolicy.
Nie potrwało to jednak długo, bo stanowiska nieustannie się zmieniały. Karol po ojcowsku zajął się wojskową wyprawą chłopca, który przybył z zapasem dostatecznym dla siebie i stryja z domu. Sprowadziła go Opatrzność, gdyż w téj służbie ofiarnéj, miesiącami żyło się bez żołdu, a starszyzna niemal cała o domowym swym groszu. Na składki, na pożyczki tym, którzy co dzień ginęli i dług z sobą na drugi świat nieśli, wyczerpywały się prędko węzełki, Karol oddawna był na sucharze żołnierskim... Nikt o tém nawet nie wiedział, gdyż przywykły do najprostszego życia, surowszym był dla siebie niż dla drugich.
Przybycie Tadeusza, życie wspólne, uratowało Karola od wycieńczenia i choroby. Młody chłopak wygód wyłącznych nie przyjmował, zmuszał stryja do podzielenia ich z sobą i odżywił starego, pielęgnując go z synowską miłością...
Przez tych dni kilka wypocząwszy na oglądaniu miasta, opłakującego dawną wielkość swoją, okolic cudnie pięknych, a ludności nieco zdziczałej i niechętnéj; spędziwszy wieczory na pogadankach o Polsce dalekiéj, na znak dany ruszyli..


Przybycie wychowańca, syna téj kobiety, którą jedyną w życiu kochał Karol — wstrząsło całą jego duszą... Jak rany ciała otwarły się zasklepione serca rany — lecz nie czas było myśleć o sobie i opłakiwać przeszłość. Tadeusz przebywszy niebezpieczeństw tyle, by się dostać do upragnionéj Italii, rwał się do wojska... trzeba było czuwać nad jego zapałem młodzieńczym.
Wojna była morderczą, położenie wojsk nie zbyt szczęśliwe, trudy niezmierne; wszystko to razem zmuszało starego wojaka być niańką troskliwą. Nie odpuszczając od boku swojego Tadeusza, musiał go uczyć, powstrzymywać, bronić, osłaniać.
Chłopak w prędce stał się ulubieńcem batalionu; młodość jego, zapał, dusza świeża, serce szlachetne otwierały mu ramiona towarzyszów.
Ale jemu ledwie nie ciężyły te pieszczoty, prawie się czuł niemi obrażonym, chcąc co najprędzéj dosłużyć się równości u towarzyszów broni... Rwał się też w każdém spotkaniu jak szalony z tą zuchwałością młodzieńczą, która nie zna i nie rozumie niebezpieczeństwa... Karol dumny nim był, ale truchlał o niego.
W istocie Tadeusz zasługiwał na miłość stryja i przyjaźń żołnierzy; chłopię to było, jakby stworzone na te czasy walk, hartowne, milczące jak Karol, ale nie ugięte. Ze ścian domowych wyniosł poczucie obowiązku i ofiary.
W pierwszéj małéj utarczce forpocztów, Tadeusz został draśnięty przez dragona... od okrutnego cięcia, szabla Karola, poczciwa Saracenka go uchroniła.
A! jakże szczęśliwym był z téj rany, z tego pierwszego chrztu krwi... z radości dostał prawie gorączki... szalał, śmiał się, zawiązaną rękę niósł dumnie... nie poszedł do ambulansów i pozostał w szeregach...
Nocą Karol siedział nad nim, chociaż najmniejszego nie było niebezpieczeństwa... staremu macierzyńskie łzy kręciły się na powiekach.


Poczęte dzieje legijonów ciągnęły się tak jednym wybitym torem — ciągłe straty w szeregach zastępowali jeńcy z półków austryackich, przybysze, ochotnicy z kraju, a stracone nadzieje odradzały się z każdą wyprawą, z każdą na nowo grzebane.
W drugiéj bitwie pod Novi (1799, Października 24). Legije znowu straciły wiele mężnego żołnierza. Sam Dąbrowski ocalenie swe winien był Schillerowi i pracowitości niezmordowanéj.
Pod namiotem, w obozie chwile wolne poświęcał czytaniu, miał tego dnia na piersi tom jeden trzydziestoletniéj wojny. W chwili gdy cięciem szabli obcinał lont, którym kanonijer austryacki miał działo podpalić wymierzone na nasze szeregi... kula karabinowa trafiła go w piersi i utkwiła w owym tomie Schillerowskiéj historyi...


Trudy były w istocie takie, jakiemi je Karol Tadeuszowi przedstawiał; pochody nużące, bezsenne, w porze chłodnéj i słotnéj, w kraju ogołoconym, bez odzieży, bez zapasów... Karol je teraz wszakże znosił łatwiéj, bo młode chłopię, stojące u jego boku, żywiło go swą młodością i zapałem... Legijony były w ruchu nieustannym, co dzień prawie w innym miejscu walczyć zmuszone lub przedzierać się przez góry i wąwozy... stać na morderczym ogniu nieruchomie lub rąbać do upadłego...
Nieraz jednego dnia opłakiwano stratę człowieka (Jabłonowski) a nazajutrz obchodzono odbicie z niewoli i podziwiano męztwo.
W jednéj z tych utarczek zginął sławny swojego czasu, nieszczęśliwy a wytrwały i nieustraszony żołnierz... Strzałkowski.
Wie to każdy z tych, co w ogniu bywali, jak różne są losy żołnierza, jeden narażając się, wychodzi zawsze cało, drugiego ściga przeznaczenie dziwaczne tnąc zawsze po głowie, innego po nogach... lub w piersi mierząc mu nieustannie. — Strzałkowski służąc w wojsku polskiém, późniéj w legionach od ich zawiązku, był tak nieszczęśliwy, że byle wyszedł na plac, zawsze z raną powracał. Miał na sobie blizn tyle, w ilu był bitwach i potyczkach... Nareście śmierć długo się z nim draźniąc, wzięła nieustraszonego żołnierza...
Na ostatek po morderczéj téj kampanii legijony, których nie oszczędzano i które się same nie oszczędzały, narażając wszędzie, gdzie największe groziło niebezpieczeństwo — zdziesiątkowane zostały i przerzedzone straszliwie.
Połowa polskiego żołnierza padła, reszta od chorób i ran ginęła powoli, liczba się co dzień zmniejszała.
Jazdy nie było już nad sto wychudłych koni i zbiedzonych ludzi. — Po lazaretach i zapaśnych kwaterach karmieni pół-chlebem i połowiczną strawą, umierali z nędzy... musiano pomyśleć o nowéj reorganizacyi, którą wojna w prędce zdezorganizować znów miała.
Razem z innymi wysłano Karola i Tadeusza do Marsylii, gdzie polskie legijony z resztek i posiłków skupić się miały, łachmany swe zmienić na odzież nową i uzbroić...


Ale nie długo trwał potrzebny ten wypoczynek — wojna się rozpoczynała... legion spieszył, by w niéj uczestniczyć. Część jego na stanowiskach nawet pozostała. Położenie wojsk francuzkich równie prawie było rozpaczliwe i trudne, dzieliły one niedostatek posiłkowych półków, ich trudy i głody... Honor sztandaru wymagał wytrwania, dodawał siły. Każde niepowodzenie zamiast pokonać, draźniło i zapał zwiększało; musiano poniesione wetować straty.
Legiony poślubiwszy sprawę honoru Francyi, dotrwały jéj wierne do końca.
Z tysiąców ochotnika naszego, ledwie po walkach ostatnich we wszystkich oddziałach liczono ośmiuset rozpierzchłych ludzi.
W lazarecie umierał każdy prawie, kto się do niego dostał... ale Marengo jasno wypisało się na kartach dziejów Francyi.
Nie opuszczała Dąbrowskiego uparta myśl dostania się do Polski.
Z tym samym planem mało zmienionym, który zrodził tyle nadziei pod Palma-Nuova... słał on znowu do Bonapartego... Plany i projekta pogrzebione spoczywały w archiwach. Tym czasem bili się nasi i śpiewali: Nie zginęła... a ginęli dla niéj. —


Dnia 3 Października 1800 roku, przybył Dąbrowski do Medjolanu, gdzie stały oba bataliony i ściągały się resztki legii naszych. Marsylska z Wielhórskim podążyła tu także.
Całość przedstawiała si świetniéj, niż kiedy, bo ją przynajmniéj odziano, uzbrojono i część żołdu wypłacono. W pośród szeregów skupionych na nowo żołnierz stary, wyprobowany, stał obok pałającego zapałem ochotnika nowego. — Starszyznę zdatną wyrobiły boje i doświadczenie, ta najlepsza szkoła żołnierza.
Przypływ jeńców polskich i zbiegów z wojsk austryackich, ochotnika z różnych części kraju był tak wielki, iż zastęp znowu podniósł się do pięciu tysięcy ludzi.
Chwila wypoczynku dozwala odetchnąć i nabrać sił nowych, ale przewidywano, że to jest tylko rozejm, a walka nieskończoną. Obie strony nieprzebłagane, zajadle się mierzyły mściwemi oczyma.
Najdzielniejsze serca i dłonie stały w szeregach... z zapasem niewyczerpanym nigdy nadziei. —
Tym ogniem ożywionych znajdujemy ich w walce pod Peschierą...
Karol i Tadeusz szli obok siebie w pierwszym batalionie, stając pod Sermione naprzeciw nieprzyjacielskich okopów, oparci o wybrzeże tego cudnego jeziora Garda, którego ciche wody stały się także teatrem wojny. Codzień prawie następowały utarczki... odnawiały się niespodziane co godzina. W spotkaniu pod Peschierą, gdzie cudów męztwa dokazywali Polacy; Plutowie oba walczyli razem z Grabińskim i Chłopickim. Męztwo ich liczniejszego nieprzyjaciela zmusiło do odwrotu od twierdzy. Dnia tego odcięto Sermione od Peschiery... Austryacy napróżno zuchwałą wycieczką probowali odzyskać utraconą pozycyą, cofnąć się znowu musieli. Ale nikt prawie z tego zajadłego boju nie wyszedł cało i walka była tém rozpaczliwsza, że siły nierówne. Stary konfederat i młody ochotnik wynieśli rany chlubne. Tadeusz ocalił życie stryjowi... Karol ochronił go kilka kroć, wyrąbując ze środka nieprzyjacielskich kolumn, w które się zuchwale zapuścił...
Każdy niemal dzień tego oblężenia dostarczyłby treści do obrazu, Polacy składający większą część sił francuzkich, bili się mężnie, a znosili w przykréj porze roku trudy oblężnicze z wytrwałością, podziwu godną. Około Sermione dzień i noc bez odetchnienia trwał bój zacięty..., musiano po stopie ziemię zdobywać, posuwać się, ściskać twierdzę, stać w ogniu, kopać pod strzałami, odpychać wycieczki, a bez ustanku być gotowym... Często wpośród dnia na gradzie kul, znużony żołnierz padłszy na chwilę, usypiał, a śmierć przychodziła mu tak we śnie... błogosławiona i spokojna.
Ale wśród niebezpieczeństwa tego i czujności, gorączkowy obudzał się zapał, ta nieustanność boju przywiązywała do niego, nie dając sercu ostygnąć. — Żołnierz rósł w prawdziwego bohatera, nie takiego może, jakim go malują dzieje greckie i rzymskie, ale jakim stworzyły go napoleońskie wojny krwawe... żelaznego wiarusa, pogardzającego śmiercią, z uśmiechem i żartem na ustach, nieustraszonego w boju, łagodnego po bitwie, miłosiernego dla jeńca, gotowego dać życie za chorągiew, choćby na niéj nie czapka frygijska, ale cezarów orzeł spoczywał...


Z pod Peschiery polska legia poszła po zawieszaniu broni, zawartém w Trewizie (16 Stycznia 1801 r.), strzedz Mantui na lewym brzegu Mincio.
Stare chorągwie jéj poszarpane były kulami w kawałki, musiano jéj dać orły nowe...
Po zawarciu pokoju w Lunewilu (26 Stycznia 1801), Dąbrowski wrócił do Medyolanu, inne bataliony rozesłano na stanowiska po Włoszech... Naddunajska legia Kniażewicza weszła także do Włoch. Z nią razem siły te poważny stanowiły zarodek armii, do piętnastu tysięcy ludzi...
Ale to właśnie może i wyrywające się ze wszystkich piersi, nie przełamane, natrętne życzenie — do Polski! groziło polskiemu żołnierzowi rozproszeniem i zgubą... Codzień nie miléj brzmiał w uszach Francyi ten okrzyk, to domaganie się ojczyzny, ten wyrzut biednych tułaczów, którzy krwią kupiwszy sobie prawo do wdzięczności, o spłatę długu się dopominali.
Potrzeba było się pozbyć tych ludzi, których nic zaspokoić nie mogło, nawet macierzyński uścisk Rzeczypospolitéj...






  1. Przypis własny Wikiźródeł Nieczytelny wyraz uzupełniony na podstawie wydania z 1912 roku.
  2. Niewydany pamiętnik Wierzbickiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.