Tułacze (Kraszewski, 1868)/Tom II/Księga VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tułacze
Podtytuł Opowiadania historyczne
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1868
Druk A. Schmädicki
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA VI.

San Domingo.

Kończą się wreszcie, jakby jękiem boleści te świetne legijonów dzieje — ostatek nadziei z krwią upłynął.
Pierwszemu konsulowi biedni tułacze stali się naprzykrzoném świadectwem niespełnionych obietnic... Od pierwszéj chwili, gdy niemal pogardliwie ale szczery jeszcze w swéj obojętności młody jenerał przyjmował Dąbrowskiego i Wojczyńskiego — do dni konsulatu, cesarstwa, aż do wygnania św. Heleny — nie zmieniły się jego przekonania, Bonaparte nigdy nie chciał Polski... ale często chciał mieć polaków żołnierzy, a wyuczywszy się polityki.. zbywał ich obietnicami... do których najmniejszéj nie przywiązywał wagi.
W chwili, gdy już swą gwiazdę widział wschodzącą, naprzykrzonymi mu byli ci wierzyciele, chciał się ich pozbyć, a z nimi sztandaru Polski.
Wojsko to ożywiał stary, niepokonany duch republikancki, legije draźniły tych, co Polskę umarłą widzieć chcieli; sympatya Francyi dla nich była zaporą do zbliżenia się ku monarchicznéj Europie, chwilowo pożądanego.
W ciszy osnuty plan wykonał się tajemniczo i energicznie.
Jednego dnia niby na prośbę i niby w nagrodę za świetne czyny ostatki legionów zaszczycono wcieleniem do wojsk rzeczypospolitéj francuzkiéj.
Główny oddział otrzymał nowe nazwanie — sto trzynastéj pół-brygady.
W początkach radość zaślepionych była wielka — ale krótka... Myśleli, że Rzeczpospolita poślubiała w ten sposób uroczyście ich sprawę. — Porównanie z żołnierzem Francyi było polepszeniem ich losu.
Niestety — była to przewrotnie obrana droga do zniszczenia zastępu tego nieszczęśliwych tułaczów.
Karol przyjął wiadomość o tém podejrzliwie i smutno, trzymała go zwątpiałego tylko nadzieja powrotu do ojczyzny, a los młodego wychowańca nadto obchodził, aby z nim na nowe nieprzewidziane miał się narazić przygody.
Gdy resztkom ogłoszono dziennym rozkazem łaskawe wcielenie ich do wojsk francuzkich — Pluta się zawahał...
— Słuchaj, rzekł wieczorem do Tadeusza... tu już o Polsce mowy nie ma i rychło nie będzie. Mnie tu czy tam kończyć.. jedno, ale twoim obowiązkiem powracać do Skały.. Pracując czekać na mnie będziesz, a Bóg może zwlec się dozwoli.
— Tak! a wy? przerwał gorąco Tadeusz... a wy myślicie daléj iść i walczyć?
— Powiedzże mi, do czegobym ja się zdał, gdybym szable porzucił? Na co mi życie bez nadziei, tęsknoty bez końca... walka to zapomnienie. Ty możesz mieć nadzieję lepszych czasów — ja już ich nie doczekam... Sprawdziły się słowa X. Marka.
— Mój stryju! mój ojcze! przerwał uparty chłopak — póki ty, póty ja... nieopuszczę cię, przysięgam, pójdziemy razem... nauczę się żołnierki.
— A jeśli nas gdzie wyślą? daleko?
— Tém lepiéj! wszak ty dobrowolnie byłeś w Ameryce...
Karol ruszył ramionami.
— Ja, rzekł — o! to co innego! ty powracać musisz... Kto wie? może mnie śmierć nie zechce, walka złamie, kalectwo zmusi szukać przytułku, dachu potrzebować będę... Ty mi tam izdebkę po Porembie przygotujesz w Skale... Jedź i czekaj...
Tadeusz ściskał go, nic nie mówiąc,
— Powrócimy razem, rzekł po chwili. — Słuchaj, uparty stryju, albo ty powracasz ze mną, albo ja z tobą idę — masz z dwojga do wyboru... Jest jeszcze i trzecie, na co nie zezwolisz może... to żebym ja poszedł uczyć się wojny... a ty powrócił chaty naszéj pilnować...
— Ale ba! zapewne! obruszył się Karol, o tém mi nie mów.
— A ja od swego nie ustąpię, zawołał Tadeusz...
— Do jutra, pomyślimy, bo i ja ustępować nie chcę... Nazwałeś mnie upartym, jestem nim w istocie...
Na tém dnia tego skończyła się rozmowa.
Karola nic już nie obowiązywało iść z temi rozbitkami... oprócz obawy powrotu do pustego domu prócz tęsknicy, która mu Skałę straszną czyniła.
Dla Tadeusza obawiał się losów wojny, dalekiéj może, których przewidzieć nie podobna, ran, niewoli... sterania. Dla siebie potrzebując trudu, lękał się go dla wychowańca.
Jak to pogodzić z sobą?
Nazajutrz Tadeusz stawił się z płomienistemi oczyma, ale nim Karol począł rozmowę, oświadczył mu, że wybrał sobie stanowczo zawód wojskowy, że za mało nabył w nim doświadczenia we Włoszech, porzucić go nie chce, nie może, i błaga aby mógł pozostać.
Mówiąc to, kląkł przed Karolem... złożył ręce, modlił się, oprzeć mu się nie było podobna... Stary milczał posępny i poważny, uścisnął go w końcu.
— Dziecko moje, odezwał się, bo cię tém imieniem miłość moja dla ciebie nazywać pozwala... uczyń o co proszę... powróć! Ja wróciwszy zdechłbym z tęsknicy w téj ruinie... tobie tam uśmiecha się przyszłość. — Dla mnie Skałę zaludniają upiory, co resztę krwi by wyssały... ja zostanę....
— I ja z tobą... stanowczo wykrzyknął Tadeusz, uderzając się w piersi — ja z tobą — nie mówmy już o tém, rzecz skończona.
W milczeniu podali sobie dłonie.
Obu wpisano do 113 pół-brygady.


Los tak przekształconéj legii, był już postanowiony... ale dla wszystkich jeszcze tajemnicą okryty. Domyślano się go tylko... mówiono różnie, z zagadkowego milczenia wnosić już było łatwo, że coś zagrażać musiało.
Nie zrozumiano nawet w początku, co znaczył rozkaz natychmiast po wcieleniu ogłoszony, udania się do Livorno. Niektórzy już podszeptywali, że w porcie czekają okręty... ale z jakiém przeznaczeniem?
Karol najlepiéj zrozumiał, że się legionu polskiego pozbywano... że go gdzieś zepchną daleko — ale dla niego tu czy tam było obojętném. Tadeusz cieszył się mówiąc — Im daléj, tém lepiéj.
Jemu uśmiechało się niebezpieczeństwo, pociągało go, wabiło, na wzmiankę o niém podnosił głowę, rósł, oko mu się paliło, nozdrza rozdymały.
W rozkazie dziennym dalsze przeznaczenie Brygady nie było wymienione... Tulon, Marsylia lub inne... miejsce, które wskazać miano. Niepewność ta kryła coś złowrogiego...
Marząc a zgadując, spiesznym marszem przybyli do Livorno.
Tu zaraz na wstępie dowiedzieli się, że w porcie stała korweta wojenna i statki przewozowe, które eskortować miała.
Mówiono, że wojsko przechodziło pod zarząd ministerstwa marynarki i kolonii — co samo oznaczało, że ich tam odprawić miano.
Ale dokąd? myśl błąkała się strwożona... Ci, co się tak cieszyli wcieleniem, chodzili przelękli, na wszystkich twarzach był wyraz boleści i niepokoju...
Z Ankony przybył objąć zwierzchni zarząd i dowództwo francuz Bernard, który nie miał ani współczucia dla Polski, ani najmniejszéj znajomości nieszczęśliwego narodu.
Pierwsze jego kroki i obejście się, dowodziły mało pojętnego służbistę, bez czucia i wychowania.
Zaledwie wszedłszy do Livorno, oddział zrozumiał po środkach ostrożności, jakie przeciwko niemu rozwinięto, iż dostał się prawie do niewoli. Widocznem było, że się obawiano ze strony Polaków oporu, a to samo rodziło domysły, iż ich jakiś los straszliwy, groźny oczekiwał.
W nielitościwém tém, grubijańskiém obejściu się z wygnańcami, z gośćmi Francyi, co za nią krew przelewali, — było coś oburzającego. Nieprzyjaciel nie inaczéj postępowałby z jeńcem wojennym.
Trwoga i zgroza wzrastały.
Do koła rozstawione wojska francuzkie otaczały 113 pół-brygadę, którą spiesznie rozbrojono i spieszniéj jeszcze rozkazano jéj wsiadać na okręty. Pospiech jakiś gorączkowy, nieufny towarzyszył tym przygotowaniom gwałtownym; w powietrzu czuć było postrach...
Mieszkańcy Livorno współczuciem i miłosierdziem otaczali wygnańców... domyślano się ich losu. —
Warty, czaty... karabiny stały do koła.
Z pomiędzy starszyzny wojskowéj już ktoś po cichu szepnął o San Domingo... wyraz ten z ust do ust podawany, krążył po wojsku... Niektórzy wiedzieli, że San Domingo znaczyło — śmierć, — klimat zabójczy, walka zajadła, wygnanie na drugi koniec świata... dla tych właśnie, co się pragnęli zbliżyć do ojczyzny!
— Otóż nagroda krwi naszéj! mówili rozbrojeni żołnierze...
W istocie dzikiém to było a okrutném. Pierwszy konsul inaugurował swe rządy tém rzuceniem na śmierć ludzi, którzy mu zawadzali. —
Karol nawet przestraszył się i chciał wycofać sam, byle Tadeusza ocalić, ale chłopak oburzył się i zaklął.
— Za nic w świecie! ja! Polak! miałbym się ulęknąć niebezpieczeństwa... śmierci, morza, klimatu i głupiéj jakiejś gorączki?! — Nigdy! Idźmy!...


Gdy się dowiedziano pewniéj o przeznaczeniu 113 pół-brygady, powieści o nieszczęśliwych losach wojsk, wysłanych tam pod wodzą jenerała Leclerc, bujno krążyć zaczęły. Opowiadano o walce ze zbuntowanymi murzynami, jak o straszliwéj tragedyi, któréj koniec wątpliwym być nie mógł... Choroby, niedostatek, przewaga tłumów, ich zajadłość czyniły zwycięstwo niepodobném.
Jasném było, dla czego pierwszy konsul Polaków słał pod ten klimat dla nich groźny... idea cezaryzmu, tronu, dynastyi, była już w powietrzu; — tą grzecznością dla głów ukoronowanych wkupywał się wcześnie w ich grono, dawał porękę okiełznania republikanów.
Francya stargana wysiłkiem i cierpieniem, zbyt była bezsilną, by za nami odezwać się miała... milczała, a słowo jéj cóżby naówczas znaczyło?
Wygnańcy patrzali oniemieli na statki w porcie stojące... liche, kupieckie, stare, potłuczone w okręty przewozić ich miały. Marynarze potrząsali głowami, gdyż kilka z nich widocznie dłuższéj podróży wytrzymać nie mogło. Jeden jeszcze przechylony zatykano pakułami, oblewano smołą na prędce. Był to statek grecki, na szyderstwo losu, pod moskiewską żeglujący banderą. Majtkowie śmieli się z téj pogruchotanéj łupiny, którą pierwszy wiatr silny mógł potrzaskać na kawały. Odkryte boki téj ruiny świeciły szczerbami, zielonemi porosty, grubą warstwą morskich pasorzytów, które sobie na niéj mieszkanie obrały...
Niektórzy oficerowie, szczególniéj Kastus, którego kompania na ten statek zabierać się miała, starali się zwrócić uwagę Bernarda, ale ten ruszył ramionami, uśmiechnął się i ofuknął:
— Nie mam innego, rzekł.
Z twarzy czytać było można inną odpowiedź...
— Rozbije się! tém lepiéj! mniéj was będzie...
Na nalegania u jenerała Rivaud przebąknięto tylko, — że te statki nie przewiozą ich daleko, że przygotowane są inne.
Obejście się Bernarda, umyślnie zapewne wybranego do téj egzekucyi, było oburzające, ale legion niegdyś polski składał się z rozbrojonych jeńców, których lekceważono.
Bernard, któremu polskie nazwiska ciężko wymawiać przychodziło, zaraz w pierwszych dniach wniósł z cynizmem republikańskim, ażeby je potłumaczyć na francuzkie i pochrzcić ten tłum bezimienny na nowo. Śmiech i oburzenie ledwie go od tego kroku powstrzymać mogły.
Kilku oficerów chciało wyjść za miasto... warty miały rozkazy, nie wypuszczono ich... powrócili oburzeni.
Dnia czternastego Czerwca (1802 r.) Livorno przybrało niezwyczajną fizyognomią, ulice pełne były ludu, na którego twarzach litość się malowała, wojska francuzkie stały pod bronią wyciągnięte szpalerami aż do portu. Na główniejszych placach działa nabite, kanonierowie z zapalonemi lontami.
W razie najmniejszego oporu wydany był rozkaz nieoszczędzania nikogo i wymordowania zbuntowanych.
Ale w tych nieszczęśliwych złamana była energia, przygaszone chwilowo uczucie — szli martwi, milczący skazańcy na śmierć z pokorą ofiary znużonéj a bezsilnéj... Nie mieli broni... zdarto im mundury, wyglądali na tych więźniów portowych, na złoczyńców, których wiodą, aby im kulę przykuć do nogi.
Dzień chmurny był i parny, na horyzoncie szybko zbierała się burza groźna — kapitanowie statków nawet radzi byli odwlec wypłynienie, odezwano się do jenerała Rivaud... który nie pozwolił zwlec ani chwili... pilno mu było widzieć ich już na morzu...
Pomimo burzy statki ruszyły...
Za portem już o groblą biły olbrzymie bałwany, fala podnosiła się, wicher miotał.. czarne obłoki ściągały się, jakby krucy na pobojowisko.. flotylla.. wypłynęła...
Żegnaj włoska ziemio! Ile tam oczów ku lądowi się zwróciło z pożegnaniem, ku niebu z wyrzutem!
Grobla, wybrzeże.. ulice jeszcze były pełne ludu, który ich żegnał, jak się żegna idących na śmierć.. okrzykiem i łzami!


Zaledwie statki z portu wyszły nie bez trudności na pełne morze, wiatr w mgnieniu oka rozegnał je daleko.. pochyliły się i kładnąc na falach.. nikły rozproszone.
Z lądu Livornianie oburzeni, z włoską gorączką i niecierpliwością klęli tych, co na zgubę wysyłali bezlitośnie... znali się oni z wichrem i burzą...
Przepowiednie ziściły się w pełni — dwa tylko statki, które szły na ostatku, cudem na powrót potrafiły się wcisnąć do portu — reszta... stała się igrzyskiem burzy...
Trzy w kanale Piombino, około Elby miotane prądem i wichrem, walczyły co chwila zagrożone rozbiciem się o skały... Grecka owa łupina pod moskiewską flagą, na którą dwie kompanie wsadzono — pod San Vincenzo przodem ciśnięta, o skałę zgruchotaną została. Ze stuośmdziesięciu ludzi trzecia ledwie część ocalała. Z oficerów jeden kapitan Kastus winien był żonie, że życie unieść potrafił. Odważna włoszka, obeznana z morzem, widząc niebezpieczeństwo, wcześnie chwyciła deskę i podtrzymując męża, z nim razem na ląd wyrzuconą została.
Rozbitki z tego statku schroniły się do Livorno, a mieszkańcy oburzeni przeciw jenerałowi Rivaud, dowodzącemu w porcie, który zmusił flotyllę do wypłynięcia wśród burzy — okazali tém żywszą dla Polaków życzliwość, aby mu wzgardę i niechęć okazać.
Z czego się to czasem ludzka litość składa!
Biednych tułaczów rozdzielili pomiędzy siebie, zbierali składki, opatrzyli ich we wszystko...
Inne statki zapędzone burzą ku brzegom Sardynii, walcząc z wichrem, dopiero czwartego dnia zebrały się na wybrzeżach Hiszpanii około wysp Balearskich...
Niebo się nareszcie wypogadzało... okręty ściągały się wszystkie powoli.
Tadeusz tę pierwszą próbę żeglugi wytrzymał dzielnie, nieopuszczając pokładu, z dziecinną prawie ciekawością wpatrując się w dramat burzy — Karolowi przypomniała tę, która ich zbliżających się do lądu w Ameryce odegnała od brzegów...
U przylądka Gates zerwała się druga nawałność; wiatr zachodni gwałtowny, znowu flotyllę rozproszył, pędząc ku brzegom Afryki — właśnie w chwili, gdy się do Gibraltaru zbliżała.
Jednego statku zabrakło, stracono go z oczów.
Nareszcie dnia 27 Czerwca, czarująca, położona nad zatoką, ze swemi murami staremi i maurytańskiemi gmachami ukazała się Malaga... statki do portu zawinęły.


W chwili, gdy znużeni dwoma wytrzymanemi burzami, uczuli się żołnierze na spokojniejszych portu wodach — rozjaśniły się nieco chmurne oblicza... Dla wielu jednak ta ciężka próba kilkodniowa była ostateczną — czuli, że daléj nie pójdą.
Nienawykli do morza, schorowani, wszyscy się chciwie na ląd rzucali... tu im dłuższy obiecywano wypoczynek; a że dowódzcy już się nie obawiali oporu i ucieczki, wolno się było żołnierzom rozpierzchnąć po mieście.
Dla tych może tylko, którzy wzrok poili widokiem neapolitańskiego krateru, owéj lazurowéj czary wśród gór zieleni ukrytéj, lub znali genueński amfiteatr villi, piętrzących się na wyżynach u portu. — Malaga mogła się wydać mniéj piękną... Oku nienawykłemu do południowych wybrzeży morza, — musiała być czarującą.
Żołnierze powitali w niéj, jakby jeszcze Włoch wspomnienie — choć ziemia i mury już inne, wschodnie nosiły na sobie cechy. Maurów panowanie na twierdzy, gmachach, domostwach wyryte znać było... Skaliste wyniosłości, na których stoi Gibralfaro, w głąb uciekająca rajska dolina, port ożywiony statków, flag i ludu mnóstwem, wieżyce kościołów i klasztorów... wrzawa portowa, — rozweseliły twarze... wróciły do życia...
Była to jeszcze ta Europa, ten sam ląd i ziemia, na którego drugim końcu... leżały Polski płaszczyzny...


Karol z Tadeuszem wysiadłszy na ląd, wraz z innymi towarzyszami udali się na los szczęścia do starego miasta, szukając sobie gospody. — Młodemu te piętrzące się, pnące do góry uliczki, przypominały Genuę, w któréj stryja odszukał, gdzie nowe rozpoczął życie. Ale Malaga z domostwy o krytych balkonach, z fantastycznemi budowy, poczepianemi do boków gór, jak gniazda jaskółcze, jeszcze się mu wydawała piękniejszą.
Wchodzili właśnie na stare miasto, gdy najmniéj spodziewany widok, obu ich wstrzymał... Stanęli wszyscy, ukazując sobie zjawisko, które zdawało się tu... upiorem!
Naprzeciw nim szedł szybkim krokiem mężczyzna stary, którego żywy ów pochód zasapał i znużył widocznie; ubrany w stary strój polski, z konfederatką na głowie i karabelą u boku, oglądał się niespokojnie, spieszył wyraźnie, a spojrzawszy na twarze tylko, poznał a raczéj domyślił się Polaków... i wołał już z dala:
— Czołem! panowie! czołem! Witam was.. witam... jako reprezentant Rzeczypospolitéj.
Zdumieni żołnierze nie wiedzieli co odpowiedzieć.
— Niestety! szepnął Karol — wiesz pan, jak my, że Rzeczpospolita rozdarta.. nie istnieje!
— Furda! mości dobrodzieju! bajka! zawołał stary, uderzając po szabli — a drugą ręką na bakier, poprawując czapki... Rzeczpospolita polska czasowo, jak za króla JMości Jana Kazimierza, militarnie przez wrogów została zajętą, tandem nie legalnie et subreptive... Rząd hiszpański, katolicki, per excellentiam, gdy poseł jego opuszczał Warszawę, zaniósł manifest ad acta... de nullitate wrzekomego rozbioru, a rzeczywistéj violencyi! — Jam tu ustanowiony przez króla JMości Stanisława Augusta... konsulem w Maladze... i urząd mój dotychczas sprawuję, a sprawować nie przestanę... gdyż nieprawe władze odwołać mnie prawa nie mają!
Było w tém coś tak niezwyczajnego, tak dziwnego, iż Karol i inni stali, słuchali i nie wiedzieli czy się uśmiechać, czy wielbić go... posądzali, że biedny starzec może nie zupełnie był przytomny.
Widząc pewne wahanie się i jakby niedowiarstwo na twarzach, konsul ostatni Rzeczypospolitéj wskazał nieopodal dom, nad którego wnijściem ogromny herb polski z ciołkiem Poniatowskich był wywieszony na tablicy... a górą powiewała chorągiew narodowa biało-czerwona...
Starzec zbliżył się, serdecznie witając przybywających — tyle lat języka swego nie słyszał!
— Kochanych ziomków a współobywateli, rzekł, pragnąłem i czuję moim obowiązkiem, przyjąć i ugościć... ale licho nadało... żem się was ani spodziewał... któż mógł przewidzieć? Gospodyni wyjechała do krewnych na Vegę (dolinę) wszystko pozamykała... ani od piwnicy, ani od kuchni, mości dobrodzieju, klucza... w domu nawet porządniejsze pokoje do reprezentacyi przeznaczone... zamknięte... moja tylko szczupła izdebka.
— Ale szanowny panie — przerwał Karol, gdyby nawet były klucze, nas tu tylu, żebyście wszystkich przyjąć nie mogli, a wybór trudny...
— Co acan dobrodziéj myślisz, iż konsul polski ma tak szczupłe mieszkanie? — nie braknie mi apartamentów... Gdyby nie ta niegodziwa klucznica, która pojechała na Vegę!
Zdarzył się też na dobitkę w Grenadzie odpust, służba — jak to są ludzie pobożni ci Hiszpanie — do nogi mi wywędrowali, ledwie kuchta jeden pozostał. — Nie myślcie państwo, że ja tu źle Rzeczpospolitą reprezentuję... Jest wszystko... ekwipaż, konie, służba, liberye... piwnica, ale się to porozłaziło... Lato! lato! odpusty... oktawa S. Jana...
Stary mówił żywo, usiłując wyrazom swym nadać cechę prawdy, ale sam strój dowodził, niestety, że ten konsul, którego kontusz i żupan paradny cały się spadał, musiał na dnie powszedne chodzić w płótnie, a nie miał pono nikogo, oprócz chłopca do posługi.
Tak było w istocie; Paprocki dosiadywał w Maladze, jak żołnierz zapomniany na straconym posterunku. Z pracy biednych rąk starych się utrzymywał, aby nie być zmuszonym zdjąć orła polskiego i akceptować rozbioru. —
Obraz ten zdaje się wymysłem... przecież jest historycznym i prawdziwym.[1]
Starzec żył tu już tak od lat kilkunastu, w największém ubóstwie, w nędzy prawie. Z kraju dawno go grosz nie dochodził, powoli sprzedawał wszystko aż do ostatniéj karabeli, bez któréj obejść się nie mógł; pożyczał, zarabiał pisząc ukradkiem, ale nie zszedł z tego stanowiska, na którém mu interesów Rzeczypospolitéj strzedz polecono.
Miesiąc cały stała tu 113 pół-brygada... Konsul odżył z niemi, pędząc dnie w pośród ludzi, z których wielu znał rodziny... Był on sam z krakowskiego na pograniczu Szląska, nie obcą mu była Plutów rodzina i innych wiele. Dopóki Polacy pozostali w Maladze, co dzień w paradnym polskim stroju assystował im... ale na nieszczęście owa klucznica i służba — nie powracali.
Mowy już o nich potem nie było. Ci co odwiedzali Paprockiego, znajdowali go w ciasnéj izdebce, zawsze w początku zajętego wyszukaniem kluczów od paradnych pokojów, które się nigdy nie znajdowały...


Uczynny konsul miał ochotę ciekawszych ze starszyzny powieźć na mułach dla zwiedzenia o dziesięć tylko mil odległéj z tąd Grenady, pokazać im owe sławne budowli maurytańskich szczątki — ale z dnia na dzień oczekiwała flotylla przyjaznego wiatru... potrzebnego do przebycia cieśniny... a spodziewając się go, nie wolno było nikomu po za obręb miasta się oddalać.
Nareszcie dnia 25 Lipca zawiał ów wiatr pożądany — nie wszystkim! — który miał ich od Europy odegnać... Starzec wyszedł na ląd żegnać wsiadających ze łzami, i rzucając konfederatką do góry, wołał długo.
Jeszcze Polska nie zginęła!
Żagle się wzdęły, wyciągnięto kotwicę... barki powiozły ostatnich... żegnano Europę...
Staruszek stał długo sam jeden na grobli, a ze statków wiewano chustkami... aż wreszcie... wszystko znikło za łzami.
Dzień był pogodny a jasny tak, że stojący na pokładzie widzieli dobrze Gibraltar i Algesiras z jednéj, Ceutę z drugiéj strony na zamglonym brzegu Afryki.
Z pomyślnym wiatrem dopłynęli tak do Kadyxu, gdzie na nich inne okręta czekały, przez konsulat francuzki przygotowane. Tu jeszcze kilku z półbrygady zabrakło odwagi i sił do dalszéj podróży — pozostali sami jedni w obcéj stronie... znękani i chorzy...
Po kilku dniach wypoczynku 12 Sierpnia, flotylla wyszła pod żaglami z pomyślnym wiatrem.
Wkrótce lądy zniknęły z oczów. Dla tych, co pierwszy raz byli na pełném morzu, widok przedstawiał się majestatyczny, cudowny... nie zmierzone przestrzenie wód i niebo...
Między Madeirą a wyspami kanaryjskiemi, dotykając Palmy, niosły ich wiatry daléj a daléj. Dni kilka przeszło szczęśliwie i dosyć wesoło... zapomniano nieco troski... ale niewygody podróży już się uczuć dawały. Skwar pierwszy dokuczać zaczął.
Na jeden dzień wszystko się rozweseliło — owym obrzędem chrztu podzwrotnikowego, od którego tylko Karol był wolnym.
Wieczór skończył się rumem, śpiewem i rozmową... Pogoda służyła, sterowano ku Antyllom i zdawało się, że podróż potrwa nie długo.
Ale w miarę posuwania się dalszego upał, zwłaszcza dla ludzi północy, coraz nieznośniejszym się stawał. — Pokłady statków rozpalone od słońca — gorzały, — wewnątrz panowała zaducha śmiertelna.
W tém, gdy już na dnie liczono resztę żeglugi, dnia 20 Sierpnia wypogodziło się niebo dziwnie jasno, przybrało barwę ołowianą, wiatr nagle opadać zaczął, żagle zwisły, morze, jak szyba szklanna wygładzone, stało się nieruchomém niebios zwierciadłem...
Marynarze jedni zrozumieli, co im zagrażało — calme plat — cisza morska, trupia, straszliwa cisza.
Ktokolwiek stał tak uwięziony rozpaczliwie wśród niezmiernych przestrzeni — dnie, tygodnie, miesiące, w oczekiwaniu najlżejszego powiewu, w rozpalonéj otchłani, w któréj odetchnąć czém nie było — wie, jak okropną groźbą jest ta grobowa cisza śmierci —
Najgwałtowniejsza burza mniéj jest w istocie straszną — a żadna w świecie nie może trwać tyle co cisza... która czasem uwięzionych trzyma miesiące pod groźbą śmierci głodowéj. Burza może rozbić, wyrzucić na skały lub mielizny, człowiek z nią walczy, ma coś do czynienia dla obrony swéj — nadzieję, ruch... życie... tu skamieniały zgon powolny...
Nikt na ratunek przybyć nie może... bo wszystko stoi spętane, lądy daleko... potrzeba czekać miłosierdzia losu i konać powoli.
Statki jakkolwiek w żywność i wodę zaopatrzone, nie mogły przewidywać téj klęski i czasu straty — sucharów i wody mogło zabraknąć, woda już się od upałów psuła, stawała mulastą, cuchnącą, zieloną, robactwa pełną... oczyścić jéj nie było podobna. Ledwie po kwarcie na całodzienną potrzebę człowieka jéj dawano, a skwar był piekielny, a cisza i cisza... bez nadziei.
Na pokładach statków rozciągnięci chorzeli i umierali ludziska; spuszczano ich w morskie głębiny, a stado rekinów czatowało na pastwę... Otaczały one nieustannie flotyllę podnosząc łby i wietrząc zdobycz...
Mimo tak widocznego niebezpieczeństwa, niepodobna było nawet grozą śmierci powstrzymać ludzi od kąpieli, rzucali się mimo zakazu w fale zrozpaczeni cierpieniem. Jednych chwytał kurcz i tonęli, nim szalupy mogły na ratunek pospieszyć, drugich czatujące chwytały rekiny. Skwar i znużenie były tak straszne, że od kąpieli nikt nie mógł się wstrzymać, woda nęciła... Musiano ludzi stawić na statkach i strzelać dla odpędzenia rekinów... a bronić przynajmniéj, aby się nad kilka sążni nie oddalano.


Od 20 Sierpnia do 1 Września trwała ta niewola — odwaga się wyczerpywała; codzień spodziewano się powiewu, dzień po dniu upływał jednostajny... Nareszcie porankiem przeleciał powiew pożądany, podniosły się płótna obwisłe, głosy radośne zabrzmiały zewsząd... Wiatr! wiatr!
Zamarłe na wodzie statki zadrgały, zakołysały się... zwierciadło zmarszczyło — morze, jakby przebudzone, poruszać zaczęło. — Wiatr! Flotylla z okrzykiem ruszyła się — ku Antyllom!
Już tego dnia spotykać zaczęto okręty kupieckie, z któremi witano się wołaniem, pytaniami, znakami — dostawano od nich wieści, sprawdzano morskie rachunki...
Żeglowano dzień i noc, starając się nagrodzić czas stracony — kapitan statku zapowiadał z uśmiechem zwycięzkim, blizkie ukazanie się lądu.
Byli już na wysokości Antyllów, wody morskie powoli przybierały barwę odmienną, z powietrza zalatywała, jakby woń ziemi i zieleni... fale od dalekich lądów przynosiły ziele, które żeglarze zowią malowniczo, winogronami morskiemi... Polacy zwali je morską jemiołą... Chwytano pasma te witając, jak zwiastunów końca podróży... same czepiały się boków statku... kiedy niekiedy orzeł — Fregata z szeroko rozpostartemi skrzydły, ukazywał się w powietrzu, opieszale żeglując... a zmordowany zuchwale na maszty opadał. —
Wreszcie dnia 10 Października... ozwało się zewsząd ochocze: —
— Ziemia! ziemia! Ludzie cisnęli się ku przodom statków, na mury ich, aby pożądany ląd zobaczyć. —
Jak mgła z morza występowała Haiti — San Domingo, ze swemi pasmami gór dzielącemi ją na czworo, zielona, kwitnąca zdradliwie, piękna jak kosz zatrutego kwiecia.
Co chwila bliżéj krążąc ku zatoce Mancenillow, rozpoznawano kraj prawdziwie uroczo uśmiechnięty, okryty cały roślinnością bogatą, drzewy, pnącemi się aż pod same gór szczyty... palmami...
Ale całe dwa dni jeszcze opływano wyspę, aż statki dosięgły do zatoki Cap Français i tu zarzuciły kotwice.


W czasie podróży rozmowy toczyły się ciągle o dziejach tych kolonii; w Maladze i Kadyxie opatrzono się w kilka książek i gazety.
Nikomu téż nie były obce wypadki téj wojny z czarnymi, którzy się dobijali — należnéj im swobody.
Polacy w imieniu Francyi szli ich zakuwać w kajdany.
Imiona Toussaint-Louverture, Dessalin’a powtarzano, wiążąc do nich krążące o charakterze wodzów wieści.
Wszyscy wiedzieli, że walczyć będą ze zbuntowaną dziczą, a nie mogło pochlebiać żołnierzowi, iż w pomoc mu dodać miano psy zażarte.
Francuzi wszakże tłumaczyli tę wojnę szczepieniem cywilizacyi na oceanie Atlantyckim.
Dla jenerała Leclerc, który z garścią już straszliwie zdziesiątkowanych wojsk opierał się tłumom — w sam czas nadchodziły posiłki — Z dwudziestu tysięcy jego żołnierza nie została już ani połowa...
Część wprawdzie czarnéj ludności przejednaną była i uległą, ale i téj trudno było zawierzyć, co chwila należało się obawiać zdrady i rzezi...
Każda godzina zwiększała niebezpieczeństwo, każde zwycięstwo zbuntowanych odbierało sprzymierzeńców, którzy się z nimi łączyli.


Dobiwszy się do przystani, napróżno żołnierze znużeni spoglądali na ten ląd tak uroczo zieleniejący przed ich oczyma — wysiąść im nie pozwolono. Dowódzcy tylko popłynęli do jenerała Leclerc, a lud został w skwarze na pokładach. W kilka godzin za powrotem starszyzny dowiedziano się, iż pół-brygada miała być rozdzielona i natychmiast rozwieziona na przeznaczone jéj stanowiska.
Pierwszy batalion, do którego oba należeli Plutowie, sam jeden wysiąść miał w Cap Français, inne płynęły natychmiast do Môle St. Nicolas i Port-au-Prince. Statki zerwały się z kotwic; — schorowani od morza, znękani drogą i upałami, skazani musieli wyruszyć... Żegnali się i płakali niektórzy. Wielu z nich już się w życiu nigdy widzieć z sobą nie miało. Ale na pokładach znowu zabrzmiała pieśń: —
— Jeszcze Polska nie zginęła!


W Cap Français głównym oddziałem murzynów dowodził Clairvaux...
Zaledwie żołnierze mieli czas dotknąć stopą ziemi, orzeźwić się owocem, świeżą wodą, pokarmem — nim sen i wypoczynek sił dodały, w osiemnaście godzin po wylądowaniu iść trzeba było w pochód przeciwko zbuntowanym.
Nie daleko za palmowym lasem w gąszczach u stóp gór stał oddział powstańców. Wieczór zapadał, gdy wymaszerowano.
Oddział składał się z samych prawie murzynów, wiernych Francyi (jak utrzymywano) i z Polaków. —
Ale twarze tych przejednanych i posłusznych nie znamionowały nic dobrego, milczący, spoglądali dziko, a niekiedy uśmiech szyderski obnażał białe zęby, jakby na kannibalów ucztę zaostrzone... Błysk ich oczów, posępne twarze, obudzały mimowolną obawę.
Polscy żołnierze, otoczeni tą zgrają daleko liczniejszą, nie mogli ukryć pewnego niepokoju. Zdawało się wszakże, iż Leclerc nie będąc pewnym ich wierności, nie byłby wydał na łup świeżo nadeszłych posiłków.
Całym oddziałem dowodził czarny, który znał kraj i kryjówki swych braci.
Za miastem i twierdzą weszli zaraz w lasy i zarośla, gąszcze, które wśród nocy pochód czyniły niebezpiecznym. Wiedziano, iż zbuntowanych oddział był niedaleko skupiony — nie wysłano przecie straży dla przekonania się, gdzie stali i dostania języka...
Pochód ten, któremu wśród nocy czarnéj tylko gwiazdy przyświecały, trwał w milczeniu godzin kilka...
Nagle... dał się słyszeć okrzyk wielki, rozlegający daleko, powtórzony przez gór echa... dziki... i straszny... wojsko stanęło... powtórzył się raz i drugi z coraz nową siłą, a murzyni odpowiedzieli nań jeszcze dzikszym i gwałtowniejszym.
Powstało zamieszanie jakieś, szeregi łamać się poczęły i ściskać...
Clairvaux i jego żołnierze parli się naprzód...
Gdy oficerowie skupiali bataliony i gotowali się już do boju... niepostrzeżenie prawie znaleźli się sami... część wojsk murzyńska na ten głos bratni sypnęła się niepohamowanym pędem ku swoim. Czy rzecz była umówioną, czy mimowolną, — Polacy ujrzeli się nagle opuszczeni i w położeniu najniebezpieczniejszém.
Całe szeregi i kompanie czarnych nikły, tonąc w zaroślach, uciekały ku swoim... o zdradzie wątpieć nie było można.
Rozpacz ale dodająca odwagi i energii, opanowała tych ludzi, którzy ratować się nie widzieli prawie sposobu. Poza ścianą lasów, w głębinach okrytych nocą, wrzawa rosła, potężniała, stawała się jakimś chórem radości, powitania, i zemsty a boju razem.
Cała okolica zdawała się wrzaskom wtórować...
W położeniu tém, bądź co bądź, należało drogo okupić życie... i bronić się do ostatniego... Wśród ciemności stanęli w ścieśnionéj kolumnie... oficerowie po krótkiéj naradzie zakomenderowali do odwrotu.
W téj saméj chwili, z tyłu, z boków, ćma czarnych nagle wypadła z gąszczy, rzuciła się gwałtownie na oddział... Dano ognia i pierwszy ten nacisk odparto...
Noc coraz czarniejsza, powietrze duszne, wyziew lasów odurzający, — kraj nieznany, tłumy, które z tyłu nalegały, nie dozwalały długich namysłów... iść trzeba było i bić się.
W tém położeniu nikt przytomności nie stracił, ramię do ramienia jak jeden mąż zrosła się kolumna i poruszyła krokiem żywym a pewnym.
O kilkanaście minut drogi była opustoszona osada i opuszczony kościołek.
Dowódzca batalionu Wodziński przypomniał sobie tę budowę i spiesznie ku niéj zmierzał... Tłum murzynów słychać było w chrzęszczących gałęziach, następujący, jak stado żarłoczne. Niekiedy oczy błysły i strzał obalił człowieka.
Nareszcie czarne gęstwiny przerzedzać się zaczęły... palmy stały samotne... dzicy powstrzymali się chwilę, batalion przyspieszał kroku... w dali ciemniał już ów kościołek, do którego się schronić miano.
Gdy na skraju lasu pogoń wstrzymała się dla sformowania, — a połączenie powstańców z tymi, którzy byli pod dowództwem Clairvaux... acz może przewidziane i ułożone, nie obeszło się bez narad. — Wodziński miał czas dopaść kościołka i usiłował się w nim zabarykadować.
Z okien w mgnieniu porobiono strzelnice, a u drzwi zarzuconych deskami stanęli najdzielniejsi...
Nim się to dokonało, tłum murzynów wypadłszy z lasu, biegł, stanął w polu, zdawał ustawiać i naradzać... i począł widocznie do koła kościołek osaczać... Ujść téj sile oblegających nie było sposobu...
W chwili, gdy się już walka rozpoczynać miała, na niebie świtało brzaskiem... płowe światełko poranka oblewało okolicę.
Przez okna widać było czerń powoli zdala... okrążającą kościół, rozbiegłą szeroko... znoszono gałęzie, aby budowę otoczyć płomieniem.
Z lasów coraz nowe wysuwały się kolumny do szturmu, śmielsi z tyłu kościołka czepiając się murów jego, gałęzi otaczających drzew, rękami wpijając w kamień, drapali się ku oknom.
Kiedy niekiedy śmiech i wrzask, którym sobie dodawali serca, rozległ się szeroko. Ale niemal straszniejsze nadeń było następujące po nim milczenie.
Wodziński postrzegł zaraz, że to chwilowe schronienie, które mu się zdawało jedyną ucieczką, na długie utrzymanie się przeciw téj tłuszczy posłużyć nie mogło... i musiało stać się dla nich płomienistym stosem. Dzicy mimo liczby następowali nieśmiało... była nadzieja, że choć część oddziału przebojem wyjść potrafi.
Tu głód, płomień, wyczerpanie amunicyi, zmusiłyby do poddania... rzeź była niewątpliwą... rzeź i męczarnie pełne zwierzęcego okrucieństwa.
Wszyscy godzili się na to, aby iść daléj i ginąć w walce i polu...
Wyłamano więc znów wrota zaparte, pierwsza garść wybiegła gotowa dać ognia, za nią batalion wysypał się cały, sformował w kwadrat... stanął... Ciżba murzynów postrzegłszy wycieczkę, jak mrowie opasywała ją krzycząc, podnosząc w górę pałki, i strzelając loźnie...
Ale kule ich leciały daleko i mało która kogo dosięgła.
Iść trzeba było — bądź co bądź... Dano znak do marszu... ruszyli wolnym krokiem w porządku odstrzeliwając się dopiero w chwili, gdy czarni nabiegli blizko... Za każdym z tych strzałów padali gęsto napastnicy, odskakiwał tłum... i po trupach powracał z podwojoną zajadłością...
Zimna krew Wodzińskiego i przytomność żołnierza uratowała tę garść walecznych... Szli niepowstrzymani.
Gdy w szeregach kula trafiła którego, dźwigano go podtrzymując, dopóki nie skonał.
Kiedy niekiedy po za kolumną zostawał leżący trup... a murzyni, jak mrowie, rzucali się nań, ciało rozrywając w kawałki, głowę odciętą wznosząc na kijach...
Widok był dla obytych z wojną nawet, przerażający grozą... kilku rannych jęczało prosząc, by ich dobito... milczenie panowało w szeregach... przerywane tylko nabijaniem broni i strzałami...
Dzicz szła... mieniając się... po za tą straconą kolumną płynęła, jak czarny strumień z gór zielonych...
W tym boju wytrwałym posuwał się zastęp znękanych już, lecz rozgorączkowanych żołnierzy przez godzin kilka, przez kilka wieków. W pochodzie uczono się obrony...
Wystrzał rozpraszał dzikich, chwila ta dozwalała broń nabić na nowo...
Tak ścigany ciągle Wodziński, gdy się już obawiać począł wyczerpania amunicyi i ogień zmniejszyć musiał, ukazała się jak far wybawienia... twierdza Jeantot pod Cap Français.
Odetchnęli lżéj wszyscy, ocalenie choć części stawało się możliwém.
Czarni przypuścili zewsząd szturm gwałtowny, z tym wrzaskiem piekielnym... który dla nich jest téż bronią... ale dano ognia i odepchnięto ich znowu...
Z twierdzy już ujrzano kompanią broniącą się rozpaczliwie dziczy... i część załogi pospieszała na odsiecz...
Widok żołnierzy, obawa dział... nie dozwoliły czarnym od razu posunąć się gwałtowniéj... Wodziński w chwili, gdy jego żołnierze padali ze znużenia, dostał się do bram twierdzy...
Strata téj nocy i dnia, w zabitych i rannych — wynosiła stu kilkudziesięciu ludzi...
Takie było powitanie polskich rozbitków na San Domingo.


Od pół téj drogi — w pośrodku kolumny idący Tadeusz, sam w rękę lewą ranny kulą — podtrzymywał Karola, któremu postrzał kość stopy u lewéj nogi roztrzaskał. Oba wlekli się milczący, z zaciętemi usty, poglądając na siebie... Młody żołnierz mało czuł ranę swoją, przewiązawszy ją silnie chustką — stary, przez miłość dla niego, starając się ból ukryć, szedł choć mu oczy mgłą zachodziły, choć słaniał się i padał, na nogę prawie stąpić nie mogąc... podpierał się strzelbą... Jeszcze godzina a byłby padł na drodze i Tadeusz z nim, bo opuścić go nie chciał...
W Jeantot ledwie przestąpiwszy próg bramy... Karol się zachwiał i pod murem padł bezsilny.
Zaniesiono go do szpitala... Tadeusz także był ranny...
Oddział schronił się cały... gdy czarni, którym żal było pastwy, co się im wymknęła — ośmieleni zapewne przez tych, którzy się z nimi połączyli, a znali dobrze słabość przytułku i szczupłość sił francuzkich — całemi massami rzucili się ku twierdzy.
Znowu ten wrzask dziki, okrzyk wojenny, podobny do wycia drapieżnego zwierza... rozległ się w dolinie... ale mu wystrzały z dział odpowiedziały...
Zostawując Karola w rękach chirurga, Tadeusz z przewiązaną ledwie raną, wybiegł na okopy... czuł, że tam wszyscy byli potrzebni... Gorączka boju go objęła, serce biło... zwycięztwo otrzymane exaltowało... Karol nie mógł się temu sprzeciwić, a może obrachował, by nieuchronne odjęcie stopy odbyło się w niebytności Tadeusza... Pragnął żyć choć kaleką, aby nad nim czuwać jeszcze, a jeśli można, go ocalić.
Clairvaux, który przed nie wielą godzinami wyszedł z téj twierdzy a znał każdy jéj zakątek, wszystkie słabe strony — pewien był prawie zdobycia — dla tego nie dając załodze czasu przygotowania się ku obronie, opasał ją natychmiast.
Murzyni byli w przemagającéj liczbie, ale napaść ich nieporządna mogła być odepchniętą... Spychani, rażeni strzałami darli się na okopy, trupy staczały się w fossy, a po ciałach ich pięli się drudzy.. ale zajadłość słabła powoli.
Chociaż strzały kładły napastników, a liczba ich zawsze rosła.. mniéj śmiało biegli... Napaść jednak mogła być groźną przez liczbę samą, gdy Wodziński, który ledwie schronił się w mury, przedsięwziął śmiałą wycieczkę.
Polacy rzucili się z nieustraszoném męztwem w chwili, gdy czarni najmniéj się tego spodziewali; oddział ich morderczy siejąc ogień od razu rzucił popłoch na tłumy.
Poparto ich ogniem działowym... czerń stanęła... widać było tę chwilę przełomu, która stanowi o losie walki.. Nagle cała ta chmura rozkołysana.. rzuciła się w tył, zaczęła cofać i odpędzona w największym nieładzie i popłochu pierzchnęła. —
Cała równina pod twierdzą Jeantot stawiała wkrótce widok straszny, massy trupów czarnych... nagromadzonych kupami.. rannych, którzy się wlekli, pełzając ku lasom.. lub w wysileniach zgonu — konali —
Noc poczęła zapadać na ten obraz boju, który choć skończył się zwycięztwem, dawał tylko wytchnienie..
Gdy Tadeusz powrócił do łoża stryja, nastawując obrzękłą rękę chirurgowi, aby mu ją opatrzył.. Karol zbladły wyciągnął mu dłoń i uśmiechnął się, oczyma rany jego szukając.
Zapomniał o swojéj, ale Tadeusz ujrzał nogę objętą w leszczoty i bandaże... przy któréj stopy już brakło...
Karol, jeśli miał żyć — został kaleką...


W losach ludzi to co się im okrutną zdaje być karą, częstokroć jest ocaleniem — któż wie, czy te rany Plutów, otrzymane prawie na samym wstępie, nie ocaliły im życia?
Lazaret — choroba, były przynajmniéj niejaką obroną od wpływów zabójczego klimatu, skwarów i chorób, które się z nich wyradzały.
W szpitalach tych nieco spokoju i starania trochę znaleźć było można. Ale na łóżkach, które nigdy próżno nie stały, co dzień ktoś w oczach ich konał. — Gorączka rozszerzała się straszliwie, tak że unikając zarazy, oba ranni wynieść się musieli do gospody w Cap Français.
Śmiertelność przybierała groźne znamiona moru — najsilniejsi, najzdrowsi padali niespodzianie pastwą żółtej gorączki, — i nie doczekawszy drugiej doby.. w okrutnych męczarniach konali. Rzadko kto trzy dni cierpiał, choroba była piorunującą; niszczyła i zabijała w oczach.. Człowiek zdrów wczoraj, bladł, padał, rozkładał się, wypalał... konał, nim z pomocą nadbieżono. — Najmniejsza nieostrożność zabijała, największe ostrożności nie mogły ochronić. —
Polacy szczególniéj usposobieni byli do schwycenia zarazy — przejście nagłe do gorętszego klimatu, znużenie, praca, głód, pragnienie — wystawiały ich na niebezpieczeństwo.. zdawali się pastwą wybraną moru, ofiarą jego najmilszą. — Najmłodsi, najsilniejsi, najpewniejsi siebie.. często wśród śpiewu i zabawy, uczuwszy głowę ciężką, bledli, żółkli.. wlekli się do szpitalu i marli w boleściach.. jak niegdyś na téj saméj wyspie z téj saméj choroby towarzysze wyprawy Kolumba. —
Miesiąc nie upłynął, a z tysiąca ludzi batalionu Wodzinskiego zostało — ośmdziesięciu. —
Samo wrażenie, jakie wywierała śmierć, przyczyniało się do szerzenia klęski, nikt nie był pewien dnia,.. przebudzenia po śnie nocy.. jutra.. Dreszcz i gorączka porywały śpiącego, o świcie był już nad grobem.. Żaden znak nie poprzedzał tego piorunu, nic go nie zwiastowało i nic ustrzedz nie mogło. Jak czarny kir postrach grozą oblókł pozostałych rozbitków — wszyscy czekali już tylko śmierci...


W takim stanie znajdowali się ci, którzy w Cap Français wylądowali, nie lepiéj szczęściło się dwom innym batalionom. Drugiemu dowodził starszy Bolesta.
Część jego zostawiono na załodze w Môle St. Nicolas, na stanowisku ważném, bo środkowém, panującém posiadłościom francuzkim. Reszta przyłączoną została tak samo, jak pierwszy batalion do czarnéj dywizyi jenerała Dessalines. Wyprawiono ich z pośpiechem wielkim na Gonayves.
Zdrada wszędzie już zarówno była uknuta, i w ciszy przygotowana, powstańcy w zmowie z murzynami posłusznymi, czekali tylko sposobności połączenia się. Bandy ich umyślnie uchodziły unikając walki, a Dessalines udawał, że je coraz głębiéj w kraj ściga, przez lasy, rzeki i wąwozy. Na pozór okrutnik ten zdawał się najszczerzéj pragnąć uspokojenia, działał energicznie, oswobadzając ze zbuntowanych część północną posiadłości od Môle St. Nicolas do St Marc. Ale cały ten pochód był zdradliwą rachubą — liczył kiedy ma się połączyć ze swoimi i najkorzystniéj wypowiedzieć posłuszeństwo.
Gdy wojska połączone przyszły do St Marc, téjże nocy Dessalines obawiając się być wydanym, uszedł pospiesznie ze wszystkimi prawie murzynami do powstańców pod dowództwem Christoph’a i młodego Louvertura.
W pośpiechu, przez nieostrożność czy nie dowierzając lub wreście dla jakiejś rachuby dziwnéj, zostawił za sobą oddział jeden ze czterechset murzynów złożony...
Załoga była tak słaba, położenie rozpaczliwe, iż gdyby ci czterechset zdradzili, czego się co chwila spodziewać było można — ostatki wojsk padłyby ofiarą.
Na radzie wojennéj wypadł na nich okrutny wyrok śmierci.
Jenerał Fressinet kazał ich otoczyć i wymordować do jednego. Nieszczęśliwy oddział Bolesty użytym był do tego katowskiego dzieła.
Jest może coś straszniejszego nad zgubę własną — to konieczność okrucieństwa, gdy serce mówi za miłosierdziem, a wzdryga się od krwi przelewu.
Polacy zmuszeni do tego morderstwa... czuli się upokorzonymi i oburzeni razem...
Po téj rzezi okrutnéj okrwawionych żołnierzy, przewieziono do Port-au-Prince.
Walka bez nadziei wygranéj dla oręża francuzkiego, w sprawie interesów nie idei... nie rozgrzewała serca, była sromotną.
W Port-au-Prince, gorączka miała się pomścić za morderstwo... z tysiąca... stu zaledwie zostało.., sam Bolesta zmarł z niéj w Léoganne.
Wyrok wydany na legion, spełniała febris flava.


Trzeci najmniejszy oddział z ludzi sześciuset, w tenże sposób stracił większą część żołnierza — mór szerzący się po wyspie, nie oszczędził go.
Ze trzech tysięcy siedmiuset tułaczów, żywych zostało się — trzystu... z półtorasta oficerów — czterdziestu...
Sto trzynasta pół-brygada rozbita... wcieloną została do innych półków francuzkich...
W mnogich z powstańcami potyczkach, brani w niewolą Polacy, padali ofiarą dzikiego okrucieństwa, jakiego tylko moskiewskie wojska w Europie się dopuszczają... Żywych ująwszy w drewniane deski piłowano na wolnym ogniu, obcinano nie odbierając życia... brano ich w początku za Francuzów...
Ale murzyni nawet dowiedziawszy się o losie polskich wygnańców, ulitowali się późniéj nad nimi, czując, że ich do téj walki zmuszono. — Wypuszczano na wolność jeńców, ze słowem współczucia — z poszanowaniem ich niedoli. Wszyscy spółcześni poświadczają ten fakt — który się nam dziwnym nie zdaje. — Murzyni ci dobijali się swobody... Tousaint-Louverture mógł uczuć w szlachetném sercu swém... gwałt popełniony na Polsce i obejście się z legią... niegodne Francyi, w któréj imieniu spełnione zostało.
W szpitalu, w Cap Français, leżał Karol, późniéj w lichym domu miasteczka.. Szczęśliwe opatrzności zrządzenie obu ich cudownie ocaliło od gorączki, która codzień nowe porywała ofiary. Tadeusz winien to był opiece starego, doświadczeńszego człowieka...
Rana ciężka powoli się zabliźniać zaczęła, Tadeusz także nie władnął dobrze lewą ręką, nosił ją na temblaku.. ale lekarz zapewnił, że w niéj siłę odzyska..
Oba smutni, przerażeni towarzyszów losem, wyglądali już tylko możności powrócenia do Europy — Karol nawet mimo powolniejszego zabliźniania się rany, nie chciał czekać na wyleczenie jéj zupełne pod klimatem tak srogim dla ludzi północy. Pierwszy statek kupiecki, o którym w Port-au-Prince zasłyszano, mający zawinąć do Cap Français, nastręczył im zręczność powrotu, któremu Leclerc nie mógł się sprzeciwić. Sam on wkrótce przeznaczonym był powracać na takim statku do Francyi, ale w trumnie.
Pod jesień więc w najniebezpieczniejszą chwilę żeglugi na Atlantyku, oba ranni nasi wsiedli na pokład statku Marija, dążącego do Bulońskiego portu. Wiózł on ładunek dziwny — kilku dogorywających ludzi, kilka wdów, trupa do grobu rodziny i niedobitków walki.. któréj upadek przewidywano.
Żeglugę przerywaną burzami, nie wygodną, długą, zniesiono cierpliwie w milczeniu — wracała ich Europie!
Na ostatek z niemi siadła i żółta febra, która wśród podróży zabrała swoje ofiary, co przed nią uciekać chciały.
A gdy znękani długą, nieskończoną żeglugą — wątpili już nawet, czy ocaleni być mogą... ukazał się gościnny brzeg Francyi.
Nazajutrz statek przybijał do portu w Boulogne...


Dzieje tułactwa rozproszonego po Maciejowicach — czyż na tém się skończyły? Jest to jeden tylko z epizodów tysiąca téj historyi żałobnéj, téj kary, którą żadna zbrodnia nie tłumaczy... tylko wola Boga, co ciężkie próby zsyła i krzyże — wybranym. —
Po całym Bożym świecie szli rozproszeni wygnańcy, witani — kamieniem, chlebem, litością, szyderstwem, obojętnością i pogardą... spychani nędzą w pustynie. —
Nieśli z sobą jakieś niewidzialne ziarna, które Bóg czasem zawiesza u skrzydeł ptaka, mieści w paszczy zwierzęcia, posyła z wichrem i burzą, aby się na pustyniach zasiały...
Kościuszko zgnieciony niewolą, ranny na ciele i duszy, patrzał na więzienne kraty, zwątpiwszy o swobodzie, gdy cesarz Paweł go uwolnił... Popłynął, aby być wolnym do Ameryki, a wrócił z niéj zatęskniony za Europą... patrzeć z blizka na świat, który się mienił w szlachtuz wojenny, dla sławy jednego a niewoli wielu...
Miecz, co wyzwalać był powinien, podbijał, wojna, która narzędziem być miała, stała się celem i ideałem...
Nasi wodzowie i żołnierze szli bezmyślni dla sławy, dla laurów służyć tylko... dla śmierci może i pozbycia się utrapionego żywota; Kniażewicz, Dąbrowski, Jabłonowski, Sułkowski... tysiąc innych mniejszéj sławy, a równéj może zasługi.
Były to pielgrzymki smętne, z głową zwróconą ku Polsce, zawsze ku niéj — z pytaniem w duszy — kiedy tam powrócim?
Niektórych, sieroty bez rodziny, przytuliły obcych domy, inni stworzyli sobie, miłością wielką przybranych, braci i siostry — ale komuż chléb biały wygnania nie zgorzkniał? kto z nich nie śnił o kraju pod niebem cieplejszém, komu nie zapływało serce łzami na wspomnienie grobów i ziemi najmilszéj? — ziemi, którą kozackie konie deptały, lub niemiecki kolonista rozdrapywał, aby mu prędzej rodziła...?[2]
Jak piasku w morzu tych dzieci niedoli — Sybir się niemi zaludnia, północ zbogaca.
Tułaczami i ci, co dobrowolnie zbłąkali się w moskiewską niewolę, może najbiedniejsi ze wszystkich — ci co się musieli wyprzeć wiary, języka, obyczaju poczciwych ojców, a pójść siepaczyć i krew swą dawać dzieciom, z których miały wyrosnąć zwierzęta... Tułaczami i ci odstępcy.......... (oddajemy imiona zapomnieniu) co przywdzieli lokajską odzież i skórę. Innym — smakował niemiecki chleb biały, rozum wykrętny a szczęście kupieckie — garstce pobożnéj nędza wierna Bożéj sprawie.
Mało serc ufało i ufa.
Ale w sto lat, w lat dwieście, na mogiłach męczenników staną anieli widomi i błogosławieństwa... na groby odstępców pluną ci, którym służyli.


Wysiadając w Boulogne, na dwóch mieli dwie niedogojone rany i jednego dukata w złocie; tyle ile było potrzeba, aby położyć się na twardém łóżku w gospodzie i myśleć jak dożyć powrotu do domu.
Ale zaraz w porcie chłopię odarte, dobyło z nich wyznania, że byli Polacy...
— Polacy! Polacy! powtórzył serdeczny ulicznik, chwytając węzełki, chodźcie za mną, ja was zaprowadzę do gospody, któréj właściciel zna wielkiego waszego... Kościuszkę... posłuchajcie mnie, nie pożałujecie... pojdzielny pod złotą kotwicę, a pod nią są serca złote...
Chłopiec nalegał, nie mieli nic do wyboru, poszli za nim.
U progu już, córka gospodarza, miluchne dziewcze z uśmiechem na ustach różowych, plasnęło w ręce, gdy chłopiec, który ich poprzedzał, oznajmił, że idą Polacy... Zobaczywszy kalekę o kuli i zbladłą twarz młodego Tadeusza, przybiegła witając i zapraszając... Podała ramię starszemu, młodemu uśmiech i wejrzenie orzeźwiające...
— Polacy, powtarzała z radością, o jakże ojciec rad wam będzie, on tak kocha Polaków... on znał Kościuszkę! wielkiego waszego Kościuszkę... ale z kądże jedziecie?
— Z San Domingo!
— A! z tak daleka! z drugiego świata, gdzie tylu poginęło naszych.
— I naszych, moja panienko, wielu tam grób znalazło...
Westchnęło dziewcze, łza zakręciła się w oku.
— Jakże to dobrze! jak szczęśliwie, że Pietrek was tu do nas przyprowadził... Nigdzie, pewnieby nigdzie lepiéj wam nie było jak pod złotą kotwicą, u starego Merlina... Wszakżem wam już mówiła, że ojciec znał Kościuszkę, który jest teraz w Paryżu...
— Kościuszko! w Paryżu! zawołał Karol... a! cóż to za szczęście!
W tém nadbiegł i sam gospodarz, któremu już Pietrek z tryumfem doniósł, że mu przyprowadził Polaków... Zabierał się ich całować i ściskać... a spojrzawszy... zapłakał...
Za nim pospieszyła żona, okrągła kobiecina, łamiąc ręce na widok kuli i wynędznienia swych gości. Wszyscy razem rozbierali tłomoczki, chcieli pomagać na wschodki... cisnęli się, witali...
Było to serdeczne tego poczciwego ludu przyjęcie, który psują darmo od wieków mędrkowie i nauczyciele urzędowi, a popsuć dotąd nie mogą.
— Zacni moi, kochani ludzie, odezwał się Karol wzruszony do głębi — niech wam Bóg ten dowód współczucia dla nas nagrodzi... tak dawnośmy się z niem nie spotkali!
Lecz nim stąpim na próg wasz gościnny, musimy wam wyznać szczerze... na nas dwóch opędziwszy drogę i statek — mamy jednego dukata... Nim nam zasiłek nadejdzie, dużo czasu upłynąć może...
Stary Merlin, żona, córka z oburzeniem zakrzyknęli:
— O mój Boże! za kogóż to nas macie! co mówicie! chodźcie tylko, chodźcie... podzielim się z wami czém mamy, nie zabraknie ani chleba ani grosza...
Przyjęcie było domowe, rodzinne, poufałe, a troskliwości pełne tak, iż skołatanym podróżą w któréj ludzie kwaśnieją a serca zasychają — wydało się Bożym darem i opieką.
Piękna twarzyczka Marietty rozjaśniała jeszcze uśmiechem, weselem, wdziękiem ubogą ale schludną gospodę. Po statku rajem im była.
Nadużyć takiéj gościny serdecznéj zdawało się Karolowi grzechem, tegoż dnia napisał do Kościuszki, a nazajutrz list drugi wyprawiono do Skały..
Na odpowiedź z Fontaineblau kilka dni dosyć było, ale z domu mogli jéj czekać miesiące..
Tym czasem dach poczciwego Merlina przytulił ich pod Złotą Kotwicą.


W tydzień nadeszła odpowiedź Kościuszki i pieniądze na podróż do Paryża. Jenerał żądał od Karola, aby tu przybył choć na chwilę — chciał z ust jego dowiedzieć się o losach legionu, o których dziwne a straszne krążyły wieści.
Merlin, żona jego i córka posmutnieli, gdy im oznajmił Karol, że do Paryża jechać muszą; na twarzach ich malował się żal prawdziwy, szczery, bo w krótkim przeciągu czasu przywiązali się do smutnych gości. Marietta patrzała przez łezki na Tadeusza i wzdychała. Merlin ściskał Karola i gniewał się trochę na wielkiego Kościuszkę, że ich tak prędko mu odbierał.
— Mogliście posiedzieć tu a spocząć do cieplejszych dni... szeptał markotny.
Nic jednak nie pomogło, trzeba się było rozstać z poczciwą rodziną... Przeprowadzili ich wszyscy do dyliżansu, Marietta zapłakała, ściskając rękę Tadeusza... i długo ku nim wiewały białe ich chustki.
Podróż była powolną, bo ją Karol dla niedogojonéj rany z wypoczynkami odbywać musiał. Przybyli wreszcie do Paryża, a Karol, co stolicę widział za rzeczpospolitéj, zdumiał się zmianie nie miasta, ale ludu, który je napełniał.
Wszytko, co wielką rewolucyją przypominać mogło, już było znikło, a owe wrzące tłumy sansculotów, owe zdziczałe tricoteusy.. zastąpił tłum dobroduszny, który z zapałem oklaski sypał wojsku, wodzom i konsulowi.
Na czole Bonapartego już niewidzialna jaśniała cesarska korona.. Francya uspokojona, do karności wojskowéj nałamana, drżała z radości i — strachu.
O swobodzie ludów mówić już było nie w modzie, rozprawiano, o sławie, tryumfach i laurach. —
W chwili ich przybycia Francya była pod wrażeniem śmierci księcia d’Enghien i zgonu jenerała Pichegru. Europa czuła już tę dłoń, która jéj wnętrzności krwawo rozedrzeć miała.
Dla Karola było to nowe losu szyderstwo, co na rany duszy lało wrzątkiem. Z tego wszystkiego mogłaż wyrosnąć Polska wolna, gdy nikt już wolnym nie był?
Zaledwie przenocowawszy w Paryżu, oba z Tadeuszem pospieszyli do Fontainebleau..


W małéj mieścinie wśród lasów i zieleni, wpośrod ciszy prawie wiejskiéj, w domku ubogim znaleźli wodza, który ostatni walczył na własnéj ziemi o Polskę...
Karol spojrzawszy nań od łez prawie wstrzymać się nie mógł.
Inny był to człowiek od tego, którego spotkał raz pierwszy w Trenton, inny, niż przed Maciejowicami. —
Nie wiek, nie lata — cierpienia go złamały. Smutny, z twarzą pociemniałą, z oczyma jakby przygasłemi, wyszedł na ich spotkanie i uściskał, w uroczystém jakiemś milczeniu.
Wprowadził ich za sobą do małéj izdebki.
W kącie jéj stało jakby obozowe łóżeczko, z historyczną ową poduszką skórzaną i wyszarpaną kołderką wełnianą.
Nad niém wisiała świeżo oddana mu przez Dąbrowskiego Sobieskiego szabla — jeszcze we Włoszech odarta z klejnotów co ją zdobiły; daléj rzędem kilka profilów, nakreślonych ołówkiem ręką Kościuszki, wspomnienia różnych lat życia, niebieska wstążka od krzyża Cyncynata, który zawiesił u obrazu Matki Bozkiéj w Dołholisce na Podlasiu, portret Jeffersona z rysunku Kościuszki sztychowany przez Sokolnickiego, wizerunek Washingtona i Franklina... W mniejszych ramkach sylwetki kobiece i zeschłe kwiaty...
U okna widać było tokarnią, przypomnienie więzienia w Petersburgu, którą długie godziny niewoli zabijał. Na stoliczku kilka książek, papier i ołówki.
Przez okno wyglądał ogródek, kwiatków wiosennych pełen, a gałęzie krzewów cisnęły się z swą wonią aż do stolika..
Wierny swym przekonaniom Kościuszko mimo nęcących ofiar, mimo błagania przyjaciół, z prostoty i surowości życia republikańskiego wyjść nie chciał. Jak niegdyś w obozie żył barszczem i kaszą żołnierską, a sypiał na garści słomy z tą poduszką skórzaną, tak i tu nie chciał nic mieć, coby go zmiękczyć mogło, a na duszę podziałać — odwodząc od spartańskiéj prostoty.
Ale smutniejszą nad izdebkę ubogą była twarz wodza, nosząca ślady przebolałych losów ojczyzny i własnych.
Gdy usiedli, spojrzał na Karola nogę.
— Dobiłeś się spoczynku — rzekł... Pan Bóg ci odjął nogę, żebyś przecie odpoczął — ale wieluż was z tamtąd choć bez nóg powróci?
— Wielu? odparł Karol — ze czterech niespełna tysięcy — może kilku, kilkunastu... gorączka zabrała jednych, murzyni drugich dobili. — Kościuszko ręce a raczéj pięści podniósł do góry.
— Wybito nas do ostatka... bośmy byli zawadą, przypomnieniem... Teraz wszakże co innego świta... przeciw koalizującéj się Europie Polska być może potrzebną... pierwszy konsul mówi znowu o Polsce, żąda, aby mu służyła, aby w niéj miał posłuszne narzędzie w drugim Europy końcu i rzucił je na łup znowu. Nie! nie wierzę mu, człowiek, co własnéj nie dotrzymuje ojczyźnie, litości mieć nie może nad obcą. Dziś — jutro — ogłoszą cesarstwo.
O Washingtonie wielki! jakże w twoje ślady pójść trudno, być poczciwym człowiekiem, razem i bohaterem.
— Tak jest, dodał po chwili — ja się tu nic dla Polski nie spodziewam. Lud to poczciwy i dobry, ale płochy i lekki, wczoraj klaskał rewolucyi i gilotynie, jutro wiwat! krzyczeć będzie cesarstwu... późniéj... któż wie? może Burbonom, których ścinał... kochają nas w chwilach uniesienia, odwracają się, gdy ich znudziemy piskiem niedoli naszéj... Wypchną na rzeź, gdy się zmęczą...
Długo tak mówili o Polsce, o jéj przyszłych losach, o cesarzu Pawle, dla którego Kościuszko miał szacunek i wdzięczność, o Aleksandrze, z którego czynów jeszcze nic sądzić o przyszłości nie było można...
Jak miękki wosk obrabiali go ludzie.
Karol i Tadeusz opowiadali mu potém o 113 pół-brygady losach na San Domingo, a Kościuszko oburzał się i płakał na to umyślne zatracenie garści ludzi, których winą było przywiązanie do ojczyzny.
Po cichu potém oglądając się z obawą, rzekł Karolowi.
— Wiecie, pierwszy konsul i o mnie pomyślał — przypomniał sobie, że żyję... chciano mnie czemś zrobić, do czegoś wciągnąć, nastraszyć — zużyć.
Ale ja tu nie zostanę długo, dodał, pojadę z Zeltnerami do wolnéj ich ojczyzny ubogiéj, do Szwajcaryi. Dadzą mi przytułek ludzie poczciwi.
Widzisz, mówił ciągle zniżonym głosem... ja tu się już nawet głośniéj przemówić boję... otoczony jestem szpiegami, strach i groza panują, wszystko ulegać musi...
Cały tak dzień na rozmowie i przechadzce po lesie Fontainebleau, przebywszy z Kościuszką, wrócili do Paryża, obiecując sobie częściéj go w czasie pobytu nawiedzać...


Pomimo chęci jak najprędszego dostania się do kraju, czekać musieli w Paryżu, aż im posiłki nadejdą. Oba z Tadeuszem milcząco włóczyli się powoli, przyglądając zgoła nowemu miastu... nowemu ludowi, nowéj epoce.
Raz gdy tak powracali z za Sekwany, na Nowym Moście, owym historycznym pomniku z czasów, z których zostało się stolicy niewiele pamiątek.. Karol stąpając o kuli postrzegł u słupka mostu siedzącego człowieka, wyglądającego na żebraka.. Przy nim siedział pudel bardzo misternie wystrzyżony.. Przed obu wystawiona tabliczka drewniana oznajmowała przechodniom, iż artysta oczekujący praktyki, podejmował się psiéj toalety, strzyżenia, obcinania uszu i ogonów. Chcąc zbiedzonemu, a może głodnemu artyście rzucić grosz Karol się przybliżył, ubogi podniósł oczy i załamawszy ręce, krzyknął po polsku —
— O Jezu miły! panicz! pan Karol.. W wynędzniałéj twarzy ledwie Pluta poznał Stacha. Ten patrzał na nogę i kulę —
— Bez nogi! powtarzał z rozpaczą.. ustrzelili mu nogę! Mój pan! mój pan!
— A tyż, biedny Stachu — zszedłeś na most i strzyżenie pudlów? Gdzież dom, żona, gospodarstwo?
Stach podniósł nań oczy zmęczone.
— Żona! niech już pan o babach nie mówi! poprzysięgłem, że do śmierci nienawidzieć je będę. Opuściła mnie po roku pożycia — to nic jeszcze — ale z kim, proszę pana z kim? z podłym kuglarzem, który noże połykał. Ale to prawda, że też chyba taki człowiek mógł ją przełknąć. Przed ślubem była jak baranek.. a potém.. potém! co się z niéj zrobiło? myślałem, że oszaleję..
To mówiąc Stach, wstawał i zabierał się z całym magazynem i pudlem pójść za dawnym panem.
— Panie mój drogi, zawołał — pan do domu powraca? prawda?
— Pojadę odparł Karol..
— A! Ojcze mój, dobrodzieju, zabierzże mnie z sobą, będę świnie pasł. Paryż mi siadł tu — kością.. I całował go po rękach..
— Dobrze.. ale w Skale zatęsknisz za Paryżem..
— O! nie! co nie to nie! o jedną tylko łaskę proszę, pozwól mi mojego pudla Bretona.. wziąć z sobą.. Jeden on mnie kocha na ziemi...


Po kilku tygodniach oczekiwania, nadeszły listy z Krakowa do Tadeusza. Prawnik, któremu powierzył interesa, przysyłał pieniądze, winszował powrotu.. nic nie wspominając o Skale i domu.
Udali się raz jeszcze z pożegnaniem do Fontainebleau... Kościuszko błogosławił wracającym. — Czy ja kiedy tę ziemię jeszcze zobaczę i tém powietrzem odetchnę?
I łzy im się kręciły w oczach.
Nazajutrz spiesznie ruszyli w podróż; a że droga wiodła ich na Drezno, znowu spoczęli dzień w téj polskiéj gospodzie, któréj żaden nasz prawie wygnaniec nie minął. Kościuszko, Kołłątaj, Potocki, Niemcewicz, Wybicki, Ogiński... wszyscy się oparli o nieuniknione Drezno. Tu pod złotym Aniołem, chlubiącym się wspomnieniem Schillera Eliasz Tremo namówił Dąbrowskiego do przyjęcia dowództwa nad legionami. Wspomnień pełno było na każdym kroku, herbów jeszcze nie startych dość na murach i gmachach.. Elba wydawała się Wisły siostrzycą.
Teraz jak zawsze, cisnęły się tu burzą zagnane polskie rodziny... wyczekując lepszych czasów...
Jak gdyby dla Polski mogły kiedy przyjść lepsze czasy...
Nie zatrzymując się, biegli do Skały... spoczywać...


I znowu wiosennego poranka dwaj tułacze znaleźli się w cichéj lipowéj ulicy... Oba zażądali wysiąść i iść pieszo.. jak pobożni pielgrzymi, z cichą na ustach modlitwą.
Cisza była w ulicy cieniem okrytéj i zarosłéj; omszone figury kamienne stały na dawnych swych miejscach, ptaszki świegotały w starych lip konarach... ale na drodze rosły trawy i chwasty...
Z pomiędzy gałęzi niemożna jeszcze było dostrzedz dworu... w tém rozbiegły się lipy, z których kilka wiatr obalił i otworem spojrzeli na stare gniazdo swoje...
Stanęli przerażeni —
Dworu nie było — sterczały z niego okopcone kominy, porozwalane ściany i gruzów kupy.. Pożar przeszedł i stara siedziba z dymem i popiołem znikła...
Tadeusz łamał ręce... i dla niego była to kolebka pełna pamiątek.. każda piędź ziemi nosiła wspomnienie.
— Bóg dał — Bóg wziął — rzekł nareszcie Karol z powagą, kładnąc mu rękę na ramieniu. Wola Jego błogosławiona! Dach i przytułek znajdziemy, a pamiątki serce zachowa.
Szli już nie spiesząc, milczący...
Zbliżywszy się, dopiero dostrzegli opustoszenie, zaniedbanie tego niegdyś tak ożywionego kątka. —
Dworu trzymała się ścian resztka... do pół obrosła chwastami i zielem; kilka drzew osmalonych, czarnych, jak skelety nad niemi sterczały. Podworzec rozgrodzony, zarosły, w nieładzie dzikie zajęły gąszcze.
Parę chudych koni spętanych pasły się tu jak na rozłogu.. chora jakaś krówka przywiązana do drzewa, gryzła trawę..
Ni znaku życia, ni żywéj duszy... tylko to ptastwo, które słyszeli świegocące w lipach, — unosiło się i tu szczebiocąc jak nad grobami cmentarzów.
— Wy umieracie — ale życie nie umiera...

Koniec części II.
Czcionkami A. Schmädickiego w Poznaniu.





  1. Pamiętniki niewydane B. Wierzbickiego.
  2. Pro memoria. Do dobrowolnych tułaczów należy: Kajetan Węgierski, zmarły w Marsylii, który do koła swego rodowego herbu napisał: Cara patria-carior libertas. (??)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.